Ciche cuda - Anna H. Niemczynow - ebook + audiobook

Ciche cuda ebook i audiobook

Anna H Niemczynow

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Człowiek ma prawo do wszystkich emocji. Ma też prawo do uznania swoich krzywd i stanięcia w PRAWDZIE.

Trudy dzieciństwa, anoreksja, bulimia, uzależnienie od sportu, nieudane małżeństwo, samotne macierzyństwo, wieloletnia terapia jako osoby współuzależnionej i wiele innych, nie odniosły zwycięstwa nad pełnym radości uśmiechem.

Autorka znana z niebywałego autentyzmu, dzieląc się skrawkami ze swojej codzienności, łamie stereotypy dotyczące osób pochodzących z trudnych środowisk.

Swoim zwyczajem nie unika niewygodnych tematów, a jej odważne szczerość, wylewność i humor inspirują do poddania się refleksji nad własnym życiem.

Napisane z gawędziarskim talentem opowieści o drodze zwykłej dziewczyny, która mimo licznych upadków stara się żyć życie ze swoich marzeń, niewątpliwie rozbudzają nadzieję.

Optymizm bijący z szokujących faktów, został przekuty w Ciche cuda. A te zdumiewają, otwierają szeroko oczy i nie pozwalają oderwać się od lektury.

Niemczynow wciska w fotel i… czyni to z niebywałym wdziękiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 23 min

Lektor: Anna Niemczynow

Oceny
4,6 (290 ocen)
223
40
14
8
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
londyneczka

Nie polecam

Mózg mi wyparował! Co to w ogòle było???
61
Ladybird_czyta

Dobrze spędzony czas

Ciężko było mi ubrać w słowa to, co czułam podczas czytania książki. Tak bardzo jestem inna niż autorka, a jednak tak wiele przekazów z jej książek głęboko do mnie przemawia. Muszę przyznać, że pierwszy raz od dawna przeżyłam moment, kiedy byłam bliska decyzji o przerwaniu czytania. Kiedy doszłam do przytaczanych słów modlitwy stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie. Dałam sobie chwilę. Chciałam tę książkę przeczytać, bo czułam, że jest w niej coś głębokiego, co powinno do mnie trafić. Ja, osoba niewierząca, która ma bardzo negatywne zdanie o instytucji kościoła katolickiego, po raz kolejny sięgnęłam po dzieło autorki głęboko wierzącej i nie omijającej tematu boga w swoich książkach. Dlaczego? Dlatego, że ze słów Pani Ani bije prawda, szczerość i dobro. Bo nie tylko głośno mówi o tym, że wierzy, ale też czyta Biblię, stara się żyć według określonych zasad, w poszanowaniu drugiego człowieka i z zachowaniem radości życia. W "Cichych cudach" czytelnik dostaje kawałek duszy autorki. Jej i...
40
macin13

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna książka. dziękuję i polecam
10
AgnieszkaFor

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna ksiąźka. Teraz autorka jest mi tak bardzo bliska. Wzruszyłam się wiele razy. Polecam z całego serca!
10
Janek701

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka i audio buk nie można się oderwać od słuchana ale chętnie przeczytam książkę bo można mieć więcej czasu na przemyślenia dziękuję dziękuję dziękuję
10

Popularność




Co­py­ri­ght © by Anna Har­łu­ko­wicz-Niem­czy­now 2023 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023
Re­dak­cja: KA­TA­RZYNA WOJ­TAS
Ko­rekta: ANNA SKÓRA, KA­TA­RZYNA WOJ­TAS
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdję­cie na okładce © Mag­da­lena Wa­si­czek / Tre­vil­lion Ima­ges
Zdję­cia w książce po­cho­dzą z ar­chi­wum pry­wat­nego au­torki
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: Ma­rzena / Per­pe­tuum
W tek­ście wy­ko­rzy­stano tek­sty pio­se­nek: „Nie ża­łuję” A. Osiecka, i „Trzy mi­ło­ści” B. Oku­dżawa, tłum. W. Mły­nar­ski.
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-63-9
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mamy sie­bie, ko­chajmy sie­bie, dbajmy o to, co na­sze.

Wspie­rajmy się cią­gle i za­wsze.

Mę­żowi i dzie­ciom – je­ste­ście moim naj­więk­szym suk­ce­sem.

Wstęp

Nie ma w To­bie skazy

Ży­jemy w świe­cie, w któ­rym nasi du­chowi wro­go­wie ni­gdy nie ogło­szą ro­zejmu. Warto o tym pa­mię­tać. To po­może nam wy­zbyć się ocze­ki­wań, że wszystko w końcu ułoży się tak, jak chcemy. To ule­czy nas z pra­gnie­nia, że raz wy­pra­co­wany spo­kój po­zo­sta­nie z nami na za­wsze.

Ćwi­czyć się w ra­do­snej dys­cy­pli­nie i nie uży­wać okre­śle­nia „zły dzień”, bez względu na to, jak bar­dzo jest mi ciężko – o to mo­żemy się po­sta­rać i je­śli chcemy żyć z uśmie­chem, ko­nieczne jest, aby­śmy pod­jęli wy­si­łek. Wszak gdy zbyt długo bę­dziemy się wpa­try­wać w pro­blemy, zgi­niemy pod ich cię­ża­rem. Co z tego, że bę­dziemy od­dy­chać, je­śli od­dech bę­dzie płytki i każde jego za­czerp­nię­cie sprawi nam ból? Prze­cież tego nie chcemy. Śmiem twier­dzić, że Ty, moja przy­ja­ciółko, Ty, mój przy­ja­cielu, czy­ta­jący te słowa, do ma­so­chi­stów nie na­le­żysz.

Pra­gniemy szczę­ścia, spo­koju, mi­ło­ści, do­bra. Po­wiem wię­cej – pra­gniemy „świę­tego spo­koju”, a gdy ktoś spyta nas, co ten „święty spo­kój” dla nas ozna­cza, więk­szość zwy­czaj­nie nie po­trafi na to py­ta­nie od­po­wie­dzieć. Ja za­da­łam je so­bie wiele lat temu. Wtedy, gdy zo­sta­łam mamą sa­mot­nie wy­cho­wu­jącą mło­dego czło­wieka. Jakby z dnia na dzień wszystko, co było mi znane, prze­stało ist­nieć. Pę­kło jak bańka my­dlana. Ro­zu­miesz? Na pewno.

Do­my­ślam się, że i w Twoim ży­ciu były ta­kie mo­menty. To wra­że­nie, że te­raz to już nie wsta­niesz z ko­lan. Twój krzyk albo mil­cze­nie z za­ci­śnię­tymi zę­bami: „Niech wszy­scy da­dzą mi święty spo­kój”.

Wszy­scy!

Wszy­scy!

Wszy­scy!

I to­wa­rzy­szące temu sprze­ci­wowi gniew oraz złość. Pa­mię­tasz?

A gdyby tak od­su­nąć się od tych wszyst­kich, któ­rzy ten spo­kój za­kłó­cają? Prze­stać ocze­ki­wać, że da­dzą ci to, czego szu­kasz? No wła­śnie...

Być może spo­tka­łaś/spo­tka­łeś się już z moją twór­czo­ścią albo mi­gnę­łam Ci gdzieś w so­cial me­diach. Je­śli nie, to przed­sta­wię się krótko. Na­zy­wam się Anna Har­łu­ko­wicz-Niem­czy­now. Ta­jem­ni­cze „H” przed na­zwi­skiem to pa­miątka po in­nym ży­ciu, po któ­rym uczy­łam się wsta­wać z ko­lan. Nie wiem, czy tak masz, że kiedy chcesz z czymś to­tal­nie ze­rwać, po­zby­wasz się wszel­kiego ro­dzaju pa­mią­tek. Ja tak ro­bię. Jed­nak „H” po­cho­dzące od pierw­szej li­tery na­zwi­ska „Har­łu­ko­wicz” po­sta­no­wi­łam za­trzy­mać. Dla­czego? Za mo­ment Ci o tym opo­wiem. Je­stem au­torką kil­ku­na­stu po­wie­ści, mamą, żoną i po­dobno wła­ści­cielką prze­pięk­nego uśmie­chu, który – jak nie­któ­rzy są­dzą – pod­nosi na du­chu. Ale zda­rza się, że ten uśmiech do­pro­wa­dza do szew­skiej pa­sji. No bo jak można tak cią­gle bez­czel­nie za­cie­szać? No jak?

Otóż można, a na pewno warto się tego uczyć.

Nie­za­leż­nie od tego, do któ­rej z grup na­le­żysz, chcia­ła­bym Ci się przy­znać, że ten uśmiech to nie jest dar z nie­bios. To coś, na co każ­dego dnia pra­cuję. Ty też mo­żesz. Py­ta­nie tylko, czy po­dej­miesz de­cy­zję, że chcesz. I cho­ciaż wie­lo­krot­nie, je­śli mnie znasz, ten mój uśmiech roz­ja­śniał Ci dzień, to wiedz też, że w swej ludz­kiej sła­bo­ści i ja pła­czę. Bólu i smutku nie da się cał­ko­wi­cie wy­zbyć z na­szego je­ste­stwa i im szyb­ciej zdamy so­bie z tego sprawę, tym szyb­ciej zwy­czaj­nie nam ulży.

Nie ma w To­bie skazy – ozna­cza, że bez względu na wszystko jest w To­bie nie­mie­rzalny ogrom do­bra. Ci­chego do­bra. Do­bra, które nie wrzesz­czy jak głodne dziecko, do­ma­ga­jące się o uwagę.

Nie ma w To­bie skazy – ozna­cza, że je­śli tu je­steś, mam na my­śli ży­cie, to jest w tym sens. I nie pi­szę tego dla­tego, że na­czy­ta­łam się po­rad­ni­ków i na­uczy­łam się, co mó­wić lu­dziom, aby po­czuli się le­piej. JEST SENS W TWOIM IST­NIE­NIU! – je­steś tu po­trzebna i po­trzebny.

Nie ma w To­bie skazy – ozna­cza, że mimo nie­do­sko­na­ło­ści, ja­kie w so­bie do­strze­gasz, je­steś CU­DEM NAD CU­DAMI. Kimś, kto zo­stał po­wo­łany na ten świat ce­lowo i z kon­kret­nym za­mia­rem. Ktoś po­wie: „Ale jaka ce­lo­wość? Jaki za­miar? Co za bzdury? Nie je­stem Cu­dem”.

Otóż JE­STEŚ CU­DEM! Gdy­byś nim nie był, nie była, nie by­łoby Cie­bie tu­taj. Nikt by Cię na ten świat nie po­wo­łał. To prze­cież pro­ste.

Nie ma w To­bie skazy – jest w To­bie MI­ŁOŚĆ. Być może uśpiona i nie­świa­doma, że może się roz­lać na wszystko do­okoła, uzdra­wia­jąc to, co wy­maga uzdro­wie­nia. To ona sprawi, że spoj­rzysz na wy­zwa­nia śmie­lej, od­waż­niej i z więk­szą pew­no­ścią sie­bie.

To, na czym się kon­cen­tru­jesz, staje się Twoją co­dzien­no­ścią. Smutki i ból będą w Twoim ży­ciu i na star­cie wolę Ci po­wie­dzieć, że po lek­tu­rze tej książki one nie znikną. Ale je­śli przyj­miesz, że NIE MA W TO­BIE SKAZY, BO JE­STEŚ CU­DEM, wów­czas wszystko się zmieni. To aku­rat obie­cać mogę. Wbrew po­zo­rom wcale nie jest trudno za­chwy­cić się ży­ciem.

Opo­wieść 1

O pod­da­niu się i uzna­niu,że nie na wszystko mamy wpływ

Wrócę do tego mo­jego na­zwi­ska, bo prze­cież obie­ca­łam Ci, przy­ja­cielu, że wy­ja­śnię, skąd ono w ogóle się wzięło i dla­czego, za­miast po­słu­gi­wać się nim w pełni, zo­stało owo „H”.

Wy­obraź so­bie dziew­czynę pełną kom­plek­sów, która za­wsze pod­pie­rała ściany na szkol­nych dys­ko­te­kach i w dzień Świę­tego Wa­len­tego sama wy­sy­łała so­bie kartki z ży­cze­niami. Wiesz, aby ko­le­żanki z klasy za­zdro­ściły. Dla­czego tak bar­dzo mi na tym za­le­żało? Do­prawdy nie wiem. Ale tak, to by­łam ja.

Ni­gdy nie na­le­ża­łam do szkol­nych pięk­no­ści. A już na pewno nie w cza­sach szkoły pod­sta­wo­wej. Ow­szem, mia­łam dłu­gie blond włosy, ale wtedy nie były po­strze­gane jako atut. Może dla­tego, że by­łam gruba i moja tu­sza jakby mnie za­sła­niała. Tak, by­łam gruba i czę­sto z tego po­wodu cier­pia­łam. Śmiem twier­dzić, że już wtedy kieł­ko­wało we mnie prze­ko­na­nie, że mu­szę brać, co mi się trafi, bo ina­czej zo­stanę sama, bez szansy na za­ło­że­nie ro­dziny, na któ­rej prze­cież tak bar­dzo mi za­le­żało. Pa­mię­tam, że gdy by­łam chyba w pierw­szej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej, za­ko­cha­łam się w ko­le­dze, Darku. Za­py­tał przez na­szą ko­le­żankę, czy zo­stanę jego dziew­czyną, a ja na­tych­miast się zgo­dzi­łam. Da­rek rzu­cił mnie po ty­go­dniu, ła­miąc moje serce i utwier­dza­jąc mnie w prze­ko­na­niu, że je­stem do ni­czego. Tak wów­czas o so­bie my­śla­łam. To był czas, kiedy hoł­do­wano za­sa­dzie „dzieci i ryby głosu nie mają”, a co za tym idzie, pew­nie i nie mają uczuć.

Po Darku pod­ko­chi­wa­łam się w ko­le­gach mo­jego brata, ale z po­wodu tu­szy nie da­wa­łam so­bie na­wet szansy na my­śle­nie, że i we mnie ktoś może się za­ko­chać. Nie­mal cała wcze­sna mło­dość upły­nęła mi na pie­lę­gno­wa­niu kom­plek­sów i prze­ko­na­niu, że jak już ktoś mnie ze­chce, to nie po­win­nam się zbyt długo za­sta­na­wiać. Dasz wiarę, że waż­niej­sze było dla mnie to, aby w ogóle ktoś ze mną był, niż to, kto to bę­dzie i jak mi bę­dzie w tym związku? Ani chwili nie po­świę­ci­łam na my­śle­nie o tym, jaki po­wi­nien być czło­wiek, któ­rego wy­biorę na ojca mo­ich dzieci.

W li­ceum za­ko­cha­łam się w „M”. My­ślę, że i on mnie lu­bił, a na pewno świet­nie się ze mną ba­wił. Tyle że miał dziew­czynę. Ce­lowo uży­wam tylko pierw­szej li­tery imie­nia, gdyż z tego, co mi wia­domo, ta para dziś jest szczę­śli­wym mał­żeń­stwem. W każ­dym ra­zie za­nim to na­stą­piło, przez wiele mie­sięcy „M” dzia­łał, jak to się te­raz mówi, na dwa fronty. A ja na to po­zwa­la­łam! Te­raz, gdy to pi­szę, aż się we mnie go­tuje. Po­zwa­la­łam na by­cie tą drugą, sa­mej so­bie od­bie­ra­jąc szansę na to, aby czło­wiek, który na to za­słu­guje, wziął mnie za rękę bez lęku, że ktoś nas zo­ba­czy, i prze­szedł ze mną, dajmy na to, szkol­nym ko­ry­ta­rzem. Tak było. Sy­tu­acje przeze mnie opi­sane nie są ni­czym nad­zwy­czaj­nym. Ot, ży­cie. W jego trak­cie pró­bo­wa­łam udo­wad­niać, że je­stem cool, wy­lu­zo­wana i tak da­lej. Uda­wa­łam, że wcale nie cier­pię, cho­ciaż do dziś pa­mię­tam to zła­mane serce. Jako do­ro­sła osoba wie­lo­krot­nie przy­tu­la­łam samą sie­bie w wy­obraźni, by ukoić we­wnętrzne, po­tłu­czone dziecko.

Mia­łam osiem­na­ście lat, gdy po­zna­łam pierw­szego męża, bio­lo­gicz­nego tatę mo­jego syna Re­mika. Nie wie­dzia­łam, czego chcę od związku. Bo w grun­cie rze­czy co może wie­dzieć osiem­na­sto­let­nia, za­kom­plek­siona dziew­czyna? Po pro­stu pra­gnę­łam mi­ło­ści. Chcia­łam jej chyba za nas dwoje i po­sta­no­wi­łam wy­peł­nić to ważne dla mnie za­da­nie.

Zda­łam do klasy ma­tu­ral­nej i zde­cy­do­wa­łam, że za­in­we­stuję czas i ener­gię w zdo­by­cie mo­jego przy­szłego męża. Sły­szysz, jak te­raz o tym opo­wia­dam? Chcia­łam „zdo­by­wać” mi­łość! Rany! – zro­bi­łam z uczu­cia ja­kiś szczyt, który ot tak, można osią­gnąć i mieć go już na za­wsze. Od­ha­czyć z li­sty rze­czy do zro­bie­nia. Nie mia­łam świa­do­mo­ści, jak bar­dzo się mylę. Coś ta­kiego, jak roz­wój du­chowy, było jesz­cze przede mną. Na szczę­ście i na nie­szczę­ście.

Cho­ciaż oboje po­cho­dzi­li­śmy z tego sa­mego, ma­łego mia­steczka i nasi ro­dzice się znali, to o ist­nie­niu przy­szłego pierw­szego męża do­wie­dzia­łam się od mo­jego brata. Piotr po­wie­dział:

– Ania, ty wi­dzia­łaś, ja­kim au­tem przy­je­chał ten Har­łu­ko­wicz? No­wym! Pro­sto z sa­lonu! Stoi na par­kingu obok rynku. Wszy­scy je oglą­dają.

Pod­nio­słam głowę znad książki, marsz­cząc brwi. Nowe auto? Czy do­brze sły­szę? No­wym au­tem nie może jeź­dzić ktoś, kto nie ma kon­troli nad swoim ży­ciem. (Tak wtedy my­śla­łam). Mu­szę się do­wie­dzieć, kim jest ten cały Har­łu­ko­wicz. Sta­tus ma­te­rialny ko­ja­rzył mi się z po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa, któ­rego tak bar­dzo pra­gnę­łam.

Jak do więk­szo­ści rze­czy, tak i do mi­ło­ści po­de­szłam czy­sto za­da­niowo. Wy­bra­łam się na dys­ko­tekę, cho­ciaż nie lu­bię i ni­gdy nie lu­bi­łam noc­nego ży­cia. Ale wiesz, jak jest, nie­kiedy warto po­świę­cić się w imię sprawy. Po­szło tak, jak chcia­łam. Za­krę­ci­łam się gdzie trzeba i po pew­nym cza­sie tań­czy­li­śmy ra­zem na par­kie­cie. Wtedy nie prze­szka­dzał mi mocno wy­czu­walny za­pach al­ko­holu. Sku­tecz­nie wy­zby­łam się z głowy my­śli, że może to mieć ja­ki­kol­wiek wpływ na na­sze przy­szłe ży­cie.

Po­bra­li­śmy się, gdy mia­łam za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat, a dwa lata póź­niej na świe­cie po­ja­wił się mój uko­chany syn, Re­mik. Je­den z dwóch naj­więk­szych cu­dów, ja­kich w ży­ciu do­świad­czy­łam. Nie uwa­żam, abym była wtedy go­towa na przy­ję­cie tak pięk­nej ła­ski, jaką jest ma­cie­rzyń­stwo. Mia­łam tylko dwa­dzie­ścia dwa lata. Mimo to sta­ra­łam się naj­bar­dziej, jak to tylko moż­liwe, da­jąc z sie­bie ab­so­lutne wszystko.

Nie mogę też po­wie­dzieć, aby mąż mi nie po­ma­gał. Lecz tak się skła­dało, że przez więk­szość czasu zwy­czaj­nie go z nami nie było. Tłu­ma­czył mi, że to przez obo­wiązki za­wo­dowe, a ja po­kor­nie wszystko przyj­mo­wa­łam. Do­piero dziś, z per­spek­tywy czasu, wi­dzę, że na co dzień nie mia­łam po­mocy zni­kąd. Ta­kim prze­ło­mo­wym mo­men­tem, gdy po­my­śla­łam, że chyba coś jest nie tak, jak po­winno, była noc, kiedy ze zmę­cze­nia usnę­łam w cza­sie kar­mie­nia pier­sią i wy­pu­ści­łam z rąk pię­cio­mie­sięczne dziecko. Dzięki Bogu anioł do­bra czu­wał nad nami, gdyż Re­mik je­dy­nie stur­lał się po mo­ich no­gach na łóżko, na któ­rym sie­dzia­łam. Obu­dzi­łam się na­tych­miast. Ob­lał mnie go­rący pot. Gdy mąż wró­cił na week­end do domu, po­wie­dzia­łam, że nie daję rady i że po­trze­buję po­mocy. Od­parł, że nie może prze­cież zre­zy­gno­wać z pracy, aby za­jąć się nie­mow­la­kiem. Nie mia­łam in­nego wyj­ścia, jak to po pro­stu przy­jąć.

Gdy moje ko­le­żanki bie­gały na randki, ja już mia­łam to, o co w grun­cie rze­czy mi cho­dziło. By­łam mę­żatką, matką. Nie wzię­łam ślubu z po­wodu ciąży, jak wów­czas wiele osób my­ślało. U mnie za­wsze wszystko mu­siało być jak spod li­nijki. Bez mar­gi­nesu na przy­pa­dek czy ludzki błąd. I chyba dla­tego tak trudno było mi się przy­znać do faktu, że o moim mał­żeń­stwie można po­wie­dzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest w nim mi­łość.

Dziś, po po­nad dwu­dzie­stu la­tach, gdy na to wszystko pa­trzę, do­cho­dzę do wnio­sku, że więk­szość, czego do­świad­czy­łam, stała się po­nie­kąd na moje ży­cze­nie. Uknu­łam plan zwany mał­żeń­stwem i zre­ali­zo­wa­łam go, zbyt­nio się nad nim nie za­sta­na­wia­jąc. By­łam kom­plet­nie nie­doj­rzała emo­cjo­nal­nie na taki krok, a jed­nak z ja­kichś przy­czyn nie po­tra­fi­łam się za­trzy­mać w swo­ich dzia­ła­niach. Wszystko miało iść zgod­nie z pla­nem. Zero od­chy­łek. Ro­zu­miesz? Ale na Boga, tak się prze­cież nie da.

Uro­dził się Re­mik i za­częły się schody. Nie było mię­dzy nami, jego ro­dzi­cami, mi­ło­ści na tyle sil­nej, by stwo­rzyć praw­dziwy, pe­łen sza­cunku i mi­ło­ści dom. Pod­czas gdy ja pró­bo­wa­łam ukła­dać ży­cie pod kon­kretny plan i re­ali­zo­wać cele, tata Re­mika zwy­czaj­nie, jak to młody męż­czy­zna, wo­lał iść z ko­le­gami na piwo.

Wście­ka­łam się. A im bar­dziej się wście­ka­łam, tym więk­sza po­wsta­wała mię­dzy nami prze­paść. Każde cią­gnęło linę w swoją stronę i żadne nie chciało pu­ścić. Ja, mimo wszystko, mimo bólu, jaki od­czu­wa­łam, chcia­łam ra­to­wać tę ro­dzinę, pró­bu­jąc za­bra­niać mę­żowi spo­tkań z ko­le­gami, a on krzy­czał, że... nie jest pan­to­fla­rzem. Nie­trudno się do­my­ślić, jaki miał być tego wszyst­kiego fi­nał.

„Walka” – świa­do­mie biorę to słowo w cu­dzy­słów – trwała sie­dem lat. Z czego ostat­nie dwa były istną tra­ge­dią. Wy­lą­do­wa­łam na od­dziale psy­chia­trycz­nym, gdyż tak bar­dzo za­drę­cza­łam się, że moje ży­cie nie jest ta­kie, ja­kie miało być. Ta­kie, jak za­pla­no­wa­łam. Tak się sta­ra­łam, a tu masz ci, babo, pla­cek. Mi­ster­nie tkany plan, mó­wiąc de­li­kat­nie, po pro­stu się ryp­nął.

Do­świad­cze­nia zdo­byte na od­dziale wy­ko­rzy­sta­łam do na­pi­sa­nia kilku scen w mo­jej de­biu­tanc­kiej po­wie­ści W ma­ra­to­nie ży­cia. W ja­kim mu­sia­łam być sta­nie, skoro z mo­ich czer­wo­nych adi­da­sów wy­cią­gnięto mi sznu­rówki, gdyż bano się o moje ży­cie? Nie­trudno się do­my­ślić, że w kiep­skim. Wam też, dro­dzy przy­ja­ciele, Czy­tel­nicy, gdy pa­trzy­cie na mój uśmiech, jest pew­nie trudno w to wszystko uwie­rzyć.

A jed­nak. Wy­cią­gnięto mi te sznu­rówki z bu­tów, dano ja­kiś pro­szek i zo­sta­wiono. Spa­łam chyba z dobę, tak bar­dzo by­łam wy­cień­czona. Wszystko, na czym mi za­le­żało, o co wal­czy­łam, co było dla mnie naj­waż­niej­sze, oka­zało się złu­dze­niem. Po­dmu­chem wia­tru, de­li­kat­nym lo­tem mo­tyla. Wie­dzia­łam, że przede mną roz­wód. Nie po­tra­fi­łam po­go­dzić się z tym, że nie ma w nas, ro­dzi­cach Re­mika, woli sku­tecz­nej walki. SKU­TECZ­NEJ! Nie ta­kiej na wy­nisz­cze­nie, lecz na zro­zu­mie­nie. Bo­lało... Bo­lało jak cho­lera.

Upa­dłam na dno. Do­słow­nie! Gdy wró­ci­łam z od­działu psy­chia­trycz­nego do miesz­ka­nia, które kie­dyś na­zy­wa­łam do­mem, zwy­czaj­nie osu­nę­łam się na pod­łogę i my­śla­łam, że już ni­gdy z niej nie wstanę. Naj­pierw le­ża­łam i wy­łam. Nie pła­ka­łam, lecz wy­łam! Jak ja­kieś opusz­czone, wy­głod­niałe zwie­rzę. Gdy już my­śla­łam, że skoń­czyły mi się łzy, prze­tur­la­łam się na ko­lana z za­mia­rem chwy­ce­nia ostat­niej de­ski ra­tunku.

– Do­bry Boże – wy­szep­ta­łam. – To ja. Ale się na­ro­biło, co? Mógł­byś tak cho­ciaż zer­k­nąć w moją stronę? W na­szą stronę. Mam synka. Ma na imię Re­mik i chce zo­stać pi­lo­tem. A ja, jego mama, nie mam siły żyć. Ja się już pod­daję, wiesz? Już nie będę nic pla­no­wać i zmu­szać ży­cia do ni­czego. Pod­daję się, tylko pro­szę, daj mi siłę w tym pod­da­niu. Będę ro­bić, co do mnie na­leży. Zer­k­niesz na mnie? Na nas? Tak zu­peł­nie ina­czej, bez planu. Ja się pod­daję i biorę wszystko, co dla mnie masz. Tylko pro­szę, daj mi siłę, bo brak mi jej na­wet na to, by zro­bić dziecku śnia­da­nie.

Nie­dawno, w jed­nym z wy­wia­dów, zo­sta­łam za­py­tana o to, co bym po­ra­dziła ko­bie­cie, która stoi na skraju i nie ma po­ję­cia, co zro­bić ze swoim ży­ciem. Re­dak­torka po­wie­działa:

– Pani Aniu, pani stała nad prze­pa­ścią. A te­raz, jak na pa­nią pa­trzę, wi­dzę ko­bietę suk­cesu. Jak to się robi?

Jak to się robi? – po­wtó­rzy­łam w my­ślach. A po­tem od­par­łam, zgod­nie z tym, co czuję, że nie­kiedy trzeba od­pu­ścić. Scho­wać dumę do kie­szeni i otwar­cie przy­znać, że coś nam się nie udało. Po­wie­dzieć so­bie wprost, że to czy tamto to to­talna klapa i nie ma co się oszu­ki­wać. Kiedy przy­znasz się przed sobą, że coś nie wy­szło i coś stra­ci­łaś, da­jesz so­bie prawo do prze­ży­cia pew­nego ro­dzaju ża­łoby. Ofia­ro­wu­jesz so­bie czas na płacz i po­że­gna­nie. Wkra­czasz w pro­ces, w któ­rego trak­cie uzna­jesz przed sobą, że nie tylko los i źli lu­dzie wpę­dzili cię w ta­ra­paty, lecz także ty mia­łaś w tym swój udział. A po­tem za­czy­nasz wy­cią­gać wnio­ski i po­wo­lutku wsta­jesz z ko­lan, by za­cząć dzia­łać.

Ja, Anna Har­łu­ko­wicz-Niem­czy­now, po­że­gna­łam dawne ży­cie. Uzna­łam, że było, po­pła­ka­łam nad nim i po­zby­łam się nie­mal wszyst­kich pa­mią­tek. Wszyst­kich oprócz na­zwi­ska mo­jego pierw­szego męża. Ono mi przy­po­mina, skąd wie­dzie mnie droga. Już raz le­ża­łam na zim­nej po­sadzce i wy­łam z bólu nad utra­co­nym ży­ciem, w któ­rym chcia­łam przy­pi­sać so­bie moc, ja­kiej czło­wiek ni­gdy nie miał i miał nie bę­dzie. Moc po­cho­dzącą od Boga. Ko­goś więk­szego od nas, komu można od­dać wszystko. Ta po­stawa na­zywa się po­korą.

Po­kor­nie przyj­muję, że nie na wszystko mam wpływ.

Po­kor­nie przyj­muję, że nie za­wsze musi być tak, jak chcę i jak za­pla­no­wa­łam.

Po­kor­nie uznaję, że się pod­daję, i dziś po­tra­fię czy­nić to bez lęku, że coś tracę.

„Niech bę­dzie wola Twoja”.

Ko­cham, pra­cuję, sta­ram się, ro­bię wszystko, co w mo­jej mocy, ale nie przy­wią­zuję się do efek­tów.

Po­wtó­rzę raz jesz­cze: NIE PRZY­WIĄ­ZUJĘ SIĘ DO EFEK­TÓW. NIE MU­SZĘ MIEĆ NAD WSZYST­KIM KON­TROLI. Otwie­ram się na nie­spo­dzianki. Przy­my­kam oczy, za­kła­dam dło­nie za głowę i uśmie­cham się, mó­wiąc: NIE NA WSZYSTKO MAM WPŁYW. Nie mu­szę go mieć! To ta­kie uwal­nia­jące.

Mogę ode­tchnąć głę­boko i po­wie­dzieć: Ty się tym zaj­mij, Boże, mój przy­ja­cielu. A po­tem ser­decz­nie się do sie­bie w lu­strze uśmiech­nąć.

Lu­bię to moje na­zwi­sko Har­łu­ko­wicz. Nosi je mój syn i je­śli mu­sia­łam coś za­ła­twić w jego szkole, gdy się przed­sta­wia­łam, od razu było wia­domo, kim je­stem. Lecz jak za­czę­łam pi­sać książki, moje oba na­zwi­ska z le­d­wo­ścią mie­ści­łyby się na okładce. Dla­tego zo­stało tylko „H”. I do­brze. Niech już tak bę­dzie.

Bier­ność – jest od­da­niem de­cy­zji w ręce in­nych.

Agre­syw­ność – jest po­dej­mo­wa­niem de­cy­zji za in­nych.

Aser­tyw­ność – jest po­dej­mo­wa­niem wła­snych de­cy­zji.

I bra­niem za nie od­po­wie­dzial­no­ści.

Anna H. Niem­czy­now z kil­ku­mie­sięcz­nym sy­nem, 2004 rok

Opo­wieść 2

O bra­niu wszyst­kiego jak leci

Pod­da­nie się i za­ufa­nie ży­ciu nie ozna­cza, że mamy być bierni i kom­plet­nie zda­wać się na to, co przy­nosi nam los. Wy­obra­żasz so­bie, że na przy­kład idziesz ulicą i w swej kom­plet­nej bier­no­ści wo­bec świata nie zwra­casz uwagi na to, co się do­okoła Cie­bie dzieje? To mo­głoby być nie­bez­pieczne. Mógł­byś, mój drogi przy­ja­cielu, moja przy­ja­ciółko, na przy­kład wpaść pod sa­mo­chód, tram­waj albo ja­kiś inny po­jazd. Nie ro­biąc kom­plet­nie nic ze swoim ży­ciem, czę­sto od­da­jemy wła­dzę nad nim oso­bom zu­peł­nie przy­pad­ko­wym.

Tuż po tym, jak się roz­wio­dłam i zo­sta­łam z syn­kiem sama, po­trze­bo­wa­łam pie­nię­dzy. To jakby ja­sne. Pra­co­wa­łam jako urzęd­niczka pań­stwowa w Urzę­dzie Mia­sta Ko­ło­brzeg, lecz jedna pen­sja nie wy­star­czała, aby żyć z lu­zem i po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa. Co z tego, że mia­łam ukoń­czone stu­dia ma­gi­ster­skie, które po­dobno miały mi gwa­ran­to­wać do­stat­nie ży­cie. Co z tego? Dziś bar­dziej skła­nia­ła­bym się ku stwier­dze­niu, że jak ktoś ma łeb na karku, to i bez stu­diów so­bie po­ra­dzi. Za­zna­czę jed­nak, że nie znie­chę­cam ni­kogo do po­dej­mo­wa­nia edu­ka­cji ;-) Po­wiem wię­cej – za­chę­cam do niej go­rąco. To, co mamy w gło­wie, zo­sta­nie z nami. Nikt nam tego nie od­bie­rze.

Wra­ca­jąc do sprawy, na szczę­ście nikt w urzę­dzie nie ro­bił mi pro­ble­mów, abym mo­gła gdzieś do­ro­bić. Zresztą, praca, jaką wy­ko­ny­wa­łam po go­dzi­nach, w ża­den spo­sób nie kon­ku­ro­wała z tą na eta­cie. Tak więc, aby ja­koś utrzy­mać się na fi­nan­so­wej po­wierzchni, od siód­mej trzy­dzie­ści do pięt­na­stej trzy­dzie­ści pra­co­wa­łam w urzę­dzie, a od szes­na­stej nie­kiedy do dwu­dzie­stej dru­giej sta­wa­łam się in­struk­torką fit­nessu.

Szkoda, że mnie te­raz nie wi­dzisz, przy­ja­cielu, Czy­tel­niku. Wzdy­cham na samo wspo­mnie­nie o tym. Nie­trudno za­uwa­żyć, że mię­dzy jedną a drugą pracą mia­łam tylko pół go­dziny prze­rwy. Czę­sto już w urzę­do­wej to­a­le­cie zmie­nia­łam szpilki na adi­dasy i czym prę­dzej je­cha­łam po synka do przed­szkola, a po­tem ra­zem z nim pę­dzi­łam na salę fit­ness, mo­dląc się, aby tylko zdą­żyć, za­nim utwo­rzy się gi­gan­tyczny ko­rek. Kil­ku­letni wów­czas Re­mik z po­nad­prze­ciętną doj­rza­ło­ścią brał step słu­żący do ćwi­czeń i w rogu sali ro­bił so­bie bazę, gdzie ba­wił się au­tkami, ma­lo­wał, ry­so­wał i tak da­lej. Wszystko po to, aby mi nie prze­szka­dzać. Ktoś po­wie te­raz: „Mu­siało ci być bar­dzo trudno”. Ow­szem, ła­two nie było, ale wraz z pod­da­niem się Panu Bogu, o czym wspo­mnia­łam w po­przed­niej opo­wie­ści, wstą­piły we mnie nie­wia­ry­godne men­talne siły. Po pro­stu mu­sia­łam dać radę. Nie było in­nej opcji. Wy­pro­wa­dzi­łam się od by­łego męża i wy­na­ję­łam ma­leń­kie, 26-me­trowe miesz­ka­nie, i ocze­ki­wa­łam, aż wy­bu­duje się to, które ku­pi­łam. Nie masz po­ję­cia, jakże by­łam dumna, pod­pi­su­jąc umowę na wła­sne, 34-me­trowe gniazdko.

Pra­co­wa­łam, pra­co­wa­łam i pra­co­wa­łam. Od świtu do nocy. W nocy ro­bi­łam pra­nie, wie­sza­łam je, pra­so­wa­łam, go­to­wa­łam zupę, naj­czę­ściej ro­sół, bo tak było naj­pro­ściej. Do­świad­czy­łam w tym cza­sie prze­ogrom­nej po­mocy od in­nych lu­dzi. Pa­mię­tam pew­nego Ma­cieja, tre­nera ko­ło­brze­skiej Ko­twicy (klub pił­kar­ski). Ma­ciej czę­sto za­bie­rał mo­jego Re­mika, gdy pro­wa­dzi­łam za­ję­cia, aby z nim po­grać w piłkę czy po­ry­so­wać w holu ko­ło­brze­skiego cen­trum spor­to­wego Mil­le­nium. Raz w ty­go­dniu, rów­nież zu­peł­nie bez­in­te­re­sow­nie, po­ma­gała mi Ewe­lina, ko­le­żanka z urzędu. Przy­cho­dziła do mnie do domu i zo­sta­wała z Re­mi­kiem aż do dwu­dzie­stej trze­ciej. Serce pę­kało mi z wdzięcz­no­ści za tę po­moc, gdyż dzięki niej mój syn nie mu­siał sie­dzieć ze mną w pracy. Po­ma­gały mi też ko­le­żanki z re­cep­cji i ko­le­dzy pra­cu­jący na ba­se­nie, gdzie pro­wa­dzi­łam aqu­aaero­bik. Pod­czas gdy ja mia­łam za­ję­cia, mój Re­mik ba­wił się w ba­se­nie pod okiem ra­tow­ni­ków.

Mam łzy w oczach, kiedy to pi­szę. Do dziś wy­peł­nia mnie za tę po­moc wdzięcz­ność. Pra­wie nie ja­dłam w tam­tym cza­sie. Do­świad­cze­nia wtedy zdo­byte opi­sa­łam w po­wie­ści Zo­stań, ile chcesz, którą ser­decz­nie po­le­cam. Pew­nie za­sta­na­wiasz się, mój przy­ja­cielu, kiedy mia­łam czas na nor­malne ży­cie. No wła­śnie... pra­wie nie mia­łam nor­mal­nego ży­cia. Mój sy­nek wy­cho­wy­wał się sam, jakby przy oka­zji, bo ja po­chło­nięta by­łam za­ra­bia­niem na kupno miesz­ka­nia. Niby przy­pad­kiem, lecz jed­nak utarło się gdzieś w moim oto­cze­niu prze­ko­na­nie, że je­śli cho­dzi o pie­nią­dze, to je­stem zde­spe­ro­wana. Gdy ko­le­żanki na fit­nes­sie po­trze­bo­wały za­stęp­stwa na swoje za­ję­cia, od razu bie­gły do mnie. Gdzieś w ku­lu­arach po­wstał na­wet tekst: „Ania weź­mie wszystko...”. Jest mi smutno, gdy o tym wspo­mi­nam. Z owego „Ania weź­mie wszystko” w póź­niej­szym cza­sie za­częto na­wet żar­to­wać. Aż w końcu prze­stano mnie py­tać, czy w ogóle mam siłę na wzię­cie do­dat­ko­wych za­jęć. Ot, po pro­stu mnie o tym in­for­mo­wano. Po­cząt­kowo nie wi­dzia­łam w tym pro­blemu. Po­trze­bo­wa­łam pie­nię­dzy, a każda do­dat­kowa go­dzina pracy to było ja­kieś trzy­dzie­ści zło­tych wię­cej w na­szym, moim i syna, do­mo­wym bu­dże­cie. Dla nas były to ogromne kwoty. Gi­gan­tyczne! Prze­li­cza­łam je na ka­felki, na które prze­cież mu­sia­łam na­zbie­rać, na pa­nele, na okno prze­suwne, o ja­kim ma­rzy­łam. Bra­łam wszystko, jak leci, by­leby tylko za­ro­bić. Nie za­uwa­ży­łam, że swą po­stawą wy­ka­zuję bier­ność w tym, by spra­wo­wać bo­daj pro­wi­zo­ryczną kon­trolę nad moim za­wo­do­wym ży­ciem.

„Ania weź­mie wszystko” w pew­nym mo­men­cie za­częło mi cią­żyć. Chyba wtedy, kiedy z wy­cień­cze­nia za­częły się u mnie krwo­toki z nosa. Mimo to mia­łam ogromne trud­no­ści z przy­bra­niem aser­tyw­nej po­stawy, da­ją­cej moż­li­wość po­dej­mo­wa­nia wła­snych de­cy­zji. Moim ży­ciem za­częła rzą­dzić bier­ność. Od­da­wa­łam swój czas w ręce in­nych i sie­dzia­łam ci­cho, pro­wa­dząc w du­chu we­wnętrzną walkę. Aż w końcu de­cy­zje z ze­wnątrz za­pa­dały kom­plet­nie bez mo­jego udziału. A ja nie po­tra­fi­łam od­mó­wić.

Pa­mię­tam, że moja sze­fowa do­stała pro­po­zy­cję, aby wszyst­kie pra­cu­jące w klu­bie in­struk­torki wy­stą­piły pod­czas kon­certu or­ga­ni­zo­wa­nego na rzecz Wiel­kiej Or­kie­stry Świą­tecz­nej Po­mocy. Ozna­czało to, że do mo­jego planu za­jęć miały do­łą­czyć jesz­cze próby zwią­zane z przy­go­to­wa­niem tego wy­da­rze­nia. Po­czu­łam, że to jest ten mo­ment, kiedy mogę się od­wdzię­czyć tejże ak­cji, gdyż mój syn swego czasu ko­rzy­stał ze sprzętu za­ku­pio­nego przez Or­kie­strę, kiedy po­dej­rze­wano u niego kło­poty ze słu­chem. Było więc dla mnie ja­sne, że za­an­ga­żuję się w przy­go­to­wa­nie wy­stępu. Ćwi­czy­ły­śmy zwy­kle po za­ję­ciach, czyli póź­nymi wie­czo­rami. Próby prze­cią­gały się nie­kiedy do dwu­dzie­stej trze­ciej. Ko­lej­nego dnia mu­sia­łam wstać o pią­tej trzy­dzie­ści, aby zdą­żyć ze wszyst­kim do pracy. Mimo to uwa­ża­łam, że gra jest warta świeczki. Chcia­łam coś zro­bić dla in­nych lu­dzi. Dać z sie­bie wię­cej. Dziś wiem, że bra­łam zdro­wie na kre­dyt, który przy­szło mi spła­cić z wiel­kimi od­set­kami. Ale o tym póź­niej...

Wszystko szło świet­nie. Ćwi­czy­ły­śmy, pla­no­wa­ły­śmy stroje. Zrzu­ci­ły­śmy się na czarne ge­try, aby wy­glą­dać tak samo. Uśmie­cham się na wspo­mnie­nie o nich. Dziś kom­plet­nie wy­szły z mody. Wtedy na­to­miast były hi­tem. Na­sza sze­fowa wy­my­śliła fan­ta­styczny układ. Była w tym na­prawdę świetna. Po pro­stu miała nie­sa­mo­wity ta­lent do ukła­da­nia cho­re­ogra­fii. Zbli­żał się czas na­szego wy­stępu i mu­szę przy­znać, że czu­łam eks­cy­ta­cję. Ni­gdy nie wy­stę­po­wa­łam na sce­nie, tań­cząc przed kil­ku­set­oso­bową pu­blicz­no­ścią. Śpie­wać – śpie­wa­łam, na­wet dla więk­szego grona. Lecz ta­niec to zu­peł­nie coś in­nego. Zwłasz­cza syn­chro­niczny. Ozna­czało to, że je­śli choć jedna z nas po­pełni błąd, bę­dzie on na­tych­miast wi­doczny. Za­le­żało mi na tym, aby wy­paść do­brze i ni­komu nie przy­nieść wstydu. Gdy wy­wo­łano nas na scenę, mia­łam nogi jak z waty. Chwilę przed tym, jak mia­ły­śmy za­tań­czyć, sze­fowa za­żar­to­wała, że jak któ­raś z nas się po­myli, to ona wła­sno­ręcz­nie ją za­bije. Moje ko­le­żanki in­struk­torki ro­ze­śmiały się. Ja rów­nież, cho­ciaż wcale nie było mi do śmie­chu. Ba­łam się sze­fo­wej. Tak, dziś otwar­cie mu­szę przy­znać, że się jej ba­łam. Od jej na­stroju za­le­żało to, ile za­jęć mi przy­dzieli, w ja­kich go­dzi­nach i tak da­lej, co prze­kła­dało się na fi­nanse, któ­rych prze­cież tak bar­dzo z Re­mi­kiem po­trze­bo­wa­li­śmy.

Dasz radę, dasz radę – po­wta­rza­łam w my­ślach, aż wresz­cie mu­zyka wy­brzmiała z gło­śni­ków i roz­po­czął się nasz wy­stęp. Nogi mi się trzę­sły, zwłasz­cza że mój step był usta­wiony w pierw­szej li­nii, za­raz obok sze­fo­wej. Nie pa­mię­tam, jak udało mi się prze­brnąć przez nie­mal cały układ i się nie po­my­lić. Można po­wie­dzieć, że już za­czę­łam wi­tać się z gą­ską i świę­to­wać swoje zwy­cię­stwo nad tremą, kiedy w jed­nym z ostat­nich tak­tów za szybko ze­szłam ze stepu i po­dą­ży­łam w kie­runku zej­ścia ze sceny. Do­słow­nie uła­mek se­kundy póź­niej, zgod­nie z pla­nem, ze­szły z niej moje ko­le­żanki. Śmiały się, że się po­my­li­łam, i nikt nie wi­dział w tym pro­blemu. Nikt, z wy­jąt­kiem sze­fo­wej. Moje serce za­częło wa­lić jak mło­tem. Za ku­li­sami na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, a ja, kom­plet­nie po­zba­wiona po­czu­cia wła­snej war­to­ści, na­tych­miast za­czę­łam prze­pra­szać.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam, prze­pra­szam naj­moc­niej – po­wta­rza­łam, nie­mal łka­jąc.

Sze­fowa ob­rzu­ciła mnie chłod­nym, peł­nym po­gardy spoj­rze­niem, mó­wiąc, że nie chce mnie wi­dzieć na oczy. Za­klęła po tym siar­czy­ście, pusz­cza­jąc w moim kie­runku kilka uwag od­no­śnie do mo­jego wy­stępu i tego, jak je­stem bez­na­dziejna.

Roz­pła­ka­łam się i czym prę­dzej po­bie­głam do szatni. Nie od­po­wie­dzia­łam zu­peł­nie nic na jej za­rzuty. To był tylko wy­stęp przy oka­zji zbiórki pie­nię­dzy na Wielką Or­kie­strę, a nie ja­kaś olim­piada ani mi­strzo­stwa świata. Mało tego, ze­bra­ły­śmy owa­cje na sto­jąco i nikt na­wet mo­jego błędu nie za­uwa­żył. Mimo to czu­łam się bez­na­dziej­nie. By­łam tuż po roz­wo­dzie, pra­co­wa­łam od świtu do nocy, sta­ra­łam się, jak mo­głam. Łak­nę­łam do­brego słowa od dru­giego czło­wieka, a usły­sza­łam se­rię prze­kleństw, które dud­niły mi w uszach, gdy ucie­ka­łam do szatni.

Mu­szę tu­taj nad­mie­nić, że tuż przed wy­stę­pem sze­fowa ogło­siła wiel­kie świę­to­wa­nie, na które już wcze­śniej wszyst­kie by­ły­śmy za­pro­szone. Ja jed­nak świę­to­wać nie po­szłam. Na­wet się nie umy­łam ani nie prze­bra­łam ze spor­to­wego stroju. Po pro­stu za­bra­łam kurtkę, na­su­nę­łam na głowę czapkę i z pła­czem po­bie­głam do sa­mo­chodu. Było mi strasz­nie źle. Głowa pę­kała mi z emo­cji i zmę­cze­nia. Czu­łam się jak ktoś nie­po­trzebny. Moje ży­cie pry­watne się roz­pa­dło, a w za­wo­do­wym by­łam ostat­nią ofermą. Tak sie­bie wtedy po­strze­ga­łam.

Od­je­cha­łam spod klubu spor­to­wego, w któ­rym od­by­wał się kon­cert, i bez na­my­słu po­je­cha­łam na par­king przed urzę­dem mia­sta. Był późny wie­czór, a ja sie­dzia­łam w sa­mo­cho­dzie i pła­ka­łam. Nie wiem, dla­czego nie po­je­cha­łam do domu. Wo­la­łam sie­dzieć w sa­mo­cho­dzie i pła­kać z na­dzieją, że kie­dyś skoń­czą się te łzy i moje ży­cie się zmieni.

Z pła­czu wy­rwał mnie dźwięk te­le­fonu. Spoj­rza­łam na wy­świe­tlacz – dzwo­niła sze­fowa. Nie ode­bra­łam. Po pro­stu się ba­łam. Ba­łam się, że znów mnie zwy­my­śla i zmie­sza z bło­tem. Wy­rzu­ca­łam so­bie ten po­peł­niony na sce­nie błąd. Jak mo­głam być taka nie­uważna? Jak mo­głam zejść ze sceny wcze­śniej? No jak?

Co z cie­bie za oferma losu – mó­wi­łam do sie­bie, czu­jąc się jesz­cze go­rzej.

Sze­fowa za­dzwo­niła jesz­cze kilka razy, aż wresz­cie dała so­bie spo­kój. Kiedy już się wy­pła­ka­łam, za­te­le­fo­no­wa­łam do jed­nej ze star­szych ko­le­ża­nek pra­cu­ją­cych w urzę­dzie. Za­pro­siła mnie na her­batę, wy­słu­chała, na­kar­miła. Pod­py­tała o ży­cie, zu­peł­nie mnie nie oce­nia­jąc. Miała syna nie­wiele młod­szego ode mnie i w cza­sie tej roz­mowy tro­chę mi mat­ko­wała. Po­trze­bo­wa­łam tego, gdyż w owym cza­sie nie mia­łam kon­taktu z wła­sną matką. Ko­le­żanka po­wie­działa, że mu­szę pod­jąć ja­kieś de­cy­zje, bo na dłuż­szą metę nie dam rady tak pę­dzić.

– To cię wy­koń­czy, Ania. Nie mo­żesz tyle pra­co­wać i da­wać sobą po­mia­tać.

Uśmiech­nę­łam się smutno w od­po­wie­dzi. Wie­dzia­łam, że ma ra­cję. Są­dzi­łam jed­nak, że ona mówi z wła­snej per­spek­tywy. Miała męża, piękny dom, wspar­cie. A ja? Ja by­łam roz­wie­dziona, w wy­na­ję­tym miesz­ka­niu, z ma­łym dziec­kiem. Z czym do lu­dzi?

Po­je­cha­łam do domu, umy­łam się i gdy po­ło­ży­łam się do łóżka, do­cho­dziła pół­noc. Przy­mknę­łam oczy, nieco już spo­koj­niej­sza.

Co ma być, to bę­dzie. Ja­koś dam radę – po­wta­rza­łam so­bie. Za­czę­łam się mo­dlić, cho­ciaż nie był to szczy­towy czas mo­jej obec­no­ści przy Bogu. Mimo to pro­si­łam Go, aby ja­koś wpły­nął na sze­fową, by tylko już na mnie nie wrzesz­czała, kiedy na­za­jutrz wrócę do pracy. Nie mia­łam siły na emo­cjo­nalne prze­py­chanki.

Nie uwie­rzysz, co się stało, ale sze­fowa chwilę po­tem do mnie za­dzwo­niła. A ja ze stra­chu znów nie ode­bra­łam. Kilka mi­nut póź­niej nad­szedł ese­mes, mniej wię­cej ta­kiej tre­ści:

Ania, prze­pra­szam za swoje za­cho­wa­nie. Nie po­win­nam była się tak uno­sić. Dzwo­ni­łam, bo chcia­łam, abyś z nami świę­to­wała, ale nie ode­bra­łaś.

Do­bra­noc.

Nie mo­głam uwie­rzyć wła­snym oczom. Po­trak­to­wa­łam ten ese­mes jak od­po­wiedź na swoją mo­dli­twę. Po­wiem wię­cej. Ta krótka wia­do­mość zna­czyła dla mnie chyba na­wet wię­cej niż po­chwała z ust sze­fo­wej. Po­szłam spo­koj­nie spać, ufa­jąc, że w po­nie­dzia­łek w pracy bę­dzie okej.

Przez ko­lejne dni pra­co­wa­łam jesz­cze cię­żej, da­jąc z sie­bie jesz­cze wię­cej. Oprócz pie­nię­dzy tak bar­dzo po­trze­bo­wa­łam po­chwały. I otrzy­my­wa­łam je! Moje klientki mnie uwiel­biały. Na aqu­aaero­bik, mimo póź­nej go­dziny, ko­nieczne były za­pisy. Sala, gdzie pro­wa­dzi­łam za­ję­cia wzmac­nia­jące, pę­kała w szwach. Pro­wa­dzi­łam też spin­ning – tre­ning na ro­we­rach sta­cjo­nar­nych. Tu­taj rów­nież ko­nieczne były za­pisy. Lu­dzie zna­jący moją hi­sto­rię wciąż mnie po­dzi­wiali, wy­ra­ża­jąc swój za­chwyt sło­wami: „Jak można tak ciężko pra­co­wać i być cią­gle uśmiech­nię­tym?”. Szcze­rze mó­wiąc, nie wiem, jak ja to wtedy wy­trzy­my­wa­łam. Chyba tliła się we mnie iskra na­dziei na lep­sze. By­łam, i zresztą wciąż je­stem, ra­dy­kalną opty­mistką. Wie­rzy­łam, że nic nie trwa wiecz­nie i coś się nie­ba­wem zmieni, a wów­czas tro­chę od­pocznę.

Klienci mó­wili: „Uczeń prze­rósł mi­strza”. Nie po­wiem, schle­biało mi to. Schle­biało do tego stop­nia, że stra­ci­łam czuj­ność. Ja­kiś czas póź­niej za­dzwo­niła do mnie sze­fowa. Było bar­dzo późno. Grubo po pół­nocy. Wy­stra­szy­łam się, że te­le­fo­nuje, bo coś się stało. Gdy ode­bra­łam, usły­sza­łam se­rię za­rzu­tów pod swoim ad­re­sem. Sze­fowa krzy­czała tak gło­śno, że od­su­nę­łam słu­chawkę od ucha. Ba­łam się, że obu­dzi mo­jego synka, więc ze­szłam z an­tre­soli, gdzie spa­li­śmy ra­zem, i za­mknę­łam się w ła­zience.

– Ob­ga­du­jesz mnie! – wrzesz­czała. – Roz­po­wia­dasz na mój te­mat ja­kieś nie­stwo­rzone hi­sto­rie!

Nie mia­łam po­ję­cia, o co jej cho­dzi. Nie mia­łam siły na to, aby zro­bić po­rządne za­kupy do domu. Nie pa­mię­ta­łam już, kiedy ostat­nimi czasy w ogóle spo­tka­łam się z ja­kąś ko­le­żanką. To, co mó­wiła, spra­wiło, że zro­biło mi się słabo. Usia­dłam na za­mknię­tej to­a­le­cie, po­zwa­la­jąc łzom pły­nąć. Wy­słu­cha­łam wszyst­kich za­rzu­tów i... nie po­wie­dzia­łam nic na swoją obronę. Dasz wiarę? Zu­peł­nie nic. Taka by­łam „od­ważna”. Kiedy sze­fowa się wy­krzy­czała, roz­łą­czyła się, a ja zo­sta­łam sama ze swoim bó­lem. Nie wiem, jak długo sie­dzia­łam w tej ła­zience i pła­ka­łam. Na gó­rze (tak na­zy­wa­łam an­tre­solę pod su­fi­tem) spał mój kil­ku­letni sy­nek. Nie mo­głam do niego wró­cić w ta­kim sta­nie. Sie­dzia­łam więc i wy­łam w tej ła­zience. Kłó­ci­łam się z Bo­giem, a za­raz po­tem Go prze­pra­sza­łam i pro­si­łam, aby dał mi siłę, bym wstała z tej to­a­lety i wresz­cie coś zro­biła ze swoim ży­ciem. Kiedy nieco się uspo­ko­iłam, na­pi­sa­łam esmesa do sze­fo­wej.

Nie ob­ga­duję ni­kogo. Nie mam na to czasu.

Za bar­dzo je­stem za­jęta pracą na dwa etaty i wy­cho­wa­niem syna w po­je­dynkę.

Nie ży­czę so­bie, abyś do mnie dzwo­niła po no­cach.

Je­śli jesz­cze raz to zro­bisz, to się zwol­nię.

Aha, jesz­cze jedno. Od­tąd Ania nie bie­rze wszyst­kiego.

Nie wci­skaj mi za­stępstw, kiedy tylko przyj­dzie ci na to ochota.

Pro­szę, abyś za każ­dym ra­zem uzgad­niała ze mną, za­nim za­go­spo­da­ru­jesz mi czas. Nie ma już we mnie zgody na ta­kie trak­to­wa­nie.

Klik­nę­łam „wy­ślij”, czu­jąc ogromny