W obronie społeczeństwa otwartego - George Soros - ebook + książka

W obronie społeczeństwa otwartego ebook

George Soros

3,4

Opis

Pasjonująca obrona otwartego społeczeństwa, wolności akademii i mediów, a także praw człowieka.

Na ile państwa powinny kontrolować działalność mediów społecznościowych? Co zrobić z rozwojem technologicznym w sferze kontroli obywatelek i obywateli, który w rękach opresyjnych reżimów, może być zagrożeniem dla wolności? Jak należałoby zreformować Unię Europejską, by lepiej służyła jej mieszkankom i mieszkańcom oraz światu? I wreszcie dlaczego milioner i inwestor zdecydował się przeznaczyć swoją fortunę na promowanie i obronę otwartego społeczeństwa ? Na te pytania odpowiada najbardziej znany na świecie filantrop i inwestor, wróg autorytarnych i nieliberalnych polityków.

Ważna lektura dla wszystkich oburzonych ostatnimi zmianami politycznymi.



Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
0
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książkę tę dedykuję Fundacji Społeczeństwa Otwartego oraz jej beneficjentom i beneficjentkom. Wasze osiągnięcia przerosły moje najśmielsze oczekiwania.

Wstęp

Uważam, że żyjemy w momencie przełomowym. W związku z tym możliwe jest niemalże wszystko, a światem rządzi omylność.

Przeżyłem już co najmniej kilka takich okresów w historii. Odegrały one ważną rolę w kształtowaniu się moich koncepcji, dzięki którym potrafię odróżnić sytuacje dalekie od równowagi od tych, które nas do niej zbliżają. Momenty te nie tylko znacząco wpłynęły na moje życie, ale też na życie założonych przeze mnie fundacji.

Pierwsze doświadczenia związane z rewolucyjnymi momentami historii zdobyłem w roku 1944 podczas nazistowskiej okupacji Węgier; nie miałem wówczas nawet czternastu lat. Można też przyjąć, że zacząłem się z nimi zapoznawać jeszcze wcześniej, kiedy po szkole spotykałem się z ojcem na pływalni, a on raczył mnie opowieściami o swoich syberyjskich przygodach podczas rewolucji w Rosji w 1917 roku. Jeśli zatem do osobistych doświadczeń dodam wspomnienia ojca, z powodzeniem mogę uznać, że sięgam pamięcią sto lat wstecz.

Rok 1944 był szczególnym, bo formacyjnym okresem w moim życiu. Zwłaszcza jedno wydarzenie utkwiło mi w pamięci. Pierwszą uchwałą Adolfa Eichmanna było utworzenie Judenratu, a ja jako uczeń zostałem wysłany tam jako goniec (dzieciom żydowskim nie wolno było chodzić do szkoły). Pierwszym powierzonym mi zadaniem było dostarczyć kopie zawiadomień, które okazały się listą prawników o nazwiskach zaczynających się na litery A i B. Mieli oni zgłosić się do seminarium rabinicznego z ubraniami na zmianę i całodobowym wyżywieniem. Zanim jednak dostarczyłem zawiadomienia, udałem się do domu, by pokazać je ojcu, który też był prawnikiem. Polecił mi, bym dostarczył wezwania, ale jednocześnie ostrzegł odbiorców, że jeśli się stawią na miejscu, zostaną deportowani. Jeden z nich stwierdził, że zawsze był obywatelem przestrzegającym litery prawa, więc nie mogą mu wyrządzić krzywdy. Kiedy opowiedziałem o tym ojcu, odparł, że normalne zasady nie obowiązują w nienormalnych czasach, zaś ci, którzy ich przestrzegają, robią to na własne ryzyko. Zasada ta stała się naszą mantrą i dzięki niej wszystkim nam udało się przeżyć. Ojciec pomógł też wielu innym ludziom. W tym sensie rok 1944 stał się dla mnie pozytywnym doświadczeniem.

Przełomowe momenty historii zawsze były istotne w kontekście działalności założonej przeze mnie Fundacji Społeczeństwa Otwartego (Open Society Foundations). Wspomnę tu choćby upadek Związku Radzieckiego w latach 80. ubiegłego wieku, kiedy to fundacja po raz pierwszy odegrała tak znaczącą rolę, czy też nasze współczesne działania w krajach europejskich, kiedy to dokładamy wszelkich starań, by Unia Europejska nie podzieliła losu Związku Radzieckiego.

Mimo swego zaplecza intelektualnego i emocjonalnego przygotowania nie jesteśmy wolni od omylności, jaka w przełomowych momentach dziejów rządzi światem. Możemy reagować na pewne zjawiska, nie jesteśmy jednak w stanie ich przewidzieć. W takiej sytuacji jedyną solidną strategią może być elastyczność. A wtedy jest to już tak naprawdę taktyka – i bardzo dobrze. Bo pozwala się uczyć i jednocześnie przygotowuje na różne scenariusze. Jeśli zaś pragniemy jakichś stałych punktów odniesienia, możemy polegać na naszych wartościach i przekonaniach. I właśnie to robimy.

Książka ta nosi tytuł W obronie społeczeństwa otwartego, ale w 1979 roku, kiedy zakładałem swoją fundację, nie miała ona służyć obronie, a promowaniu idei otwartych społeczeństw. Przez kolejne dwadzieścia pięć lat opresyjne reżimy takie jak Związek Radziecki upadały, oddając pole wyłaniającym się społeczeństwom otwartym, w tym Unii Europejskiej. Tendencja ta odwróciła się dopiero po światowym kryzysie gospodarczym w 2008 roku, osiągając krytyczny punkt w 2016 roku wraz z Brexitem i wyborem Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Aktywnie uczestniczyłem w tych wydarzeniach, po wielokroć wygłaszając swoje opinie. Dziś widzę zalążki zmiany, zwiastuny tego, że tendencje znów zaczynają się odwracać.

***

Publikacja ta jest wyborem moich ostatnich wykładów i artykułów. Została podzielona na sześć rozdziałów. Pierwszy z nich dotyczy bezprecedensowych zagrożeń, na jakie narażone są dziś społeczeństwa otwarte. Jako założyciel Fundacji Społeczeństwa Otwartego uznaję ten problem za priorytetowy. Rozdział pierwszy zawiera zatem dwa przemówienia, które wygłosiłem podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos w styczniu 2018 i 2019 roku. Pierwsze z nich odnosi się do niebezpieczeństw, na jakie potencjalnie narażają nas platformy mediów społecznościowych. Z kolei rok później ostrzegałem świat przed jeszcze poważniejszym zagrożeniem w postaci narzędzi kontroli, które dzięki sztucznej inteligencji i uczeniu maszynowemu mogą wpaść w ręce opresyjnych reżimów. Skoncentrowałem się na reżimie Xi Jinpinga w Chinach, a zatem na kraju najbardziej zaawansowanym we wspomnianych obszarach. Uważam za swój obowiązek zaprezentować te mowy osobno, ponieważ moje własne poglądy na poruszane tematy radykalnie się zmieniły w ciągu ostatniego roku.

Mój światopogląd zaczął się kształtować pod wpływem mojego mentora, austriackiego filozofa Karla Poppera, jeszcze podczas studiów w London School of Economics. Swoje koncepcje rozwijałem przez całe życie. Wypracowana filozofia była mi przewodnikiem, gdy zarabiałem pieniądze i kiedy wydawałem je, by uczynić świat lepszym – ale nie o pieniądze tu chodzi, lecz o skomplikowane zależności między sposobem myślenia a rzeczywistością. Zdecydowałem się wyjaśnić tę filozofię dopiero w ostatnim rozdziale, ponieważ najlepiej opisałem ją w artykule opublikowanym w „Journal of Economic Methodology” z 2014 roku. Artykuł ten skierowany był do specjalistów i specjalistek w dziedzinie, dlatego też jest niełatwy w lekturze. Obawiałem się w związku z tym, że wielu spośród czytelników i czytelniczek odłoży tę książkę zbyt wcześnie, jeśli narażę ich na takie katusze. Mam nadzieję, że ktoś kiedyś opisze moje podejście w sposób bardziej przystępny, ja sam jestem już na to za stary i zbyt zajęty. Jednak na użytek tej książki postarałem się wspomnianą publikację nie tylko skrócić, ale też zaktualizować.

Drugi rozdział poświęciłem temu, co nazywam swoją „polityczną filantropią”. W 2012 roku napisałem na ten temat pierwszy artykuł, w którym zadałem sobie następujące pytania: jak ktoś tak bezsprzecznie samolubny i skoncentrowany na sobie mógł stworzyć bezinteresowną fundację, której celem jest poprawa kondycji świata? I jak taka osoba może wciąż dążyć do celu, nawet jeśli rezultaty nie są zadowalające? Odpowiedziałem na nie bardzo szczerze. W niniejszej książce wprowadziłem do wywodu drobne zmiany – nie tylko po to, by zaktualizować swoje podejście, ale również ze względu na fakt, że tak czynniki zewnętrzne, jak i struktura oraz działalność moich fundacji znacznie się od 2012 roku zmieniły. Wraz ze zmianą okoliczności niektóre moje poglądy również ewoluowały.

Sytuacja zewnętrzna uległa bowiem znacznemu pogorszeniu. Jak wyjaśniam w pierwszym rozdziale, w ostatnich latach pojawiły się bezprecedensowe zagrożenia. Gwałtowny rozwój sztucznej inteligencji i uczenia maszynowego doprowadziły do stworzenia narzędzi kontroli społecznej, które dały opresyjnym reżimom oczywistą przewagę nad społeczeństwami otwartymi. Technologie te są użytecznymi instrumentami dla dyktatur, za to społeczeństwa otwarte stawiają w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Naszym głównym zadaniem na dziś jest znaleźć sposób, by ich nieodłącznie negatywnym skutkom przeciwdziałać.

W 2012 roku założona przeze mnie fundacja wciąż prężnie się rozwijała, choć czynniki zewnętrzne już jej nie sprzyjały. Sam byłem aktywny na rynkach finansowych, a mój fundusz zarabiał krocie. Postawiło nas to w dość niecodziennej sytuacji, bo czuliśmy się tak, jakby prawa ciążenia nas nie dotyczyły. Te czasy jednak już dawno minęły. Ja odszedłem na emeryturę, a represja finansowa znacznie utrudniła zarabianie pieniędzy dyrektorom i dyrektorkom zarządzającym wszystkich funduszy. Jednocześnie zapotrzebowanie na udzielaną przez nas pomoc znacznie wzrosło, a nasze źródła finansowania nie były w stanie go w pełni zaspokoić. W rezultacie siła ciążenia uderza w nas teraz z niewyobrażalnym wręcz impetem.

W rozważaniach na temat kłopotów, z którymi mierzą się moje fundacje, nie sposób pominąć aspektu, który dotyka tak ich, jak i mnie osobiście: starzejemy się. Jako że zjawisko starzenia jest procesem, temat ten był aktualny również w 2012 roku – omówiłem go szczegółowo w swoim artykule. Ale od tamtego czasu minęło siedem lat. Pierwszy prezes fundacji, Aryeh Neier, odszedł na emeryturę w 2012 roku, a na nowy zarząd pod przewodnictwem Patricka Gasparda, byłego ambasadora Stanów Zjednoczonych w RPA, spadło trudne zadanie gruntownej reorganizacji struktur fundacyjnych. Dobrze sobie z tym radzą.

Choć wszedłem w dziesiątą dekadę życia, myśl o emeryturze jest dla mnie dość odstręczająca; uważam, że wciąż mam coś do zaoferowania, a jako założyciel fundacji mogę szybciej i bardziej przedsiębiorczo podejmować decyzje niż rada, która przejmie moje dziedzictwo. Mam już jednak mniej energii i niższą odporność niż dawniej. Wiele ze swoich obowiązków deleguję na syna, Alexa, który jest obecnie członkiem nowego zarządu.

Najbardziej radykalną spośród korzystnych zmian w stworzonej przeze mnie fundacji jest wzrost znaczenia Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego (Central European University, CEU). Założyłem go w 1991 roku, ale w artykule z roku 2012 ledwie o nim napomknąłem. Od tamtego czasu uczelnia stała się jednym z wiodących obrońców wolności akademickiej. Trafiła też na listę stu najlepszych na świecie uniwersytetów wykładających nauki społeczne. Mamy ambitne plany na przyszłość. Uznaję je za tak ważne, że postanowiłem poświęcić im cały rozdział trzeci.

Kiedy aktywnie działałem na rynkach finansowych, również wiele na ten temat pisałem. Na przekór dominującej teorii równowagi ogólnej opartej na teorii racjonalnych oczekiwań osobiście uważam rynki finansowe za niestabilne z natury. Moja pierwsza książka Alchemia finansów została wydana w 1987 roku[1]. Od tamtej pory stała się lekturą obowiązkową na uczelniach biznesowych, natomiast ekonomiści akademiccy skrupulatnie ignorowali ją aż do krachu w 2008 roku. Odrzucali ją, uznając za przejaw zarozumialstwa ze strony odnoszącego sukcesy prezesa funduszu hedgingowego, któremu na dodatek wydaje się, że jest filozofem. Osąd ten był tak jednogłośny, że trudno mi było go zignorować. Sam zacząłem postrzegać siebie jako filozofa nieudacznika. W 1995 roku wygłosiłem nawet wykład zatytułowany „Filozof nieudacznik podejmuje kolejną próbę”.

Sytuacja zmieniła się diametralnie po kryzysie w 2008 roku. Ekonomiści nie mogli tak zwyczajnie przejść do porządku dziennego nad faktem, że nie zdołali go przewidzieć. Miałem przyjemność usłyszeć, jak dyrektor generalny Banku Anglii, Mervyn King, publicznie stwierdza, że moja teoria dotycząca rynków finansowych zasługuje na uwagę. Zmiana postaw wśród ekonomistów w środowisku akademickim była jeszcze bardziej satysfakcjonująca. Powszechnie uznano, że dominujący paradygmat zawiódł, pojawiły się więc potrzeba i wola, by zrewidować jego podstawowe założenia. To zachęciło mnie do przekazania środków na Instytut Nowej Myśli Ekonomicznej (Institute for New Economic Thinking, INET), którego misją jest odebranie monopolu hipotezie rynku efektywnego i teorii racjonalnych oczekiwań, które królują tak w akademii, jak i wśród decydentów. Zaprosiłem do współpracy grupę wybitnych specjalistów i specjalistek, w tym wielu laureatów nagrody im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii, a oni odpowiedzieli z entuzjazmem. Powołano radę pod przewodnictwem Anatole’a Kaletsky’ego, a stanowisko prezesa instytutu objął mój przyjaciel i były współpracownik, Rob Johnson, którego metody zarządzania wciąż bardzo inspirują. Instytut Nowej Myśli Ekonomicznej prężnie się rozwija, ale tylko dzięki temu, że sam nie zasiadam w jego zarządzie. Uważam, że wystąpiłby potencjalny konflikt interesów, gdybym pełnił funkcję fundatora i sponsora, będąc jednocześnie orędownikiem konkretnej teorii dotyczącej zmian rynkowych.

Po załamaniu się rynków napisałem wiele artykułów. Zaciekle krytykowałem zaproponowany przez ówczesnego sekretarza skarbu USA, Hanka Paulsona, program wsparcia finansowego dla banków – TARP (Trouble Asset Relief Program) – ze środków publicznych, stworzony w celu usunięcia toksycznych aktywów z ich zestawień bilansowych. Argumentowałem wówczas, że znacznie bardziej efektywne byłoby przekazanie siedmiuset miliardów dolarów z TARP bankom jako kapitału własnego. Zdecydowanie skuteczniej i szybciej doprowadziłoby to do zażegnania kryzysu finansowego. Ściśle współpracowałem z liderami i liderkami demokratów w Kongresie przy wprowadzaniu poprawek do ustawy o TARP tak, by pieniądze z pomocy mogły być wykorzystane do dokapitalizowania banków poprzez zakup ich udziałów. To właśnie zrobił rząd Wielkiej Brytanii: znacjonalizował upadające banki i w efekcie odzyskał większość z zainwestowanych środków. Jednakże mój przyjaciel i następca Hanka Paulsona, Larry Summers, z miejsca odrzucił ten pomysł, bo – jak twierdził – nacjonalizacja banków byłaby równoznaczna z wprowadzeniem socjalizmu, a tego nikt w Ameryce by nie zaakceptował. Miałem też wiele pomysłów, na których wprowadzenie liczyłem po objęciu prezydentury przez Baracka Obamę, w tym dogłębną reformę systemu kredytów hipotecznych, ale żaden z nich nie został zrealizowany. Niektóre z materiałów przygotowanych na ten temat, w tym jeden artykuł z 2018 roku, stanowią rozdział czwarty niniejszej książki.

Krach z roku 2008 poskutkował kryzysem waluty euro w roku 2011. Zjawisko to sprawiło, że zainteresowałem się wadami euro, a to z kolei zachęciło mnie do studiów nad strukturalnymi niedoskonałościami Unii Europejskiej. Moje zainteresowanie tematem wzrastało wraz z tym, jak ujawniały się kolejne słabości. Rozdział piąty zawiera moje najnowsze artykuły na ten temat. Jak już wspomniałem wcześniej, rozdziałem szóstym uczyniłem mój poprawiony i skrócony artykuł z „Journal of Economic Methodology”.

[1]Alchemia finansów w polskim przekładzie Grzegorza Łuczkiewicza i Piotra Wdowińskiego została wydana w 1996 roku przez wydawnictwo Znak. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Rozdział 1

Bezprecedensowe zagrożenia dla społeczeństw otwartych

Platformy informatyczne system zaufania społecznego Xi Jinpinga

Część 1

Uwagi wygłoszone podczas konferencji Światowego Forum Ekonomicznego, Davos, Szwajcaria, 25 stycznia 2018 r.

Gdzie dziś jesteśmy?

To już pewnego rodzaju tradycja corocznej konferencji w Davos, że podsumowuję minione wydarzenia i odnoszę się do obecnego stanu świata. I tym razem chciałbym poruszyć kilka kwestii, które mnie ostatnio niezwykle zajmują.

Znaleźliśmy się w dość trudnym i bolesnym momencie historii. Społeczeństwa otwarte przeżywają kryzys, podczas gdy rozmaite dyktatury i reżimy rządzone przez mafię, których doskonałym przykładem jest putinowska Rosja, wydają się być w pełni rozkwitu. W Stanach Zjednoczonych prezydent Donald Trump również chciałby stworzyć system oparty na mafijnych powiązaniach. Wciąż do tego nie doszło, ale wyłącznie dlatego, że nie pozwalają mu na to konstytucja, instytucje państwowe oraz niezwykle aktywne społeczeństwo obywatelskie.

Chcąc nie chcąc, moje fundacje, większość naszych beneficjentów, a także ja sam toczymy obecnie żmudną batalię o to, by zabezpieczyć i utrzymać dotychczasowe osiągnięcia demokracji. W przeszłości założone przeze mnie organizacje koncentrowały swoje działania przede wszystkim na krajach rozwijających się, jednak dziś, gdy zagrożone są społeczeństwa otwarte w Stanach Zjednoczonych i Europie, ponad połowę budżetu wydajemy w rejonach położonych bliżej miejsca, gdzie sami żyjemy. Bo to, co dzieje się tutaj, ma negatywny wpływ na resztę świata.

Samo zabezpieczenie i ochrona dotychczasowych osiągnięć demokracji tym razem jednak nie wystarczą. Musimy też bronić wartości reprezentowanych przez społeczeństwa otwarte tak, by w przyszłości móc lepiej odpierać ataki. Społeczeństwa otwarte zawsze będą miały swoich wrogów. By przetrwały, kolejne pokolenia muszą stawać po stronie idei, które nam przyświecają. Najlepszą obroną jest dobrze przygotowany atak. Wrogowie społeczeństw otwartych czują się obecnie zwycięzcami, a to skłania ich do przekraczania kolejnych granic. W ludziach budzi się gniew, który daje możliwość skutecznej walki z opresją władz. To właśnie dzieje się dziś na Węgrzech.

Gra toczy się o najwyższą stawkę: przetrwanie naszej cywilizacji

Kiedyś wyznaczałem swoim fundacjom cele takie, jak „obrona społeczeństw otwartych przed ich wrogami, egzekwowanie od rządów państw odpowiedzialności za prowadzoną politykę i rozwijanie krytycznego myślenia”. Ale sytuacja uległa znacznemu pogorszeniu. Ważą się losy nie tylko społeczeństw otwartych, ale też całej naszej cywilizacji. Duży związek ma z tym dojście do władzy takich przywódców jak Kim Dzong Un w Korei Północnej czy Donald Trump w Stanach Zjednoczonych. Obaj są skłonni zaryzykować rozpętaniem wojny nuklearnej, by tylko utrzymać się u władzy. Ale źródła problemu sięgają znacznie głębiej.

Zdolność gatunku ludzkiego do ujarzmiania sił natury – tak w pozytywnych celach, jak i tych, które sieją zniszczenie – wciąż wzrasta, podczas gdy nasza umiejętność zarządzania samymi sobą przypomina sinusoidę, która obecnie plasuje się na dole wykresu.

Zagrożenie wojną nuklearną jest tak niewyobrażalne, że wolimy je zignorować. Tymczasem jest ono rzeczywiste. Stany Zjednoczone wkroczyły na drogę prowadzącą do konfliktu w momencie, gdy odmówiły przyjęcia do wiadomości faktu, że Korea Północna stała się krajem posiadającym broń atomową. Dla władz Korei stanowi to dodatkową motywację, by szybko i konsekwentnie rozwijać program nuklearny, co z kolei może doprowadzić do tego, że Stany Zjednoczone prewencyjnie wykorzystają swoją przewagę i wywołają wojnę atomową po to, by zapobiec wojnie atomowej, co oczywiście jest paradoksem.

Powtórzmy: Korea Północna stała się potęgą nuklearną i żadne działania zbrojne nie zdołają powstrzymać tego, co już się stało. Jedyną rozsądną strategią jest zaakceptowanie rzeczywistości, niezależnie od tego, jak dalece odbiega od naszych oczekiwań, i przyjęcie do wiadomości, że Korea Północna posiada broń atomową. To zaś wymaga od Stanów Zjednoczonych współpracy ze wszystkim zainteresowanymi stronami, przede wszystkim zaś z Chinami. Pekin trzyma w rękach większość kart niezbędnych do rozgrywki z Koreą Północną, ale niechętnie po nie sięgnie. Gdyby naciski Chin na Pjongjang okazały się zbyt mocne, reżim Korei mógłby upaść, a wtedy Chiny zalałaby fala północnokoreańskich uchodźczyń i uchodźców. Co więcej, Pekin niezbyt ochoczo odnosi się do wyświadczania przysług Stanom Zjednoczonym, Korei Południowej czy Japonii – do każdego z tych państw żywi bowiem mniejszą lub większą urazę. Nawiązanie współpracy będzie więc niewątpliwie wymagało wielu negocjacji, ale kiedy się to uda, sojusznicze kraje będą mogły rozpocząć rozmowy z Koreą Północną, stosując naprzemiennie strategię kija i marchewki. Metodą kija można by zmusić władze Korei Północnej do negocjacji w dobrej wierze, metoda marchewki zaś byłaby nagrodą za weryfikowalne zawieszenie dalszych prac nad bronią nuklearną. Im szybciej dojdzie do porozumienia zakładającego obopólne powstrzymanie się od działań, tym skuteczniejsza okaże się ta polityka. Miarą jej sukcesu nie będzie zaś to, czy Korea Północna rozwinie program nuklearny tak, by tworzony arsenał atomowy był gotowy do użytku, ale ile czasu to zajmie. Pragnę w tym miejscu zachęcić do zapoznania się z dwoma prekursorskimi raportami na temat prognoz związanych z wojną atomową w Korei Północnej opublikowanymi niedawno przez organizację Crisis Group.

Innym poważnym zagrożeniem dla naszej cywilizacji są zmiany klimatu. Coraz częściej stanowią one główny powód przymusowych migracji. O problemach wynikających z konieczności zmiany miejsca zamieszkania opowiadałem już wielokrotnie, pragnę jednak jeszcze raz podkreślić, jak poważne one są i jak trudne do rozwiązania. Nie zamierzam też wchodzić w szczegóły zagadnienia zmian klimatu, ponieważ doskonale już wiadomo, co należy zrobić. Wiedzę naukową już mamy, brakuje jedynie woli politycznej, zwłaszcza w strukturach administracji Trumpa.

Wyrażę się jasno: uważam, że administracja Trumpa stanowi zagrożenie dla świata. Ale traktuję ją jako chwilowe zjawisko polityczne, które będzie miało swój kres w 2020 roku, a może i wcześniej. Przyznaję, że prezydent Trump odniósł wielki sukces w mobilizacji swego twardego elektoratu, ale przyczynił się również do tego, że na każdego jego wyborcę i każdą wyborczynię przypada teraz jeszcze więcej zagorzałych przeciwników i przeciwniczek, którzy są równie silnie zmobilizowani. Dlatego też spodziewam się wielkiego zwycięstwa demokratów w wyborach do Kongresu w 2018 roku.

Za swój osobisty priorytet w Stanach Zjednoczonych uważam pomoc w przywróceniu sprawnie funkcjonującego systemu dwupartyjnego. Będzie to wymagało nie tylko zwycięstwa Partii Demokratycznej w 2018 roku, ale też wielu wysiłków z jej strony, by w bezstronny sposób zmienić kształt okręgów wyborczych, mianować wykwalifikowanych sędziów, poprawnie przeprowadzić spis ludności i podjąć inne działania, których system dwupartyjny wymaga.

Zagrożenia ze strony gigantów mediów społecznościowych

Postanowiłem poświęcić znaczną część mojego wystąpienia na omówienie innego globalnego problemu, a mianowicie wzrostu znaczenia gigantycznych korporacji zarządzających platformami IT i ich monopolistycznych zapędów. Firmy te w przeszłości często były przestrzeniami sprzyjającymi innowacjom i wolności. Ale wraz z przemianą Facebooka i Google’a w coraz potężniejszych monopolistów stanowią one poważną przeszkodę dla rozwoju innowacji. Stworzyły one też wiele problemów, które dopiero dziś zaczynamy sobie uświadamiać.

Korporacje zarabiają na eksploatacji środowiska, w którym działają. Spółki naftowe i te związane z przemysłem wydobywczym eksploatują środowisko naturalne, korporacje zarządzające mediami społecznościowymi zaś eksploatują to, co nazywam środowiskiem społecznym. Działania te są wyjątkowo niegodziwe, ponieważ korporacje stojące za platformami społecznościowymi wpływają na postawy i zachowania ludzi bez ich świadomości. To zaś ma daleko idący, niekorzystny wpływ na funkcjonowanie samej demokracji, zwłaszcza w kontekście uczciwości przeprowadzanych wyborów.

Cechą wyróżniającą korporacje zarządzające platformami społecznościowymi jest to, że stanowią sieci i cieszą się rosnącą krańcową stopą zwrotu, co przyczynia się do ich niewiarygodnego wręcz wzrostu. Efekty sieci są tu niewątpliwie bezprecedensowe, na pewno też odmieniły naszą rzeczywistość. Ale daleko im do modelu zrównoważonego rozwoju: Facebook pozyskał pierwszy miliard użytkowników i użytkowniczek w ciągu ośmiu lat, a kolejny miliard w czasie o połowę krótszym. W tym tempie za niecałe trzy lata zabraknie osób, które mogłyby utworzyć profil na Facebooku.

Facebook i Google skutecznie kontrolują ponad połowę dochodów z reklam w internecie. By utrzymać swoje wpływy, muszą dążyć do rozwoju sieci i przyciągać coraz większą część uwagi użytkowników i użytkowniczek. Obecnie robią to, dostarczając im wygodnych platform. Im więcej bowiem czasu użytkowniczki i użytkownicy spędzają na danej platformie, tym cenniejsi się stają dla korporacji.

Dostawcy treści również przyczyniają się do wzrostu zysków korporacji zarządzających portalami społecznościowymi, ponieważ z jednej strony nie mogą zrezygnować z możliwości, które one dają, z drugiej zaś zmuszone są przystawać na dyktowane warunki. Wyjątkowo wysokie dochody wspomnianych korporacji są w dużej mierze wynikiem unikania przez nie odpowiedzialności – i płacenia – za treści publikowane na ich platformach. Korporacje te twierdzą oczywiście, że tylko zapewniają dostęp do informacji. Tymczasem praktycznie zmonopolizowały one rynek, co czyni je dostawcami usług użyteczności publicznej, a więc powinny zostać objęte bardziej rygorystycznymi przepisami, które umożliwiłyby ochronę konkurencji i innowacji oraz sprawiedliwy, wolny i powszechny dostęp.

Model biznesowy mediów społecznościowych oparty jest na reklamie, a więc ich rzeczywistymi klientami są reklamodawcy. Stopniowo jednak wyłania się nowy model, który nie bazuje wyłącznie na reklamie, lecz także na bezpośredniej sprzedaży usług i produktów. Korporacje wykorzystują pozyskane dane, łączą oferowane usługi w pakiety i ustalają dumpingowe ceny, zachowując tym samym większość dochodów, którymi normalnie musiałyby się dzielić z konsumentami i konsumentkami. To napędza ich zyski jeszcze bardziej, jednak łączenie usług w pakiety i dyskryminujące stawki źle wpływają na efektywność całej gospodarki rynkowej.

Korporacje zarządzające mediami społecznościowymi mamią użytkowników i użytkowniczki, manipulując ich uwagą i kierując ją na ich własne, komercyjne cele. Intencjonalnie wyposażają swe platformy w narzędzia powodujące uzależnienie od usług, które świadczą. To może być bardzo szkodliwe, zwłaszcza dla młodzieży. W ten sposób platformy coraz bardziej przypominają korporacje zajmujące się hazardem. Kasyna zaś rozwinęły techniki uzależniania grających do tego stopnia, że są oni w stanie przegrać wszystkie posiadane pieniądze, a nawet te, których nie posiadają.

W epoce cyfryzacji z ludzką uwagą dzieje się coś bardzo niepokojącego, szkodliwego i być może nieodwracalnego. Nie chodzi tu jedynie o rozproszenie czy uzależnienie. Media społecznościowe powodują bowiem, że ludzie rezygnują z wolności i autonomii. Władza nad ludzką uwagą i kierowaniem jej zaangażowania w coraz większym stopniu skupia się w rękach kilku korporacji. Podtrzymanie i obrona tego, co John Stuart Mill nazwał „suwerenną władzą nad własnym umysłem”, wymaga dziś ogromnych nakładów pracy. Jest całkiem prawdopodobne, że władza ta raz utracona sprawi, że pokolenia dorastające w epoce digitalizacji będą miały ogromne trudności, by ją odzyskać. To zaś może pociągnąć za sobą daleko idące konsekwencje polityczne. Pozbawionymi „wolnego umysłu” ludźmi łatwiej jest manipulować. Niebezpieczeństwo to nie jest wyłącznie kwestią przyszłości: zdążyło już odegrać ważną rolę podczas amerykańskich wyborów prezydenckich w 2016 roku.

Na horyzoncie jawi się już jednak zdecydowanie poważniejsze zagrożenie. Państwa autorytarne mogłyby podjąć współpracę z gigantycznymi, dysponującymi ogromną ilością danych monopolistami branży IT, co poskutkowałoby połączeniem powstających obecnie systemów nadzoru po stronie korporacji z już rozwiniętymi systemami nadzoru po stronie państwa. Taki alians doprowadziłby do powstania sieci totalitarnych systemów kontroli z powodzeniem wykraczających poza granice wyobraźni George'a Orwella.

Państwami, w których w pierwszej kolejności może dojść do tego typu niechlubnych mariaży, są Rosja i Chiny. Tym bardziej że chińskie korporacje IT nie ustępują miejsca swym amerykańskim odpowiednikom. Cieszą się też bezwzględnym wsparciem i ochroną ze strony reżimu Xi Jinpinga. Rząd Chińskiej Republiki Ludowej jest też wystarczająco silny, by bronić swoich rodzimych championów, przynajmniej w granicach państwa.

Amerykańscy monopoliści branży IT już dziś mierzą się z pokusą, by zrezygnować z części swoich zasad. Dzięki temu zyskaliby dostęp do ogromnych i prężnie rozwijających się rynków. Dyktatorzy stojący na czele tych państw z radością zaś wejdą we współpracę, ponieważ na niczym nie zależy im bardziej, niż na usprawnieniu systemów kontroli nad obywatelami i obywatelkami, a także zwiększeniu zasięgu władzy oraz wpływów – w Stanach Zjednoczonych i wszędzie indziej na świecie.

Właściciele platformowych gigantów uważają się za władców wszechświata, lecz w rzeczywistości są niewolnikami konieczności utrzymania dominującej pozycji na rynku. Załamanie ogólnoświatowego monopolu Stanów Zjednoczonych w branży IT to tylko kwestia czasu. Davos to zresztą doskonałe miejsce, by obwieścić, że dni tych korporacji są policzone. Wprowadzenie prawnych obostrzeń i opodatkowanie doprowadzi je do ruiny, a europejska komisarz do spraw konkurencji Margrethe Vestager stanie się ich nemezis.

Coraz częściej dostrzega się też korelacje między dominacją monopolistów zarządzających platformami internetowymi a wzrostem nierówności społecznych. Koncentracja własności udziałów w rękach zaledwie kilku osób prywatnych odgrywa tu pewną rolę, jednak specyficzna pozycja gigantów branży IT jest znacznie ważniejsza. Choć dysponują władzą monopolu, to jednocześnie ostro ze sobą współzawodniczą. Są na tyle potężni, by z łatwością wchłonąć start-upy, które mogłyby w przyszłości stać się dla nich konkurencją, a jednocześnie jako giganci tylko oni posiadają zasoby, by zająć terytorium przeciwnika. Gotowi są również zdominować nowe obszary rozwoju, które powstają dzięki sztucznej inteligencji, na przykład rynek pojazdów autonomicznych, czyli samochodów bez kierowcy.

Wpływ różnych innowacyjnych rozwiązań na poziom bezrobocia zależy od polityki państw. Unia Europejska, a zwłaszcza należące do niej kraje skandynawskie oraz inne kraje nordyckie patrzą zdecydowanie dalej w przyszłość w prowadzonej przez siebie polityce społecznej niż Stany Zjednoczone. Chronią pracowników i pracownice, a nie miejsca pracy. Skłonne są inwestować w procesy przekwalifikowywania lub też nauki nowego zawodu oraz we wcześniejsze emerytury dla osób, które straciły pracę. Zapewnia to zatrudnionym w krajach nordyckich większe poczucie bezpieczeństwa i czyni ich bardziej otwartymi na technologiczne innowacje w porównaniu z pracownikami i pracownicami w Stanach Zjednoczonych.

Tymczasem monopoliści internetowi nie wykazują ani woli, ani tym bardziej potrzeby chronienia społeczeństw przed konsekwencjami swoich działań. To zmienia ich w realne zagrożenie, a obowiązek ochrony obywateli i obywatelek spada na prawodawców. W Stanach Zjednoczonych instytucje odpowiedzialne za regulacje prawne nie są jednak wystarczająco silne, by zmierzyć się z politycznymi wpływami internetowych monopolistów. Unia Europejska znajduje się pod tym względem w lepszym położeniu, ponieważ nie posiada żadnych rodzimych platform o tym zasięgu.

W Unii Europejskiej inaczej też definiuje się status monopolistów niż w Stanach Zjednoczonych. Prawodawstwo amerykańskie skupia się głównie na monopolach powstających w oparciu o fuzje i przejęcia, podczas gdy prawo Unii Europejskiej zakazuje monopolu niezależnie od tego, w jaki sposób on powstaje. W Europie obowiązują też znacznie bardziej restrykcyjne regulacje dotyczące ochrony danych i ochrony prywatności niż w USA. Co więcej, w Stanach Zjednoczonych przyjęto dość osobliwe rozwiązania prawne w tym obszarze. Po raz pierwszy zaproponował je sędzia Sądu Najwyższego Robert Bork, definiując szkodę jako wartość mierzoną wzrostem ceny płaconej przez klientów za otrzymane usługi. Jest to niemal niemożliwe do udowodnienia, jeśli większość usług jest dostarczana za darmo. Ponadto prawo to zupełnie nie uwzględnia cennych danych osobowych, które korporacje zarządzające platformami internetowymi zbierają od swych użytkowników i użytkowniczek.

Komisarz Vestager jest w tej kwestii orędowniczką podejścia europejskiego. Siedem lat trwały przygotowania pozwu przeciwko firmie Google, ale dzięki zwycięstwu Vestager proces zmian już bardzo przyspieszył. Dzięki jej niezłomności w dążeniu do celu podejście europejskie zaczęło wpływać również na postawy w Stanach Zjednoczonych.

Wzrost nacjonalizmu

Wymieniłem już kilka najważniejszych i najbardziej palących problemów, z którymi przyszło nam się mierzyć. W podsumowaniu pozwolę sobie zwrócić uwagę, że żyjemy w czasach rewolucji. Wszystkie instytucje, które udało nam się dotychczas stworzyć, stały się bardzo podatne na zmiany, a w tych okolicznościach zarówno możliwość błędu, jak i nagłe zwroty akcji są czymś nieuniknionym. Miałem już okazję żyć w podobnych czasach, ostatni raz jakieś trzydzieści lat temu, kiedy tworzyłem sieć fundacji w byłym imperium rosyjskim. Główna różnica polega na tym, że trzy dekady temu dominowało podejście na rzecz wzmacniania międzynarodowego zarządzania i współpracy. Unia Europejska była wówczas wschodzącą potęgą, a Związek Radziecki molochem, który chylił się ku upadkowi. Jednak dziś siłą napędową staje się nacjonalizm. Rosja się odradza, a Unii Europejskiej grozi porzucenie wartości, na jakich się opiera. Jak dobrze pamiętamy, tamte doświadczenia nie skończyły się dla Związku Radzieckiego zbyt dobrze. Imperium sowieckie upadło, a państwo rosyjskie stało się systemem opartym na mafijnych powiązaniach, który z czasem wcielił w życie ideologię nacjonalistyczną. Moje fundacje poradziły sobie jednak całkiem nieźle: bardziej rozwinięte kraje pozostające niegdyś pod wpływem Związku Radzieckiego weszły do Unii Europejskiej.

Dziś naszym celem jest pomóc przetrwać UE po to, by radykalnie ją przeobrazić. W przeszłości ludzie z mojego pokolenia entuzjastycznie popierali ideę wspólnoty europejskiej, ale zmieniło się to po kryzysie w 2008 roku. Unia wypadła z łask, ponieważ zarządzana była w oparciu o przestarzałe traktaty i porozumienia oraz złudną wiarę w politykę oszczędnościową. To, co było dobrowolnym zrzeszeniem równych sobie państw, zostało zamienione w układ zależności przypominających relacje kredytodawców z kredytobiorcami, gdzie dłużnicy nie są w stanie spłacić zobowiązań, a wierzyciele dyktują coraz to nowe warunki, którym dłużnicy muszą sprostać. Taka forma wspólnotowości nie była ani dobrowolna, ani równa. Doprowadziło to do sytuacji, w której rzesze ludzi należących do młodego pokolenia zaczęły postrzegać Unię Europejską jako wroga. Jeden ważny kraj członkowski jest w procesie wychodzenia z Unii, a przynajmniej dwa inne kraje, Polska i Węgry, rządzone są przez polityków, którzy kategorycznie sprzeciwiają się wartościom będącym filarami wspólnoty europejskiej. Pozostają one w ostrym konflikcie z rozmaitymi instytucjami unijnymi, które usiłują je dyscyplinować. W wielu innych krajach antyunijne partie polityczne zyskują na znaczeniu. W Austrii partia przeciwna integracji europejskiej weszła nawet w skład koalicji rządzącej, a o losie Włoch zadecydują marcowe wybory.

Co możemy zrobić, by zapobiec odejściu Unii Europejskiej od jej założycielskich wartości? Należy przeprowadzić głębokie reformy na każdym poziomie, od samej Unii zaczynając, przez kraje członkowskie, a na elektoracie kończąc. Żyjemy w czasach rewolucji. Wszystko ulega zmianie, a decyzje, które podejmiemy teraz, zaważą na tym, jak będzie wyglądała przyszłość.

Na poziomie Unii najważniejsze pytanie brzmi: co dalej z euro? Czy od każdego kraju członkowskiego należy wymagać, by w końcu przyjął wspólną walutę, czy też obecna sytuacja ma trwać w nieskończoność? Traktat z Maastricht zalecał pierwszą opcję, ale euro okazało się niedoskonałe, czego traktat nie przewidział. Problem ten wciąż pozostaje nierozwiązany.

Czy kłopoty związane z euro mogłyby zagrozić przyszłości samej Unii Europejskiej? Osobiście twierdzę, że tak być nie musi. Tak naprawdę bowiem kraje, które nie spełniają warunków, zabiegają o dołączenie do strefy euro, zaś te, które je spełniają, postanowiły do niej nie dołączać – wyjątkiem jest Bułgaria. Ponadto pragnąłbym, by Wielka Brytania pozostała krajem członkowskim lub w przyszłości zadecydowała o ponownym wejściu do Unii Europejskiej, a to nie będzie możliwe, jeśli warunkiem koniecznym będzie przyjęcie przez nią euro.