W oczekiwaniu na cud - Sabina Siwak - ebook

W oczekiwaniu na cud ebook

Sabina Siwak

3,6

Opis

„W oczekiwaniu na cud” to książka- pamiętnik. Historia autorki, która opisała swoje przemyślenia dotyczące macierzyństwa. Pokazała jak naprawdę wygląda i czym jest baby blues, jak ważne w tym czasie jest wsparcie bliskich, i czy powrót do „normalności” jest w ogóle możliwy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 71

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
2
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
decemberryme

Nie polecam

W opisie „książki” powinien być dopisek, że kobieta, która ją napisała jest zdeklarowaną katoliczką, a aborcję nazywa morderstwem. Jeśli ktoś jest osobą światłą, inteligentną i pro choice, niech omija tę historię szerokim łukiem. Pomijam już fakt, że nie powinno się nazywać książką czegoś, co ma 66 stron. Wstawki o bogu na co którejś stronie. Miałam przeczytać całość, bo nie lubię porzucać książek, które już rozpoczęłam czytać, niestety w połowie, przy wzmiance o morderczyniach, które żałują terminacji ciąży wymiękłam. Droga autorko - większość kobiet nie żałuje wykonania terminacji ciąży. Aborcja nie jest morderstwem. Ciało kobiety - jej sprawa. Tak, płód się w to wlicza. Zalecam więcej empatii, bo nie każdy chce mieć kolejne dzieci, a antykoncepcja (zakazana przez kościół, jak dobrze wiesz) także zawodzi. Drogie Legimi, wielka prośba o dodanie adnotacji, że książka jest anty-choice.
11

Popularność




Sabina Siwak

W oczekiwaniu na cud

© Sabina Siwak, 2020

„W oczekiwaniu na cud” to książka- pamiętnik. Historia autorki, która opisała swoje przemyślenia dotyczące macierzyństwa. Pokazała jak naprawdę wygląda i czym jest baby blues, jak ważne w tym czasie jest wsparcie bliskich, i czy powrót do „normalności” jest w ogóle możliwy.

ISBN 978-83-8155-863-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

W oczekiwaniu na cud

Swoją historię zaczynam tak, jak mogło by ją zacząć większość par starających się o dziecko. Przyszedł „ten czas”, kiedy postanowiliśmy razem z moim M., że chcemy mieć dziecko. Co prawda drugie, ale wydaje mi się, że tak naprawdę liczba nie ma znaczenia. Czy to pierwsze, czy drugie, trzecie, czwarte… Jak chce się mieć dziecko, to każde jest to jedyne, wyjątkowe, na które się czeka. Nie może być gorsze w jakikolwiek sposób, tylko dlatego, że jest następne. Tak więc, podjęliśmy tę ważną decyzję, że to już ten czas. We mnie nieoczekiwanie znów obudził się instynkt macierzyński, dokładnie to samo uczucie, które miałam zanim podjęliśmy starania o pierwsze dziecko. Znów zapragnęłam być w ciąży, poczuć kopniaki, a nawet mieć te mdłości i wymioty. Widać było, że M. też chce tego cudu jeszcze raz, bo przecież córka już duża, skończone pięć lat, co za tym idzie mniej chęci do przytulania, i ma już swoje „prywatne” sprawy. To już od dawna nie jest ten mały człowieczek, tak bezbronny, tak malutki, tak słodki…

Choć wciąż tak samo kochany. I tak przestawiliśmy się na plan bojowy. Postanowiłam, że zanim na dobre rozpoczniemy starania, zrobię badania, pójdę do ginekologa, zacznę łykać kwas foliowy, a mojego M. powstrzymam od picia alkoholu, będę karmiła witaminą C i cynkiem. Tak dla poprawy jego żołnierzyków. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Kiedy postanowiliśmy, że chcemy mieć pierwsze dziecko, to wszystko było spontaniczne. Myśl się zrodziła, a starania rozpoczęły się dwa dni później. Intensywne, wraz z wyjazdem do Zakopanego, bez trosk i bez planu na później. Teraz nie. Teraz miało być już inaczej. Plan był. Postanowiłam, że zaczniemy w tym miesiącu, bo oczywiście, byłam przekonana, że uda się od razu i już liczyłam w głowie, że urodzę przed wakacjami. Nie chciałam chodzić w ciąży w tych najgorętszych miesiącach w roku. A lata, przyznajmy to szczerze, bywają ostatnio gorące. Myślałam jak to z porodem będzie, czy donoszę ciąże do końca, stąd obawa przed upałami. Pierwsze urodziłam miesiąc wcześniej, właśnie w lipcu, a miała być sierpniowa. Więc w głowie zaczęły rodzić się obawy, czy znów nie będzie wcześniak. Tak więc plan musiał być, żeby zminimalizować ryzyko. Pierwsze rozczarowanie przyszło szybciej niż myślałam. Zanim jeszcze rozpoczęliśmy starania. Badania krwi… Oczywiście diagnoza — anemia. Pozostałe badania w normie, cukier, cholesterol, TSH, magnez, potas. Jednak żelazo poniżej jakiejkolwiek normy, do tego słabe wyniki z krwi i podwyższone płytki dały taki obraz kliniczny, a nie inny. Z wynikami oczywiście udałam się do lekarza pierwszego kontaktu. Pani doktor, bardzo sympatyczna, przepisała mi preparat z żelazem i witaminę C. Zapytana, dlaczego robiłam badania powiedziałam, że chcemy mieć dziecko i robiłam profilaktycznie. Oczywiście jasno zostało powiedziane, że badania mam powtórzyć za miesiąc, a do tego czasu żadnych starań, bo anemia pojawia się fizjologicznie przy każdej ciąży. Prawdą to do końca nie jest, ponieważ jak byłam w pierwszej w ciąży, miałam super wyniki, suplementowałam żelazo jedynie pod koniec ciąży, aby podczas porodu, kiedy traci się sporo krwi, było go wystarczająco. I rzeczywiście, żelazo nieznacznie spadło dopiero po porodzie. Jednak nie chciałam mówić o moich doświadczeniach i wyszłam z gabinetu z receptą, skierowaniem na kolejne badania i zaleceniami. Nie dawało mi jednak spokoju to, że nie mogę się starać o dziecko. Bo skoro instynkt się obudził, to nie mogłam czekać i już! Byłam wtedy dokładnie w szesnastym dniu cyklu i od następnego mieliśmy zacząć. Przemyślałam wszystko raz jeszcze i umówiłam się na wizytę do mojego ginekologa. Prywatnie. Na wizytę długo nie musiałam czekać, raptem około siedmiu czy ośmiu dni. I tak na kilka dni przed miesiączką udałam się do gabinetu pana doktora. Dobrze go znam, bo prowadził moją pierwszą ciążę, z czego byłam bardzo zadowolona. Ze świecą takiego lekarza szukać. Czas dla pacjentki ma zawsze, jak nie odbierze telefonu, to oddzwoni albo wyśle SMS-a. W każdym razie lekarz z powołania. W gabinecie skrupulatnie opowiedziałam mu całą moją obecną sytuację, wraz z obawami i aktualnymi wynikami. Jego opinia była dla mnie zbawienna. Pamiętam te słowa: „Może się pani starać, przeciwwskazań brak. Wyniki nie są najgorsze. Przyjmować żelazo, witaminę C i kwas foliowy i się kochać, kochać, i jeszcze raz kochać, i nie sprowadzać tego życia seksualnego tylko do prokreacji. A więc seks również w te dni niepłodne”. Dla świętego spokoju, pan doktor wykonał mi jeszcze USG, które było dla mnie zaskoczeniem. Przede wszystkim przerośnięte endometrium. Faza lutealna, czyli przed miesiączką, a więc sprawa z grubym endometrium niby naturalna, ale jednak było za grube, nawet jak na tę fazę. Lekarz tez był nieco zdziwiony, bo stwierdził, że powinnam zrobić następnego dnia beta HCG. Czyli, co? Ma podejrzenie bardzo, bardzo wczesnej ciąży? Ja takiego podejrzenia nie miałam, bo niby jak i skąd, skoro ostatnio „te dni” jakoś upłynęły nam pod znakiem abstynencji. No, ale natura potrafi zaskoczyć, więc tak jak pan doktor kazał, tak też zrobiłam. Na następny dzień wybrałam się do laboratorium i zrobiłam betkę. Nie czekałam na te wyniki. Nie spodziewałam się żadnej niespodzianki. I miałam rację. Bety nie było praktycznie w ogóle. Napisałam do lekarza SMS -a, a w odpowiedzi zwrotnej pan doktor napisał: „Ciąży brak”. No wow. Ameryki nie odkrył. Wiedziałam o tym i bez tej bety. No kurcze, takie rzeczy się jakoś wie. Zapytałam go jeszcze, czy sprawa z przerośniętym endometrium to jakaś poważna rzecz i czy przeszkadza w zajściu w ciąże, ale stwierdził, że nie. Więc czekałam cierpliwie, miesiączka się pojawiła o czasie, jak zawsze. A potem, no to już górki. Wieki optymizm. Bo to już, bo zaczynamy, bo ciąża, testy i tak dalej. Uśmiechałam się do świata, do ludzi, byłam szczęśliwa i… nie do końca przekonana, że ten miesiąc zakończy się sukcesem. Październik 2017 roku, nie był miesiącem szczęśliwym. Co prawda doszukiwałam się u siebie objawów ciąży, no bo skoro z pierwszym zaszłam od razu, no to dlaczego i teraz ma być inaczej. Był ból piersi i podwyższona temperatura. I o swojej owulacji tak naprawdę niewiele wiedziałam. Prócz tego, że jest bo co miesiąc daje mi nieźle popalić z bólem w okolicy jajnika. Był jeden test, drugi, trzeci, czwarty i dziesiąty. A bo to pewnie jeszcze za wcześnie. Jeszcze się kreska druga pojawi, oglądałam pod światło, przyglądałam się ze wszystkich stron, a ta cholera za nic się pojawić nie chciała. Czary mary nie działają. Franciszka przyszła jak zwykle o stałej porze, nie spóźniła się ani dnia, by nie dawać mi przypadkiem złudnej nadziei. I tak ze łzami, bólem i wielkim rozczarowaniem, ale też nadzieją na następny cykl, pogodziłam się z tym, że się nie udało. Może to moje tyłozgięcie, może ta anemia, może coś tam nie zaskoczyło i już. Z wiarą, nadzieją i miłością wkroczyłam w nowy początek.

Nowy cykl, nowa ja

Bez względu na to, jakie tam te wyniki moje są staraliśmy się i już. Po umówionym czasie przyszłam z kolejnymi wynikami do lekarza rodzinnego. Tym razem były już idealne. Super, możemy się starać również według opinii pani doktor. A że w zasadzie i tak się staraliśmy już drugi cykl i było już po dniach płodnych, to czekałam na możliwość zrobienia testu. Byłam przekonana, że tym razem to już na pewno. Chociaż te nasze zbliżenia były takie, no dwa razy i już. Niby był seks, ale jakiś taki z obowiązku, a jak się okazało taki seks to wiecie, gdzie można sobie wsadzić. Więc w zasadzie liczyłam na cud, że jakiś tam plemnik się przyczaił i że doszło do wielkiego bum. Spotkania dwóch światów, mistycznej więzi, cudu poczęcia i takie tam. Oczywiście, testy były, a między nimi było tez przeziębienie z gorączką i u mnie, i u mojej Małej Mi. A że przypuszczalnie mogłam być w ciąży, no to wiadomo unikałam leków i raczyłam się miodem, herbatką i cytrynką. Jak już nie wytrzymałam. to wzięłam dwa razy paracetamol, ale przeczytałam ulotkę kilka razy, czy aby na pewno mogę na początku ciąży. Jak się później okazało w ciąży nie byłam, ale herbata z miodem i cytryną dobrze mi zrobiła i przeziębienie przeszło, czyli domowe sposoby działają. Z niewielkim opóźnieniem, ale dają radę. Drugi nieudany cykl był przełomowy dla nas, nie ze względu na przeziębienie, czy też to, że znów się nie udało, a dlatego, że zaproponowałam mojemu M., aby zrobił badanie nasienia. Dla świętego spokoju.

Kiedyś obojgu nam, a w szczególności jemu ciężko było wyleczyć się z grzybicy okolic intymnych i idąc tym tropem skojarzyłam, że mogło mieć to wpływ na plemniki. Zgodził się od razu, choć wiem, że masturbacja, wytrysk na zawołanie, oglądanie pornosów w małym pomieszczeniu to nic przyjemnego i zupełnie nie w jego stylu. Jednak udało się to zorganizować dość szybko. Pojechałam tam z nim, chociaż w zasadzie do niczego potrzebna nie byłam. Czekałam na korytarzu, ale może to dało mu większą pewność siebie. Wynik miał być tego samego dnia wieczorem. Byłam przerażona, kiedy poszedł go odebrać. Zupełnie nie wiedziałam, co tam zobaczę. Na szczęście wynik okazał się być idealny. Książkowy wręcz. I początkowo się ucieszyłam, ale potem przyszło załamanie… No bo skoro z moim M. wszystko w porządku, wcześniej robił też badania krwi, to pewnie ze mną jest coś nie tak. Ale w ciszy i spokoju postanowiłam, że spróbujemy jeszcze raz, a potem pójdę na kolejną wizytę do ginekologa. Trzeci cykl był już zupełnie inny. Był romantyczny wyjazd tylko we dwoje na jedną noc, co prawda był to początek cyklu, ale to zawsze coś. Były testy owulacyjne, romantyczne zbliżenia, leżenie przez godzinę. No bo wynik badania nasienia pokazał, że upłynnia się ono po pięćdziesięciu minutach, a więc tyle leżałam. Nawet mój M. nie pozwalał mi wstawać. Jedynie owulacja mnie zaskoczyła, bo przyszła już w jedenastym dniu cyklu. Potwierdziły ją również testy owulacyjne. A że testy pozytywne były trzy dni z rzędu, to kochaliśmy się wierząc, że tym razem robimy już wszystko tak, jak trzeba. I że w zasadzie nie może się nie udać. W swej głowie analizowałam różne scenariusze. Na przykład w drugim cyklu starań myślałam sobie, ale będzie fajna niespodzianka, będzie tak samo, jak z pierwszą ciążą, nawet daty się zgadzały. Potem trzeci cykl i zbliżające się święta Bożego Narodzenia, myślałam, że będzie piękny prezent pod choinkę. Kupię mojemu M. malutkie buciki i włożę je do pięknie zapakowanego pudełka wraz z pozytywnym testem ciążowym. W międzyczasie przytrafiły mi się dwie nieprzyjemne sytuacje życiowe. Pierwsza to wystąpienie dziwnego bąbla w okolicy miejsca po ugryzieniu kleszcza. Wystraszyłam się i już następnego dnia wylądowałam w gabinecie lekarza. Pani doktor zleciła badanie na przeciwciała, a w razie gdyby wynik okazał się pozytywny i była by borelioza, no to czeka mnie leczenie antybiotykiem. I znów pomyślałam, no a co z ciążą? Jeżeli się udało to taki antybiotyk źle będzie działał na płód. Kilka dni później odebrałam wyniki i odetchnęłam z ulgą. Wynik graniczny, ale nie oznaczający boreliozy. Jedno z głowy. Niedługo później, pojawiły się u mnie problemy z nerką, co oznaczało kamień. A że złapała mnie kolka nerkowa, wezwałam pogotowie, które w zasadzie prócz no-spy i podpięcia w warunkach domowych kroplówki ze solą fizjologiczną, nie mogło nic więcej zrobić, no bo przecież do miesiączki zostało raptem trzy czy cztery dni, więc teoretycznie skoro się staramy, mogę być w ciąży i nici z silniejszych leków. Tak więc po wizycie pogotowia, nastawiłam się na picie wody w ilościach co najmniej dużych. Kamień wysikałam jeszcze tego samego dnia. Ból ustąpił, a ja poczułam się jak nowo narodzona. Kamień oczywiście oddałam do analizy. Niestety, nieco ponad tydzień przed świętami, pojawiła się Franciszka. Więc nie czekając długo, umówiłam się do ginekologa. Planowałam, że tak zrobię, jeśli i w trzecim cyklu się nie uda. Wcześniej jednak przeszukałam internet w celu znalezienia informacji, jakie badania hormonalne wykonać na początku cyklu, jeśli jest problem z zajściem w ciążę. Znalazłam — estradiol, FSH i LH. W drugim dniu cyklu popędziłam do laboratorium i zrobiłam te hormony. Wynik oczywiście odebrałam tego samego dnia i czekałam na wizytę u ginekologa. Kiedy do niego przyszłam, byłam w szóstym dniu cyklu. Miesiączka jeszcze trwała, ale już nie na tyle, by nie móc przeprowadzić badania ginekologicznego wraz z USG. Powiedziałam, że zrobiłam badanie trzech hormonów, zerknął na wyniki, ale powiedział, że nic nie wnoszą nowego. Szczerze mówiąc tego dnia „mój” lekarz wydał mi się nieco dziwny… Nie to żebym mogła mu coś konkretnego zarzucić, ale wydawało mi się że mniej mnie słucha, jest nieobecny. I w zasadzie zamiast patrzeć na mnie i słuchać co mówię, to klikał i wpisywał w komputer, jak w gabinecie na NFZ. A przecież płacę za wizytę i to nie mało. W badaniu ginekologicznym nic nie zobaczył, w sensie nic niepokojącego. Niestety tak kolorowo nie było już na USG. Tam okazało się, że mam polipa. Diagnoza do potwierdzenia na kolejnej wizycie w styczniu, po kolejnej miesiączce. Bo zdarza się podobno tak, że polip sam się wchłania, choć nie zawsze tak jest. Gdyby jednak przy następnym badaniu również był obecny, wtedy rozważy u mnie zabieg histeroskopii, usunie polipa, a przy okazji obejrzy jamę macicy od środka. Tak więc z wizyty wyszłam nie dość, że nie zadowolona, to jeszcze, tuż przed świętami, zmartwiona polipem w mojej macicy. I tak rozpoczęliśmy czwarty cykl starań z brakiem nadziei na ciążę. Bo choć lekarz stwierdził, że ten polip to niewielka przeszkoda, to jednak w głowie pozostało stwierdzenie, że pewnie to zapewne on nie pozwala zagnieździć się jajeczku.