W maratonie życia - Anna H. Niemczynow - ebook + audiobook

W maratonie życia ebook i audiobook

Anna H Niemczynow

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Matylda wiedzie szczęśliwe życie: ma wspaniałą rodzinę – męża i dzieci – jednak tylko ona wie, ile niespodzianek przyniósł jej wcześniej los, zanim postanowiła naprawdę być szczęśliwa. Nieudane małżeństwo, fałszywi przyjaciele, romans, w który weszła, nie zważając na bilans zysków i strat… Oto opowieść o kobiecie niezłomnej, marzącej o tym, aby kochać i być kochaną. Czy to naprawdę grzech?
Autorka z niezwykłą wrażliwością kreśli na kartach powieści uczuciowy kardiogram kobiety, której doświadczenia mogłyby stać się udziałem wielu z nas. I jednocześnie zadaje pytanie: czy na pewno mamy prawo do tego, by tak jednoznacznie oceniać innych?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 8 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,7 (120 ocen)
90
20
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bogmulia

Nie oderwiesz się od lektury

Książka przepiękna, warta przeczytania. Wiele fragmentów można oprawić w ramkę, tak wartościowe słowa zawarła w niej autorka. Warto przeczytać. Niestety uzależnia.
11
PrzyKominkuZKawa

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, bardzo pouczającą historia. Uwielbiam pióro Pani Anny I polecam gorąco.
11
ejotek

Nie oderwiesz się od lektury

Ania Niemczynow napisała wspaniałą powieść, o życiu, samotności, miłości, zdradzie i wielu przeciwnościach losu, które spotykają człowieka. Kobietę. Zmagającą się z problemami samotnie. Która nie wie, komu może tak naprawdę zaufać. Która gubi się, cierpi, ucieka, walczy, choć nie zawsze samodzielnie czy skutecznie.  Ta książka jest tak pełna, sycąca, napisana pięknym językiem, ale ciekawie i intrygująco, że nie chce się jej odkładać.    Jeśli chodzi o bohaterkę, to chwilami mocno działała mi na nerwy i miałam ochotę nią potrząsnąć. Nie zgadzałam się z jej wyborami a decyzje, które podejmowała nie zawsze odpowiadały temu, co powinna jako matka. Oczywiście nie mam na myśli tego, że powinna zrezygnować z walki o szczęście, o uwolnienie się z toksycznego związku, ale przecież miała wtedy małego synka... Podsumowując - "W maratonie życia" to wspaniała historia o wdzięczności, przebaczeniu, walce i prozie życia. O tym, że na każdym jego etapie szczęście ma inną definicję, ale przede ws...
11
AgnieszkaWitecka

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia
11

Popularność




Copyright © by Anna Harłukowicz-Niemczynow 2017, 2022 Copyright © by Wydawnictwo Luna, imprint Wydawnictwa Marginesy 2022
Wydawca: NATALIA GOWIN
Korekta: JOLANTA KUCHARSKA, IRENA PIECHA / e-dytor
Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ.ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl
Zdjęcie na okładce © Magdalena Wasiczek / Trevillion Images
Skład i łamanie: MARZENA MADEJ / Perpetuum
ISBN 978-83-67157-97-1
Wydawnictwo Luna Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawawww.wydawnictwoluna.plfacebook.com/wydawnictwolunainstagram.com/wydawnictwoluna
Konwersja:eLitera s.c.

Przemkowi, Remikowi i Lili.

Kim bym była, gdyby nie Wy?

Dziękuję, dziękuję, dziękuję

195 metrów

Za chwilę wszystko się skończy. Nie po to tu przyjechałam, aby teraz się poddać. Kiedy jestem już prawie na mecie, wiem, że mogę to osiągnąć. Choć bywa, że owo „prawie” robi wielką różnicę.

Wiem, że za chwilę ból minie, a w sercu na zawsze zostanie duma. Zamknę wreszcie burzliwy rozdział życia po to, aby otworzyć kolejny, z pewnością spokojniejszy i bogatszy w stabilizację. Tyle już wycierpiałam, że grzechem byłoby osiąść na laurach, nawet czując obezwładniający zapach zwycięstwa.

Gdyby nie te przeklęte skurcze łydek, byłoby całkiem nieźle. Dlaczego lepiej się nie przygotowałam? Mądry Polak po szkodzie... Zaraz umrę... Wyzionę ducha i koniec. Lecz zrobię to dopiero wtedy, gdy na mojej szyi zawiśnie medal. „Jak to masz dość? – pyta moja ambicja. – Przecież sama tego chciałaś!” Honor nie pozwoli mi zejść z trasy.

Jeszcze ta mała dziewczynka z tą przeklętą piłeczką. Jak to możliwe, że rodzice pozwolili jej przebywać samej na trasie biegu? O! Na szczęście matka ją zabrała. Niewiele brakowało, a zabiłabym się o tę piłkę. Po przebiegnięciu czterdziestu dwóch kilometrów mam już minimalną zdolność kontrolowania własnego ciała. Podejrzewam, że gdyby zdarzyło mi się przewrócić, ponowne zebranie się do truchtu graniczyłoby z cudem.

Jasny gwint! Nie jestem wytrawną biegaczką nabijającą każdego wieczora kilometry. Jestem zwykłą kobietą, matką, która biegnie tylko po to, aby wreszcie odpocząć od wykarmionej własną piersią trójki wiecznie kłócących się bachorów. Proszę, niech Ten na górze wybaczy mi, że tak je nazywam... To tylko chwila słabości. Już naprawdę nie mogę...

Z całych sił walczę, aby nie przejść do marszu, bo podobno wtedy jest najgorzej, podobno wtedy kończy się maraton. Ja wcale nie chcę go kończyć przed metą! Chcę biec, a nawet wlec się krokiem przypominającym coś na kształt biegu, wszystko jedno, byle do przodu i byle to się już skończyło.

Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje...

Niech to szlag! Nie jestem w stanie policzyć, ile razy odmówiłam w myślach tę modlitwę. Panie, daj mi siłę. „Wszystko mogę w Chrystusie, który mnie umacnia”. Poradzę sobie.

„Jeśli zmierzasz na szczyt, nie dziw się, że masz pod górkę!” – wyczytałam gdzieś w Internecie. Czy ten, kto to napisał, przebiegł w swoim życiu chociaż jeden maraton? Nieważne. Jakie to ma teraz znaczenie?

Myśl pozytywnie. „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły. Biegną bez zmęczenia”. Wcale nie jestem zmęczona. Wcale a wcale. Tryskam energią. Jeszcze kilka minut i zamknę za sobą cały ból „tamtego” życia, które, bądź co bądź, doprowadziło mnie do chwili, która trwa. Teraz nie wolno mi się rozklejać. „Muszę być silna, chcę być silna, jestem silna!” – krzyczę do siebie w myślach, bezgłośnie. Liczy się tylko moja wiara w siebie. Jeśli ja w siebie zwątpię, to któż we mnie uwierzy? Skupiam się na pozytywnych myślach: „Przecież nie ma słabych ciał – są słabe charaktery!”. Dobiegnę tylko do tego zakrętu, później będzie tylko jedna naprawdę mała górka, i po wszystkim. Pokonam te kilkaset metrów i wreszcie dam nogom prawo łaski.

Właśnie tutaj, gdzie kiedyś emocjonalnie umarłam, urodzę się na nowo. Pożegnam małą Michalinkę, której narodzin nie było mi dane doświadczyć. Chociaż... może to był mały Michał?

Mam trzydzieści dwa lata i ponownie rozpoczynam swoje życie.

– Proszę się odsunąć! To moja żona, chcę ją zabrać na bok, przecież blokuje trasę mety. Matylda, słyszysz mnie? Jak się nazywasz? – pyta Tomasz, przerywając mój spazmatyczny płacz radości.

– Kochanie, przecież wiesz. – Uśmiecham się. – Jestem Matylda Kochanek-Ostrowska. Twoja żona i jednocześnie najszczęśliwsza kobieta na świecie.

– Wyglądasz, jakbyś miała zaraz zejść.

– Nie ma mowy, mój drogi, jeszcze trochę się ze mną pomęczysz. Właśnie narodziłam się na nowo.

Pierwszy kilometr

Matylda Kochanek-Ostrowska to ja. Przede wszystkim jestem człowiekiem, a zaraz później kobietą, żoną i mamą. Staram się o tym nie zapominać. Hierarchia przede wszystkim. Jestem malutka, drobniutka i, zdawałoby się, słaba. Lecz myślę o sobie inaczej. Jestem silną babą z wielkimi jajami, których często brak współczesnym facetom. Nie żebym była feministką – nie, nie jestem. Chociaż ostatnio obiło mi się o uszy, że każda kobieta jest trochę feministką. Zwał jak zwał, nie można mi jednak ująć tego, że radzić sobie w życiu potrafię. Jestem pewna siebie i uważam to za zaletę. Nie uwieszam się na moim Tomku. Mimo że nie jesteśmy długo po ślubie, to wiele razem przeżyliśmy. Mogę na niego liczyć. Każdego dnia jestem wdzięczna losowi za to, że postawił go na mojej drodze.

Tomek... Hm... Na myśl o nim się uśmiecham. Mój mąż jest dinozaurem. Gatunkiem objętym szczególną ochroną. Dba o mnie z wyjątkową starannością. Jest zaradny, pracowity, uczciwy, czuły i... jeszcze przystojny. Bardzo przystojny. Jest tak przystojny, że sama sobie zazdroszczę takiego ciacha w łóżku. Wychowujemy razem trójkę dzieci. Jest genialnym ojcem dla Kajtka, Ani i Tośki.

Najstarszy jest dwunastoletni Kajtek. Jest dzieckiem z mojego pierwszego małżeństwa. Przez kilka lat wychowywałam go sama. Jego ojciec postanowił rozwinąć żagle zaraz po tym, jak oświadczyłam mu, że jestem w ciąży. Tak więc on się rozwijał, a ja... też się rozwijałam, tylko trochę inaczej. Ale o tym później. Nasz synek to typowy intelektualista. Nie lubi się fizycznie męczyć, kocha wygodne fotele, w których może się zanurzyć, czytając najnowsze odkrycia na temat wszechświata. Kiedy mam problem z tym, aby coś szybko policzyć, pytam Kajtka – jest żywym kalkulatorem.

Córeczki przyszły na świat w bardziej cywilizowanych warunkach. Najpierw Ania, która imię otrzymała po mojej babci. Babcia ma chłonny i błyskotliwy umysł, jest taktowna i delikatna. Dziadek za nią szaleje. Każdego ranka wstaje przed szóstą tylko po to, aby przynieść babci jeszcze gorące bułki od zaprzyjaźnionego piekarza. Innego pieczywa babcia nie uznaje, no, chyba że przyniosę jej własnoręcznie upieczony chleb na naturalnym zakwasie. Wtedy bułki idą w odstawkę. Bardzo bym chciała, aby Anulka miała tak dobre życie jak jej prababcia. Która matka nie chce tego dla swoich dzieci? Anulka ma dopiero cztery lata. Jest oczkiem w głowie Tomka. Córunia tatunia, perełka tętniącego życia. Ciągle podskakuje i cieszy się każdą minutą. Uczę się tego od własnego dziecka. Pasja w czystej postaci.

Najmłodsza dwuletnia Tośka jest dziełem przypadku i chwilowego wzlotu namiętności. W przeciwieństwie do Ani nie była planowana. Zaskoczyła nas nie mniej niż zima zaskakuje drogowców. Najpierw płakałam z żalu nad losem, że jak ja niby teraz dam sobie radę z trójką dzieci, a potem, kiedy już czułam jej pierwsze ruchy, płakałam ze szczęścia. Gdy się urodziła, całkowicie zwariowałam na jej punkcie. Tosia jest oazą spokoju. Całkiem inna od swojego rodzeństwa. Jest nagrodą za nieprzespane noce, które zafundowali mi jej poprzednicy. Tak samo jak ja jest biegaczką. Co prawda na razie tylko bierną, ale kto wie, może jeszcze dane mi będzie poczłapać za nią w jakimś maratonie? Ech... Rozmarzyłam się.

Jestem niepoprawną marzycielką, aczkolwiek twardo stąpam po ziemi. Oczywiście, że te dwie cechy można ze sobą połączyć. Właśnie bycie mamą samotnie wychowującą dziecko mnie tego nauczyło. Tak, byłam mamą samotnie wychowującą dziecko, chociaż nigdy nie mówiłam o sobie „samotna matka”. Przecież miałam Kajtka, to jak mogłam być samotna? Matka nigdy nie jest samotna. Mieliśmy siebie. Tylko ja i Kajtek, Kajtek i ja. Mężczyzna mojego życia. Żaden inny nie miał do mnie dostępu.

Po rozwodzie z jego ojcem dostałam alergii na testosteron. Moje ciało nagle zostało wyposażone w genialny system ochronny zwany „paszoł won, dziadu”, przez który żaden hormon płci męskiej nie miał najmniejszej szansy się przebić. Byłam sobie sterem i okrętem, a Kajtek był moim portem. To do niego każdego wieczora cumowałam. Patrzyłam na maleńkie, ufnie śpiące ciałko... Tak dużo wtedy pracowałam. Wstawałam o świcie, aby zdążyć zaprowadzić go do przedszkola, potem biegłam do pracy uczyć angielskiego naszą polską młodzież, następnie wracałam po Kajtka i zaczynała się druga część dnia zwana „korepetycje”. Kajtek jest „dzieckiem ludu”. Potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji. Przez to, że tak często zostawiałam go u coraz to innej cioci, babci, opiekunki, to stał się bardzo samodzielny i nad wyraz dorosły jak na swój wiek.

Mój syn to urodzony mówca. Mały profesor z ogromną wiedzą o kosmosie. Potrafi opowiadać o tym godzinami. Nawet kiedy nikt go nie słucha – opowiada i opowiada z takim błyskiem w oku, że poraża każdego, na kogo spojrzy. Jestem z niego taka dumna. Nie wiem, czy można być dumnym bardziej. Nad moim synem mogłabym się rozpływać godzinami. Oczywiście uważam, że jestem bardzo obiektywna – jak każda matka zresztą.

Rozstanie z ojcem Kajtka bolało, oj, bardzo bolało. Najbardziej bolało szukanie pocieszenia w ramionach innego. Jak to się mówi – dostałam za swoje. Postronni ludzie mogliby stwierdzić, że u jego boku miałam wszystko, jednak nie była to prawda. Jeśli wszystkim można nazwać dach nad głową i jako takie zabezpieczenie finansowe, to tak, miałam wszystko. Wszystko oprócz miłości, ale o tym też później. Tak łatwo jest oceniać postępowanie innych, komentować decyzje, które odważyli się podjąć. Tylko ludzie ludziom potrafią zgotować najbardziej zaskakujące koleje losu. „Zanim ocenisz kogoś, spróbuj założyć jego buty” – zwykła mawiać moja babcia Ania.

***

– Mamusiu, kiedy wrócimy do domku? Tatuś nas już tam nie chce? – zapytał po raz setny Kajtek.

Nie wiem, ile razy słyszałam to pytanie. Usta Kajtka wypowiadały je niczym modlitwę – każdego ranka, wieczora, przed śniadaniem, po śniadaniu, przed obiadem, po obiedzie, przed kolacją, po kolacji i jeszcze kilkakrotnie w ciągu dnia, między posiłkami. Można było zwariować. Kiedy mnie o to pytał, jego oczy robiły się większe niż pięć złotych, a policzki różowiały w jednej chwili. Pytał i pytał, chociaż milion razy odpowiadałam w taki sam sposób, to miałam wrażenie, że mój syn będzie tak pytał aż do momentu, w którym usłyszy odpowiedź, która go usatysfakcjonuje.

– Kajtuniu, nigdy tam już nie wrócimy – odpowiadałam.

Opowiadałam mu o ojcowskiej miłości. Bo niby co miałam mu opowiadać? Kładłam swojemu dziecku do głowy, że nasze rozstanie nie jest jego winą. To zresztą była prawda. „Dorośli ludzie czasami zmieniają swoje życiowe plany, ale nie ma to nic wspólnego z tobą” – mówiłam. Tak poradził mi pan Edward – psycholog, do którego chodziłam na terapię. Jak mantrę powtarzał mi, że nie ma rozwodu, który by się nie odbił na psychice potomstwa.

– Wszystkie te dyrdymały o rozstaniach w przyjaźni ludzie wymyślają tylko po to, aby uśpić swoje wyrzuty sumienia – mawiał mój ówczesny życiowy mentor. – Proszę pani, ja nie wierzę w przyjaźń pomiędzy ludźmi, których losy doprowadziły do rozwodu – dodawał.

W dużej mierze to ja zafundowałam swojemu dziecku taki los, więc zmuszona byłam słuchać tych pytań. To ja miałam obowiązek na nie odpowiadać. Taka była moja kara... a przynajmniej tak wtedy myślałam. Przecież nie mogłam powiedzieć własnemu dziecku, że jego ojciec od kilku lat prowadził podwójne życie. Dla Kostka Kochanka byłam życiową pomyłką. „Nie udało się nam – niech każde idzie w swoją stronę, tak będzie lepiej” – powiedział. A miało być tak pięknie! Ja, zaczarowana Matylda, miałam go zmienić. Mój wdzięk miał na niego działać wiecznie. Taka była teoria. Praktyka okazała się bardziej okrutna i już chwilę po ślubie z tego całego zaczarowania zostało jedynie rozczarowanie. Proza życia odarła nas ze złudzeń.

Chociaż babcia Ania zawsze mi powtarzała, że zmienić to ja mogę sobie skarpety, a nie chłopa, to jakoś tak nie bardzo chciałam jej wierzyć. „Przez czterdzieści lat nie nauczyłam dziadka nosić kapci” – mówiła na dowód swojej teorii. Kazała mi się trzymać z dala od tego pożal się Boże Kochanka!

– Przecież on ma tylko fiu-bździu w głowie. Przewraca tym młodym dziewczynom w głowach i tyle z tego wszystkiego. Będziesz kolejną, zobaczysz! Obyś tylko sama z dzieckiem kiedyś nie została. Ten Kostek całe życie będzie biegał w krótkich galotach. Nigdy z nich nie wyrośnie – gadała i gadała.

Nie było widać końca tego jej gadania, które często żartobliwie nazywałam krakaniem albo też gderaniem. Mimo to słuchałam babci. Nawet kiedy jej słowa pozornie puszczałam mimo uszu, część z nich wsiąkała na zawsze w moją pamięć, zupełnie tak jak woda w wysuszoną gąbkę. Dziś mądrość babci jest ze mną w każdej chwili życia.

Wtedy, zakochana po uszy, próbowałam bronić swojej pierwszej poważnej miłości. Prosiłam babcię, aby wreszcie przestała krakać.

– Wiesz, że specjalnie dla mnie zrezygnował z występu w Jarocinie? – zagadnęłam pewnego dnia.

– Dobra, dobra. Specjalnie dla ciebie... – Babcia tylko westchnęła.

– Jego kapela miała grać tam koncert. To była wielka szansa dla Kostka. Przecież wiesz, że śpiewanie to całe jego życie. Zmienił się, mówię ci. Nie wierz temu, co ludzie gadają na prawo i lewo – próbowałam ją przekonać.

– Wnusiu, jestem już za stara na to, aby wierzyć plotkom. Nie obchodzi mnie to, co gadają ludzie! Patrzę na niego i widzę, że to nie jest chłopak dla ciebie. Znalazł sobie młodziutką i naiwną. Pobawi się i zostaniesz sama. Zobaczysz. On nie jest zdolny do miłości!

Ech... Gdybym wtedy jej posłuchała... Ona pierwsza go przejrzała na wylot. Tłumaczyła mi, że mój wybranek oprócz siebie nie kocha nikogo więcej. Tak samo jak jego ojciec. To od babci usłyszałam historię rodziny Kochanków.

– Biedna Bożena Kochankowa wiecznie sama była. Rodziła tych nicponi jednego po drugim. Stary Bogdan Kochanek jak tylko z morza wracał, to zaraz kolejne dziecko w drodze było. Żeby chociaż się jej córka trafiła, ale nie, same chłopaczyska – ciągnęła opowieść babcia. – Ty wiesz, Matylda, ile trzeba trudu, aby wychować czterech synów? We dwójkę ciężko, a co dopiero samej. Bogdan był innego zdania. Uważał, że on na dom zarabia, a domem ma się zająć żona. Nic dziwnego, że biedna Kochankowa zaczęła do kieliszka zaglądać. Każdy sobie próbuje radzić, jak tylko potrafi. Oj, złą drogę wybrała, ale cóż... takie życie. Wierny też jej nie był, sama widziałam. Ten twój Kostek to taki sam jak i jego ojciec. Nie zaspokoi głodu chlebem z jednego pieca. Wszystkie piekarnie dookoła będą jego, tak jak i Bogdana były. Dopiero starość go na tyłku posadziła. Rozchorował się na stare lata i dopiero zaczął rodzinę cenić. Szkoda, że Kochankowa tych lat nie dożyła. Oj, biedna kobiecina, biedna... Niedaleko pada jabłko od jabłoni, Matyldziu. Posłuchaj mnie, dziecko, posłuchaj. Nie będziesz żałowała.

Czekałam, aż wreszcie da spokój, ale jej wywodom na temat życia nie było końca. Teraz, jak sobie o tym pomyślę, to dociera do mnie, że gdybym posłuchała jej rad, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Lecz czy lepiej? Tego nie wie nikt, bo przecież to, co się nigdy nie wydarzyło, nie ma prawa istnieć, więc nie ma najmniejszego sensu o tym myśleć.

– Cały czas się zastanawiam, dlaczego młodość nie pobiera nauk od starszych pokoleń. Wyfruwa z gniazda młody ptak i myśli, że świat się zmieni. A świat, wnusiu, jest zawsze taki sam. Tylko ludzie patrzą na niego z różnych perspektyw. Tak bardzo bym chciała, abyś na Kostka Kochanka spojrzała moimi oczami. Może wtedy dostrzegłabyś to, co mam na myśli... A zresztą... – Urwała w pół zdania, co od razu wykorzystałam, wtrącając do jej monologu swoje pięć groszy.

– Przestań wreszcie gadać, babciu. Ciesz się moim szczęściem.

– Dobrze, już dobrze. Nic więcej nie mówię.

Ufff... Miałam spokój, przynajmniej do następnego razu. Jednak trochę zastanawiałam się nad tym, co mówiła. Wiedziałam, że jest bardzo mądrą kobietą i chce dla mnie dobrze. Byłam z nią bardzo związana. Babcia Ania była kimś, kogo potrafiłam słuchać, nie denerwując się i nie oburzając, że wtrąca się w moje życie. Tylko ona mogła robić to bezkarnie. Wiedziałam, że w jej radach nie ma ani cienia pogardy dla moich decyzji. Potrafiła odważnie wyrażać swoje zdanie, nie urażając przy tym mojej wrażliwej młodej duszy. Mogę śmiało powiedzieć, że na każdym etapie mojego życia była mi bratnią duszą. Kocham ją bardziej niż własną matkę. Ufam jak nikomu na świecie. Dobrze mieć takiego człowieka obok siebie.

***

Serce waliło mi jak oszalałe. Czekałam na ten moment cztery lata. Już po urodzeniu Ani marzyłam o tym, że przebiegnę maraton. Chciałam pokazać całemu światu, na co mnie stać. Udowodnić, że mogę pokonać słabości swojego ciała i umysłu. Dam z siebie wszystko. „Jestem dobrze przygotowana. Przynajmniej tak mi się wydaje” – myślałam w trakcie ostatnich dni przed godziną „zero”. Niby w siebie wierzyłam, ale jakiś znikomy procent niepewności tkwił gdzieś na samym dnie mojego jestestwa i dlatego właśnie czułam się tak fajnie. Owa niepewność dodawała tylko pikanterii całemu przedsięwzięciu zwanemu maratonem. Przygotowywałam się na tyle, na ile mogłam w ciągu dwóch tygodni przed biegiem, zjadając więcej makaronu niż niejeden mieszkaniec Italii jest w stanie zjeść przez miesiąc. Zapasy glikogenu mięśniowego miałam zdecydowanie w nadwyżce. Myślałam optymistycznie. W trakcie przygotowań zostawiłam za sobą ponad dwa tysiące kilometrów.

„Uda się. Wiem, że mi się uda. Jestem dobrze przygotowana mentalnie. Maraton biegną głowa i serce. Nogi są tylko narzędziem” – powtarzałam do swojego odbicia w lustrze. Niebawem miałam przekonać się o tym, czy to prawda. Już nie mogłam się doczekać.

Dzień wcześniej odebraliśmy pakiet startowy. Byłam taka szczęśliwa i podekscytowana. Tomek nie mówił nic, tylko robił mi zdjęcia. Dumnie podpisałam się w okienku obok własnego nazwiska. KOCHANEK-OSTROWSKA Matylda: numer startowy sto czterdzieści dwa.

– Tomasz, zobacz, jakie to szczęście. Pobraliśmy się czternastego lutego, to prawie jak sto czterdzieści dwa! Do tego jeden plus cztery, plus dwa, daje siedem, a powszechnie wiadomo, że siódemka to szczęśliwa cyfra. To będzie cudowny bieg, zobaczysz. Jak nic złamię cztery godziny.

– Ty się lepiej skup na tym, aby nogi nie złamać – droczył się ze mną.

– Oj, jakiś ty miły. Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Twoja wiara dodaje mi skrzydeł. Zaraz chyba pofrunę.

– Jak będziesz leciała, kochanie, to uważaj na linie elektryczne. Mogą ci zepsuć fryzurę.

– Już ty się o moje włosy nie martw, mój ty urodzony optymisto. – Pocałowałam czule jego szorstki nieogolony policzek.

Tomek nigdy nie lubił okazywać uczuć. Mimo to zawsze wiedziałam, że kocha mnie jak nikt inny na świecie. To on od początku wiedział, że zostanę jego żoną. Mnie dojście do takich właśnie wniosków zajęło trochę więcej czasu. Na samą myśl o historii naszej miłości uśmiecham się do siebie. Miałam w życiu naprawdę wielkie szczęście. Zresztą cały czas sądzę, że jestem szczęściarą. Mój mąż pojawił się w naszym życiu przez przypadek-wypadek. Bo jak inaczej można nazwać fakt, iż cofając moim rozpadającym się oplem corsą, wjechałam z impetem w jego wymuskaną i błyszczącą toyotę? Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Wysiadł z samochodu z zamiarem namacalnego wymierzenia sprawiedliwości gamoniowi nieumiejącemu kierować. Kiedy jednak spojrzał w przerażone oczy Kajtka, cała jego złość umknęła w jednej chwili. Zdołał tylko z siebie wydusić:

– Czy wszystko w porządku?

– Tak – odpowiedziałam. – Nasz rupieć jakoś to przeżyje. Już nic bardziej oszpecić go nie może. Gorzej z pańskim pięknym samochodem.

– Proszę się nie martwić sprawami tak błahymi. – Posłał mi rozbrajający uśmiech.

– Mógł pan nie stawać na drodze mojej mamusi. Zawsze jak się spieszymy, to przytrafiają się nam takie wypadki.

– Nie mówi się wypadki, a przypadki – poprawiłam synka.

– Co to za różnica, jak już i tak jest po wszystkim – odparł Kajtek, rozkładając ręce.

Jego gest bardzo nas rozbawił i rozładował napiętą atmosferę.

Wymieniliśmy się numerami telefonów w celu omówienia formalności związanych z ubezpieczeniem aut i każde wróciło do swojego życia. Tomasz wtedy już przeczuwał, że kraksa, którą spowodowałam, nie była dziełem przypadku. Ten przypadek-wypadek zmienił nasze życie na zawsze. Wystarczyło jedno spotkanie dwojga oczu, aby połączyć na zawsze trzy światy. Mój, Tomka i Kajtusia.

***

Stałam na starcie i ustawiałam swój zegarek, który za chwilę miał zacząć odliczać czas. Jeszcze tylko parę godzin i będę inną osobą. Dookoła czuć było zapach mentolowych maści – zapach biegacza. Chyba każdy miał nią nasmarowane kolana. Ja również.

– Doczekałaś się tego dnia – szepnęłam do siebie. Byłam totalnie skupiona na celu.

Nagle przed oczami ukazał mi się ogromny napis: NASZA MAMA MATYLDA NIE BATON – PRZEBIEGNIE DZIŚ MARATON!!! NUMER STO CZTERDZIEŚCI DWA JAK BŁYSKAWICA GNA. NA MECIE SIĘ SPOTKAMY – BARDZO CIĘ KOCHAMY!!!

Cały Tomasz! Ustawił nasze dzieci w rządku i wszyscy dumnie patrzyli, jak mama wreszcie idzie, a raczej biegnie po swoje. Zastanawiałam się, kiedy oni zdążyli to przygotować. I jak zdołali to przede mną ukryć? Byłam szczerze wzruszona. Kajtek wyglądał na przerażonego całą sytuacją. On jedyny z trójki naszych dzieci był świadomy ogromu tego dystansu. Kilka dni wcześniej prosił Tomka, aby ten pojechał z nim na czterdziestodwukilometrową przejażdżkę samochodem. Kiedy wrócili, młody milczał. Wiedziałam, że się o mnie martwi. „Kup mi półfrancuskie rogaliki, Kajtuś, wiesz, te moje ulubione. Na mecie będę bardzo głodna” – poprosiłam. Moje słowa wywołały uśmiech nie tylko na twarzy Kajtka, ale też na twarzy Tomka, którego oczy zdawały się mówić: „Cała Matylda”.

Teraz wszyscy stali w szeregu, trzymając ten transparent. Ania coś do mnie wołała, ale nie byłam w stanie nic zrozumieć. Było głośno i ciasno – jak to na pierwszych metrach biegu. Tosieńka zatykała uszy. Była szczerze wkurzona, że matka zaserwowała jej tego typu atrakcje. Tomasz jak zwykle panował nad sytuacją.

Za chwilę wystartuję w biegu swojego życia. Będę miała sporo czasu, aby to i owo przemyśleć. Pogodzić się w końcu z tym, co przyszło mi doświadczyć. Właśnie dziś raz na zawsze rozliczę się z przeszłością. Zrobię to właśnie tu, w Kołobrzegu. To miasto mnie ukształtowało. Spędziłam tu kawał życia. Wyjechałam dopiero jako trzydziestoletnia kobieta po przejściach, z kilkuletnim Kajtkiem u boku i nadzieją na lepsze jutro.

***

Zaczęło się wielkie odliczanie. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden – START! Usłyszałam strzał i zaczęłam biec.

Czas: 5.10

Drugi kilometr

Miałam siedemnaście lat, kiedy go poznałam. Byłam zakompleksioną grubaską z pierwszego LO. Moja duma, że to właśnie na mnie zwrócił uwagę, urastała co najmniej do rozmiarów londyńskiego Big Bena. Wszystkie dziewczyny się w nim kochały. Kostek Kochanek – marzenie każdej z nas. Samo jego nazwisko intrygowało i sprawiało, że wszystkie czułyśmy się przy nim wyjątkowo. Przystojny, wysoki blondyn o niebieskich oczach. Grał w kapeli rockowej o nazwie, która dziś wydaje mi się infantylna do bólu – Smile Sun. Uśmiech słońca? Kto na to wpadł? Tak czy inaczej, nastolatkom imponowało takie walenie w bębny. Wszystkie wyobrażałyśmy sobie siebie w roli żony Kostka Kochanka, żyjącej w blasku fleszy i pozującej dumnie na ściankach. Dlaczego wybrał właśnie mnie? Do dziś nie mam zielonego pojęcia. Uważałam się wtedy za karykaturę piękna. Wyglądałam co najmniej zabawnie, żeby nie powiedzieć: komicznie. Mimo że rodziców było stać na drogie ubrania i gadżety, ja jakoś nie umiałam tych możliwości wykorzystać. W zamian za to wolałam się odchudzać. Chciałam być piękna. Dorównywać chociaż w małym stopniu tym wszystkim kręcącym się wokół niego laskom. Było mi wstyd. Ktoś, kto nigdy nie był gruby, nie ma pojęcia, co czuje osoba dotknięta tym problemem. Jaką walkę musi sama ze sobą stoczyć, aby wyjść z domu. Świat nie lubi brzydkich ludzi, a brzydcy ludzie sami siebie oszukują, powtarzając wyświechtane frazesy, że przecież liczy się wnętrze. „Nie ocenia się książki po okładce” i takie tam podobne srele-morele. Byłam brzydkim, grubym dzieckiem, a potem brzydką, grubą nastolatką. Nikt nie zastanawiał się nad tym, co mam w środku, tylko paplał, co mu ślina na język przyniesie. „Gruba” „świnia”, „prosiak”, „tłuścioch”, „locha” – to były określenia, jakimi raczyły mnie w szkole dzieci. Koleżanki matki, nie przebierając w słowach, komentowały: „Ależ ta twoja Matylda to ma na czym usiąść. Oddychać też ma czym” – mówiła jedna. „Trzy jajca na śniadanie? Ja tyle zjadam przez cały tydzień. Ukrócić jej trzeba to żarcie, bo się do reszty spasie” – wtórowała kolejna. Tak oto troszczyły się o mnie przyjaciółki mojej matki. Ona sama nie odzywała się słowem w mojej obronie.

Biegłam wtedy do babci Ani, szukając w jej ramionach pocieszenia. Byłam jej pięknym kwiatuszkiem. Kochała mnie nad życie. Zawsze miała dla mnie cukiereczki w szufladzie, mimo że w tamtych czasach nie tak łatwo było je dostać. Tuliła w ramionach, ocierając płócienną haftowaną chusteczką moje wielkie jak grochy łzy.

– Matyldziu, zobaczysz, jeszcze wszystkim utrzesz nosa, moja mała kaczuszko. Wyrośniesz na pięknego łabędzia. Wspomnisz moje słowa, kochana. A teraz nie martw się tym wcale. Im gruby schudnie, tym chudy zdechnie. Pamiętaj to, dziecino. Jesteś jeszcze taka młodziutka. Masz całe życie na to, aby schudnąć.

Dziś wiem, że babcia Ania również cierpiała, widząc bezradność swojej córki Zofii, której życiowa rola zaczynała się i kończyła na tym, aby zdobyć coraz większą liczbę nikomu niepotrzebnych do życia przedmiotów. Liczyło się tylko to, aby mieć, mieć i mieć. „Być” spychała na dalszy, zapomniany plan. Matka była mistrzynią dbania o pozory. Mogłabym ją porównać do pani Dulskiej z dramatu Gabrieli Zapolskiej. Uważała, że rzeczy mają duszę. Potrafiła ją dostrzec choćby w glinianej doniczce upolowanej na pchlim targu. Szkoda, że nie widziała duszy własnej córki. Nic dziwnego, że kiedy tylko Kostek machnął ręką, poleciałam za nim, merdając ochoczo ogonkiem niczym zbłąkany bezpański kundel. Pragnęłam zainteresowania kogoś innego niż moja babcia.

Kostek Kochanek to był ktoś! Nie można było przejść obojętnie obok tak fascynującego mężczyzny. Był starszy ode mnie o dziesięć lat i był mężczyzną w pełnym tego słowa znaczeniu. Wzbudzało to we mnie podziw, a w sercu mojej babci Ani przerażenie.

– Matyldziu, on powinien sobie znaleźć kogoś w swoim wieku. Uczepił się młodej dziewczyny i teraz będzie się popisywał – wzdychała nie wiadomo, czy do mnie, czy do losu...

Ja go pokochałam. Przynajmniej tak myślałam o tym przepełniającym mnie uczuciu. Nie chciałam widzieć tego, że adoruje moje koleżanki. Zawsze dookoła miał wianuszek dużo młodszych od siebie dziewczyn, bo starszym trudniej było zaimponować, a Kostek nie bardzo lubił się przemęczać. Zaimponowanie rówieśniczce wymagałoby większego zaangażowania – to już było zdecydowanie za dużo jak na prosty styl rozumowania mojego pierwszego męża.

Jak przystało na prawdziwego rockmana, po każdym koncercie szalał do białego rana, nie szczędząc sobie alkoholu. Potem wracał do mnie, a ja gotowałam mu zupę ogórkową, bo przecież biedny Kostuś musiał być w pełni sprawny, aby móc wieczorem odbyć kolejną próbę kapeli. Byłam jego przystankiem. Wystarczały mi ochłapy miłych słów, aby grzać się w ich cieple przez całe tygodnie. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku stawałam się kobietą ulepioną z jego skąpych szeptów rzucanych od niechcenia w moim kierunku. Nie potrzebowałam wiele. Kostek był moim narkotykiem. Byłam ciągle „na głodzie” miłości. Chciałam wierzyć w jego miłość. Tymczasem on miał nawet trudność z tym, aby zwracać się do mnie po imieniu. Ja po prostu byłam kimś, nie wiadomo kim. Niby mnie kochał, niby nazwa kapeli miała odzwierciedlać to, kim dla niego byłam, lecz nigdy do końca nie mogłam uwierzyć, że jestem jego uśmiechem słońca... Dziś, kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że ożenił się ze mną w wyniku presji otoczenia, które z każdej strony przypominało mu, że po trzydziestce to już pora się ustatkować. Więc się ustatkował. Pobraliśmy się, kiedy ja miałam lat dwadzieścia, a on trzydzieści.

Mój ojciec był wniebowzięty. Nie byłam córeczką tatusia. Ojciec miał jedną muzę i nie byłam nią ja. Kiedy związałam się z Kostkiem, kamień spadł mu z serca. „Pójdzie do chłopa i będzie spokój” – skwitował jednym zdaniem. Nigdy nie miałam z nim bliskiej relacji. Poza moją matką nikt na świecie dla niego nie istniał. Nie pamiętał nawet, kiedy mam urodziny. Jednak kochałam go, bo przecież był moim ojcem. Całe życie ciężko pracował na to, abym mogła się uczyć. Wzrastałam z myślą o tym, że lekko pracuje ten, kto swój trud wkłada w naukę. Sama teraz ciągle to powtarzam Kajtusiowi. Wiedza daje władzę, tego jestem pewna. Zawsze jest jeszcze coś, czego warto się dowiedzieć i co warto przeczytać. Niewątpliwie od ojca nauczyłam się jednego – szacunku do pracy. Czego jak czego, ale jej Zenon Lasecki nie bał się nigdy. Pamiętam jego spracowane ręce, rozłożone symetrycznie na poduszce, na której sypiał. Odkryta klatka piersiowa i ciężki oddech człowieka, który przeżył niejeden morski sztorm. Był rybakiem, nosił gumowy kombinezon i pił gorącą herbatę ze srebrnego termosu. Takim go pamiętam. Zmarł krótko po moim ślubie z Kostkiem. Nie zdążył zobaczyć Kajtka i nie zdążył się nim ucieszyć. Może o jego urodzinach by pamiętał? Kto wie. Zawsze chciał mieć syna, a miał tylko mnie. Tak, jestem pewna, że Kajtek zdobyłby serce dziadka.

Moja matka od momentu ślubu z ojcem była ciągle na urlopie. Najpierw zdrowotnym, bo dokuczały jej migreny, później macierzyńskim i wychowawczym, a w końcowej fazie wzięła sobie urlop od życia. Jej codziennym obowiązkiem było picie kawy, malowanie paznokci, czytanie łzawych romansów i odwiedzanie wszystkich koleżanek potrzebujących jej życiowych porad. Każdego wieczora wychodziła „załatwiać sprawy” – cokolwiek to oznaczało. Nie pamiętam, aby czytała mi książki czy bawiła się ze mną w ogrodzie. Ojciec gwarantował jej bajkowe życie. Miała wszystko, czego sobie zażyczyła. Zosiulka była oczkiem w głowie Zenona – okręciła go sobie wokół palca. Rodzice nigdy nie zdecydowali się na więcej potomstwa w obawie o to, że Zosieńce zmieni się kształt piersi. Nie pamiętam, ale babcia Ania mówiła, że nie miałam w ustach ani jednej kropli matczynego mleka. Nigdy więc w domu nie padało określenie, że wyssałam coś z mlekiem matki, na szczęście. Jestem od niej tak różna, że trudno uwierzyć w łączące nas więzy krwi. Kiedyś nawet wpadłam na pomysł, że jestem adoptowana, ale to było dawno temu. Nie powinnam tak myśleć. Oby nigdy żadne z moich dzieci nie pomyślało o mnie w podobny sposób.

Nie oceniam zachowania matki, bo nie jest to moją rolą. Bóg każdemu zsyła takie problemy, jakie uważa za adekwatne do poziomu jego emocjonalnego rozwoju. Matka miała w życiu jeden problem – zdążyć wydać to, co zarobi ojciec. W tym była naprawdę dobra. Czego nie zdążyła wydać, to rozpożyczyła na wieczne nieoddanie swoim, wątpliwie wielbiącym ją, koleżankom. Każdy człowiek jest jednak inny i każdy ma prawo tu być. Czy kocham moją matkę? Zastanawiam się nad tym czasami. W gruncie rzeczy to dobra kobieta. Sama nie wiem... Chyba po prostu ją toleruję. Na pewno każdego dnia staram się jej wybaczyć to, czego nie miałam. Nauczyła mnie wspinaczki na wyżyny własnej emocjonalności. Nie mogę myśleć o niej w sposób negatywny, bo to zniszczy tylko mnie samą. Potrafię współodczuwać. Żyję pełnią życia. Przewrotne to... Wiem...

***

To dopiero początek biegu. Drugi kilometr. Moje myśli krążą jak szalone. Przypominam sobie tekst Dezyderaty. Na każdym etapie życia byłam z nim blisko związana.

„Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy. O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie bądź na dobrej stopie ze wszystkimi. Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść [...]. Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia”.

***

Stojąc na starcie, myślałam tylko o tym, iż to właśnie dziś emocjonalnie rozliczę się z własną przeszłością. Wybaczę sobie to, co wymaga wybaczenia. Pokocham w sobie to, co jeszcze nie doświadczyło mojej miłości. Udowodnię, że mogę. Maraton to nie jest zwykły bieg. Na każdym kroku będę to podkreślać! Nie bez przyczyny zwą go królewskim dystansem. Na finiszu założę sobie koronę i przez resztę życia na myśl o pierwszym wdechu po królu będę się śmiać.

Czas: 10.30

Trzeci kilometr

Obudziłam się wcześnie rano. W sypialni śmierdziało piwem. Kostek późno skończył swoją „pracę”. Wmawiałam sobie, że to nic takiego, przecież każdy mężczyzna potrzebuje chwilowej odskoczni. To, że wybrał się na piwo z kolegami, nie dając mi żadnego znaku życia, było w naszym związku normą. Przecież nie zacznę robić ze swojego faceta pantoflarza.

– Matylda, każdy musi mieć kawałek swojego świata, dziewczyno. Jesteśmy razem, ale przecież jesteśmy osobnymi jednostkami – zwykł mawiać mój ukochany.

Marszczył wtedy czoło, co sprawiało, że wydawał się taki męski. Myślałam o nim wówczas jak o stanowczym mężczyźnie, który ma własne zdanie. Dziś po takim tekście odwróciłabym się na pięcie i tyle by mnie widział. Młodej dziewczynie o wiele mniej potrzeba, aby mężczyzna jej zaimponował. Mnie imponowała „stanowczość” Kostka.

– Wiem, Kostuś, ale ja tęskniłam. Bałam się o ciebie. Martwiłam się, że coś ci się stało...

– Daj spokój – odrzekł, zadowolony z siebie. – Brak wiadomości to dobra wiadomość. Gdyby coś się stało, z pewnością byś się o tym dowiedziała. Lepiej usmaż jajecznicę na boczku. Jestem potwornie głodny. Skończyliśmy próbę późną nocą.

– Ale spragniony to chyba nie jesteś? – wyrwało mi się niechcący.

– Matylda, nie wkurzaj mnie! Nie jestem twoją własnością. Będę wychodził z kolegami, czy ci się to podoba, czy nie. Rozumiesz?

– Oczywiście, Kostuś. Jasne, że rozumiem.

Wystraszyłam się jego podniesionego tonu. Mój ojciec nigdy w ten sposób nie odezwał się do matki. Wyszłam do łazienki, aby uspokoić się i zebrać myśli. Momentami sama siebie nie rozumiałam. Wydawało mi się, że jestem asertywna. Potrafiłam taka być. Nie miałam przecież problemu z wyrażeniem własnego zdania. Przy Kostku jednak stawałam się kimś innym. Chciałam być taka, jaką on chciał mnie widzieć. Jednak czy można być szczęśliwą, nie będąc sobą?

Moje zadumanie przerwał dotyk jego ciepłych dłoni wędrujących śmiało po moim nagim brzuchu.

– Może wybierzemy się dzisiaj na kolację? Zarezerwuję stolik Pod Winogronami. Masz ochotę? – zapytał.

– Czy mam ochotę? Kostuś, jasne, że tak! Oczywiście! Tak dawno nigdzie razem nie byliśmy. Nawet nie wiesz, jak się cieszę! – Podskakiwałam z radości. Myśl o wspólnie spędzonym wieczorze niczym gumka myszka wytarła z mojej głowy strach i wątpliwości, które czułam jeszcze kilka sekund wcześniej. – Zjem polędwiczki z grilla w śmietanowym sosie z kurek, tak bardzo je lubię, a na deser zamówię sobie szarlotkę z lodami – szczebiotałam, zadowolona. – Kostek, ale w co ja się ubiorę?

***

Kiedy zamieszkaliśmy razem, miałam tylko dziewiętnaście lat. Wydawało mi się, że wiążąc się z Kostkiem, złapałam Pana Boga za nogi. Oprócz grania w kapeli miał również stabilną pracę w szkole muzycznej. Uczył teorii muzyki. Imponowało mi, że mój chłopak nie bierze pieniędzy od rodziców. Przynajmniej taka była oficjalna wersja.

***

Wybiła osiemnasta. Siedziałam przy zarezerwowanym przez Kostka stoliku. Uwielbiałam klimat tego miejsca. W tle cicho sączyła się muzyka, której uroku dodawały zapalone przy stolikach świece. Pachniało słodką wanilią – kiedy zamykam oczy, czuję ten zapach. Już zawsze będzie mi się kojarzył z tym dniem. „Do nieba (nieba), do piekła za tobą będę szła. Do nieba (nieba), do piekła pójdę tam, gdzie się da” – śpiewała Tatiana Okupnik, a mi zupełnie nie przeszkadzało, że Kostek miał być jakieś pół godziny temu. Nawet tego nie zauważyłam. Było tylko tu i teraz, cieszyłam się chwilą, przyglądając się ludziom siedzącym dookoła. Byłam młodą dziewczyną, na pierwszym roku studiów i wydawało mi się, że cały świat leży u mych stóp. Za Kostkiem gotowa byłam iść do tego nieba, a nawet i do piekła, po rozżarzonych węglach, i to jeszcze boso. Bardzo chciałam wędrować przez życie właśnie z nim. Chciałam rodzić mu dzieci, gotować obiadki, sprzątać, prać, a gdzieś pomiędzy tym uczyć angielskiego. Oprócz Kostka niewiele potrzebowałam do szczęścia. Uśmiechałam się na myśl o nim, snując plany na przyszłość. Totalnie się nie spodziewałam, że moje marzenie całkiem niedługo zostanie urzeczywistnione i dorosłość spadnie na mnie jak grom z jasnego nieba, a ja nie będę umiała sobie z nią poradzić.

– No, jestem już. Długo czekasz? – zapytał. – Przepraszam, ale doczepiła się do mnie przewrażliwiona mamuśka i marudziła przez pół godziny. – Był to jeden z nielicznych razy, kiedy z ust Kostka usłyszałam słowo „przepraszam”.

– Nie, Kostuś. Niedawno przyszłam. Cieszę się, że już jesteś. To co, zamawiamy jedzenie? – świergotałam niczym świeżo wykluty wróbel.

– Oczywiście. Zamów, co tylko chcesz. Ja stawiam.

Było naprawdę miło. Kostek był czarujący. Taki, jakim chciałam go widzieć. Opowiadał dowcipy, muskał ustami moją dłoń, patrzył mi w oczy, słuchał tego, co do niego mówiłam, a nawet jak nie słuchał, to przynajmniej sprawiał wrażenie słuchającego. Czego więcej potrzeba młodej, nieznającej życia kobiecie? Chłonęłam te chwile całą sobą. Moja miłość do niego rosła z minuty na minutę. W zasadzie nic nie musiał robić. Wystarczyło, że był i nie denerwował się na mnie. Zresztą nawet jak się denerwował, to mi to zbytnio nie przeszkadzało. Kuliłam wtedy ogon pod siebie i cierpliwie czekałam, aż mu minie.

Tamtego wieczora coś jednak wisiało w powietrzu. Wyczuwałam napięcie i się nie myliłam. Zanim zdążyłam upić pierwszy łyk ulubionego martini, przed moimi oczami ukazało się czerwone pudełeczko. Dziś nazwałabym je kiczowatym, jednak wtedy było spełnieniem moich dziewczęcych marzeń. W środku znajdował się złoty pierścionek, nawet ładny, z fioletowym oczkiem. Nie był to żaden diament, lecz zwykła cyrkonia. Dla mnie jednak stała się niezwykłą, bo nosiła w sobie zapowiedź wspólnego szczęśliwego życia. Skrycie oczekiwałam, że ta chwila będzie dynamiczna niczym noworoczne fajerwerki, i z mojej strony taka właśnie była, lecz w oczach Kostka widziałam raczej skromne zimne ognie. Nie chciałam się przyznać, że to dostrzegłam. Wolałam żyć wyobrażeniem.

– Nie klękaj, Kostuś – powiedziałam, zanim jeszcze zdążył ruszyć swoje szanowne cztery litery z krzesła.

Po co ja tak powiedziałam? Może po to, aby mi zaprzeczył i uklęknął? W każdym razie wysłuchał mojej prośby i siedział wygodnie w fotelu, a sprawy toczyły się jakby obok niego. Przyjęłam oświadczyny, chociaż wcale nie padły z jego ust słowa: „Czy zostaniesz moją żoną?”. Nie było obietnic, że będzie dobrym mężem, ani zapewnień o tym, jakie cudowne życie zamierza ze mną wieść. Wystarczyło, że wręczył mi złoty drobiażdżek, a ja jak ta mucha, do nie powiem czego, przylgnęłam do niego, szczęśliwa jakby co najmniej wręczył mi kupon zapewniający szóstkę w totka.

Kilka miesięcy później, mimo przestróg babci Ani, zostałam młodą mężatką. Dopiero wtedy usłyszałam, że będziemy mieli bajkowe życie. Szeptał mi te słowa do ucha, podczas gdy weselnicy hucznie śpiewali Sto lat. Pomyślałam wtedy, że trochę za późno na takie deklaracje, ale... Może lepiej późno niż wcale?

Kiedy wypił, nagle robił się bardziej wylewny i bardziej czuły. Wstyd się przyznać, ale bywały momenty, kiedy lubiłam go na lekkim rauszu. Mogłam z nim wtedy rozmawiać. Jakby mniej mnie oceniał i nagle to, co robiłam, nabierało dla niego znaczenia. „Pyszne ciasto, Matyldziu”, „Ładna sukienka, Matyldziu”, „Kiciusiu, pięknie posprzątałaś” – chwalił mnie mój mąż, a ja po takich pochwałach cały tydzień chodziłam szczęśliwa. To, co powinno być codziennością i tak zwanym normalnym życiem, dla mnie było niedzielnym rarytasem.

Wtedy, w czasie wesela, kiedy pierniczył mi te dyrdymały o szczęśliwym życiu, mimochodem odsuwałam się od niego, wstrzymując oddech po to, aby nie czuć zapachu alkoholu z jego ust. Szczerze nienawidziłam tego smrodu. Jednak wówczas przy Kostku wóda pachniała mi perfumami. To był zapach mojego męża. Takiego go poznałam i z takim... później przyszło mi żyć.

Naprawdę chciałam wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Przecież każdy przed powiedzeniem sakramentalnego „tak” denerwuje się mimo woli. Jeden kieliszek na rozluźnienie nikomu jeszcze nie zaszkodził. Sama go tłumaczyłam... Jakież to było infantylne... Jakaż ja byłam emocjonalnie pogubiona... Mała, naiwna Matylda w wielkim, dorosłym świecie.

Kreowałam obraz idealnego męża, który miał odzwierciedlenie tylko w mojej głowie. Moje nienaganne małżeństwo istniało tylko w moich myślach. Nie przeszkadzały mi anonimowe donosy o zdradach. Nie przeszkadzały mi spędzone w samotności wieczory, podczas gdy Kostek „spełniał się” zawodowo. Spełniał się jeszcze w wielu innych dziedzinach, na przykład seksualnych... Szkoda, że przy mnie jego testosteron jakby wyparowywał. Wiecznie na niego czekałam. Niemalże merdałam ogonkiem, kiedy tylko pojawił się w progu naszego trzydziestometrowego mieszkania... Wracał pan i władca, a przed jego nosem lądowało zaraz ciepłe jedzenie. Mnie zapierało dech w obawie, czy tym razem wszystko będzie dobrze, czy nie przesoliłam zupy bądź nie dogotowałam ziemniaków. Było słychać, jak schodziło mi ciśnienie, kiedy na jego twarzy pojawiał się grymas zadowolenia. Wtedy i ja mogłam złapać oddech. Wtedy było dobrze. Moje nastroje uzależnione były od nastrojów mojego męża.

Żyliśmy skromnie, ale godnie. Nie narzekaliśmy na brak pieniędzy. Na jedzenie zawsze było. Większe mieszkanie Kostkowi nie było potrzebne, więc i ja się nie upierałam, abyśmy je zmienili. Jeździliśmy za to nowym samochodem wziętym rzecz jasna na raty. „Nie będę cię woził jakimś rupieciem” – mawiał. Byłam dumna z tego i cieszyłam się, że mąż tak o mnie dba. Rzeczywistość jednak była bardziej prozaiczna. Mój mąż po prostu dbał o pozory, i całkiem nieźle mu to wychodziło.

„Ależ szarmancki ten pani mąż. Tak otwiera pani drzwi, podaje płaszcz, przynosi kwiaty. Tylko pozazdrościć” – paplały wszystkie sąsiadki. – „Takie piękne małżeństwo”. Faktycznie, patrząc na nas z boku, można było się zachwycić. Mimo bólu, jaki każdego dnia odczuwałam, potrafiłam być w tym związku szczęśliwa. Przynajmniej na początku. Szczęście to przecież stan umysłu, trzeba go szukać w sobie. Na każdym etapie życia znaczy dla nas coś innego. Popłakiwałam sobie czasami w samotności, bo tylko wtedy miałam z tego płaczu radość i ukojenie. Nauczyłam się funkcjonować w dwóch światach. Dla bliskich i dalszych znajomych zawsze byłam uśmiechnięta i radosna. Nikt nie przeczuwał, że przeżywam koszmar. Ja sama nie wiedziałam, że świat, w którym obecnie przyszło mi funkcjonować, nie jest światem standardowym. Trudno mówić o normach określających współczesne małżeństwa. Dla każdego przecież normalność oznacza coś innego...

Żyjąc z Kostkiem, balansowałam na krawędzi swojej psychicznej wydolności. Nie wiedziałam wtedy, że właśnie kształtuje się mój obraz postrzegania mężczyzn. Skąd mogłam wiedzieć, że każdego następnego mężczyznę pojawiającego się w moim życiu będę postrzegać przez pryzmat mojego sakramentalnego małżeństwa? O tym miałam dowiedzieć się później.

Tymczasem w domu byłam potulna. Nie odzywałam się, chociaż moje wnętrze momentami wrzeszczało, jak małe dziecko pozostawione na chwilę przez matkę... Jeśli mowa o dzieciach, to nigdy nie ma odpowiedniego momentu na to, aby się pojawiły. Mówi się, że rodzą się wtedy, kiedy kobieta spotka mężczyznę, który w jej mniemaniu na ojca się nadaje. Teraz wiem, że to zwykłe brednie. Nie jesteśmy w stanie ocenić, czy będziemy dobrymi rodzicami. Niby jak mamy to sprawdzić, skoro nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy rodzicielstwa? Nie mogłam wiedzieć, że bycie ojcem nie będzie dla Kostka oznaczało tego, co dla mnie oznaczało bycie matką. Choć mogłam go sobie chociaż spróbować wyobrazić w tej roli. Nie uczyniłam tego.

Był zdolny, powiedziałabym, że bardzo zdolny. Potrafił uśmiercić nawet kaktusy i zagłodzić na śmierć bojownika. Później twierdził, że ryba była głupia i się utopiła, a dom to nie Afryka, więc kaktusy są w nim zbędne. Jak więc miał się nadawać na ojca? Moja miłość nie czyniła z niego odpowiedzialnego człowieka. Co najwyżej sprawiała, że czuł się bezkarnie. Na wszystko mógł sobie pozwolić, bo ja, głupiutka Matyldzia, w mig znalazłam usprawiedliwienie dla jego niecnych czynów. Byłam kobietą bluszczem. Owinęłam się wokół niego dokładnie i szczelnie, nie pozostawiając nawet milimetra tolerancji na własne zdanie. W jednej z powieści Magdaleny Witkiewicz przeczytałam: „Z małżeństwem jest jak z nową posadą: ile na początku wynegocjujesz, tyle masz. Potem bardzo trudno zmienić warunki, zarówno pracy, jak i życia. Mechanizm działania jest dokładnie taki sam”. Ja nie wynegocjowałam nic... Godziłam się na wszystko i o tym, jakie to przyniesie konsekwencje, miałam się dopiero przekonać.

Owszem, potrafiłam mieć własne zdanie, ale tylko na zewnątrz. Potrafiłam tupnąć nogą i wypaplać wszystko, co mi leżało na sercu. Jednak wystarczyło jego jedno spojrzenie i stawałam się kimś innym. Kimś, kim nigdy w życiu nie byłam i nawet nie chciałam być. Beznadziejnie zatracona w walce o jego zainteresowanie, nawet nie wiem kiedy stałam się więźniem swojego własnego życia i swoich własnych decyzji. Wydawało mi się, że tak już będzie zawsze, bo przecież pobraliśmy się, a małżeństwo jest rzeczą świętą, więc jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B i cały alfabet do końca. Nie da się nagle zatrzymać pędzącego pociągu. Moje życie właśnie nim było. Wsiadłam i nie umiałam wysiąść. Nie było końcowej stacji, a ja na tamtą chwilę posiadałam bilet tylko w jedną stronę.

***

Bo w życiu jest jak w pierwszym maratonie – na początku wszystko wydaje się proste. Kiedy biegniesz trzeci kilometr, nie jesteś w stanie przewidzieć, co czeka cię na trzydziestym... Dlatego ludzie biegają – dla tej ciekawości i adrenaliny. Bo czym byłoby życie bez emocji?

Czas: 16.20

Czwarty kilometr

Nie, to niemożliwe! Wystraszyłam się nie na żarty. Chciałam nawet zakląć, ale przez myśl przemknęło mi, że przecież takich słów staram się nie używać. Nie mogłam znaleźć wyrazu pasującego do sytuacji, w której się znalazłam. Siedziałam na toalecie i wpatrywałam się w dwie czerwone kreski, które ewidentnie wskazywały na to, że niebawem moje życie się zmieni. Niby tego chciałam, niby mieliśmy to „obgadane”, o ile taki plan na życie można obgadać. Nie zmienia to faktu, że widok pozytywnego testu ciążowego był... przerażający.

Co teraz będzie? Jak ja sobie dam radę? Oczywiście wiedziałam, z czym się wiąże uprawianie seksu bez zabezpieczenia, ale wiedziałam też, że o dziecko trzeba się trochę postarać. My w zasadzie się nie staraliśmy. To znaczy staraliśmy się, ale tylko raz... Plotłam w myślach trzy po trzy, zastanawiając się, jak ja to teraz powiem Kostkowi. Zawsze wyobrażałam sobie, że ta chwila będzie wyjątkowa. Przygotuję kolację, będą świece, nastrojowa muzyka i wszystko to, co sprawia, że jest miło. Będziemy się cieszyć i płakać ze wzruszenia. Tymczasem... Nie miałam ochoty na takie ceregiele. Nie miałam weny na ckliwe uniesienia. Jedyne, na co miałam ochotę, to aby w tej ciąży jednak nie być. Może by tak wycofać się z tego „błogosławionego” stanu? Zmienić zdanie, cofnąć czas? Byłam dopiero na drugim roku studiów.

„Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej, sama tego chciałaś!” – zganiłam się w myślach. Jednak chcieć a dostać to, czego się chciało, to dwie różne sprawy. Nie spodziewałam się, że zareaguję taką paniką. Popatrzyłam na te dwie czerwone kreski i zaczęłam płakać, a raczej wyć, jak małe przerażone dziecko. To, co rozgrywało się w moim wnętrzu, w ciągu kilku minut doprowadziło mnie do pełnej gamy uczuć, zaczynając od euforii, na totalnej depresji kończąc, i z powrotem. „Co ja teraz zrobię? Kiedy ja już jednak nie chcę być mamą... Rezygnuję! To znaczy chcę, ale nie teraz. Nie teraz, kiedy Kostek ma zaplanowaną trasę. On się przecież wścieknie, jak mu powiem. Jak ja mu to powiem? Wiem... Na razie nic mu nie powiem. Może jest jakieś wyjście? – kombinowałam. – Jakie może być wyjście z bycia w ciąży? Jedynie takie, że za dziewięć miesięcy już się w tej ciąży nie będzie. Nie podoba mi się to... Cholernie mi się to NIE PO-DO-BA! I już...”

***

Minęły dwa tygodnie od owego sądnego poranka.

– Gratuluję. Piękny zarodek. Jest pani w zdrowej dziesięciotygodniowej ciąży. Proszę o siebie dbać, pani Matyldo.

– Tak, tak – odburknęłam.

– Ciąża to wyjątkowy czas dla kobiety. Proszę mi uwierzyć. Miliony kobiet chciałyby być teraz na pani miejscu – ciągnęła doktor Zarębska. – Chociaż wydaje się pani, że nastąpił koniec świata, to proszę mi wierzyć, że jest to dopiero początek.

Doktor Cecylia Zarębska bez skrępowania pozwalała sobie na dość intymne komentarze dotyczące mojego stanu. Nic dziwnego, znała mnie od dziecka. Wszystkie kobiety z naszej rodziny znajdowały się pod jej opieką.

– Pani doktor, bardzo proszę...

Nie zdążyłam dokończyć, kiedy odpowiedziała:

– Pani Matyldo, proszę się nie obawiać. Obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Nic nie powiem ani babci, ani mamie. Ogłoszenie radosnej nowiny pozostawię pani.

Wstałam.

– Dziękuję, do widzenia.

– Do widzenia. Widzimy się za miesiąc. Proszę koniecznie zrobić badania, które pani zleciłam.

– Tak, tak... Zrobię.

***

Usiadłam na ławce i zastanawiałam się, jak to teraz będzie. Babcia Ania zawsze mówiła, że dzieci to dar od Boga, pojawiają się tylko w odpowiednim momencie. Wpatrywałam się w zdjęcie, na którym w zasadzie nie widziałam nic oprócz czarnych bohomazów. To było moje dziecko. Moje dziesięciotygodniowe dziecko. Przypomniałam sobie, jak pani Cecylia z fascynacją opowiadała mi, że jego główka stanowi już ponad połowę masy całego maleńkiego ciałka. Pojawiają się pierwsze ruchy mięśni szkieletowych, cokolwiek to oznaczało.

Był piękny wrześniowy dzień. Ostatni miesiąc studenckich wakacji. Od chwili, w której dowiedziałam się, że jestem w ciąży, minęły już ponad dwa tygodnie. Oswoiłam się nieco z tą nowiną i po raz pierwszy pomyślałam o swoim stanie ze spokojem. Wpatrując się w skrawek papieru leżący na moich kolanach, powiedziałam do siebie:

– Zrobię wszystko, aby wychować je na dobrego człowieka.

Pozostawało oznajmić tę nowinę Kostkowi. Bałam się jego reakcji. Zanim wróciłam do domu, wstąpiłam jeszcze do sklepu rybnego po sałatkę śledziową. Jakoś nagle naszła mnie na nią ochota. Zjadłam ją w drodze powrotnej, używając plastikowego widelca, który wzięłam ze sklepowej lady. Kostek nie cierpiał ryb, mówił, że śmierdzą. Nie kupowałam ich zatem, aby go nie denerwować. Szczególnie dziś, kiedy zamierzałam podzielić się z nim informacją o moim odmiennym stanie.

***

– To fantastycznie! Rety, jak się cieszę. To musi być syn. Zresztą nieważne... Będę ojcem! To takie ekscytujące.

Kostek biegał po pokoju, wymachując rękoma z podniecenia. Podskakiwał, ciesząc się przy tym niczym nastolatek, który otrzymał w prezencie najnowszą wersję PlayStation. Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, czy kiedykolwiek wcześniej widziałam go w takiej euforii.

– Od jak dawna wiesz? – zapytał.

– Domyślam się od około trzech tygodni, ale pewność mam dopiero od wczoraj. Byłam u swojej lekarki. Wszystko potwierdziła. Maleństwo rozwija się prawidłowo. – Co do daty oczywiście skłamałam.

– No, wiadomo! Nie z byle jakiego nasienia, to jak ma się rozwijać? – Kostek gadał i gadał.

Złapałam się na tym, że wcale go nie słucham. Odpłynęłam gdzieś w siną dal, wyłączając się z rozmowy.

– Co się nic nie odzywasz? – zapytał. – Nie cieszysz się?

– Ależ oczywiście, że się cieszę. Tylko... potrzebuję czasu, aby się z tą myślą oswoić. Szczerze mówiąc... – spuściłam głowę – ...jestem przerażona.

Wypowiadając te słowa, nie wiem kiedy i nie wiem jak, nagle poczułam, jak twarz ponownie zalewają mi łzy. Popłakałam się. Dobrze wiedziałam dlaczego. W głębi duszy pragnęłam, aby chociaż zapytał, jak ja się czuję. On jednak bez przerwy mówił o dziecku. Co ze mną? Przecież to moje życie przez następne miesiące będzie się wywracać do góry nogami. To ja będę się zmieniać na każdej płaszczyźnie – zarówno tej fizycznej, jak i mentalnej. Oczekiwałam zwykłego poklepania po ramieniu, przytulenia, deklaracji miłości. Chlipałam tylko pod nosem, nic nie mówiąc, i owo chlipanie swoją wątpliwej jakości mądrością przerwał mój mąż:

– Matylda, przestań się mazać, kobieto! Ciąża to nie choroba. Jestem gotów pomyśleć, że żałujesz, a przecież to ty chciałaś tej całej zabawy w dom i rodzinę. Nie można być w ciąży tylko trochę, a potem zmienić zdanie! – Wyjątkowo z tym stwierdzeniem musiałam się zgodzić. – Teraz urodzisz, i już. Miliony kobiet na świecie rodzi i żyje. Ogarnij się, dziewczyno, i przestań ryczeć. No już, no już. Bo jeszcze zaszkodzisz dziecku przez tę swoją histerię. Przecież nie wolno ci się denerwować! Co ja z tobą mam, kobieto!

Nie wierzyłam w to, co usłyszałam. Znowu nie było fajerwerków. Inaczej wyobrażałam sobie dzień oznajmienia radosnej nowiny. Może zbyt dużo oczekiwałam? Kostek pewnie ma rację. Miliony kobiet rodzą dzieci. Nie ja pierwsza i nie ostatnia. Tylko... tak bardzo bym chciała poczuć się wyjątkowo. Jak jedyna kobieta na świecie, a nie jak... miliony kobiet. Chciałam, aby mnie przytulił i powiedział, że to właśnie ja jestem dla niego najważniejsza. Pogłaskałam swój brzuch i pomyślałam, że bardzo chciałabym mieć synka. Małego mężczyznę, dla którego będę całym światem i otrzymam od niego bezwarunkową miłość.

***

Jeszcze trzydzieści osiem kilometrów! Przebiegłam dopiero cztery. Albo aż cztery, zależy, jak na to patrzeć. Sama nie wierzę, że to robię. Biegnę spokojnym, konwersacyjnym tempem. Nie będę szaleć. Spokojnie i do mety – takie mam założenie. Nie przyszłam się tu z nikim ścigać. Jedyną osobą, której chcę coś udowodnić, jestem ja.

Przypominam sobie „bosego biegacza”, którego widziałam na starcie. W rękach trzymał flagę Polski i tradycyjnie nie miał na sobie obuwia. Wyróżniał się na tle innych. W oczach miał radość i spokój. Nie było w nim ani grama stresu. Stał zadowolony z siebie i czekał na magiczne słowo „start”. Zastanawiam się, w jakiej intencji dzisiaj biegnie.

Niewielu jest biegaczy startujących w maratonach bez intencji. Każdy ma jakiś ukryty w sercu mały-wielki cel. Coś, co wymaga akceptacji albo zmiany. Ja dokładnie wiem, dlaczego dzisiaj biegnę. Chciałabym przeprosić za swoje słabości. Miałam ich w życiu tak dużo. Nie jest prosto żyć według zasad, które się sobie narzuciło. Łatwo powiedzieć: „Bądź dobrym człowiekiem i żyj tak, aby nikt przez ciebie nie płakał”. Babcia Ania ciągle mi to powtarza. Niestety mnie się to nie udało. Skrzywdziłam wielu ludzi... I to bardzo... Czy możliwe jest odkupienie win? Czy pokuta, jaką sobie zadałam, będzie wystarczająca? Czy wreszcie odzyskam spokojny sen?

W głowie mam tysiące pytań. Jest piękny majowy dzień, mimo że jeszcze wczoraj była w Kołobrzegu ulewa. Czuję, jak wiatr czule pieści moją twarz. Rozkoszuję się każdym krokiem, pozostawiając za sobą lęki i wspomnienia.

Przepraszam cię, Emilio... Przepraszam za to, że o mało nie zrujnowałam twojego życia. Do końca swoich dni będę cię przepraszać w ciszy swojego serca. Wiedz, że chociaż nigdy nie zamieniłam z tobą słowa, jest mi bardzo przykro. Nie chciałam... Dziś, wiedząc, że to, co dajemy ludziom, wraca do nas podwójnie – jestem podszyta lękiem. Boję się myśleć, co bym czuła, gdyby ktoś kiedyś postawił mnie w sytuacji, z którą przyszło ci się zmierzyć.

„Wybacz” to za mało.

Czas: 21.40

Piąty kilometr

Ciąża przebiegała bez zastrzeżeń. W zasadzie do samego końca uczestniczyłam w zajęciach na swojej uczelni. W porozumieniu z wykładowcami powoli, krok po kroku, zaliczałam wszystkie przedmioty. Nikt nie robił mi pod górkę, wręcz przeciwnie. Spotkałam się z falą życzliwości płynącą zarówno od profesorów, jak i pań pracujących w dziekanacie. Trochę jednak męczyły mnie podróże z Kołobrzegu do Szczecina. Dwie godziny jazdy busem powodowały, że odcinek lędźwiowy mojego kręgosłupa był naprawdę w opłakanym stanie. Nie poddawałam się jednak. Myślałam pozytywnie i cieszyłam się, że już niebawem na świecie pojawi się maleństwo. Nie planowałam urlopu dziekańskiego. Dzidziuś miał się urodzić na przełomie kwietnia i maja, więc do tego czasu chciałam wszystko zaliczyć i po wakacjach ponownie wrócić do nauki.

Byłam w czwartym miesiącu ciąży, kiedy to się stało. Już wtedy czułam, że przepowiednia babci Ani się spełni.

– Kostuś, w weekend jadę na uczelnię. Pojadę oczywiście busem, ale wiesz, że w niedzielę wrócę późno. Czy mógłbyś po mnie przyjechać na dworzec? Po podróży tak bardzo boli mnie kręgosłup. Nie będę miała siły nieść tej torby – poprosiłam mojego męża.

– Jasne – odpowiedział. – Napisz mi tylko SMS, o której mam być.

– Już teraz mogę ci powiedzieć. Zajęcia kończę o szesnastej, więc bez problemu zdążę na busa i w Kołobrzegu będę o wpół do ósmej. Przyjedź, proszę. W niedzielę miejskie autobusy kursują nieco rzadziej, a nie chciałabym wydawać pieniędzy na taksówkę. Wiesz, że musimy liczyć każdy grosz. Przygotowanie wyprawki przed nami – mimochodem powtórzyłam głośno swoje myśli.

– Nie musisz mi przypominać, że jestem nieudacznikiem! – wrzasnął.

– Kostuś, ale ja nic takiego nie powiedziałam, ja tylko...

Przerwał mi w pół zdania, nie pozwalając dokończyć:

– Srałaś, nie powiedziałaś... Dobrze wiem, co chciałaś powiedzieć. Nie martw się. Nasze dziecko będzie jeździło w takiej karocy, że wszystkim babom pod blokiem oczy na wierzch wylezą. Zarobię na to. Na wiosnę zagramy z kumplami na kilku imprezach i pieniędzy ci nie zabraknie – odburknął.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie chciałam go urazić. Poprosiłam tylko o to, aby po mnie przyjechał. Mimo że pieniędzy nigdy mi nie brakowało, zawsze starałam się obchodzić z nimi jak należy. Patrząc na spracowane ręce ojca, wiedziałam, że złotówki z drzew nie spadają. „Oszczędność podstawą dobrobytu” – mawiał. Oszczędzał więc głównie na sobie. Nie miał własnych potrzeb. Wolał zaspokajać nasze. Po jego śmierci matka wiodła spokojne życie. Zabezpieczył ją na każdej płaszczyźnie. Mimo że był z pozoru prostym człowiekiem, to miał życiową mądrość, której nie zdobywa się na wyższych uczelniach. Wiedziałam, że w każdej chwili mogę skorzystać z pomocy finansowej mojej mamy, nie chciałam jednak tego robić. Niedługo sama miałam zostać mamą. Szczytem moich marzeń było udowodnienie sobie i całemu światu, że jestem odpowiedzialna i potrafię radzić sobie w każdej sytuacji.

***

– Matylda, idziesz?! – zawołała Kaśka.

Kumplowałyśmy się od początku studiów.

– Zaraz, zaraz! – krzyknęłam do niej. – Próbuję dodzwonić się do Kostka. Chcę mu przypomnieć, aby odebrał mnie dzisiaj z dworca.

– Przecież wczoraj z nim rozmawiałaś. Nie przypomniałaś mu? Przestań dramatyzować. Przecież nie zostawi cię na pastwę losu w niedzielę wieczorem. Jesteś w ciąży! Z tego, co mówiłaś, twój mąż bardzo się cieszy. Chodź z nami, kochana. – Pociągnęła mnie za ramię i obie udałyśmy się do studenckiej kafejki.