Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Człowiek ma prawo do wszystkich emocji. Ma też prawo do uznania swoich krzywd i stanięcia w PRAWDZIE.
Trudy dzieciństwa, anoreksja, bulimia, uzależnienie od sportu, nieudane małżeństwo, samotne macierzyństwo, wieloletnia terapia jako osoby współuzależnionej i wiele innych, nie odniosły zwycięstwa nad pełnym radości uśmiechem.
Autorka znana z niebywałego autentyzmu, dzieląc się skrawkami ze swojej codzienności, łamie stereotypy dotyczące osób pochodzących z trudnych środowisk.
Swoim zwyczajem nie unika niewygodnych tematów, a jej odważne szczerość, wylewność i humor inspirują do poddania się refleksji nad własnym życiem.
Napisane z gawędziarskim talentem opowieści o drodze zwykłej dziewczyny, która mimo licznych upadków stara się żyć życie ze swoich marzeń, niewątpliwie rozbudzają nadzieję.
Optymizm bijący z szokujących faktów, został przekuty w Ciche cuda. A te zdumiewają, otwierają szeroko oczy i nie pozwalają oderwać się od lektury.
Niemczynow wciska w fotel i… czyni to z niebywałym wdziękiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 23 min
Lektor: Anna Niemczynow
Mamy siebie, kochajmy siebie, dbajmy o to, co nasze.
Wspierajmy się ciągle i zawsze.
Mężowi i dzieciom – jesteście moim największym sukcesem.
Wstęp
Nie ma w Tobie skazy
Żyjemy w świecie, w którym nasi duchowi wrogowie nigdy nie ogłoszą rozejmu. Warto o tym pamiętać. To pomoże nam wyzbyć się oczekiwań, że wszystko w końcu ułoży się tak, jak chcemy. To uleczy nas z pragnienia, że raz wypracowany spokój pozostanie z nami na zawsze.
Ćwiczyć się w radosnej dyscyplinie i nie używać określenia „zły dzień”, bez względu na to, jak bardzo jest mi ciężko – o to możemy się postarać i jeśli chcemy żyć z uśmiechem, konieczne jest, abyśmy podjęli wysiłek. Wszak gdy zbyt długo będziemy się wpatrywać w problemy, zginiemy pod ich ciężarem. Co z tego, że będziemy oddychać, jeśli oddech będzie płytki i każde jego zaczerpnięcie sprawi nam ból? Przecież tego nie chcemy. Śmiem twierdzić, że Ty, moja przyjaciółko, Ty, mój przyjacielu, czytający te słowa, do masochistów nie należysz.
Pragniemy szczęścia, spokoju, miłości, dobra. Powiem więcej – pragniemy „świętego spokoju”, a gdy ktoś spyta nas, co ten „święty spokój” dla nas oznacza, większość zwyczajnie nie potrafi na to pytanie odpowiedzieć. Ja zadałam je sobie wiele lat temu. Wtedy, gdy zostałam mamą samotnie wychowującą młodego człowieka. Jakby z dnia na dzień wszystko, co było mi znane, przestało istnieć. Pękło jak bańka mydlana. Rozumiesz? Na pewno.
Domyślam się, że i w Twoim życiu były takie momenty. To wrażenie, że teraz to już nie wstaniesz z kolan. Twój krzyk albo milczenie z zaciśniętymi zębami: „Niech wszyscy dadzą mi święty spokój”.
Wszyscy!
Wszyscy!
Wszyscy!
I towarzyszące temu sprzeciwowi gniew oraz złość. Pamiętasz?
A gdyby tak odsunąć się od tych wszystkich, którzy ten spokój zakłócają? Przestać oczekiwać, że dadzą ci to, czego szukasz? No właśnie...
Być może spotkałaś/spotkałeś się już z moją twórczością albo mignęłam Ci gdzieś w social mediach. Jeśli nie, to przedstawię się krótko. Nazywam się Anna Harłukowicz-Niemczynow. Tajemnicze „H” przed nazwiskiem to pamiątka po innym życiu, po którym uczyłam się wstawać z kolan. Nie wiem, czy tak masz, że kiedy chcesz z czymś totalnie zerwać, pozbywasz się wszelkiego rodzaju pamiątek. Ja tak robię. Jednak „H” pochodzące od pierwszej litery nazwiska „Harłukowicz” postanowiłam zatrzymać. Dlaczego? Za moment Ci o tym opowiem. Jestem autorką kilkunastu powieści, mamą, żoną i podobno właścicielką przepięknego uśmiechu, który – jak niektórzy sądzą – podnosi na duchu. Ale zdarza się, że ten uśmiech doprowadza do szewskiej pasji. No bo jak można tak ciągle bezczelnie zacieszać? No jak?
Otóż można, a na pewno warto się tego uczyć.
Niezależnie od tego, do której z grup należysz, chciałabym Ci się przyznać, że ten uśmiech to nie jest dar z niebios. To coś, na co każdego dnia pracuję. Ty też możesz. Pytanie tylko, czy podejmiesz decyzję, że chcesz. I chociaż wielokrotnie, jeśli mnie znasz, ten mój uśmiech rozjaśniał Ci dzień, to wiedz też, że w swej ludzkiej słabości i ja płaczę. Bólu i smutku nie da się całkowicie wyzbyć z naszego jestestwa i im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym szybciej zwyczajnie nam ulży.
Nie ma w Tobie skazy – oznacza, że bez względu na wszystko jest w Tobie niemierzalny ogrom dobra. Cichego dobra. Dobra, które nie wrzeszczy jak głodne dziecko, domagające się o uwagę.
Nie ma w Tobie skazy – oznacza, że jeśli tu jesteś, mam na myśli życie, to jest w tym sens. I nie piszę tego dlatego, że naczytałam się poradników i nauczyłam się, co mówić ludziom, aby poczuli się lepiej. JEST SENS W TWOIM ISTNIENIU! – jesteś tu potrzebna i potrzebny.
Nie ma w Tobie skazy – oznacza, że mimo niedoskonałości, jakie w sobie dostrzegasz, jesteś CUDEM NAD CUDAMI. Kimś, kto został powołany na ten świat celowo i z konkretnym zamiarem. Ktoś powie: „Ale jaka celowość? Jaki zamiar? Co za bzdury? Nie jestem Cudem”.
Otóż JESTEŚ CUDEM! Gdybyś nim nie był, nie była, nie byłoby Ciebie tutaj. Nikt by Cię na ten świat nie powołał. To przecież proste.
Nie ma w Tobie skazy – jest w Tobie MIŁOŚĆ. Być może uśpiona i nieświadoma, że może się rozlać na wszystko dookoła, uzdrawiając to, co wymaga uzdrowienia. To ona sprawi, że spojrzysz na wyzwania śmielej, odważniej i z większą pewnością siebie.
To, na czym się koncentrujesz, staje się Twoją codziennością. Smutki i ból będą w Twoim życiu i na starcie wolę Ci powiedzieć, że po lekturze tej książki one nie znikną. Ale jeśli przyjmiesz, że NIE MA W TOBIE SKAZY, BO JESTEŚ CUDEM, wówczas wszystko się zmieni. To akurat obiecać mogę. Wbrew pozorom wcale nie jest trudno zachwycić się życiem.
Opowieść 1
O poddaniu się i uznaniu,że nie na wszystko mamy wpływ
Wrócę do tego mojego nazwiska, bo przecież obiecałam Ci, przyjacielu, że wyjaśnię, skąd ono w ogóle się wzięło i dlaczego, zamiast posługiwać się nim w pełni, zostało owo „H”.
Wyobraź sobie dziewczynę pełną kompleksów, która zawsze podpierała ściany na szkolnych dyskotekach i w dzień Świętego Walentego sama wysyłała sobie kartki z życzeniami. Wiesz, aby koleżanki z klasy zazdrościły. Dlaczego tak bardzo mi na tym zależało? Doprawdy nie wiem. Ale tak, to byłam ja.
Nigdy nie należałam do szkolnych piękności. A już na pewno nie w czasach szkoły podstawowej. Owszem, miałam długie blond włosy, ale wtedy nie były postrzegane jako atut. Może dlatego, że byłam gruba i moja tusza jakby mnie zasłaniała. Tak, byłam gruba i często z tego powodu cierpiałam. Śmiem twierdzić, że już wtedy kiełkowało we mnie przekonanie, że muszę brać, co mi się trafi, bo inaczej zostanę sama, bez szansy na założenie rodziny, na której przecież tak bardzo mi zależało. Pamiętam, że gdy byłam chyba w pierwszej klasie szkoły podstawowej, zakochałam się w koledze, Darku. Zapytał przez naszą koleżankę, czy zostanę jego dziewczyną, a ja natychmiast się zgodziłam. Darek rzucił mnie po tygodniu, łamiąc moje serce i utwierdzając mnie w przekonaniu, że jestem do niczego. Tak wówczas o sobie myślałam. To był czas, kiedy hołdowano zasadzie „dzieci i ryby głosu nie mają”, a co za tym idzie, pewnie i nie mają uczuć.
Po Darku podkochiwałam się w kolegach mojego brata, ale z powodu tuszy nie dawałam sobie nawet szansy na myślenie, że i we mnie ktoś może się zakochać. Niemal cała wczesna młodość upłynęła mi na pielęgnowaniu kompleksów i przekonaniu, że jak już ktoś mnie zechce, to nie powinnam się zbyt długo zastanawiać. Dasz wiarę, że ważniejsze było dla mnie to, aby w ogóle ktoś ze mną był, niż to, kto to będzie i jak mi będzie w tym związku? Ani chwili nie poświęciłam na myślenie o tym, jaki powinien być człowiek, którego wybiorę na ojca moich dzieci.
W liceum zakochałam się w „M”. Myślę, że i on mnie lubił, a na pewno świetnie się ze mną bawił. Tyle że miał dziewczynę. Celowo używam tylko pierwszej litery imienia, gdyż z tego, co mi wiadomo, ta para dziś jest szczęśliwym małżeństwem. W każdym razie zanim to nastąpiło, przez wiele miesięcy „M” działał, jak to się teraz mówi, na dwa fronty. A ja na to pozwalałam! Teraz, gdy to piszę, aż się we mnie gotuje. Pozwalałam na bycie tą drugą, samej sobie odbierając szansę na to, aby człowiek, który na to zasługuje, wziął mnie za rękę bez lęku, że ktoś nas zobaczy, i przeszedł ze mną, dajmy na to, szkolnym korytarzem. Tak było. Sytuacje przeze mnie opisane nie są niczym nadzwyczajnym. Ot, życie. W jego trakcie próbowałam udowadniać, że jestem cool, wyluzowana i tak dalej. Udawałam, że wcale nie cierpię, chociaż do dziś pamiętam to złamane serce. Jako dorosła osoba wielokrotnie przytulałam samą siebie w wyobraźni, by ukoić wewnętrzne, potłuczone dziecko.
Miałam osiemnaście lat, gdy poznałam pierwszego męża, biologicznego tatę mojego syna Remika. Nie wiedziałam, czego chcę od związku. Bo w gruncie rzeczy co może wiedzieć osiemnastoletnia, zakompleksiona dziewczyna? Po prostu pragnęłam miłości. Chciałam jej chyba za nas dwoje i postanowiłam wypełnić to ważne dla mnie zadanie.
Zdałam do klasy maturalnej i zdecydowałam, że zainwestuję czas i energię w zdobycie mojego przyszłego męża. Słyszysz, jak teraz o tym opowiadam? Chciałam „zdobywać” miłość! Rany! – zrobiłam z uczucia jakiś szczyt, który ot tak, można osiągnąć i mieć go już na zawsze. Odhaczyć z listy rzeczy do zrobienia. Nie miałam świadomości, jak bardzo się mylę. Coś takiego, jak rozwój duchowy, było jeszcze przede mną. Na szczęście i na nieszczęście.
Chociaż oboje pochodziliśmy z tego samego, małego miasteczka i nasi rodzice się znali, to o istnieniu przyszłego pierwszego męża dowiedziałam się od mojego brata. Piotr powiedział:
– Ania, ty widziałaś, jakim autem przyjechał ten Harłukowicz? Nowym! Prosto z salonu! Stoi na parkingu obok rynku. Wszyscy je oglądają.
Podniosłam głowę znad książki, marszcząc brwi. Nowe auto? Czy dobrze słyszę? Nowym autem nie może jeździć ktoś, kto nie ma kontroli nad swoim życiem. (Tak wtedy myślałam). Muszę się dowiedzieć, kim jest ten cały Harłukowicz. Status materialny kojarzył mi się z poczuciem bezpieczeństwa, którego tak bardzo pragnęłam.
Jak do większości rzeczy, tak i do miłości podeszłam czysto zadaniowo. Wybrałam się na dyskotekę, chociaż nie lubię i nigdy nie lubiłam nocnego życia. Ale wiesz, jak jest, niekiedy warto poświęcić się w imię sprawy. Poszło tak, jak chciałam. Zakręciłam się gdzie trzeba i po pewnym czasie tańczyliśmy razem na parkiecie. Wtedy nie przeszkadzał mi mocno wyczuwalny zapach alkoholu. Skutecznie wyzbyłam się z głowy myśli, że może to mieć jakikolwiek wpływ na nasze przyszłe życie.
Pobraliśmy się, gdy miałam zaledwie dwadzieścia lat, a dwa lata później na świecie pojawił się mój ukochany syn, Remik. Jeden z dwóch największych cudów, jakich w życiu doświadczyłam. Nie uważam, abym była wtedy gotowa na przyjęcie tak pięknej łaski, jaką jest macierzyństwo. Miałam tylko dwadzieścia dwa lata. Mimo to starałam się najbardziej, jak to tylko możliwe, dając z siebie absolutne wszystko.
Nie mogę też powiedzieć, aby mąż mi nie pomagał. Lecz tak się składało, że przez większość czasu zwyczajnie go z nami nie było. Tłumaczył mi, że to przez obowiązki zawodowe, a ja pokornie wszystko przyjmowałam. Dopiero dziś, z perspektywy czasu, widzę, że na co dzień nie miałam pomocy znikąd. Takim przełomowym momentem, gdy pomyślałam, że chyba coś jest nie tak, jak powinno, była noc, kiedy ze zmęczenia usnęłam w czasie karmienia piersią i wypuściłam z rąk pięciomiesięczne dziecko. Dzięki Bogu anioł dobra czuwał nad nami, gdyż Remik jedynie sturlał się po moich nogach na łóżko, na którym siedziałam. Obudziłam się natychmiast. Oblał mnie gorący pot. Gdy mąż wrócił na weekend do domu, powiedziałam, że nie daję rady i że potrzebuję pomocy. Odparł, że nie może przecież zrezygnować z pracy, aby zająć się niemowlakiem. Nie miałam innego wyjścia, jak to po prostu przyjąć.
Gdy moje koleżanki biegały na randki, ja już miałam to, o co w gruncie rzeczy mi chodziło. Byłam mężatką, matką. Nie wzięłam ślubu z powodu ciąży, jak wówczas wiele osób myślało. U mnie zawsze wszystko musiało być jak spod linijki. Bez marginesu na przypadek czy ludzki błąd. I chyba dlatego tak trudno było mi się przyznać do faktu, że o moim małżeństwie można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest w nim miłość.
Dziś, po ponad dwudziestu latach, gdy na to wszystko patrzę, dochodzę do wniosku, że większość, czego doświadczyłam, stała się poniekąd na moje życzenie. Uknułam plan zwany małżeństwem i zrealizowałam go, zbytnio się nad nim nie zastanawiając. Byłam kompletnie niedojrzała emocjonalnie na taki krok, a jednak z jakichś przyczyn nie potrafiłam się zatrzymać w swoich działaniach. Wszystko miało iść zgodnie z planem. Zero odchyłek. Rozumiesz? Ale na Boga, tak się przecież nie da.
Urodził się Remik i zaczęły się schody. Nie było między nami, jego rodzicami, miłości na tyle silnej, by stworzyć prawdziwy, pełen szacunku i miłości dom. Podczas gdy ja próbowałam układać życie pod konkretny plan i realizować cele, tata Remika zwyczajnie, jak to młody mężczyzna, wolał iść z kolegami na piwo.
Wściekałam się. A im bardziej się wściekałam, tym większa powstawała między nami przepaść. Każde ciągnęło linę w swoją stronę i żadne nie chciało puścić. Ja, mimo wszystko, mimo bólu, jaki odczuwałam, chciałam ratować tę rodzinę, próbując zabraniać mężowi spotkań z kolegami, a on krzyczał, że... nie jest pantoflarzem. Nietrudno się domyślić, jaki miał być tego wszystkiego finał.
„Walka” – świadomie biorę to słowo w cudzysłów – trwała siedem lat. Z czego ostatnie dwa były istną tragedią. Wylądowałam na oddziale psychiatrycznym, gdyż tak bardzo zadręczałam się, że moje życie nie jest takie, jakie miało być. Takie, jak zaplanowałam. Tak się starałam, a tu masz ci, babo, placek. Misternie tkany plan, mówiąc delikatnie, po prostu się rypnął.
Doświadczenia zdobyte na oddziale wykorzystałam do napisania kilku scen w mojej debiutanckiej powieści W maratonie życia. W jakim musiałam być stanie, skoro z moich czerwonych adidasów wyciągnięto mi sznurówki, gdyż bano się o moje życie? Nietrudno się domyślić, że w kiepskim. Wam też, drodzy przyjaciele, Czytelnicy, gdy patrzycie na mój uśmiech, jest pewnie trudno w to wszystko uwierzyć.
A jednak. Wyciągnięto mi te sznurówki z butów, dano jakiś proszek i zostawiono. Spałam chyba z dobę, tak bardzo byłam wycieńczona. Wszystko, na czym mi zależało, o co walczyłam, co było dla mnie najważniejsze, okazało się złudzeniem. Podmuchem wiatru, delikatnym lotem motyla. Wiedziałam, że przede mną rozwód. Nie potrafiłam pogodzić się z tym, że nie ma w nas, rodzicach Remika, woli skutecznej walki. SKUTECZNEJ! Nie takiej na wyniszczenie, lecz na zrozumienie. Bolało... Bolało jak cholera.
Upadłam na dno. Dosłownie! Gdy wróciłam z oddziału psychiatrycznego do mieszkania, które kiedyś nazywałam domem, zwyczajnie osunęłam się na podłogę i myślałam, że już nigdy z niej nie wstanę. Najpierw leżałam i wyłam. Nie płakałam, lecz wyłam! Jak jakieś opuszczone, wygłodniałe zwierzę. Gdy już myślałam, że skończyły mi się łzy, przeturlałam się na kolana z zamiarem chwycenia ostatniej deski ratunku.
– Dobry Boże – wyszeptałam. – To ja. Ale się narobiło, co? Mógłbyś tak chociaż zerknąć w moją stronę? W naszą stronę. Mam synka. Ma na imię Remik i chce zostać pilotem. A ja, jego mama, nie mam siły żyć. Ja się już poddaję, wiesz? Już nie będę nic planować i zmuszać życia do niczego. Poddaję się, tylko proszę, daj mi siłę w tym poddaniu. Będę robić, co do mnie należy. Zerkniesz na mnie? Na nas? Tak zupełnie inaczej, bez planu. Ja się poddaję i biorę wszystko, co dla mnie masz. Tylko proszę, daj mi siłę, bo brak mi jej nawet na to, by zrobić dziecku śniadanie.
Niedawno, w jednym z wywiadów, zostałam zapytana o to, co bym poradziła kobiecie, która stoi na skraju i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Redaktorka powiedziała:
– Pani Aniu, pani stała nad przepaścią. A teraz, jak na panią patrzę, widzę kobietę sukcesu. Jak to się robi?
Jak to się robi? – powtórzyłam w myślach. A potem odparłam, zgodnie z tym, co czuję, że niekiedy trzeba odpuścić. Schować dumę do kieszeni i otwarcie przyznać, że coś nam się nie udało. Powiedzieć sobie wprost, że to czy tamto to totalna klapa i nie ma co się oszukiwać. Kiedy przyznasz się przed sobą, że coś nie wyszło i coś straciłaś, dajesz sobie prawo do przeżycia pewnego rodzaju żałoby. Ofiarowujesz sobie czas na płacz i pożegnanie. Wkraczasz w proces, w którego trakcie uznajesz przed sobą, że nie tylko los i źli ludzie wpędzili cię w tarapaty, lecz także ty miałaś w tym swój udział. A potem zaczynasz wyciągać wnioski i powolutku wstajesz z kolan, by zacząć działać.
Ja, Anna Harłukowicz-Niemczynow, pożegnałam dawne życie. Uznałam, że było, popłakałam nad nim i pozbyłam się niemal wszystkich pamiątek. Wszystkich oprócz nazwiska mojego pierwszego męża. Ono mi przypomina, skąd wiedzie mnie droga. Już raz leżałam na zimnej posadzce i wyłam z bólu nad utraconym życiem, w którym chciałam przypisać sobie moc, jakiej człowiek nigdy nie miał i miał nie będzie. Moc pochodzącą od Boga. Kogoś większego od nas, komu można oddać wszystko. Ta postawa nazywa się pokorą.
Pokornie przyjmuję, że nie na wszystko mam wpływ.
Pokornie przyjmuję, że nie zawsze musi być tak, jak chcę i jak zaplanowałam.
Pokornie uznaję, że się poddaję, i dziś potrafię czynić to bez lęku, że coś tracę.
„Niech będzie wola Twoja”.
Kocham, pracuję, staram się, robię wszystko, co w mojej mocy, ale nie przywiązuję się do efektów.
Powtórzę raz jeszcze: NIE PRZYWIĄZUJĘ SIĘ DO EFEKTÓW. NIE MUSZĘ MIEĆ NAD WSZYSTKIM KONTROLI. Otwieram się na niespodzianki. Przymykam oczy, zakładam dłonie za głowę i uśmiecham się, mówiąc: NIE NA WSZYSTKO MAM WPŁYW. Nie muszę go mieć! To takie uwalniające.
Mogę odetchnąć głęboko i powiedzieć: Ty się tym zajmij, Boże, mój przyjacielu. A potem serdecznie się do siebie w lustrze uśmiechnąć.
Lubię to moje nazwisko Harłukowicz. Nosi je mój syn i jeśli musiałam coś załatwić w jego szkole, gdy się przedstawiałam, od razu było wiadomo, kim jestem. Lecz jak zaczęłam pisać książki, moje oba nazwiska z ledwością mieściłyby się na okładce. Dlatego zostało tylko „H”. I dobrze. Niech już tak będzie.
Bierność – jest oddaniem decyzji w ręce innych.
Agresywność – jest podejmowaniem decyzji za innych.
Asertywność – jest podejmowaniem własnych decyzji.
I braniem za nie odpowiedzialności.
Anna H. Niemczynow z kilkumiesięcznym synem, 2004 rok
Opowieść 2
O braniu wszystkiego jak leci
Poddanie się i zaufanie życiu nie oznacza, że mamy być bierni i kompletnie zdawać się na to, co przynosi nam los. Wyobrażasz sobie, że na przykład idziesz ulicą i w swej kompletnej bierności wobec świata nie zwracasz uwagi na to, co się dookoła Ciebie dzieje? To mogłoby być niebezpieczne. Mógłbyś, mój drogi przyjacielu, moja przyjaciółko, na przykład wpaść pod samochód, tramwaj albo jakiś inny pojazd. Nie robiąc kompletnie nic ze swoim życiem, często oddajemy władzę nad nim osobom zupełnie przypadkowym.
Tuż po tym, jak się rozwiodłam i zostałam z synkiem sama, potrzebowałam pieniędzy. To jakby jasne. Pracowałam jako urzędniczka państwowa w Urzędzie Miasta Kołobrzeg, lecz jedna pensja nie wystarczała, aby żyć z luzem i poczuciem bezpieczeństwa. Co z tego, że miałam ukończone studia magisterskie, które podobno miały mi gwarantować dostatnie życie. Co z tego? Dziś bardziej skłaniałabym się ku stwierdzeniu, że jak ktoś ma łeb na karku, to i bez studiów sobie poradzi. Zaznaczę jednak, że nie zniechęcam nikogo do podejmowania edukacji ;-) Powiem więcej – zachęcam do niej gorąco. To, co mamy w głowie, zostanie z nami. Nikt nam tego nie odbierze.
Wracając do sprawy, na szczęście nikt w urzędzie nie robił mi problemów, abym mogła gdzieś dorobić. Zresztą, praca, jaką wykonywałam po godzinach, w żaden sposób nie konkurowała z tą na etacie. Tak więc, aby jakoś utrzymać się na finansowej powierzchni, od siódmej trzydzieści do piętnastej trzydzieści pracowałam w urzędzie, a od szesnastej niekiedy do dwudziestej drugiej stawałam się instruktorką fitnessu.
Szkoda, że mnie teraz nie widzisz, przyjacielu, Czytelniku. Wzdycham na samo wspomnienie o tym. Nietrudno zauważyć, że między jedną a drugą pracą miałam tylko pół godziny przerwy. Często już w urzędowej toalecie zmieniałam szpilki na adidasy i czym prędzej jechałam po synka do przedszkola, a potem razem z nim pędziłam na salę fitness, modląc się, aby tylko zdążyć, zanim utworzy się gigantyczny korek. Kilkuletni wówczas Remik z ponadprzeciętną dojrzałością brał step służący do ćwiczeń i w rogu sali robił sobie bazę, gdzie bawił się autkami, malował, rysował i tak dalej. Wszystko po to, aby mi nie przeszkadzać. Ktoś powie teraz: „Musiało ci być bardzo trudno”. Owszem, łatwo nie było, ale wraz z poddaniem się Panu Bogu, o czym wspomniałam w poprzedniej opowieści, wstąpiły we mnie niewiarygodne mentalne siły. Po prostu musiałam dać radę. Nie było innej opcji. Wyprowadziłam się od byłego męża i wynajęłam maleńkie, 26-metrowe mieszkanie, i oczekiwałam, aż wybuduje się to, które kupiłam. Nie masz pojęcia, jakże byłam dumna, podpisując umowę na własne, 34-metrowe gniazdko.
Pracowałam, pracowałam i pracowałam. Od świtu do nocy. W nocy robiłam pranie, wieszałam je, prasowałam, gotowałam zupę, najczęściej rosół, bo tak było najprościej. Doświadczyłam w tym czasie przeogromnej pomocy od innych ludzi. Pamiętam pewnego Macieja, trenera kołobrzeskiej Kotwicy (klub piłkarski). Maciej często zabierał mojego Remika, gdy prowadziłam zajęcia, aby z nim pograć w piłkę czy porysować w holu kołobrzeskiego centrum sportowego Millenium. Raz w tygodniu, również zupełnie bezinteresownie, pomagała mi Ewelina, koleżanka z urzędu. Przychodziła do mnie do domu i zostawała z Remikiem aż do dwudziestej trzeciej. Serce pękało mi z wdzięczności za tę pomoc, gdyż dzięki niej mój syn nie musiał siedzieć ze mną w pracy. Pomagały mi też koleżanki z recepcji i koledzy pracujący na basenie, gdzie prowadziłam aquaaerobik. Podczas gdy ja miałam zajęcia, mój Remik bawił się w basenie pod okiem ratowników.
Mam łzy w oczach, kiedy to piszę. Do dziś wypełnia mnie za tę pomoc wdzięczność. Prawie nie jadłam w tamtym czasie. Doświadczenia wtedy zdobyte opisałam w powieści Zostań, ile chcesz, którą serdecznie polecam. Pewnie zastanawiasz się, mój przyjacielu, kiedy miałam czas na normalne życie. No właśnie... prawie nie miałam normalnego życia. Mój synek wychowywał się sam, jakby przy okazji, bo ja pochłonięta byłam zarabianiem na kupno mieszkania. Niby przypadkiem, lecz jednak utarło się gdzieś w moim otoczeniu przekonanie, że jeśli chodzi o pieniądze, to jestem zdesperowana. Gdy koleżanki na fitnessie potrzebowały zastępstwa na swoje zajęcia, od razu biegły do mnie. Gdzieś w kuluarach powstał nawet tekst: „Ania weźmie wszystko...”. Jest mi smutno, gdy o tym wspominam. Z owego „Ania weźmie wszystko” w późniejszym czasie zaczęto nawet żartować. Aż w końcu przestano mnie pytać, czy w ogóle mam siłę na wzięcie dodatkowych zajęć. Ot, po prostu mnie o tym informowano. Początkowo nie widziałam w tym problemu. Potrzebowałam pieniędzy, a każda dodatkowa godzina pracy to było jakieś trzydzieści złotych więcej w naszym, moim i syna, domowym budżecie. Dla nas były to ogromne kwoty. Gigantyczne! Przeliczałam je na kafelki, na które przecież musiałam nazbierać, na panele, na okno przesuwne, o jakim marzyłam. Brałam wszystko, jak leci, byleby tylko zarobić. Nie zauważyłam, że swą postawą wykazuję bierność w tym, by sprawować bodaj prowizoryczną kontrolę nad moim zawodowym życiem.
„Ania weźmie wszystko” w pewnym momencie zaczęło mi ciążyć. Chyba wtedy, kiedy z wycieńczenia zaczęły się u mnie krwotoki z nosa. Mimo to miałam ogromne trudności z przybraniem asertywnej postawy, dającej możliwość podejmowania własnych decyzji. Moim życiem zaczęła rządzić bierność. Oddawałam swój czas w ręce innych i siedziałam cicho, prowadząc w duchu wewnętrzną walkę. Aż w końcu decyzje z zewnątrz zapadały kompletnie bez mojego udziału. A ja nie potrafiłam odmówić.
Pamiętam, że moja szefowa dostała propozycję, aby wszystkie pracujące w klubie instruktorki wystąpiły podczas koncertu organizowanego na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Oznaczało to, że do mojego planu zajęć miały dołączyć jeszcze próby związane z przygotowaniem tego wydarzenia. Poczułam, że to jest ten moment, kiedy mogę się odwdzięczyć tejże akcji, gdyż mój syn swego czasu korzystał ze sprzętu zakupionego przez Orkiestrę, kiedy podejrzewano u niego kłopoty ze słuchem. Było więc dla mnie jasne, że zaangażuję się w przygotowanie występu. Ćwiczyłyśmy zwykle po zajęciach, czyli późnymi wieczorami. Próby przeciągały się niekiedy do dwudziestej trzeciej. Kolejnego dnia musiałam wstać o piątej trzydzieści, aby zdążyć ze wszystkim do pracy. Mimo to uważałam, że gra jest warta świeczki. Chciałam coś zrobić dla innych ludzi. Dać z siebie więcej. Dziś wiem, że brałam zdrowie na kredyt, który przyszło mi spłacić z wielkimi odsetkami. Ale o tym później...
Wszystko szło świetnie. Ćwiczyłyśmy, planowałyśmy stroje. Zrzuciłyśmy się na czarne getry, aby wyglądać tak samo. Uśmiecham się na wspomnienie o nich. Dziś kompletnie wyszły z mody. Wtedy natomiast były hitem. Nasza szefowa wymyśliła fantastyczny układ. Była w tym naprawdę świetna. Po prostu miała niesamowity talent do układania choreografii. Zbliżał się czas naszego występu i muszę przyznać, że czułam ekscytację. Nigdy nie występowałam na scenie, tańcząc przed kilkusetosobową publicznością. Śpiewać – śpiewałam, nawet dla większego grona. Lecz taniec to zupełnie coś innego. Zwłaszcza synchroniczny. Oznaczało to, że jeśli choć jedna z nas popełni błąd, będzie on natychmiast widoczny. Zależało mi na tym, aby wypaść dobrze i nikomu nie przynieść wstydu. Gdy wywołano nas na scenę, miałam nogi jak z waty. Chwilę przed tym, jak miałyśmy zatańczyć, szefowa zażartowała, że jak któraś z nas się pomyli, to ona własnoręcznie ją zabije. Moje koleżanki instruktorki roześmiały się. Ja również, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Bałam się szefowej. Tak, dziś otwarcie muszę przyznać, że się jej bałam. Od jej nastroju zależało to, ile zajęć mi przydzieli, w jakich godzinach i tak dalej, co przekładało się na finanse, których przecież tak bardzo z Remikiem potrzebowaliśmy.
Dasz radę, dasz radę – powtarzałam w myślach, aż wreszcie muzyka wybrzmiała z głośników i rozpoczął się nasz występ. Nogi mi się trzęsły, zwłaszcza że mój step był ustawiony w pierwszej linii, zaraz obok szefowej. Nie pamiętam, jak udało mi się przebrnąć przez niemal cały układ i się nie pomylić. Można powiedzieć, że już zaczęłam witać się z gąską i świętować swoje zwycięstwo nad tremą, kiedy w jednym z ostatnich taktów za szybko zeszłam ze stepu i podążyłam w kierunku zejścia ze sceny. Dosłownie ułamek sekundy później, zgodnie z planem, zeszły z niej moje koleżanki. Śmiały się, że się pomyliłam, i nikt nie widział w tym problemu. Nikt, z wyjątkiem szefowej. Moje serce zaczęło walić jak młotem. Za kulisami nasze spojrzenia się spotkały, a ja, kompletnie pozbawiona poczucia własnej wartości, natychmiast zaczęłam przepraszać.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam najmocniej – powtarzałam, niemal łkając.
Szefowa obrzuciła mnie chłodnym, pełnym pogardy spojrzeniem, mówiąc, że nie chce mnie widzieć na oczy. Zaklęła po tym siarczyście, puszczając w moim kierunku kilka uwag odnośnie do mojego występu i tego, jak jestem beznadziejna.
Rozpłakałam się i czym prędzej pobiegłam do szatni. Nie odpowiedziałam zupełnie nic na jej zarzuty. To był tylko występ przy okazji zbiórki pieniędzy na Wielką Orkiestrę, a nie jakaś olimpiada ani mistrzostwa świata. Mało tego, zebrałyśmy owacje na stojąco i nikt nawet mojego błędu nie zauważył. Mimo to czułam się beznadziejnie. Byłam tuż po rozwodzie, pracowałam od świtu do nocy, starałam się, jak mogłam. Łaknęłam dobrego słowa od drugiego człowieka, a usłyszałam serię przekleństw, które dudniły mi w uszach, gdy uciekałam do szatni.
Muszę tutaj nadmienić, że tuż przed występem szefowa ogłosiła wielkie świętowanie, na które już wcześniej wszystkie byłyśmy zaproszone. Ja jednak świętować nie poszłam. Nawet się nie umyłam ani nie przebrałam ze sportowego stroju. Po prostu zabrałam kurtkę, nasunęłam na głowę czapkę i z płaczem pobiegłam do samochodu. Było mi strasznie źle. Głowa pękała mi z emocji i zmęczenia. Czułam się jak ktoś niepotrzebny. Moje życie prywatne się rozpadło, a w zawodowym byłam ostatnią ofermą. Tak siebie wtedy postrzegałam.
Odjechałam spod klubu sportowego, w którym odbywał się koncert, i bez namysłu pojechałam na parking przed urzędem miasta. Był późny wieczór, a ja siedziałam w samochodzie i płakałam. Nie wiem, dlaczego nie pojechałam do domu. Wolałam siedzieć w samochodzie i płakać z nadzieją, że kiedyś skończą się te łzy i moje życie się zmieni.
Z płaczu wyrwał mnie dźwięk telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz – dzwoniła szefowa. Nie odebrałam. Po prostu się bałam. Bałam się, że znów mnie zwymyśla i zmiesza z błotem. Wyrzucałam sobie ten popełniony na scenie błąd. Jak mogłam być taka nieuważna? Jak mogłam zejść ze sceny wcześniej? No jak?
Co z ciebie za oferma losu – mówiłam do siebie, czując się jeszcze gorzej.
Szefowa zadzwoniła jeszcze kilka razy, aż wreszcie dała sobie spokój. Kiedy już się wypłakałam, zatelefonowałam do jednej ze starszych koleżanek pracujących w urzędzie. Zaprosiła mnie na herbatę, wysłuchała, nakarmiła. Podpytała o życie, zupełnie mnie nie oceniając. Miała syna niewiele młodszego ode mnie i w czasie tej rozmowy trochę mi matkowała. Potrzebowałam tego, gdyż w owym czasie nie miałam kontaktu z własną matką. Koleżanka powiedziała, że muszę podjąć jakieś decyzje, bo na dłuższą metę nie dam rady tak pędzić.
– To cię wykończy, Ania. Nie możesz tyle pracować i dawać sobą pomiatać.
Uśmiechnęłam się smutno w odpowiedzi. Wiedziałam, że ma rację. Sądziłam jednak, że ona mówi z własnej perspektywy. Miała męża, piękny dom, wsparcie. A ja? Ja byłam rozwiedziona, w wynajętym mieszkaniu, z małym dzieckiem. Z czym do ludzi?
Pojechałam do domu, umyłam się i gdy położyłam się do łóżka, dochodziła północ. Przymknęłam oczy, nieco już spokojniejsza.
Co ma być, to będzie. Jakoś dam radę – powtarzałam sobie. Zaczęłam się modlić, chociaż nie był to szczytowy czas mojej obecności przy Bogu. Mimo to prosiłam Go, aby jakoś wpłynął na szefową, by tylko już na mnie nie wrzeszczała, kiedy nazajutrz wrócę do pracy. Nie miałam siły na emocjonalne przepychanki.
Nie uwierzysz, co się stało, ale szefowa chwilę potem do mnie zadzwoniła. A ja ze strachu znów nie odebrałam. Kilka minut później nadszedł esemes, mniej więcej takiej treści:
Ania, przepraszam za swoje zachowanie. Nie powinnam była się tak unosić. Dzwoniłam, bo chciałam, abyś z nami świętowała, ale nie odebrałaś.
Dobranoc.
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Potraktowałam ten esemes jak odpowiedź na swoją modlitwę. Powiem więcej. Ta krótka wiadomość znaczyła dla mnie chyba nawet więcej niż pochwała z ust szefowej. Poszłam spokojnie spać, ufając, że w poniedziałek w pracy będzie okej.
Przez kolejne dni pracowałam jeszcze ciężej, dając z siebie jeszcze więcej. Oprócz pieniędzy tak bardzo potrzebowałam pochwały. I otrzymywałam je! Moje klientki mnie uwielbiały. Na aquaaerobik, mimo późnej godziny, konieczne były zapisy. Sala, gdzie prowadziłam zajęcia wzmacniające, pękała w szwach. Prowadziłam też spinning – trening na rowerach stacjonarnych. Tutaj również konieczne były zapisy. Ludzie znający moją historię wciąż mnie podziwiali, wyrażając swój zachwyt słowami: „Jak można tak ciężko pracować i być ciągle uśmiechniętym?”. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak ja to wtedy wytrzymywałam. Chyba tliła się we mnie iskra nadziei na lepsze. Byłam, i zresztą wciąż jestem, radykalną optymistką. Wierzyłam, że nic nie trwa wiecznie i coś się niebawem zmieni, a wówczas trochę odpocznę.
Klienci mówili: „Uczeń przerósł mistrza”. Nie powiem, schlebiało mi to. Schlebiało do tego stopnia, że straciłam czujność. Jakiś czas później zadzwoniła do mnie szefowa. Było bardzo późno. Grubo po północy. Wystraszyłam się, że telefonuje, bo coś się stało. Gdy odebrałam, usłyszałam serię zarzutów pod swoim adresem. Szefowa krzyczała tak głośno, że odsunęłam słuchawkę od ucha. Bałam się, że obudzi mojego synka, więc zeszłam z antresoli, gdzie spaliśmy razem, i zamknęłam się w łazience.
– Obgadujesz mnie! – wrzeszczała. – Rozpowiadasz na mój temat jakieś niestworzone historie!
Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi. Nie miałam siły na to, aby zrobić porządne zakupy do domu. Nie pamiętałam już, kiedy ostatnimi czasy w ogóle spotkałam się z jakąś koleżanką. To, co mówiła, sprawiło, że zrobiło mi się słabo. Usiadłam na zamkniętej toalecie, pozwalając łzom płynąć. Wysłuchałam wszystkich zarzutów i... nie powiedziałam nic na swoją obronę. Dasz wiarę? Zupełnie nic. Taka byłam „odważna”. Kiedy szefowa się wykrzyczała, rozłączyła się, a ja zostałam sama ze swoim bólem. Nie wiem, jak długo siedziałam w tej łazience i płakałam. Na górze (tak nazywałam antresolę pod sufitem) spał mój kilkuletni synek. Nie mogłam do niego wrócić w takim stanie. Siedziałam więc i wyłam w tej łazience. Kłóciłam się z Bogiem, a zaraz potem Go przepraszałam i prosiłam, aby dał mi siłę, bym wstała z tej toalety i wreszcie coś zrobiła ze swoim życiem. Kiedy nieco się uspokoiłam, napisałam esmesa do szefowej.
Nie obgaduję nikogo. Nie mam na to czasu.
Za bardzo jestem zajęta pracą na dwa etaty i wychowaniem syna w pojedynkę.
Nie życzę sobie, abyś do mnie dzwoniła po nocach.
Jeśli jeszcze raz to zrobisz, to się zwolnię.
Aha, jeszcze jedno. Odtąd Ania nie bierze wszystkiego.
Nie wciskaj mi zastępstw, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota.
Proszę, abyś za każdym razem uzgadniała ze mną, zanim zagospodarujesz mi czas. Nie ma już we mnie zgody na takie traktowanie.
Kliknęłam „wyślij”, czując ogromny