Bluszcz - Anna H. Niemczynow - ebook + audiobook

Bluszcz ebook i audiobook

Anna H Niemczynow

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Z pozoru zwyczajne życie Julity Snarskiej rozpada się, kiedy jej mąż przekracza, zdawałoby się, nieistniejącą granicę akceptacji u swojej żony. Zdesperowana, wraz z dziećmi ucieka do swojej przyjaciółki Elżbiety, bezdzietnej i samotnej lekarki. Pewnego dnia Julita otrzymuje propozycję, która może okazać się dla niej szansą na odmianę losu. Do tego trzeba jednak siły woli i nadziei. Czy Julita je w sobie odnajdzie?

Anna H. Niemczynow z niezwykłą wrażliwością kreśli opowieść o tym, dokąd może zaprowadzić kurczowe trzymanie się utartych schematów. Jednocześnie jest to opowieść o życiu, które okazuje się niezwykle hojne, jeśli tylko z odrobiną śmiałości postawi się pierwszy krok w nieznane. Bluszcz to również historia nowego początku, który dla każdego człowieka oznacza coś zupełnie innego.

Mamy w sobie siłę, której przeszkadza jedynie nasz brak wiary. Nikt nie musi być „bluszczem”. Fantastyczna historia! Polecam z całego serca. - Agnieszka Lis

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 46 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,6 (195 ocen)
144
29
15
2
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Niby prosta ludzka historia, a porywa jak najlepszy kryminał . Budująca wiarę w życie. Naprawdę, nie mogłam się oderwać od lektury. Żałuję, że tak szybko skończyłam. Polecam wszystkim kobietom , ta książka to plaster na zranioną duszę.
20
madziorek1984

Nie oderwiesz się od lektury

Zapierająca dech w piersiach❤️. Nie moglam sie oderwać od tej książki. Dziękuję ❤️
10
Marzenabw

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle super
10
motylek83

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo życiowa i ucząca książka polecam
10
kingamaiwald

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna, przepełniona miłością, wieloma różnorodnymi emocjami powieść od której nie sposób jest się oderwać 🥰
10

Popularność




Wydawca: NATALIA GOWIN
Korekta: JOLANTA KUCHARSKA
Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ.ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl
Zdjęcie na okładce: iStock
Skład i łamanie: Perpetuum/MARZENA MADEJ
Copyright © by Anna Harłukowicz-Niemczynow 2018, 2021 Copyright © by Wydawnictwo Luna, imprint Wydawnictwa Marginesy 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67022-23-1
Wydawnictwo Luna Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a, 01-527 Warszawawww.wydawnictwoluna.plfacebook.com/wydawnictwolunainstagram.com/wydawnictwoluna
Konwersja:eLitera s.c.

Mojej mamie, z miłością

PROLOG

Moja mama zawsze mi powtarzała, że powinnam nauczyć się jakiegoś obcego języka. Zaprowadziła mnie na lekcje angielskiego oraz niemieckiego. Nie wiem dlaczego, ale angielski od początku mi nie leżał. Owszem, lubiłam słuchać piosenek w tym języku, ale żeby od razu się go uczyć? To nie było dla mnie, ale nie chciałam rozczarować mamy. Kto wie, może gdyby nauczycielem był jakiś przystojny anglista, miałabym większą motywację. Lektorce Wandzie daleko było jednak do jakiegokolwiek piękna. Zgorzkniała, zmęczona życiem kobieta nie przejmowała się wcale, iż z każdym tygodniem na jej lekcje przychodzi coraz mniej osób. Wreszcie i ja zrezygnowałam. Mama nie miała pretensji i nieco obniżyła swoje oczekiwania względem mnie, mówiąc, że wystarczy, abym ten cały angielski poznała chociaż w stopniu komunikatywnym. Dziś umiem poprosić o herbatę, kawę, na poczcie i w banku również sobie poradzę, lecz kochać tego języka nie będę nigdy. Natomiast niemiecki... hm...

Z pierwszej lekcji pamiętam tylko tyle, że on był wysoki i pachniał mieszanką piżma oraz wanilii. Wzbudzał we mnie niesamowite pożądanie. Może dlatego nie potrafiłam się skupić na tych wszystkich der, die, das? Nie wiem... To nie było wcale istotne. Istotne było to, że spotykaliśmy się co tydzień. Tak więc to niemiecki najpierw polubił mnie, a potem ja niemiecki.

Miałam wtedy czternaście lat. Michał miał lat dziewiętnaście. Pięcioletnia różnica wieku jest żadną różnicą, jeśli mamy przed sobą osiemnastolatkę i dwudziestotrzylatka. Niestety w naszym przypadku ta różnica była nie do przeskoczenia. Chodziłam przecież do podstawówki, a on był już studentem pierwszego roku germanistyki. Dorabiał jako nauczyciel. Radził sobie na tyle dobrze, że konieczne było utworzenie drugiej grupy. Dziwnym trafem miał więcej uczennic niż uczniów. Dlaczego? Mogę się tylko domyślać.

Za każdym razem, gdy wchodziłam do sali, wdychałam ów zapach. Michał uśmiechał się, mówiąc to swoje „dzień dobry”, które brzmiało dla mnie bardzo seksownie. Dziś porównałabym to do zwrotu „rozbierz się, wezmę cię tu i teraz”. Siedziałam w pierwszej ławce, rozmarzona, gryząc z zachwytem swój pomarańczowy długopis. Marzyłam o pocałunku z nim. Chyba każda z nas o tym marzyła. Czternaście lat to ten wiek, kiedy się myśli o czymś, o czym myśleć nam zakazują.

Po każdej lekcji podchodziłam do Michała pod pretekstem wyjaśnienia czegokolwiek. Zawsze miałam jakieś niecierpiące zwłoki pytanie, które musiałam zadać przed opuszczeniem sali. Jak nie miałam o co pytać, to pytałam o to, czy nie wie przypadkiem, jaka jutro będzie pogoda. Śmiał się wtedy tak dźwięcznie, że nie rozumiałam nic z udzielanej przez niego odpowiedzi. Jak zahipnotyzowana wsłuchiwałam się w ten jego śmiech. Grał mi potem w uszach przez całe popołudnie, cały wieczór, aż do kolejnej lekcji. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Chyba byłam zakochana, a może wtedy był to tylko nieokreślony pociąg seksualny? Nie wiem. Gdybym wtedy wiedziała, że przyjdzie mi wyprzeć się wszystkiego, co czuję, stanęłabym na straży swoich uczuć, chociażby naga. Starałabym się bronić tego, co się we mnie rozwijało. Nie pozwoliłabym na zniszczenie czegoś, co miało szansę pięknie zaistnieć dużo, dużo szybciej. Dzisiaj łatwo by było zrzucić winę na wszystkich udzielających mi wtedy „dobrych rad”, lecz tak naprawdę winę za wszystko, na co w swoim życiu pozwoliłam bądź czego zabroniłam, ponoszę ja i nikt inny.

Dziś już wiem, że szczęścia nie należy odkładać na potem. Dziś wiem, że szczęście jest kwestią wyboru, którego dokonałam może trochę zbyt późno. Ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale. Tego się trzymam. Dziś jestem szczęśliwa i mimo wszystko wdzięczna, że niestrudzenie brodziłam w kałużach łez w poszukiwaniu szczęścia. W końcu je odnalazłam. W końcu sobie na nie pozwoliłam.

„Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto” – NIGDY NIE JESTEŚ SAMA. Nie wstydź się. Możesz wszystko w Tym, który cię umacnia. Bądź Mu wierna wbrew temu, co o Nim mówią. On chce dla ciebie dobrze. Wyciągnij ku Niemu swoją dłoń i pozwól się prowadzić.

CZĘŚĆ PIERWSZA

W ręku Jego i my, i nasze słowa,

roztropność wszelka i umiejętność działania.

Biblia Tysiąclecia, Mdr 7,16

ROZDZIAŁ 1

TORBA TYPU „JAMNIK”

Jak to możliwe, że przez prawie dwadzieścia lat małżeństwa nie dorobiła się nawet walizki? Kiedy wyjeżdżali na wakacje, zawsze pakowała się w torbę typu „jamnik”. Skrupulatnie wyprasowane ubrania po wyciągnięciu z takiej torby wyglądały jak psu z gardła wyjęte. Cóż miała jednak robić, skoro Gerard zakazywał pakowania do walizki, ponieważ zajmowała zbyt wiele miejsca w bagażniku ich wiekowego citroëna.

– Po co ci tyle ubrań? Kto to widział? Nie mogę zrozumieć, po co nam tyle maneli na wakacje – powtarzał za każdym razem, okraszając swe wątpliwości zamaszystym wymachem obydwu rąk. Naprawdę był multifunkcyjny. Potrafił jednocześnie gestykulować, wyrażać swoje poglądy i palić papierosa.

Nic mu nigdy nie odpowiadała, bo po co wszczynać nieprowadzące do niczego rozmowy. Komunikacja w ich wykonaniu wyglądała tak, że Gerard mówił to, o czym myślał, a Julita to, o czym myślała, zostawiała dla siebie. Po co tłumaczyć po raz dziesiąty, że w torbie znajdują się rzeczy nie tylko jej, ale też dwójki ich dzieci. Do tego trzeba gdzieś zapakować rzeczy psa. Potrzebny im był ten pies jak dziura w moście. Ale Gerard na niego nalegał, więc Banuś, gigantycznych rozmiarów owczarek niemiecki, zajmował zdecydowanie więcej miejsca w samochodzie, niż zajęłaby walizka Julity. Sama Julita Snarska nigdy nie wpadłaby na pomysł, aby się żalić. Gdyby tylko zaczęła, zaraz usłyszałaby, że źle wychowała dzieci (bo same nie umieją się spakować) i źle wychowała psa (bo za często chciało mu się siku), a mógłby przecież „usprawnić pojemność pęcherza”, gdyby tylko poświęciła mu więcej uwagi. Wolała więc przemilczeć wszystko, jednym uchem wpuszczając paplaninę Gerarda, a drugim wypuszczając. Wiedziała, że gdy tylko wyciągnie kamień, runie na nią lawina „potrzebnych” rad męża, jak to niby powinna postępować, by łatwiej jej się żyło.

Tak po prawdzie, to Gerard miał trochę racji. Dzieci były już prawie dorosłe, powinny się spakować same. Marcin miał już dziewiętnaście lat i aż dziw, że chciał jeszcze z nimi gdziekolwiek jechać. Julitę trochę martwiło, że syn nie ma i nigdy nie miał żadnej dziewczyny. Pocieszała się, że przynajmniej dostał się na polonistykę. Marzył o zawodzie nauczyciela. Doskonale się uczył, co roku przynosił świadectwa z biało-czerwonym paskiem, na które Gerard nie chciał nawet spojrzeć. Zbyt zajęty był obstawianiem numerów totolotka. Poza tym nie pochwalał wyborów syna. Kamila była od Marcina młodsza o dwa lata. Uczęszczała do liceum plastycznego. Julita zazdrościła jej artystycznego luzu i tego, że córka na wszystko miała czas. Dla niej samej czas był produktem deficytowym.

– Mamuś, po co się spieszyć?! Długość życia zapisana jest w gwiazdach. Nie mamy wpływu na przeznaczenie. Usiądź i odpocznij – mawiała.

– Jak mam odpocząć? Wszystko na mojej głowie. Przecież jutro wyjeżdżamy, a ja mam jeszcze tyle do zrobienia... Na cmentarz chciałam pójść, ale chyba już się nie zdążę. Przecież kanapek trzeba narobić. Ela dzwoniła, miałam ją odwiedzić, no ale kiedy? – westchnęła zrezygnowana.

– To idź na ten cmentarz i odwiedź Elę po drodze. Po co nas pakowałaś? Przecież mogliśmy sami – odpowiedziała córka.

– Jak to po co? Gdybym was nie spakowała, to połowy rzeczy byście nie zabrali.

– No i...?

– No i nie miałabyś w czym chodzić.

– No i...?

– Co no i, co no i...?! Nie miałabyś w czym chodzić. To niewystarczający powód?

– Szczerze?

– Nie jestem pewna, czy chcę słuchać twoich rad. Wystarczą mi rady twojego ojca.

– Mamusiu, mimo wszystko ci powiem, co o tym myślę.

Julita przewróciła oczami, planując w myślach kolejne działania.

– Przesadzasz! Uważasz, że świat przestanie się kręcić, jak nie spakujesz nam ubrań? Cóż się takiego stanie, jak nie zrobisz kanapek na drogę? Co się stanie, jak raz zjemy na obiad wczorajszą zupę, i co się stanie, jak na przykład zostawisz na tydzień psa z babcią Kostkową? Odpoczniesz od niego i będziesz miała w aucie miejsce na własną walizkę. Uważam, że powinnaś ją sobie wreszcie kupić. Co roku mi mówisz, że masz dość wymiętych ubrań. Dlaczego nie zrobisz czegoś dla siebie?

– Córcia, czy ty siebie słyszysz? Myślisz, że twój ojciec pozwoli, aby Banuś został na tydzień z sąsiadką? – Julita siedziała okrakiem na torbie podróżnej, usiłując zapiąć jej zamek.

Córka spojrzała na matkę i podrapała się po głowie. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz tylko westchnęła.

– Sama widzisz. Póki żyje Banuś, o normalnej walizce mogę zapomnieć. Przecież nie uśmiercę psa. To niehumanitarne. Może i mnie trochę denerwuje ten ojca sierściuch, ale w gruncie rzeczy lubię psy. Nawet takie jak Bany.

– To przynajmniej zrób coś dla siebie. Idź do Eli i na cmentarz, a ja już zrobię te kanapki. Chociaż uważam, że korony z głów nikomu by nie spadły, gdybyśmy raz zjedli w McDonaldzie.

Oczy Julity otworzyły się ze zdziwienia.

– W McDonaldzie? Nigdy w życiu! Ojca rozboli żołądek.

– To niech sam coś przygotuje do jedzenia. Kiedy ostatnio coś dla ciebie zrobił? Kiedy ostatnio ty zrobiłaś coś dla siebie?

Julita wstała, wyraźnie zadowolona z dopiętej do ostatniego centymetra „jamnikowej” torby.

– Widzisz? Jak się dobrze uklepie, to wszystko się zmieści – stwierdziła triumfalnie. Przyglądała się swojemu dziełu.

– Mamo, pytanie ci zadałam... Nie zmieniaj tematu.

– Marudna jesteś, kochanie. Jak to kiedy ostatnio coś dla siebie zrobiłam? Codziennie coś dla siebie robię. Każdego dnia. Przecież wiesz.

– Okej, to wymień jedną rzecz.

– Żaden problem, mogę nawet kilka. – Uśmiechnęła się.

– Nie ma takiej potrzeby, wymień jedną. Co ostatnio dla siebie zrobiłaś? Dawaj.

Kiedy przyszło co do czego, Julicie trudno było znaleźć odpowiedź. Po chwili namysłu rzekła:

– Odkurzałam dzisiaj, a potem siedziałam i podziwiałam, jak jest czysto. Lubię czyste przestrzenie. Co ja na to poradzę? Po prostu lubię. Więc odkurzałam sobie dziś rano. Sprawia mi przyjemność patrzenie, jak brudna podłoga nagle staje się czysta i pozbawiona sierści Banego. Ludzie są różni. Ja jestem akurat taka.

Kamila nie wierzyła własnym uszom. Szczęka opadła jej ze zdziwienia. Zorientowawszy się, iż wystawia na widok publiczny swoje odrutowane aparatem ortodontycznym uzębienie, zamknęła usta i przełknęła ślinę.

– Nic nie mów – burknęła Julita. – Każdy robi to, co lubi!

Zarzuciła na siebie starą dżinsową katanę. Guziki nie dopinały się na klatce piersiowej, chyba znowu ostatnio przytyła. Wiele kobiet dałoby się pociąć za obfity biust, którego była posiadaczką. Zerknęła w lusterko. „Nie jest tak źle, mogłabym być jeszcze grubsza. Dziesięć kilo nadwagi to nie to samo co dwadzieścia. Trzeba szukać pozytywów”. Nie czuła się dobrze z myślą, że do zrobienia kanapek na drogę oddelegowała Kamilę. Chociaż trzeba było przyznać, że z ulgą zapakowała do torby kilka zniczy i ruszyła na cmentarz.

Swoją nieżyjącą od ponad dziesięciu lat matkę odwiedzała minimum raz w tygodniu. Siadała na ustawionej obok pomnika ławeczce i zwierzała się w myślach ze swoich bolączek. Podczas tych niesłyszalnych dla nikogo rozmów uroniła niejedną łzę. Była z matką bardzo związana. Nawet śmierć nie rozerwała łączącej kobiety nici porozumienia. Przychodziła na cmentarz wtedy, gdy się cieszyła z sukcesów dzieci, gdy coś szło nie tak i gdy chciała wyżalić się na Gerarda. Wiele lat temu matka odradzała jej małżeństwo z nim. Nie posłuchała jej, więc teraz nie miała prawa narzekać. Nie miała prawa, lecz czasami to czyniła. Po cichu, w myślach, tak aby nikt nie słyszał. Tylko mama. Przypominała sobie, jak to było, gdy była dzieckiem. Siadała na jej kolanach i przytulała się tak mocno, jakby chciała zapamiętać zapach matczynej miłości na zawsze. Teraz, siedząc na cmentarnej ławeczce, mogłaby przysiąc, że ów zapach unosił się dookoła. „Spotkania” z matką dawały jej ukojenie. Oddałaby wiele, by móc znowu napić się z nią kawy i po prostu być blisko niej.

Rozmyślała o tym, że nie ma wcale ochoty na te wspólne wakacje. Co to za wakacje, kiedy jedzie się do czyjegoś domu. Człowiek nigdy nie wypocznie, gdy musi się zastanawiać, czy przypadkiem nie bierze za długo prysznica. Nie cieszyła się na ten wyjazd. Wręcz przeciwnie, przysparzał jej tylko zmartwień. Czuła, że coś wisi w powietrzu, nie wiedziała tylko, co to takiego. Przez następne dwa tygodnie zmuszona będzie znosić dym papierosowy unoszący się znad kart, w które zacięcie łupie Gerard ze swoim bratem Grzegorzem.

Każde wakacje rodziny Snarskich wyglądały tak samo. Kiedy tylko kończył się rok szkolny, Julita pakowała dzieci i wyjeżdżali na dwa tygodnie na wieś. Odwiedziny brata Gerarda były punktem stałym i jedynym ich letnich atrakcji. Nie było mowy o jakichkolwiek innych planach. Rozmyślania o wyjeździe nad morze utkwiły w szufladzie marzeń, zwanej „Morze? Może kiedyś”. Dzięki Bogu Ela robiła dużo zdjęć ze swoich samotnych wypraw. Podziwiająca je Julita mogła więc wyobrażać sobie siebie rozłożoną na leżaku i czytającą wciągającą książkę.

Pochłonięta rozmyślaniami nie zauważyła, kiedy znalazła się przed domem przyjaciółki.

– Kogo to moje oczy widzą! – ucieszyła się Ela na jej widok. – Myślałam, że jajca gotujesz i pakujesz kabanosy na drogę.

– Cześć, Ela.

– No, cześć, cześć. A coś ty taka zrezygnowana? Nie cieszysz się z wakacji na wsi?

– Daj spokój...

– Co daj spokój? Trochę optymizmu, kobieto. Niejedna fitnesska marzy o takim obozie przetrwania. Nie ma to jak codziennie dmuchać materac z myślą, że w nocy i tak zejdzie z niego powietrze. Rano budzisz się wypoczęta i zrelaksowana jak po masażu tajskim. Potem w kolejce do łazienki poćwiczysz mięśnie Kegla, będziesz miała lepsze orgazmy. O ile jeszcze pamiętasz, co to takiego. Żyć, nie umierać!

– O orgazmach to ty się lepiej nie wypowiadaj, obie wiemy, że...

– Dobra, już dobra. Po co te nerwy, kobieto?!

Julita nalała sobie wiśniowej nalewki i wypiła ją jednym haustem. Zerknęła spode łba na rozbawioną przyjaciółkę, zaczerpnęła powietrza, tak jakby chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała i nalała sobie jeszcze jeden kieliszek, który tym razem dla odmiany zamierzała leniwie sączyć.

– Dobrze, że jestem gruba, przynajmniej ta zimna podłoga nie będzie mnie tak uwierać.

– No widzisz, jak wypiłaś, to od razu gadasz jak człowiek. Trzeba widzieć pozytywy, Juli. Zawsze może być gorzej.

Ela, chcąc towarzyszyć przyjaciółce, nalała sobie nalewki do szklanki. Czyniła to niezwykle rzadko i raczej w chwilach, kiedy nikt nie widział. Prowadząc zdrowy styl życia, nie była zwolenniczką alkoholu, ale od czasu do czasu ulegała pokusie.

– Nie przesadzasz z tą szklanką? – zapytała Julita. – Ostatnio mówiłaś, że nie pijesz. Ci twoi jogini nie piją, alkohol to zła energia.

– Zmieniłam zdanie. Piję, ale okazjonalnie, dlatego nalałam sobie do szklanki. Po co się rozdrabniać. Lepiej się napiję raz, a porządnie, a potem wrócę na właściwe tory, pomedytuję.

Julita pomyślała, że może i jej taka medytacja by pomogła, ale chwilę później uświadomiła sobie, że nie ma przecież czasu na takie pierdoły. Poza tym nie do końca wierzyła w przydatność tego typu poczynań.

– Nie lubię alkoholu. Nigdy nie lubiłam. Ale Gerard lubi, więc nie chcę wyjść przy nim na dziwaczkę – powiedziała zrezygnowana.

– Gerard, Gerard. Ciągle Gerard – westchnęła Ela.

Julita spuściła głowę, udając, że tego nie słyszy.

– Juli, co jest? Coś ty taka osowiała? Byłaś na cmentarzu powiedzieć mamie o swojej jamniczej torbie?

– Skąd wiesz?

– Proszę cię. Nietrudno się domyślić, że nie kupiłaś sobie walizki. Co roku to samo. Oczywiście sama siebie przekonałaś, że nie jest ci wcale potrzebna, prawda? Tylko nie kłam. Nie od dziś się znamy, Juli.

– Przecież wiesz, że to teraz niemożliwe. Kiedyś na pewno sobie kupię, trzeba mieć marzenia, choćby takie prozaiczne. Kto wie, może nawet w następne wakacje się spełnią? Słuchaj, a może ja bym z tobą pojechała nad to morze w tym roku? Jak myślisz?

– Jak zobaczę, to uwierzę. Co roku mi to obiecujesz. Potem idziesz grzecznie zapytać o zdanie Gerarda i jak zawsze wystawiasz mnie do wiatru. Obie wiemy, że prędzej słońce spadnie na ziemię, niż ty zrobisz cokolwiek bez zapytania go o pozwolenie.

Julita zamyśliła się nad słowami przyjaciółki. Ela zawsze mówiła to, co myślała. Znały się od dzieciństwa. Ich babcie były zagorzałymi fankami kółka różańcowego. Co niedziela zabierały swoje wnuczki do kościoła i wpajały im wszystkie religijne zasady. Gdyby nie babcine teorie, życie przyjaciółek mogłoby potoczyć się całkiem inaczej. Nigdy nie wiemy, jak ogromny wpływ na nasze losy mają zasady wpajane nam przez najbliższych. Czasami wydaje nam się, że podejmujemy decyzje samodzielnie, że jesteśmy samodzielnie myślącymi jednostkami, a tymczasem naszymi myślami często sterują ludzie nam najbliżsi. Robią to, rzecz jasna, w imię naszego dobra, nie mając najmniejszego pojęcia, że robią nam krzywdę.

– Ela, to nie tak jak myślisz. Nie mogę po prostu, ot tak, z tobą pojechać. Nie jestem singielką. Mam dzieci, mam męża, psa. Powinnam liczyć się z ich zdaniem. Ty masz o wiele prościej. Nikt cię nie ogranicza, nie masz rodziny, a zwierzakami zawsze opiekują się twoi pacjenci. Taka to pożyje. Gdybym nie miała żadnych obowiązków wobec innych, też jeździłabym na samotne wakacje. Jak tylko dzieci wybędą z domu, to...

– To przyprowadzą ci wnuki i będziesz nadal siedziała, i lepiła te swoje ruskie pierogi – dokończyła Ela, przewracając oczami.

Dobrze znała stare śpiewki swojej Juli. Znała je na pamięć. Nie mogła pojąć, jak tak mądra kobieta rezygnuje z siebie i swoich pasji w imię zadowalania innych. Oczywiście nie miała nic przeciwko kobietom poświęcającym się dla rodziny, pod warunkiem że same tego chcą. Juli nie wyglądała na szczęśliwą z tego powodu. Dwudziestoletnie małżeństwo z Gerardem zmieniło ją całkowicie. Niczym nie przypominała tej szalonej dziewczyny z liceum, która po kryjomu umawiała się z nauczycielem niemieckiego.

Elę dręczyły wyrzuty sumienia. Gdyby nie ten głupi żart, gdyby nie kot, gdyby nie telefon, Juli mogłaby być teraz właścicielką najpiękniejszej walizki, jaką tylko ludzkość zdołała wymyślić.

Kiedy poznała Elę, były małymi dziewczynkami, miały po siedem lat. Babcia Władzia miała przyjaciółkę – Leokadię. Leokadia zaś miała wnuczkę – Elę. Starsze panie zbierały się trzy razy w tygodniu na zbiorowe szydełkowanie. Po szydełkowaniu odmawiały różaniec. Dziewczynki w tym czasie zajmowały się sobą. Jesienią i zimą malowały piękne obrazy farbami, kredkami i mazakami, a wiosną i latem grały w gumę albo w klasy. Kiedyś nie było komputerów, iPodów i innych tego typu atrakcji. Julita czasami żałowała, że jej dzieci nie znają takiego podwórkowego dzieciństwa, jakie miała ona.

Babcie zapisały swoje wnuczki na lekcje religii, prowadzone w tamtych czasach przy kościele. Dziewczynki uczęszczały na nie raz w tygodniu. Wtedy to nawet Julicie się podobało. Miała zeszyt, w którym przyklejała obrazki, chodziła na poranne roraty, w każde Boże Ciało sypała kwiatki ubrana w białą sukienkę z falbankami, którą babcia Władzia własnoręcznie jej uszyła. Ela zawsze szła za nią. Ekscytowały się wszystkimi religijnymi obrzędami, traktując je jak niezłą zabawę.

Babcia Władzia z babcią Leokadią były zapatrzonymi w siebie przyjaciółkami o jednakowych poglądach. Od najmłodszych lat wpajały swoim wnuczkom, że „te sprawy” to dopiero po ślubie. Julita dobrze pamiętała dzień, w którym babcia Władzia dowiedziała się, że jej wnuczka potajemnie spotyka się z Michałem. Z tym Michałem, co to niby miał ją uczyć niemieckiego, a tak się jakoś złożyło, że niemiecki zaczął mu się mylić z francuskim... Kobieta wpadła w szał. Wrzeszczała na całe gardło, że Bóg wszystko widzi i teraz to za to wszystko Julita smażyć się będzie w piekle. Na nic się zdały dziewczęce przeprosiny, na nic tłumaczenia, że między nią a Michałem nie zaszło nic, oprócz czystego platonicznego zauroczenia. Mówiła prawdę, lecz nikt jej nie wierzył. Na swoje usprawiedliwienie miała tylko szczere słowa. Była w Michale zakochana, myślała o pocałunkach z nim, może o czymś więcej? Lecz... wszystkich tych myśli musiała się wyrzec w imię miłości do Boga. Wtedy nie wiedziała, że Bóg kocha ją taką, jaka jest. Bezgranicznie wierzyła słowom babci, która przekonywała, że na Boską miłość trzeba sobie zasłużyć. Mówiła: „Pamiętaj, ten, któremu oddasz wianek, ma być twoim mężem, zrozumiałaś?”. Oczywiście, że zrozumiała. Bała się Boga i tego, że faktycznie będzie się smażyć w piekle, cokolwiek by to piekło oznaczało. Bała się go tak bardzo, że ze strachu... no właśnie...

Gerarda poznała w dyskotece. Zapoznała ich Anka, koleżanka z liceum. Julita miała wtedy osiemnaście lat i była piękną, szczupłą dziewczyną, z długimi czarnymi jak matka ziemia włosami. Dziś z tego wizerunku niewiele zostało... Gerard był od Julity dziesięć lat starszy. Imponował jej. Pracował jako żołnierz zawodowy. Miał czerwonego fiata cinquecento, za którym oglądały się wszystkie okoliczne dziewczyny. Bez wątpienia był kimś, tego nie dało się ukryć. Przetańczyli razem całą noc, wyginając się przy przebojach Modern Talking. Śmierdzącym od piwa oddechem śpiewał jej do ucha:

You’re my heart, you’re my soul,

I keep it shining everywhere I go.

You’re my heart, you’re my soul,

I’ll be holding you forever, stay with you together.

Była nim zauroczona. Uśmiechała się do niego, myśląc, że samego Pana Boga złapała za nogi. Poważny, starszy, z dobrą stałą pracą, wydawał jej się ideałem. Nie widziała żadnych jego wad. Nie zauważała, jak ukradkiem uśmiechał się do jej koleżanek. Do Eli również, a raczej przede wszystkim do niej. Nie było w okolicy mężczyzny, który umiałby tak pięknie kłamać jak Gerard. Nawijał na swój palec kosmyk jej włosów i patrząc jej prosto w oczy, prawił komplementy. Gdy tańce dobiegły końca, wcisnął jej do kieszeni swoją wizytówkę i złożył na jej ustach płomienny pocałunek o smaku chmielu. Obiecał, że niebawem się odezwie. Nie odezwał się przez miesiąc.

ROZDZIAŁ 2

PREZENT, KTÓRY ZMIENIŁ LOS

Julita była „artystką”. Chodziła do szkoły muzycznej, grała na pianinie, pięknie śpiewała. Każdy myślał, że w przyszłości zostanie gwiazdą programu Szansa na sukces i wystąpi na scenie warszawskiej Sali Kongresowej. Wszystko to mogło się zdarzyć, gdyby na osiemnaste urodziny nie dostała od mamy telefonu komórkowego. Gdyby tylko jej matka wiedziała, że ten telefon będzie gwoździem, przybijającym na zawsze Julitę do Gerarda, z pewnością dałaby jej kolejną płytę z pesymistycznymi przebojami Kasi Kowalskiej. Niestety, dała jej ten telefon. Później do końca swoich dni pluła sobie za to w brodę. Szczęśliwa pełnoletnia jubilatka, zauroczona do granic możliwości funkcjami urządzenia marki Alcatel, puszczała wszem wobec „strzałki” na wymyślone przez siebie numery. Jakież to było fascynujące doświadczenie wybierać na oślep numer i dzwonić ot tak, do kogo popadnie.

Razem z Elą bawiły się w tego typu zabawy, korzystając z budki telefonicznej ustawionej przy budynku poczty. Pierwsze pięć sekund było bezpłatne. Mogły więc zaśmiewać się do rozpuku, gdy robiły kawały swoim „koleżankom”. W słuchawce słychać było sygnał, potem ktoś odbierał, a potem Ela na cały głos udawała, że jest krową. Muczała zadowolona z siebie, po czym połączenie zostawało przerwane, a dziewczyny pokładały się ze śmiechu. Teraz mogły robić to samo, tyle że w zaciszu domowego ogniska. Niby miały po osiemnaście lat, niby myślały o „tych sprawach”, a wciąż były małymi, niczego nieświadomymi dziewczynkami. Pewnego dnia wybrały numer, to znaczy Elka wybrała, korzystając z jakiejś karteczki, którą wyciągnęła z kieszeni katany Julity.

– Miau, miau, miau. – Elka tym razem udawała kociaka. Słodko mruczała, po czym próbowała się rozłączyć.

– Halo, kto tam? – odezwał się zaskakująco męski, seksownie brzmiący głos.

Julita ruchem ręki, który miał sugerować, że odetnie Elce głowę, nakazywała przyjaciółce przerwać połączenie. Ta nic nie robiła sobie z jej uwag.

– To ja, twój kiciuś. Zaopiekuj się mną. Miau – mruknęła, z całych sił próbując zachować powagę. Wreszcie nie wytrzymała i się rozłączyła.

Obydwie wybuchnęły gromkim śmiechem. Leżały na podłodze, wpatrując się w styropianowe kasetony.

– Taka mała rzecz, a cieszy – powiedziała Julita.

Niewiele im było potrzebne do szczęścia. Wystarczyła obecność tej drugiej. Były jak siostry. Bawiły się w ten sposób jeszcze chyba przez tydzień, po czym okazało się, że całe doładowanie telefonu pochłonęły ich kawały. Gdy matka Julity chciała skorzystać z komórki, zdziwiła się nieco, iż na koncie nie ma ani grosza, zatem zadzwonić, owszem, mogła, ale tylko na numer alarmowy.

Od tego wydarzenia minęły jakieś dwa tygodnie. Sprawa nieco przycichła, a dziewczyny odrabiały właśnie swoje lekkoduszne postępowanie, plewiąc ogródek babci Władzi. Gdy wyrywały pokrzywy rosnące nieopodal jabłonki, jakoś tak mniej było im do śmiechu. Między jednym a drugim wyrwanym chwastem zadzwonił telefon Julity.

– Halo – powiedziała przyciszonym głosem, usiłując w tym czasie wyrwać ziele zagłuszające dorodne babcine truskawki.

– Cześć, kociaku. – Usłyszała.

Zerwała się na równe nogi i zaczęła poprawiać fryzurę. Zupełnie jakby właściciel czarującego męskiego głosu posiadał nadprzyrodzoną umiejętność i rozmawiając z nią przez telefon, widział, jak wygląda.

– Dzień dobry. Z tej strony Julita Laskowska. Z kim mam przyjemność rozmawiać? – zapytała.

– No, proszę, jaki kociak się zrobił oficjalny?

– Kociak? Nie rozumiem? – dukała wystraszona.

Miała wielką ochotę się rozłączyć. Rozmówca chyba wyczuł jej strachliwe nastawienie i czym prędzej zmienił ton prowadzonej rozmowy.

– Gerard Snarski. Tańczyliśmy razem w Vinecie. Pamiętasz?

Oczywiście, że pamiętała. Strużki potu płynęły jej po plecach. Sama nie wiedziała, czy winne tego były chwasty, czy rozmowa z „nieznajomym”.

– Gerard? Oczywiście, że pamiętam. Jak mogłabym zapomnieć. Pamiętam, pamiętam. Oczywiście, że pamiętam. Miło, że dzwonisz. Myślałam, że już o mnie zapomniałeś. Naprawdę miło, że dzwonisz. Myślałam, że już nie zadzwonisz. To znaczy, że nie zatelefonujesz, tak to się chyba prawidłowo po polsku mówi, prawda? – plotła trzy po trzy.

Ela podniosła głowę znad chwastów i przysłuchując się rozmowie Julity, zaczęła na migi podpowiadać przyjaciółce, co ta powinna powiedzieć. Pukała się w czoło, tupała nogą, wymachiwała rękami na znak protestu dotyczącego słów, które słyszała. Wreszcie, pokazując dłońmi gest oznajmiający koniec gry na boisku, nakazała przyjaciółce zakończyć rozmowę.

– Wiesz, muszę kończyć. Chwasty czekają.

– Kociaku, coś ty taka spłoszona? Jakie chwasty? Tylko się nie rozłączaj.

– Muszę kończyć. Pa.

Julita nacisnęła przycisk z ikoną czerwonej słuchawki. Połączenie zostało przerwane.

– Co tak machasz tymi rękami, Elka. Kalambury jakieś czy co?

– Macham, bo usiłuję przerwać te twoje żałosne paplanie, zanim do końca się zbłaźnisz.

– Odezwała się, mistrzyni randkowania! Spójrz lepiej na siebie. Jakoś nie widzę do ciebie kolejki zainteresowanych.

– Juli, pamiętasz, jak wtedy bawiłyśmy się w głuchy telefon?

– Kiedy? Ostatnimi czasy bawiłyśmy się w to praktycznie codziennie. Przez te twoje zwierzęce fobie musimy teraz to plewić. – Julita wskazała dłonią na zarośnięty ogród.

– Okej, powiem prosto z mostu. Wtedy, kiedy udawałam kociaka, to... to nie wykręciłam numeru na oślep. Spisałam go z wizytówki, która wypadła z twojej katany. Kiedy usłyszałam, jak wypowiadasz jego imię, wszystko mi się przypomniało. Przepraszam, Juli. Powinna ci o tym powiedzieć. Stąd te moje kalambury, jak to określiłaś.

Julita otworzyła szerzej oczy, głośno wciągnęła w płuca powietrze. Jej biust uniósł się nieco, dając wrażenie jeszcze większego, niż był w rzeczywistości.

– Super. Bardzo ci dziękuję. Rychło w czas.

Była naprawdę zła. Gdyby wcześniej wiedziała to, czego dowiedziała się teraz, mogłaby przynajmniej jakoś przygotować się do tej rozmowy.

– Juli, przepraszam. Nie gniewaj się, błagam. Najważniejsze, że się przyznałam, prawda? Jak chcesz, to wracaj do domu. Ja skończę to plewienie.

– Dobrze, już dobrze. Nie bierz mnie na litość. Skończymy to razem i wrócimy do domu. Mam nadzieję, że nie zrobiłam z siebie totalnej idiotki.

Ela odwróciła głowę, aby ukryć cichy śmiech.

– Okej, śmiejesz się. Czyli jednak zrobiłam z siebie idiotkę. Wiesz co, Elka...? – żachnęła się. – Ech, już nic. Plew te chwasty lepiej. – Machnęła ręką i wróciła do pracy.

Wieczorem leżała w łóżku, cała obolała po odbytej karze. Trzy godziny spędzone na klęczkach przy plewieniu chwastów dały się we znaki jej niezhańbionemu fizyczną pracą ciału. Przez cały czas myślała o Gerardzie. Przypomniało jej się, jak razem tańczyli, uśmiechali się do siebie, ocierali niewinnie o swoje ciała. Od czasu afery z Michałem nie miała żadnego kontaktu z mężczyznami, a Gerard jej się podobał. Nawet bardzo jej się podobał... Przewracała się z boku na bok, myśląc, jak mogłaby się potoczyć ta rozmowa, gdyby Elka nie zaczęła pajacować, wymuszając tym samym jej zakończenie. Powoli odpływała w sen, gdy nagle błogą ciszę przerwał dźwięk przychodzącej wiadomości.

Kociaku, z przyjemnością się Tobą zaopiekuję,

tylko daj mi szansę.

Kawa? Jutro? W Nikicie?

Zgodziła się od razu. Nazajutrz jak na skrzydłach pędziła na spotkanie. Tak mocno wytuszowała rzęsy, że matka aż oniemiała na jej widok. Gdyby wtedy ją zatrzymała w domu, gdyby kazała jej zmyć ten ordynarny makijaż, gdyby zabrała jej telefon, gdyby zrobiła cokolwiek... może udałoby się zagrać na nosie przeznaczeniu. Lecz czy miałaby dzisiaj pewność, że gdyby nie przeżyła tego, co ją spotkało, jej życie byłoby lepsze?

ROZDZIAŁ 3

JULITA

Wiele lat wcześniej

Od samego rana szykowałam się na tę kawę. Otworzyłam szafę i wyciągałam z niej wszystko po kolei. Była pełna ubrań, a ja nie miałam nic, co mogłabym na siebie włożyć. Chciałam wyglądać wyjątkowo. Czarne spodnie, czarna bluzka, rozpuszczone czarne włosy i te buty na koturnach. Babcia zawsze się śmiała, że jak zaleje nam piwnicę, to wyśle mnie w nich po ogórki. Ochrzciła je „powodziankami”. Mawiała: „Julita, wskakuj w powodzianki i idź przynieść ziemniaków z piwnicy”. Babcia miała poczucie humoru. Gdyby nie te jej sztywne zasady, to...

Kawa z Gerardem nie była jakoś szczególnie ciekawym wydarzeniem. Ot, zwykłe spotkanie. Dzisiaj to wiem. Wtedy nie miałam porównania, więc wydawało mi się, że znajduję się w samym centrum najlepszej randki na świecie. Usiedliśmy w Nikicie, ja zamówiłam cappuccino, a on zamówił piwo. Nie przeszkadzało mi to. „Prawdziwy mężczyzna musi śmierdzieć piwem i fajkami” – tak mawiał mój dziadek, kiedy babcia kazała mu umyć zęby. To zdanie tak bardzo utkwiło mi w pamięci, że, o zgrozo, sama zaczęłam w nie wierzyć. Kompletnie nie znałam się na mężczyznach. No bo i skąd miałam się znać, skoro praktykę w randkowaniu miałam zerową. Elka też nie mogła mi doradzić, bo jej doświadczenia były jeszcze mniejsze niż moje. Cóż wiemy o miłości, mając osiemnaście lat...

Umówiliśmy się jeszcze kilka razy. Nie pamiętam ile, może dwa, może trzy. Chyba jednak trzy... Po tych trzech spotkaniach zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie zechciałabym przyjść do niego na domówkę. Nie chciało mi się iść. Elka też mi to odradzała, strasząc mnie chwastami w babcinym ogrodzie. Mówiła: „Jak twoja babcia się dowie, to będziesz plewiła ten ogród całą noc”. Mogłam jej posłuchać, lecz... nie posłuchałam. Zresztą zakazany owoc smakuje najlepiej. Gerard był takim zakazanym owocem, a ja nie miałam już czternastu lat i zacięcie walczyłam o swoją niezależność.

Podczas imprezy nie zapowiadało się, że tej nocy wydarzy się coś szczególnego. Było kilka osób, wszyscy starsi ode mnie. Był też alkohol i Gerard sobie nie odmawiał. Kiedy przypominam sobie tamtą szklistość jego oczu, robi mi się niedobrze. Wtedy mi to nie przeszkadzało. Dziś aż trudno mi w to uwierzyć.

Około czwartej nad ranem wszyscy rozeszli się do domów. Pamiętam to dokładnie, ponieważ na ścianie wisiał zegar z kukułką, który przykuł moją uwagę. Poranne słońce wybijało się radośnie zza chmur. Chciałam iść do domu. Mogłam wracać – zawsze byłam rannym ptaszkiem, więc nikogo by to nie zdziwiło. Gerard nie chciał mnie wypuścić. Całował moją szyję, wsadzał rękę pod bluzkę, dotykał mnie tam, gdzie nikt nigdy mnie nie dotykał. Jego śmiałość była porażająca, lecz jeszcze bardziej porażające było to, że ja, dziewczyna z zasadami, na to wszystko pozwalałam. Powiem więcej – nawet mi się to podobało. No i stało się. Straciłam dziewictwo w wieku osiemnastu lat. Było lato, sierpień, dokładnie nie pamiętam daty, ale pamiętam godzinę (wszystko przez ten zegar) – szósta dziesięć. Pozostawiłam po sobie krwistą plamę na śnieżnobiałym prześcieradle. Na jej widok Gerard zapytał:

– Byłaś dziewicą?

– Byłam – odpowiedziałam.

Wtedy zaczął się śmiać. Śmiał się wniebogłosy, a ja... modliłam się, aby nikt tego śmiechu nie usłyszał. Wstydziłam się. Pospiesznie wciągnęłam na siebie ubranie i wyszłam. Nie zdążył mnie nawet przytulić. Zresztą chyba nawet nie chciał.

Zawsze wyobrażałam sobie, że ten pierwszy raz to będzie coś wzniosłego, co zapamiętam do końca życia jako wyjątkowe. Tak też zresztą obiecywały ówcześnie wydawane czasopisma: „Filipinka”, „Przyjaciółka”, „Dziewczyna” czy „Bravo”. Naczytałam się w nich o owej chwili. Elka kupowała te gazety i trzymała je pod łóżkiem. Dziewczynkom z dobrych domów nie wolno było czytać czasopism uznawanych za zbyt rozwiązłe. „Same głupoty tam wypisują!” – krzyczała babcia Elki, gdy pewnego poranka nakryła nas na czytaniu fotostory. Jej twarz na zawsze pozostała w mojej pamięci. Leokadia zmarszczyła się przy tym przeokrutnie, wyrażając swoje niezadowolenie najdobitniej, jak to tylko było możliwe.

– Juli! Z nim? – Elka rozdziawiła usta ze zdziwienia. – Jak mogłaś? Miałaś dotrwać w czystości do ślubu. Zwariowałaś? Wiesz, co teraz będzie?

Co mogło być? Nie rozumiałam przyjaciółki.

– Bóg nigdy ci tego nie wybaczy! – powiedziała wreszcie, a ja dopiero uświadomiłam sobie, co tak naprawdę się stało.

Elka wygłaszała swój monolog dotyczący czynu, którego się dopuściłam. Jak to się stało? To bardzo proste. Była chwila, był moment, on nalegał, ja straciłam rozum. Nie było tak, jak opisywali w gazetach. Nie kochałam go, choć z pewnością byłam nim raczej zauroczona. Po tym, jak Elka skończyła swoją tyradę, zaczęłam płakać jak szalona. Żałowałam. Ogromnie żałowałam. Niestety, było zbyt późno. Widok czerwonej plamy na prześcieradle wrył się w moją pamięć. Pragnęłam odkupienia win. Chciałam, aby Bóg mi wybaczył. Nie docierało do mnie, że Stwórca może być po mojej stronie. Bałam się Go. Znałam Go przecież tylko z opowieści babci, a te przepełnione były historiami o winie i karze, o losie grzeszników, ogniu piekielnym i innych przerażających konsekwencjach łamania zasad wiary. Nigdy nie próbowałam się do niego zbliżyć tak naprawdę. Nie próbowałam poznać Go sama.

Następnego dnia poszłam do kościoła. Aż dziw, że babcia nic nie zauważyła. Mamie też wstydziłam się powiedzieć, wiedziała tylko Ela. Gdyby wtedy moja przyjaciółka miała ten rozum, co dziś... Ech, gdyby krowa miała skrzydła, toby była ptakiem.

Modliłam się na kolanach. Przepraszałam za to, co się stało. Przepraszałam Boga za swój czyn. Łkałam, błagając o wybaczenie. Prosiłam, aby wymierzył mi karę. Moje pojęcie Boga nie stawiało go po mojej stronie.

ROZDZIAŁ 4

URLOP ŻYCIA

Wizyta na cmentarzu podziałała na nią zbawiennie, chociaż możliwe, że ta błogość wywołana była kieliszkiem nalewki, którą poczęstowała ją Ela. Jedno było pewne, tego popołudnia od razu świat zaczął jawić się Julicie w bardziej optymistycznych barwach. Gdy wróciła do domu, Kamila poinformowała ją, że dzwoniła ciocia Marysia, żona Grzegorza. Prosiła, żeby Julita wzięła ze sobą trochę truskawkowo-czereśniowych konfitur, które tak bardzo smakowały ich synowi, Jacusiowi.

– Tyle razy tłumaczyłam Marii, jak zrobić te konfitury.

– Mamuś, ja ci tylko przekazuję, o co prosiła. Zrobisz, jak uważasz. Zawsze możesz powiedzieć, że już nam się skończyły.

To akurat była prawda, bo konfitury truskawkowo-czereśniowe schodziły w ich domu szybciej niż świeże bułeczki.

Do kuchni wszedł Gerard, zaraz za nim przydreptał pies.

– Julita, gdzie ciasteczka dla Banusia? Miałaś kupić.

Błogi nastrój kobiety momentalnie legł w gruzach. Przytłoczona perspektywą smażenia konfitur i brakiem ciasteczek momentalnie poczuła, że chciałaby, aby ten dzień już się skończył. Niestety, lista zadań na dzisiaj zdawała się nie mieć końca.

– Przepraszam, Gerardzie, zapomniałam. Kupię te ciasteczka jutro. Byłam na cmentarzu, potem odwiedziłam Elę. Nie będziemy się widziały przez dwa tygodnie i chciałam się z nią pożegnać. Jutro rano wstanę i kupię te ciasteczka. Dziś jeszcze muszę iść po czereśnie i truskawki. Marysia prosiła, abym przywiozła dla Jacusia konfitury, a nie mam w domu ani jednego słoiczka. Mały będzie zawiedziony.

Próbowała jeszcze ratować swoją sytuację, a szczególnie swój dobry nastrój, który przy każdym kontakcie z mężem nieuchronnie się zmieniał.

– Jak idziesz do sklepu po owoce, to chyba możesz kupić po drodze ciasteczka. Jak zwykle stwarzasz problemy, Julita. Poza tym mówiłem ci kilka razy, że w nocy ruszamy. Jeśli nie kupisz ciasteczek dziś, Banuś nie będzie miał ich na wyjazd.

– Tyle że zoologiczny jest po drugiej stronie miasta, a owoce mama kupi tuż za rogiem – wtrąciła się Kamila.

– Pytał cię ktoś o zdanie? Przemądrzała jesteś, jak matka. W dupach się wam poprzewracało od tego dobrobytu. Gdyby nie ja, nic by tu nie było. Taki problem, żeby Banusiowi ciastka kupić? Całe życie na was pracuję, to chyba mam prawo poprosić o ciastka dla psa. Chyba zgodzisz się ze mną, Julita? – Spojrzał wymownie na żonę.

Julita, przybierając odpowiedni wyraz twarzy, nakazała córce milczenie. Sama też nie powiedziała nic więcej. Włożyła przed chwilą zdjęte buty i wyszła z domu. Gdyby tylko Gerard pozwalał jej jeździć samochodem, kupienie psich ciasteczek zajęłoby jej góra dwadzieścia minut. Niestety, odkąd zrobiła prawo jazdy, siadywała za kółkiem wyłącznie w chwilach, gdy jej mąż był w stanie wskazującym na spożycie. Słuchała wtedy, że a to źle zmienia biegi, a to za szybko skręca, a to za wolno hamuje. A puenta zawsze była ta sama – że na trzeźwo by tego nie zniósł. Tak więc skazana była teraz na taszczenie w siatkach dziesięciu kilogramów owoców, po pięć każdego rodzaju. O ciasteczkach dla psa też nie zapomniała. Jak by mogła zapomnieć? Kochała tego zwierzaka, a zarazem go nienawidziła. W pewien irracjonalny sposób była chyba zazdrosna o uczucia, którymi darzył owczarka jej mąż. Gdyby tylko wobec niej i dzieci żywił choćby cień takiej miłości...

Po powrocie do domu zabrała się do przygotowywania konfitur dla Jacusia. Obierała truskawki z szypułek, drylowała czereśnie. Potem wszystko wrzuciła do garnka i zasypała cukrem. Gotowała długo, aż powstała gęsta papka koloru niemal brązowego. Gorące konfitury przełożyła do słoiczków i zapasteryzowała. Nigdy nie mogła się nadziwić, jak to możliwe, że z takiej dużej ilości owoców robi się ich tak mało. Misja spełniona, Julita mogła być z siebie zadowolona. Lubiła Jacusia i cieszyła się, że z lubością pałaszował naleśniki z jej konfiturą.

Wyjazd mieli zaplanowany na godzinę drugą w nocy. Akurat kończyła wygrzewać w piekarniku słoiki, gdy zadzwonił budzik Gerarda.

– Julita! Julita! Julita! Wstałem.

– Ja nawet się nie położyłam – mruknęła do siebie.

– Mówiłaś coś?

Udała, że nie słyszy pytania.

– Zrób herbatę.

Wstawiła czajnik na gaz. Do kuchni weszła Kamila.

– Mamo, dlaczego jesteś w ubraniu? O której wstałaś?

Uśmiechnęła się i pogłaskała córkę po włosach. Czajnik zaczął głośno świszczeć. Wyciągnęła z szafki szklanki i przygotowała dla wszystkich herbatę.

– Obudź Marcina – poprosiła córkę. – Wiesz, jakie on ma problemy ze wstawaniem. Poproś go, aby się zmobilizował.

– Mamo, to nienormalne, że wyjeżdżamy w środku nocy. Nie możemy się wyspać, jak normalni ludzie, i wyruszyć wypoczęci? Nie widzisz, że to jest chore?

– Tata nie znosi korków. W nocy jeździ najmniej samochodów.

– No właśnie! Bo w nocy się śpi, a nie jeździ – zauważyła córka.

– Ojciec jest innego zdania. Proszę, idź do Marcina, bo zaraz będzie problem.

– Idę, idę.

Kamila upiła łyk gorącej herbaty i ruszyła do pokoju brata.

– Julita, robisz tę herbatę? Czekam i czekam. Ile razy mam prosić?

Kobieta bez słowa chwyciła szklankę i po chwili postawiła przed mężem.

– Posłodziłam dwie łyżeczki. Tak jak lubisz. – Przystanęła na chwilę, wypatrując okruchów zainteresowania. Bezskutecznie.

Pomyślała jeszcze, że podczas smażenia konfitur powinna przebrać się w piżamę. Przynajmniej Kamila nie zauważyłaby, że matka nie zmrużyła oka. Chociaż może ten zabieg nie przyniósłby oczekiwanych skutków? Córka była coraz mądrzejsza. Miało się wrażenie, że widzi więcej, czuje mocniej. Chcąc chronić dzieci, popadała w psychopatyczne myśli. Gotowa była zrobić wszystko, aby zachować przed nimi chociażby pozory normalności.

Po mniej więcej godzinie od pobudki byli gotowi do drogi. Ledwo upchnęła wszystkie torby w bagażniku ich citroëna. Dołożyła konfitury dla Jacusia i ciasteczka dla psa, w duchu dziękując, że nie ma już nic więcej do zabrania, bo nie było ani centymetra wolnego miejsca. Gerard z papierosem w ustach odpalił obiekt swojej dumy. Kilka razy chrząknął, podniecając się warkotem wiekowego silnika, po czym wyjechał z podwórka. Czekało ich minimum dziesięć godzin jazdy.

– Jak żaden niedzielny kierowca nie wturla mi się na drogę, to przed trzynastą będziemy na miejscu – powiedział.

Julita była skonana. Cieszyła się, że przez chwilę odpocznie. Może nawet uda jej się zmrużyć oko? Skuliła się na przednim siedzeniu, do granic możliwości przysuniętym do przedniej szyby, bo za jej fotelem siedział Bany (pies nie mógł przecież podróżować w niedogodnej pozycji, jeszcze rozbolałby go kręgosłup, a tego jej mąż by nie zniósł). Marcin i Kamila siedzieli z tyłu. Fotografie ich min można by było śmiało umieścić w broszurce dla ludzi walczących z depresją.

Nie zdążyli ujechać nawet pięćdziesięciu kilometrów, jak Julita usnęła kamiennym snem.

– Julita, Julita! – Gerard szturchał ją łokciem, próbując wyrwać z sennych objęć.

Nie reagowała.

– Julita, Julita, śpisz?

Nadal nie reagowała. Machnęła tylko bezwładnie ramieniem.

– Julita, na miłość boską! Nie śpij. Powinnaś ze mną rozmawiać. Chyba nie chcesz, żebym usnął za kierownicą. Pozabijamy się! Jak nic przez ciebie się pozabijamy. Z kierowcą trzeba rozmawiać. Powiedział ci to ktoś kiedyś?

Spojrzała na Gerarda niewidzącym wzrokiem. Uniosła rękę. Chciała podrapać męża po głowie. Taki niby nic nieznaczący miły gest. Podobno karma wraca...

– Co ty wyprawiasz? Zwariowałaś do reszty? Zabieraj te ręce! Rozpraszasz mnie tylko. Chcesz, żebym wypadek spowodował? Opanuj się, dziewczyno, bo to wcale nie jest śmieszne.

Nie rozumiała, co do niej mówi. Opuściła rękę i ponownie przymknęła oczy. Gerard pociągnął nosem i się skrzywił.

– Julita, Julita! – Ponownie ją szturchnął. – Nie śpij, kobieto, tylko dotrzymaj mi towarzystwa. – Znowu pociągnął nosem. Wyglądał, jakby intensywnie nad czymś myślał.

– Julita, Julita! Brałaś dzisiaj prysznic? – Szturchał jej nogę, ściskając tak bardzo, że zbudził ją ból.

– Gerard? – Przetarła oczy.

– A kto niby?! Święty Mikołaj?

– Przepraszam. Jestem, jestem... Pytałeś mnie o coś? Wybacz, przysnęłam.

Tłumaczyła się powoli, ospale, a jednak z doskonałą wręcz precyzją. Robiła to mechanicznie.

– Pytałem. Oczywiście, że pytałem. Pytam, czy brałaś dzisiaj prysznic?

Zrobiło jej się duszno. Uchyliła okno i próbowała zaczerpnąć powietrza. Nie była pewna, czy śni, czy już się obudziła.

– Julita, pytam po raz ostatni! Myłaś się?

A jednak to nie sen. Odwróciła głowę w stronę męża.

– Przepraszam, nie zdążyłam. Pakowałam nas, smażyłam konfitury dla Jacka. Nie zdążyłam, po prostu nie zdążyłam. Przepraszam najmocniej, Gerardzie. Mam nadzieję, że niczego nie zapomniałam. Niby miałam zapisane na kartce wszystko, co powinnam spakować, ale mam wrażenie, że o czymś zapomniałam. Obym się myliła.

Gerard zacisnął ręce na kierownicy. Krew napłynęła mu do twarzy. Mocno zwarte szczęki pulsowały z nerwów.

– Powiem ci, czego zapomniałaś. Mózgu zapomniałaś, kobieto. Zresztą co ja mówię. Nie mogłaś zapomnieć mózgu, bo przecież go nie masz. Gdybyś go miała, może potrafiłabyś się lepiej zorganizować. Śmierdzi od ciebie. Najzwyczajniej od ciebie śmierdzi! Naprawdę tego nie czujesz?

Nerwowo odwróciła głowę. Spojrzała na tylne siedzenie samochodu. Kamila i Marcin mieli na uszach słuchawki. Ich oczy były zamknięte. Odetchnęła z ulgą, na pewno nic nie słyszeli. Tym razem jej się udało. Marcin był taki wrażliwy... Kamila również.

Przez resztę podróży nie było mowy o spaniu. Rozmowa też się nie kleiła. Gerard co chwilę wygłaszał jakąś swoją uwagę, Julita tłumaczyła się gęsto, co jakiś czas popłakując w chusteczkę. Dzieci spały.

Mniej więcej w połowie drogi Gerard postanowił napić się kawy. Niestety, termos został w domu. To była ta rzecz, której zapomniała. Szybko przeprosiła, próbując ratować się propozycją odwiedzenia pobliskiego McDonalda.

– Przecież wiesz, że boli mnie żołądek od tego, co tam sprzedają.

– Kochanie, ale kawę mają pyszną. Myślę, że o wiele pyszniejszą niż ta, którą ja przygotowuję – zapewniła spokojnie. Uśmiechnęła się nawet, wkładając w swój wyraz twarzy tyle miłości, ile tylko było możliwe.

– Beze mnie byś zginęła. Miałaś szczęście, że mnie spotkałaś. Kto to widział? Jak można być tak roztrzepanym? Ogarnij się, Julita, bo ja już mam powoli dość niańczenia ciebie.

Schyliła się do torby, aby sięgnąć po chusteczki. Wytarła zapłakane oczy i wydmuchała nos. Gerard zwrócił jej uwagę, że za głośno smarka. Dzieci się obudziły. Ani trochę nie były zdziwione gęstą atmosferą, która panowała we wnętrzu ich starego citroëna. Tylko Bany zdawał się niczego nieświadom. Wywalił jęzor i patrzył w kierunku swojego pana, spijając wzrokiem każde jego słowo.

– Zrób coś ze sobą, Julita. Ogarnij się. Za godzinę będziemy na miejscu. Jak ty się przywitasz z Grzesiem i Marysią? Czerwona jesteś jak burak. Masz jakiś puder? Przypudruj ten nos. Świecisz się jak nie powiem co. Z tobą tak zawsze. Nie może człowiek normalnie jechać, tylko musi cię pocieszać, bo zawsze się rozkleisz. No, już, już. Przecież nic się nie stało, prawda?

– Tato, całą drogę dokuczasz mamie, a teraz jeszcze masz pretensje, że jest zapłakana? – Kamila wstawiła się za matką.

– Pytał cię ktoś o coś, moja panno? Dzieci i ryby głosu nie mają.

– Nie jestem już dzieckiem. Rybą też nie jestem.

– Dorosła się odezwała. Póki jesteś na moim utrzymaniu, nie masz nic do gadania.

Zawsze reagował tak samo. Zawsze te dzieci i te ryby. Można było przewidzieć każde jego słowo.

– Kamila ma rację. Mama ciągle przez ciebie płacze, tato. Całą noc nie spała, aby nas przygotować do wyjazdu...

– Milcz, gówniarzu. Wziąłbyś się za jakieś normalne męskie studia, a nie polskiego ci się zachciało. Nauczyciel się znalazł. Będzie mi mówił, co mam robić. Pójdziesz do szkoły, to tam sobie będziesz koleżaneczki ustawiał. Tutaj nie masz nic do gadania.

– Przestańcie, proszę. Dzieci, wszystko jest w porządku. Posprzeczaliśmy się trochę z tatą, ale przecież to nic takiego. Wszyscy się czasami kłócą, prawda, kochanie? – zwróciła się do męża.

Nic nie odpowiedział.

– Nie psujmy sobie nastroju na samym początku wakacji. Przecież jedziemy odpocząć. Ciocia Marysia i wujek Grzesiek na nas czekają. Jacek też czeka. Będzie fajnie. Jak tylko dojedziemy, rezerwuję łazienkę. – Podniosła rękę, chcąc obrócić wszystko w żart.

Kamila spuściła głowę i zaczęła klikać coś w swoim smartfonie. Marcin zrobił to samo. Gerard też umilkł. Wszystko wróciło do „normy”. Mieli przed sobą ostatnią godzinę jazdy. Julita postanowiła doprowadzić się do jako takiego porządku. Wyciągnęła z torby małe podręczne lusterko, które kiedyś dostała od Eli w prezencie urodzinowym. Otworzyła je i jak zawsze przeczytała wymalowaną na szkle specjalną dedykację:

Jesteśmy tym, co o sobie myślimy.

Wszystko, czym jesteśmy, wynika z naszych myśli.

Naszymi myślami tworzymy świat.

Budda

Znała to na pamięć. Przeglądała się w tym lusterku codziennie i jakoś tak mimochodem słowa Buddy utkwiły jej w pamięci. Elka często zachęcała ją, aby zaczęła wreszcie żyć bardziej świadomie. Poranne medytacje, śpiewanie mantr – Julita patrzyła na to wszystko z dystansem. Kiedy niby miała się zająć tym całym świadomym stylem życia? Ela to co innego, mogła skupiać się na oddechu i uzdrawiającej mocy szałwii. Julita, chociaż nie pracowała zawodowo, miała pełne ręce roboty. Nie nadążała sprzątać, gotować, prasować czy prać. Praca w domu była niczym praca w fabryce – nigdy się nie kończyła i trwała taśmowo. Bywało, że smażyła naleśniki na dwie patelnie, bo tak szybko znikały z talerzy. Nigdy nie siadała do stołu z rodziną, była na to zbyt zajęta. Nie potrzebowała dyplomu łódzkiej filmówki, aby wcielić się oscarowo w rolę szczęśliwej matki i mężatki. Nikt nie wiedział o bólu jej duszy. Nikt oprócz Eli. Prezent w postaci lusterka był całkowicie przemyślany. Miał jej przypominać o tym, że nigdy nie jest za późno na zmiany. Tylko czy ona tych zmian chciała? Czy była na nie gotowa?

– Julita, Julita, znowu usnęłaś? – Gerard szturchnął żonę.

– Nie, nie usnęłam, zamyśliłam się po prostu.

– To nie myśl za dużo, bo cię jeszcze głowa rozboli.

Tym razem akurat trafił – głowa jej pękała. Była na nogach praktycznie od dwóch dób. Gerard cały czas wykazywał lekkie podenerwowanie jej „nieograniczoną bezmyślnością”. Sama więc była sobie winna. Powinna trochę nad sobą popracować. Może wtedy w jej małżeństwie działoby się lepiej. Zawsze przecież zmiany należy wprowadzać, zaczynając od siebie.

– Julita, dojechaliśmy. Otwórz bramę. Nie będę wysiadał. Całą drogę prowadziłem, to może pod koniec tej podróży i ty się do czegoś przydasz.

Taki mieli niepisany podział ról. On kierował, a ona otwierała bramy, tankowała, płaciła za paliwo.

– Dziesięć godzin siedziałaś na tyłku, to możesz się ruszyć. Dla zdrowia. Mam wrażenie, że ostatnio przytyłaś. Tylko mi nie mów, że kochanego ciała nigdy za wiele, bo wcale mnie to nie przekonuje – próbował żartować, śmiejąc się rubasznie.

Odpowiedziała wdzięcznym uśmiechem, bo przez lata małżeństwa z Gerardem nauczyła się z jego wypowiedzi wyciągać jedynie pozytywy (prawie zawsze jej się to udawało). Kąśliwą wypowiedź męża potraktowała więc jako przejaw troski o jej wagę. Odpięła pasy i wystartowała w kierunku bramy. Ku jej zdziwieniu Marcin okazał się szybszy.

– Wracaj na miejsce, mama. Od dzisiaj, kiedy tylko będę siedział w tym samochodzie, to ja będę otwierał bramy i tankował.

Rozczuliła się wyznaniem syna. Wróciła na miejsce, pokrzepiona usłyszanymi słowami. Marcin wyrastał na mężczyznę. Rozpierała ją duma.

– Coś taka zadowolona? Pewnie coś przeskrobał i chce się przymilić.

– Tato, czy ty dopuszczasz do siebie, że twój syn najzwyczajniej w świecie chce się zachować jak dżentelmen?

– Że co? Dżentelmen? Taki z niego dżentelmen, jak z koziej... no, wiadomo co. – O dziwo dokończył w myślach.

Na horyzoncie pojawili się Grzegorz z Marią, nie wypadało używać przy nich słów uważanych za niestosowne. Słowo na D nie pasowało do człowieka, za jakiego Gerard się uważał.

ROZDZIAŁ 5

AFERA NALEŚNIKOWA

Grzegorz i Marysia mieszkali w Jaczewie. Maleńka wieś położona w województwie mazowieckim oddalona była od Szczecina o kilkanaście godzin jazdy samochodem. Były to rodzinne strony Gerarda, zatem w każde wakacje na pierwszym miejscu był Jaczew, a potem cała reszta. Jeździli tam co roku. Do wyjazdu Gerard zawsze przygotowywał się tak samo – zmieniał samochód na odrobinę lepszy, nowszy, może trochę bardziej wyposażony, którym, rzecz jasna, musiał się pochwalić przed pozostałym na ojcowiźnie Grzegorzem.

Rodzice Gerarda i Grzegorza pozostawili im gospodarstwo. Gerard przepisał swoje udziały bratu. Zawsze marzyło mu się coś więcej niż tylko pasienie krów i przerzucanie obornika. Wyjechał więc na Pomorze za lepszym życiem. Poznał Julitę, ożenił się z nią, urodziły się dzieci i tak już zostało.

Gdy wjechali na podwórko, Julita jak co roku zachwyciła się pięknem orzechów, które posadził jej nieżyjący już teść. Lubiła tego staruszka. Urzekały ją jego opowieści o czasach wojny. Było w nich tyle prawdy i tajemnicy. Ludzie, którzy doświadczyli wojny, inaczej patrzyli na życie. Bardziej je doceniali i potrafili się nim cieszyć. Zajadali chleb ze smakiem, nie zastanawiając się nad szkodliwym działaniem glutenu. Byli za niego wdzięczni. Kiedyś, zdumiona konstrukcją rodzinnego domu męża, zadała teściowi pytanie:

– Dlaczego w domu, który tato wybudował, na każdej ścianie są albo drzwi, albo okna. Nie uważa tato, że dom przez to jest mniej ustawny?

– Julitka, dziecko moje. Przeżyłem wojnę. Nigdy nie zrozumiesz, co czuje człowiek śpiący na bombie. Choćbym nie wiadomo jak ci to tłumaczył, nie znajdę słów, aby przekazać lęk, który wtedy towarzyszył mi każdego dnia. Minęło wiele lat, ale to wciąż tkwi gdzieś we mnie i dlatego, żeby spać spokojnie, muszę mieć pewność, że będę miał którędy uciec.

Dom należał teraz do Marysi i Grzegorza. Zbudowany był bez wszechobecnego w dzisiejszych czasach polotu. Posiadał parter i piętro o niemalże identycznym rozstawie pomieszczeń. Kiedy przyjeżdżali, piętro Marysia przygotowywała dla nich. Były tam dwa skromnie urządzone pokoje, oddzielone drzwiami, w których od lat wisiały te same, dziś już całkowicie niemodne koralikowe dźwięczące frędzelki. Julita nie oceniała gustu Marysi. Od śmierci teściów kobieta praktycznie nic nie zmieniła w tym domu. Łóżka były tak stare, że sprężyny z nich wystające wpijały się w żebra. Kiedy Kamila była jeszcze mała, miała niezły ubaw, śpiąc na tym łóżku. Fantazjowała, że śpi „w górach”. Pagórki i doliny nie przeszkadzały jej małemu plastycznemu ciału. Gdy dorosła, za nic w świecie nie chciała spać na żadnym z tych łóżek. Przejęta Marysia zorganizowała więc materace, na których już od kilku sezonów spali przebywający w jej domu goście.

Jedyne, co było nowe, to łazienka. Gdy Gerard przywiózł Julitę po raz pierwszy do rodzinnego domu, „te sprawy” wiązały się z wycieczką do wygódki za stodołą. Teraz można się było nawet umyć jak człowiek, i to pod prysznicem.

– Jak dobrze cię widzieć, Julitko. Nic się nie zmieniasz. Cały czas taka uśmiechnięta i pogodna. No, może masz trochę zmęczone oczy, ale po tylu godzinach w samochodzie masz prawo być wykończona – powiedziała Marysia. – Może chcesz się odświeżyć po podróży? Ile godzin jechaliście?

– Prawie jedenaście.

– O rety. To bardzo długo. No, ale Gerard zapewne chciał dojechać bezpiecznie. Cały on. Cudownie dba o waszą rodzinę. Taki mąż to skarb.

– To prawda – przytaknęła Julita z nieudawaną szczerością. Spojrzała z dumą na męża, uśmiechając się do siebie. Miała szczęście, że ktoś taki jak on o nią dba. – Z przyjemnością wzięłabym prysznic, jeśli pozwolisz – zwróciła się do Marii.

– Oczywiście, zaraz przyniosę ręcznik. Rozgośćcie się. Jesteście przecież u siebie.

Grzegorz poklepywał brata po plecach, chwaląc ich nowego-starego citroëna. Kamila i Marcin zamienili kilka słów z Jacusiem. Jak co roku, wszystko wyglądało tak samo.

Krople ciepłej wody spływały po ciele Julity. Zamknęła oczy, pozwalając zmysłom na chwilę oddechu po męczącej podróży. Jak to dobrze, że przynajmniej w tym aspekcie to miejsce odrobinę się ucywilizowało. Pomyślała nawet przez chwilę, że cieszy się z obecności tutaj. Odpocznie od supermarketów i niekończących się kolejek. Odpocznie od przygotowywania śniadań, obiadów i kolacji. Marysia może nie była mistrzynią kuchni, ale z głodu na pewno nie pozwoli nikomu umrzeć. Płyn o zapachu czekolady docierał do jej zmysłów. Stała pod prysznicem i myślała o wszystkim i o niczym. Ukryła mokrą twarz w dłoniach. Nie była pewna, czy płacze ze zmęczenia, z rozpaczy, czy ze smutku. Czy też może to jednak tylko krople wody spływały jej po policzkach. A może płakała ze szczęścia? Mimo wszystko dotarli przecież szczęśliwie.

Zakręciła wodę, energicznie wytarła ciało frotowym ręcznikiem i wyszła z łazienki.

– Napompowałem ci materac, mamo. Prześpij się trochę. – Marcin uśmiechnął się do matki. Dołeczki w jego policzkach zawsze poprawiały jej humor.

– A gdzie tata? – zapytała niepewnie.

– A gdzie może być tata? Chwali się przed wujkiem możliwościami swojego rzęcha – rzuciła Kamila. – Zawieszenie się podnosi i opada, zawieszenie się podnosi i opada, zawieszenie się podnosi i opada, widziałeś, Grzesiek, takie rzeczy, widziałeś, Grzesiek, takie rzeczy. Bla, bla, bla. Stary rupieć. – Doskonale parodiowała zachowanie ojca.

Julita miała ochotę się roześmiać, lecz ostatecznie stwierdziła, że byłoby to nietaktowne.

– Kamilko, przestań, proszę. Nie śmiej się z taty. Nie ma nic złego w tym, że chce pochwalić się nowym samochodem, prawda?

– Jakim nowym, mamo? Ledwo się tu dokulaliśmy. Ze Szczecina do Jaczewa jechaliśmy jedenaście godzin. Jedenaście!!! Toż to szok! – Złapała się za głowę. – Dobrze, że miałam słuchawki, to nie słyszałam zipiącego silnika tego dwudziestoletniego wehikułu.

– Citroën taty ma siedemnaście lat, córeczko.

– Oj tam, trzy lata w tę czy we w tę. Wielka mi różnica. Rupieć i tyle. Ojciec próbuje przed wujkiem leczyć swoje kompleksy. Żal.pl, tyle ci powiem, mamo.

Po dwóch dobach na nogach ostatnią rzeczą, na jaką miała chęć Julita, były rozmowy wychowawcze. Ze wszystkich sił pragnęła położyć się na nadmuchanym przez syna materacu i zasnąć błogim snem. Tak też uczyniła. Zanim jednak całkowicie oddała się w objęcia Morfeusza, dopadły ją wyrzuty sumienia, że nie tak wychowała dzieci. Nie powinny nabijać się z własnego ojca. Ojca trzeba przecież kochać i szanować. Jakikolwiek by był... Bycie matką było jej jedyną życiową rolą. Zrezygnowała ze wszystkiego, co nosiło znamiona samorozwoju. Była matką, żoną i coraz rzadziej kochanką. Do tego ostatniego od jakiegoś czasu się nie nadawała. Tak twierdził Gerard, a ona mu wierzyła.

Obudził ją dźwięk dzwoniącego smartfona. „Rany boskie, kto się tak tłucze bladym świtem?” – pomyślała, klikając zieloną słuchawkę.

– Słucham – powiedziała sennym tonem, próbując się przeciągnąć niczym kot po popołudniowej drzemce.

– No, nareszcie! Dzwonię i dzwonię. Miałaś dać znać, zaraz jak dojedziesz. Czekam i czekam, a ty jak zwykle nic. – Elka trajkotała do słuchawki, nadzwyczajnie pobudzona.

– Ela, to ty?

– Nie, Magda z Kuchennych rewolucji, spieszę z kolacyjką.

– Oj, przydałaby mi się. Czekaj, czekaj... – Julita zerwała się na równe nogi, zapominając, że jeszcze przed chwilą smacznie spała. – Boże święty, która jest godzina? O matko, moje kości, wszystko mnie boli.

– Niech zgadnę... – Elka śmiała się do słuchawki. – Powietrze ci zeszło z materaca.

– Skąd wiesz?

– A jak myślisz?

– No tak, głupie pytanie.

– Dobra, teraz całkiem poważnie. Skoro ze mną rozmawiasz, domyślam się, że dojechałaś cała i zdrowa. Opowiadaj, jak tam Marysia, jak Grzesio, no i oczywiście Jacuś. Jak droga?

Julita odkaszlnęła, dając sobie czas na zastanowienie, czy chce rozmawiać z przyjaciółką uczciwie. Stwierdziła jednak, że powie prawdę, bo nie miała ani siły, ani ochoty na wymyślanie kłamstw.

– Eli, przecież wiesz. Tutaj nic się nie zmienia. Orzech tak jak stał, tak stoi, Marysia tak jak nosiła kolorową chustkę na głowie, tak dalej ją nosi, a Grzegorz... cóż, jak to Grzegorz, zachwyca się citroënem, bo nie ma innego wyjścia. Nigdy nie przestanie być najlepszym bratem.

– Jak Jacuś? Zjadł już konfitury? Czy jeszcze co nieco się ostało?

– Nawet nie wiem. Smażyłam te konfitury do późnych godzin nocnych, potem ta podróż. Jak dojechaliśmy, to padłam. Marcin ledwie zdążył napompować materac, bo usypiałam w locie. W sumie to może zacząć go dmuchać ponownie, chętnie znowu bym się położyła.

Kobiety roześmiały się serdecznie. Ech, jakie to by było cudowne spędzić chociaż jedne wakacje razem. Ela wielokrotnie namawiała Julitę na tego typu „szaleństwo”, ale ta nijak nie dawała się przekonać. Ciągle tylko obiecywała, że porozmawia z Gerardem, ale na obietnicach się kończyło.

– Tyle godzin jechałaś, to nie mogłaś się zdrzemnąć?

– A wiesz, rozmawialiśmy z Gerardem... Nie chciałam, aby usnął za kierownicą. Wiesz, jak jest – miotała się w zeznaniach, usiłując zachować spokojny ton.

– Aha, rozumiem. Świstak siedzi i zawija w sreberka. Kogo ty chcesz oszukać? Myślisz, że nie słyszę, jak ci się łamie głos? Jakby co, to wiesz... O każdej porze dnia i nocy. Ja jestem.

Właśnie dlatego wcześniej zdecydowała się mówić prawdę – Ela znała ją za dobrze, żeby Julita mogła cokolwiek przed nią ukryć.

– Eli, wszystko w porządku. Naprawdę. Tyle że nie bardzo mogę teraz rozmawiać, bo wołają mnie na kolację. Zadzwonię do ciebie jutro. Kocham cię, buziaczki, pa.

– Pa – powiedziała Ela do słuchawki, w której panowała już głucha cisza.

Julita stała obok płaskiego jak naleśnik materaca, ściskając w rękach telefon. Wciąż nie mogła się nadziwić nadprzyrodzonym umiejętnościom Eli, dotyczącym bezbłędnego odgadywania jej osobistych nastrojów. Gdyby się zastanowić, nie było w tym nic dziwnego. Znały się przecież od dziecka, były jak siostry, a czasem nawet jak jedna dusza w dwóch ciałach. Gdyby jej własny mąż chociaż po części był tak troskliwy jak Ela, byłaby najszczęśliwszą kobietą na świecie, a tak... była tylko szczęśliwa. Szczęśliwa na swój sposób, czyli na tyle, na ile zdołała to sobie wmówić.

Usłyszała troskliwe wołanie męża:

– Julitka, Julitka, kochanie. Kolacja na stole. Wypoczęłaś, skarbie?

W Jaczewie Gerard zmieniał się w innego człowieka. Tam był takim mężem, o którym w Szczecinie mogła tylko pomarzyć.

Każda szanująca się jaczewska gospodyni miała dwie kuchnie – jedną roboczą, a drugą wystawową. Tak samo było u Marysi. W roboczej kuchni się gotowało i jadło, a w kuchni wystawowej nie wolno było niczego dotykać. Korzystano z niej tylko wtedy, gdy ksiądz przychodził po kolędzie. Julita przebywała aktualnie w tej drugiej, ciesząc oczy jej niezmiennością. Na półkach pomalowanego na biało, nadgryzionego zębem czasu kredensu w równiutkim rzędzie stały zawekowane ogórki konserwowe. Ich wieczka zdobiły lniane ściereczki obwiązane kolorowymi wstążeczkami. W tych lnianych ściereczkach zaklęty był oddech jej nieżyjącej od dawna teściowej. Gdy Helena była wśród nich, wszystko w tym domu było niby takie same, a jednak całkowicie inne. Julita pomyślała o Marysi. Jej szwagierka była bardzo związana z teściową. Zawsze wspólnie „pakowały lato do słoików”, jak to nazywała w myślach Julita. Po śmierci teściowej Marysia nie była w stanie sprostać tej czynności. Dlatego właśnie zawsze prosiła o przywiezienie domowych konfitur.

– Julita, Julitka, idziesz? Naleśniki stygną! – krzyknął ponownie Gerard.

Ton głosu męża przyprawiał ją o szybsze bicie serca. Pod jego wpływem dostała rumieńców na twarzy. Pragnęła bliskości, czułości, dobrego słowa tak bardzo, jak tylko można to sobie wyobrazić. Uczyła się na pamięć chwil mających jej wystarczyć na długo. Zacisnęła mocniej pasek szlafroka i zeszła na dół, do kuchni codziennej.