Sen na pogodne dni - Anna H. Niemczynow - ebook + audiobook

Sen na pogodne dni ebook i audiobook

Anna H Niemczynow

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Leonie i Helmut są idealnym małżeństwem. Przeżyli wiele lat, planując, że u schyłku życia wrócą do miejsc, które niegdyś należały do ich kraju.

Liza przed kilkunastu laty zmuszona była wyemigrować do Ameryki, by syn wychowywał się przy ojcu. Czas poświęcania się rodzinie nie przyniósł jednak zamierzonych efektów.

Martin po latach życia na obczyźnie utracił wszelkie nadzieje na to, że jego małżeństwo da się uratować.

Losy tych czworga przetną się w zupełnie niespodziewanym dla każdego z nich miejscu…

Anna H. Niemczynow, Polka na emigracji w Niemczech, ze znaną jej czytelnikom delikatnością i wyczuciem w swojej dziesiątej książce podejmuje kolejny trudny temat – miłości ponad wszystko, nawet wtedy, gdy zaczynają blednąć wspomnienia. Sen na pogodne dni to również opowieść o tym, jak dziwnymi drogami może biec życie, kiedy ma się miłość i gdy nadal się jej poszukuje, a także o tym, jak ważne dla człowieka są korzenie – i że jedno z najważniejszych pytań, z jakimi przychodzi nam się mierzyć na co dzień, brzmi: „Skąd mnie wiedzie droga?”.

 

Spodziewaj się rozbudzenia nadziei.

Gabriela Gargaś

 

Śnimy tytułowy sen wszyscy. O wierności, czułości, bezpieczeństwie i miłości. Niemczynow wzruszająco opowiada o takich snach.

Śnią różni ludzie, w różnych językach, na różnych kontynentach, ale to są nasze sny.

Janusz L. Wiśniewski

 

Anna H. Niemczynow (ur. 1982 r.) Zadebiutowała w 2017 r. powieścią W maratonie życia. Rozgłos na polskim rynku wydawniczym przyniosły jej kolejne książki, m.in. Bluszcz, Zostań, ile chcesz, Jej portret. Studiowała nauki polityczne, prawo administracyjne i pedagogikę na Uniwersytecie Szczecińskim. Po uzyskaniu dyplomów pracowała jako urzędnik państwowy. Wyszła za mąż za Przemysława Niemczynow i wraz z nim wychowuje dwoje dzieci. Ceniona za autentyzm, odwagę i szczerość pełnoetatowa pisarka na co dzień mieszka w Kulmbach w północnej Bawarii.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 27 min

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,5 (136 ocen)
94
28
9
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aga_2109

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytajcie ją! Warto
10
kingamaiwald

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita powieść, pełna wzruszeń, wzlotów i upadków, pełna wiary i nadziei 🥰
10
Marzenabw

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze najlepsza
10
ivona_malicka_enter

Nie oderwiesz się od lektury

życiowa powieść, polecam
00
AgnesSadowska

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie extra 🙂 genialne opisy różnych rodzin i to oczekiwanie w jaki sposób los połączy bohaterów. No i na moje ucho to jest tu najlepsza kobieca lektorka 👏👏👏
00

Popularność




Wydawca: NATALIA GOWIN
Redakcja: MALWINA KOZŁOWSKA
Korekta: JOANNA MORAWSKA, JOLANTA KUCHARSKA
Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ.ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl
Zdjęcia na okładce: iStock, Arcangel Images-Wessel Wessels
Skład i łamanie: Perpetuum/MARZENA MADEJ
Copyright © by Anna Harłukowicz-Niemczynow 2021 Copyright © by Wydawnictwo Luna, imprint Wydawnictwa Marginesy 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67022-21-7
Wydawnictwo Luna Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11a, 01-527 Warszawawww.wydawnictwoluna.plfacebook.com/wydawnictwolunainstagram.com/wydawnictwoluna
Konwersja:eLitera s.c.

Tę powieść dedykuję Tobie, Przemku.

Jesteś moim najlepszym snem.

Dziękuję, dziękuję, dziękuję...

CZĘŚĆ PIERWSZA

Tylko ty możesz mnie kochać jak wiatr,

z włosów moich pleść warkocze i w dłoniach spać.

Tylko ty umiesz wymyślać mi świat,

sprzedać uśmiech na dzień dobry, bym mogła wstać.

Niemcy, Glashütten, północna Bawaria

marzec 2009 roku

Soczyste barwy wiosny wlewały się przez wszystkie zakamarki do idealnie wysprzątanego jasnego salonu. Lekki ciepły wietrzyk delikatnie kołysał koronkową firanką, wiszącą w oknie tego domu od lat. Helmut zmrużył oczy, przypomniawszy sobie radość żony, kiedy przyniosła ją od zaprzyjaźnionej Polki opiekującej się domem sąsiadów. Dla tamtej kobiety był to zbędny przedmiot, a dla Leonie coś bardzo cennego.

Wyobraźnia przeniosła mężczyznę w przeszłość. Usłyszał skrzypienie dębowej podłogi, uginającej się pod stopami pochłoniętej tanecznymi pląsami ukochanej, ciche odgłosy strzelających w jej palcach żabek zwisających z metalowego karnisza oraz perlisty śmiech, kiedy raz po raz wspinała się po drabinie, ubrana w pstrokatą spódnicę odsłaniającą szczupłe, blade łydki. Jego serce otworzyło się jeszcze bardziej niż w chwili, gdy mówili sobie sakramentalne „tak”. Teraz, kiedy zdawało się, że wszystko, co najlepsze, już za nimi, sam nie wiedział, kiedy kochał ją najmocniej. Wtedy, gdy jako nastolatek wymyślał jej istnienie, wtedy, gdy rodziła mu ich jedyną, wyczekaną i wymodloną córkę, czy wczorajszej nocy, kiedy zmuszony był ugasić wzniecony przez nią w kuchni pożar.

Otworzył oczy i zapatrzył się przed siebie. Bujany wiklinowy fotel kołysał Leonie w swych objęciach. Na jej ramieniu spoczywał długi aż do biodra, srebrzysty warkocz. Jak to możliwe, że nigdy nie znudziła mu się w tej fryzurze? Zwykle, gdy wracał do domu, zastawał ją trzymającą małą na kolanach i czytającą na głos po raz setny tę samą opowiastkę o dziewczynce zbierającej na łące stokrotki. Niby nic szczególnego, a Mia słuchała jak urzeczona. Teraz, gdy omiatał wzrokiem drobne ciało żony, której kolana przed paroma godzinami nakrył cienkim beżowym pledem, dostrzegł uwielbianą przez nią powieść w miękkiej oprawie. Wstał i bezszelestnie podszedł bliżej, aby wysunąć Dumę i uprzedzenie Jane Austen spod drobnej dłoni pokrytej pergaminową skórą. Sunia, którą wiele lat temu przygarnęli pod swój dach, podniosła łeb, bacznie go obserwując. Nachylił się i podrapał ją za uszami.

– Co jest, Lotti? Pilnujesz swojej pani? – zagadnął do biszkoptowego labradora.

Jeszcze wczoraj wszystko było inne... Leonie – pełna życia, roześmiana, spontaniczna i zupełnie różna od niego – ugniatała chleb, cerowała przetarcia na wysłużonych spodniach ich córki i malowała paznokcie na odważne kolory, pytając, czy mu się podoba. Gdzie się podziało to „wczoraj”? Oddałby wszystko, aby móc zawrócić bieg świata i cofnąć czas do dni, które Leonie pamiętała. Chociażby po to, by usiąść obok i wspominać.

Uśmiechnął się do niej blado, chociaż powieki wciąż miała sklejone snem. Poprawił koc i odszedł, wzdychając ciężko. Odłożył książkę na stół i postanowił, że wykorzysta czas na drzemkę. Tak bardzo potrzebował odpoczynku, a tak często nie mógł sobie na niego pozwolić. Położył się na eleganckiej welurowej wersalce, na boku, niczym się nie nakrywając. Nie mogło mu być za wygodnie. A gdyby zasnął kamiennym snem? Gdyby Leonie...?

Ledwie zdążył zmrużyć oczy, gdy poczuł delikatne szturchanie. Mógłby przysiąc, że leży dopiero od kilkunastu sekund.

– Tatusiu?

Usiadł gwałtownie, a jego dłoń powędrowała na wysokość serca.

– Tatusiu, wszystko w porządku? – wyszeptał miękki kobiecy głos.

Otworzył szeroko oczy, wciąż łapiąc się za serce.

– Mia, na miłość boską, ależ mnie wystraszyłaś! – rzucił nerwowo i nie czekając na jej reakcję, spojrzał w kierunku wiklinowego fotela, w którym siedziała żona.

– Śpi jak zabita – stwierdziła córka beznamiętnym tonem. – A Lotti razem z nią.

– Nawet tak nie żartuj.

Skarcił ją wzrokiem, jakby wciąż była małym dzieckiem. Kiedy Mia zniknęła w głębi korytarza prowadzącego do kuchni, Helmut podszedł do żony, nachylił się nad nią i wstrzymując oddech, nasłuchiwał cichych odgłosów jej istnienia. Sapnął z ulgą, dostrzegłszy unoszącą się i wolno opadającą klatkę piersiową. Oddychała. Była tu. Była z nim. Jego Leonie. Znów, po raz setny tego dnia, naciągnął wyżej pled na jej kolana, pogładził po policzku przypominającym w dotyku skórkę zleżałego jabłka i ruszył za córką. Woda wesoło bulgotała w czajniku, podczas gdy Mia Anna, owoc miłości życia jego i Leonie, kroiła strudel z jabłkami kupiony w piekarni za rogiem. Usiadł powoli przy stole i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, smakołyk wylądował tuż przed nim, a obok w mgnieniu oka pojawił się kubek parującej herbaty z plastrem cytryny i dwiema łyżeczkami lipowego miodu. Dokładnie tak jak lubił.

– Usiądź, córeńko... – Przypomniał sobie, że nie zdążył wynieść śmieci. Już kombinował, jak to zrobić, aby Mia nie zauważyła dowodów zbrodni z minionej nocy, lecz w ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że ukrycie przed nią prawdy można było śmiało porównać do próby ukrycia czegokolwiek przed samym Bogiem w niebiosach. Mia usiadła naprzeciwko ojca. Ugryzł strudel i zapatrzył się na nią, przeżuwając powoli. Jak to dobrze, że urodę, wdzięk i wszystko, co najlepsze, odziedziczyła po matce. Jak źle, że zdolność szybkiego kojarzenia faktów i analityczny umysł miała po nim.

– Powiesz mi, co się wydarzyło w nocy, tato? Czy znów będę musiała to z ciebie wyciągać? – zagadnęła Mia.

Kawałek ciasta ugrzązł Helmutowi w gardle, więc szybko popił go łykiem herbaty.

– Ładna dziś pogoda, prawda? – rzekł niby mimochodem. – Jak nic idzie wiosna. Niedługo zakwitną bzy. Twoja matka kocha bzy. Nasz sąsiad, Ries, już pogodził się z tym, że jak się kładzie spać, to ma piękne drzewka, a rano już tylko ogołocone gałęzie.

– Nie zmieniaj tematu.

– Ale że o bzach, które zrywam dla matki, mam nie mówić? Zapomniałaś, ile sprawiają jej radości?

Mia zacisnęła powieki, głośno nabierając powietrza. Helmut, udając, że nie wie, o co jej chodzi, dalej w najlepsze zajadał strudel. Że też nie wyrzucił w porę tego spalonego garnka. Gdyby zatarł po sobie ślady, może teraz zdołałby uniknąć rozmowy, która z każdą chwilą coraz bardziej go zasmucała.

– Nie spałeś w nocy, co? – zapytała Mia z troską w głosie. Położyła dłoń na jego dłoni, którą obejmował kubek. Na krótką chwilę stali się nierozłączni. Jak wówczas, gdy trzymał ją w objęciach po raz pierwszy, nie mogąc uwierzyć, że ten mały nosek, policzki i piąstki to ktoś ulepiony z miłości. Nie, nie planował, że się teraz wzruszy, ale jakoś samo wyszło. Broda mu się zatrzęsła. Może to ze starości stał się taki sentymentalny? Albo ze zmęczenia?

„E tam, zmęczenie. Zmęczenie jest dla mięczaków” – pomyślał. On, Helmut Bedürftig, nie był mięczakiem. Przynajmniej takie miał o sobie mniemanie. Wstał szybko, usiłując posprzątać po zjedzonym posiłku, po czym oświadczył naprędce, że wcale, ale to wcale nie jest zmęczony, i żeby ją przekonać, dodał, że nigdy nie czuł się lepiej.

– Co tym razem gotowała? – spytała Mia, nie dając za wygraną. Nie spuszczała ojca z oka, strzelając w niego, niczym kamykami z procy, kolejnymi pytaniami.

Nie odpowiedział.

– Niech zgadnę – zastanowiła się głośno, kładąc palec na ustach. – Jeśli mam wnioskować po tym, co znalazłam w koszu, to...

Helmut trzasnął dłonią w kuchenny blat i Mia aż podskoczyła. Żeby wyprowadzić staruszka z równowagi, trzeba było się bardzo postarać. O dziwo, dziś udało się jej to bez wielkich prób.

– Przecież wiesz, jak lubię rosół... – zaczął i urwał w połowie. Nieco skrępowany swym wybuchem wyraźnie spuścił z tonu.

– Ale rosół trudno przypalić – zauważyła Mia. – Chyba że...

Reszta komentarza była zbędna. Leonie zapomniała nalać wody. Włożyła tylko warzywa, dodała przyprawy, prawie pół kilo soli, całą paczuszkę listków laurowych i Bóg wie czego jeszcze, i...

– Zdaje się, że pytałaś, czy dzisiaj spałem, tak? – Ojciec zmarszczył brwi. – Otóż, moja droga, gdybym nie spał, może to wszystko by się nie wydarzyło. A tak, to... Ech, szkoda gadać. – Machnął ręką zrezygnowany. – Powinienem był przewidzieć, że mama...

– Przewidzieć? – przerwała mu. – Ależ tato! Jak niby miałeś przewidzieć, że mama zapragnie ugotować dla ciebie rosół w środku nocy? Kiedy wreszcie zrozumiesz, że lepiej już nie będzie. Ona nigdy nie wyzdrowieje. Od dawna ci powtarzam, że czas coś z tym zrobić.

– Co zrobić?

– Wiesz co. Mam to powtarzać za każdym razem?

– O nie, nie, nie! Nie, nie, nie... Nawet o tym nie myśl. Na głos też tego nie mów. Mio Anno! – Wzdrygnął się. – Tak trudno ci zrozumieć, że ja nie dam sobie bez niej rady?

Oczy córki się zaszkliły. Pomyślała o tym, czy jej mąż, Andi, kiedykolwiek będzie w stanie kochać ją równie mocno, jak jej ojciec kocha matkę.

Stany Zjednoczone, Floryda, Miami

marzec 2009 roku

Budzik o przeraźliwie piskliwym dźwięku rozwył się na całą sypialnię, nieżyczliwie komunikując nadejście nowego dnia. Gdyby nie fakt, że był to jeden z niewielu przedmiotów, które odziedziczyła po matce, rzuciłaby nim o ścianę tak mocno, że rozpadłby się w drobny mak. Zamiast tego z czułością ujęła go w smukłe palce, jakby wart był co najmniej połowę jej pensji, wyłączyła urządzenie i ponownie przymknąwszy oczy, pozwoliła sobie na jeszcze pięć minut drzemki.

– Chcesz zmieniać świat, Lizo, a codziennie przegrywasz z kawałkiem metalu – burknął męski głos, który rozpoznałaby wszędzie. A potem rozbłysło światło.

Przełknęła zalegającą w ustach ślinę, obiecując sobie, że nie pozwoli, aby były mąż kolejny raz wyprowadził ją z równowagi. Okej, miał trochę racji. Przegrywała z tym cholernym budzikiem, ale co w tym złego? Nie lubiła się zrywać z łóżka, jakby wyściełane było pokrzywami, i nade wszystko uwielbiała celebrować poranki. Ta właśnie niby-pierdoła stała się jedną z przyczyn ich rozwodu. Oczywiście nie główną. Głównym powodem było to, że wspomniane zmienianie świata spoczywało wyłącznie na barkach Lizy. Hubert miał w tym czasie inne niecierpiące zwłoki zajęcie – przejść kolejny poziom jakiejś durnej z punktu widzenia Lizy gry komputerowej, o której zasadach nie miała bladego pojęcia.

Wysunęła jedną nogę spod pachnącej proszkiem do prania kołdry, próbując ignorować dobiegające zza drzwi nawoływania ich syna, Łukasza... To znaczy Lukasa – jak zwykł nazywać chłopaka jego ojciec.

– Mamo, jestem głodny!

Udawała, że nie słyszy.

– Mamo, płatki się skończyły!

Trzasnęły drzwi lodówki. Łukasz był coraz bardziej poirytowany. Narzekał pod nosem, że w tym domu zawsze wszystko kończy się wtedy, kiedy najbardziej jest potrzebne. Do jej uszu docierały strzępy monologu Huberta prawiącego synowi, że to wina matki, bo zamiast wstać z samego rana i iść po zakupy, wyleguje się do południa – czytaj: do ósmej – nie zważając na to, że jedyny syn przymiera głodem. Zacisnęła w złości powieki i naciągnęła kołdrę na głowę. Miała dość tej sytuacji. Już dawno powinna była zabrać Łukasza i wyprowadzić się od Huberta. Albo jeszcze lepiej – on powinien wyprowadzić się od niej. Przecież sama znalazła to mieszkanie i urządziła je bez niczyjej pomocy! Wynajmowane cztery pokoje, w tym jeden z aneksem kuchennym, to może nie był szczyt związanych z Ameryką marzeń, ale przynajmniej nie płaciła za nie jak za zboże. Fakt, mieszkała na obrzeżach miasta i przy dobrych wiatrach droga do pracy zajmowała jej godzinę, ale mogła za to odłożyć trochę grosza na spełnianie marzeń, w których realizację mimo dojrzałego wieku wciąż z dziecięcą naiwnością wierzyła. Nie widziała zatem powodu, aby opuścić to miejsce. No, może poza jednym – nieustannie mieszkał tu jej były mąż, co stanowiło problem w chwilach, gdy chciała nawiązać z kimkolwiek bliższą znajomość. Ale że ostatnimi czasy miała po dziurki w nosie nowych znajomości, to po prostu żyła każdym podarowanym jej dniem i starała się nie myśleć o niczym. Zwłaszcza o płci męskiej.

Naraz dobiegł do niej warkot kuchennego miksera. Domyśliła się, że z powodu braku płatków syn zabrał się do przygotowania omleta. Zatkała uszy palcami, za wszelką cenę próbując jeszcze usnąć. Bardzo nie chciało jej się wstawać. Bo niby do czego? Monotonia życia od jakiegoś czasu dotkliwie ją uwierała. Czuła się jak sterowana autopilotem. Praca, dom, pralnia, zakupy, gotowanie, sprzątanie – sprzątanie, gotowanie, zakupy, pralnia, dom, praca...

Wtem rozdzwonił się telefon. Aż pozieleniała z wściekłości.

A jednak koniec spania.

– Haloooo – wymamrotała sennie, przeciągając ostatnią samogłoskę.

– Jeszcze śpisz? O tej porze?

„Przecież nie odebrałabym, gdybym spała” – pomyślała zeźlona, odpowiadając uprzejmym tonem, że już od dawna nie śpi, i skłamała, że oto właśnie zamierza napić się przepysznej kawki.

– Lizka, co ty pieprzysz! Jakiej przepysznej kawki? Tę zalewaną lurę z czajnika kupionego na wyprzedaży nazywasz przepyszną kawką?

Liza zacisnęła zęby. Kogo ona chciała oszukać? Olimpię? Najlepszą przyjaciółkę od czasów, gdy pełna ideałów przyjechała na Florydę? Kobietę, która ratowała ją z opresji, kiedy Liza cięła nożyczkami zieloną kartę, gdyż tak bardzo tęskniła za Polską? Nie kto inny, tylko właśnie Olimpia rozmawiała z nią po polsku i rozśmieszała pytaniami w stylu: „Co to znaczy «po chuju fest»” albo „Masz babo placek”. Śmiały się do rozpuku, próbując na części pierwsze rozłożyć zawiłości ojczystego języka. Co prawda Olimpia czuła się bardziej Amerykanką niż Polką, ponieważ przyjechała tu w wieku zaledwie trzech lat, ale – jak sama często podkreślała – dzięki temu, że płynie w niej słowiańska krew, udało jej się spełnić największe z życiowych marzeń, jakim było poślubienie milionera. „Bo Polki to najpiękniejsze kobiety świata” – mawiała, a zaraz potem dodawała, że doprawdy nie ma pojęcia, skąd u Lizy to paskudnie zaniżone poczucie własnej wartości. Niby co Liza miała odpowiedzieć? Że nie czuje się najlepiej, gdy szoruje kibel Olimpii? No przecież nie mogła się z tym zdradzić! A gdyby straciła tę „intratną” posadę? Jak zarobiłaby na rachunki i opłacenie zajęć dodatkowych Łukasza? Miałaby oznajmić swojemu jedynemu dziecku, że nie będzie grał w hokeja, bo mamusi na to nie stać? Byli w Ameryce, na Boga! W kraju mlekiem i miodem płynącym. Musiała pracować, aby zarabiać te amerykańskie kokosy, o których tak często mówiło się w Polsce. Och, gdyby ci wszyscy ludzie wiedzieli, jak to w rzeczywistości wygląda. Gdyby tak jak ona znali prawdziwe znaczenie słów, że za płotem trawa zawsze jest bardziej zielona... Gdyby, gdyby, gdyby. Świat pozorów, jakie sami wokół siebie roztaczamy, często zmienia nasze życie w ciasne klatki, które w połączeniu z własnym wygodnictwem i upływem czasu stają się dla nas więzieniem. Na szczęście Liza miała gdzieś tam w górze własnego anioła i to on postawił na jej drodze Olimpię, nie mniej spragnioną towarzystwa krajanki jak ona sama. Milionerka tak bardzo polubiła swoją gosposię, że szybko doszła do wniosku, iż niemożliwe jest, by piła kawę z kimś, kto sprząta po niej toaletę. Wskoczyła w seksowny strój i we właściwym sobie stylu przekonała męża milionera, że ich pracownica nadaje się do czegoś znacznie więcej aniżeli do pucowania kieliszków. Dżordżuś najpierw pociągnął za sznurki seksownego czerwonego gorsetu Olimpii, a potem... Potem zmuszony był pociągnąć za sznurki gdzie indziej. I tak oto Liza znalazła swe miejsce na ziemi, otrzymując pracę w renomowanej klinice implantologii w samym sercu Miami.

– Jak już wypijesz tę, jak to nazwałaś, przepyszną kawkę, to co będziesz robić? – spytała Olimpia, wzdrygając się przy słowie „kawka”.

– Do pracy idę.

– O matko, współczuję. Jak można tak codziennie do pracy łazić? – zastanowiła się głośno. W jej życiu nie istniało coś takiego jak obowiązki.

Odkąd się znały, była zdania, że Liza powinna rozejrzeć się za kimś, kto zapewniłby jej życie, na jakie zasługuje. Wreszcie miałyby czas na wspólną jogę, rejsy, wycieczki, wylegiwanie się na rajskich plażach i niewinne flirty z latynoskimi przystojniakami. Tymczasem, nie mając innego wyboru, znudzona zaproponowała, że odbierze Lizę po pracy, aby mogły swym zwyczajem urządzić sobie „małe Boże Narodzenie”, po czym rozłączyła się bez wylewnych pożegnań. Wyglądało na to, że były umówione.

Niemcy, Glashütten, północna Bawaria

marzec 2009 roku

– Najważniejsze jest bezpieczeństwo, panie Bedürftig. – Doktor Kosmala była wyraźnie zatroskana i mógłby przysiąc, że w ludzkim odruchu chciała poklepać go po dłoni. Powstrzymało ją wtargnięcie pielęgniarki niosącej kartkę z wydrukowanymi zaleceniami dla Leonie.

To było wczoraj. Dziś Leonie jak zawsze drzemała w swoim fotelu, zmęczona nocnymi akcjami, a Helmut siedział w kuchni, pił herbatę i po raz enty czytał wskazania od lekarki:

• Zabezpieczyć wszystkie okna i drzwi balkonowe przed możliwością otwarcia ich przez chorego.

• Usunąć klucze z drzwi wejściowych, aby chory nie miał możliwości zamknięcia się od środka.

• W miarę możliwości zainstalować przy drzwiach wejściowych sygnalizator alarmujący o każdym wejściu lub wyjściu. Dzięki temu zminimalizowane zostanie ryzyko wyjścia z domu osoby chorej.

Zatrzymał się przy tym punkcie. Nie dalej jak dwa dni temu ledwie zdążył podciągnąć spodnie, gdy usłyszawszy trzask drzwi, zmuszony był w te pędy opuścić toaletę i zapanować nad sytuacją. Leonie, przyodziana w letnią sukienkę i słomkowy kapelusz, wyruszała na poszukiwanie przygód.

– Dokąd idziesz, skarbie? – zapytał, ująwszy ją delikatnie pod ramię, tak aby się nie przestraszyła, i chciał poprowadzić ją z powrotem ścieżką do domu.

Spojrzała na niego jak na kogoś, kto wepchnął się w kolejkę do mięsnego, i zaczęła wykrzykiwać epitety w stylu: „Co za zbok!” oraz „Ratunku, pomocy, złodziej!”. Sąsiadka, pani Ries, wyjrzała zza płotu i spojrzała na niego z czułością, po czym bezgłośnie, poruszając wargami, zadała mu pytanie: „Zadzwonić po pogotowie?”. Zaprzeczył ruchem głowy, otwartą dłonią sygnalizując, że wszystko ma pod kontrolą. Jakoś udało mu się przekonać żonę, by wróciła z nim do domu. Co prawda, nie było zimno, bo od niedawna panoszył się marzec i akurat tego dnia postanowił zaserwować w swoim garncu słońce, ale słomkowy kapelusik i letnia sukienka były zdecydowanie przesadą.

Helmut zamoczył usta w stygnącej herbacie i chociaż bardzo tego nie chciał, zadumał się nad słowami Mii, jednak nie na długo. Wnet odgonił myśli i zaczął czytać dalej:

• Schować niebezpieczne przedmioty, aby chory nie miał do nich dostępu. Przede wszystkim noże, widelce, zapalniczki, zapałki.

• Ukryć wszelkiego rodzaju kable od oświetlenia, telewizora, komputera tudzież przedłużacze.

Nie mieli komputera, zatem przynajmniej tą jedną rzeczą nie musiał się martwić.

• Wszystkie gniazdka elektryczne w mieszkaniu ukryć pod specjalną osłonką. Zabezpieczyć wszelkie sprzęty elektryczne, na przykład: suszarkę, robot kuchenny, czajnik elektryczny.

Suszarkę do włosów zabrała Mia, robot kuchenny też, jedynie na czajnik trzeba było uważać albo... Zrezygnować z picia gorących napojów. Ale jak? Z tylu rzeczy Helmut już zrezygnował, że nie potrafiłby sobie odmówić tej jednej, wypitej o poranku fusiastej kawy. Teraz, kiedy sączył ją praktycznie w samotności, zastanawiał się, czy robi to dlatego, że naprawdę lubi, czy dlatego, że w trakcie tych kilku chwil wraca myślami do czasów, kiedy robili to razem. To Leonie zawsze się nim opiekowała. Ona płaciła rachunki, robiła zakupy, gotowała, prała, troszczyła się o niego i pamiętała, ile łyżeczek cukru wsypać do jego ulubionej małej czarnej. A teraz wszystko było inaczej. Nigdy by nie przypuszczał, że życie spłata mu figla i to na jego barki spadnie ciężar opieki nad żoną, a nie odwrotnie. W jego oczach, chociaż bardziej krucha od płatka róży, była przecież niezniszczalna.

Kolejny punkt na liście bezpieczeństwa otrzymanej od doktor Kosmali dotyczył kuchenki gazowej. Zdaniem ekspertów urządzenie powinno posiadać możliwość odcięcia dopływu gazu za każdym razem, gdy się wychodziło i zostawiało osobę chorą bez opieki. Taka sama zasada dotyczyła kuchenek elektrycznych i prądu. Helmut co prawda nie zostawiał nigdy Leonie samej, ale jak pokazało życie, nawet kiedy był w domu, musiał mieć oczy dookoła głowy, a i tak coraz trudniej mu było upilnować małżonkę. Musiał przecież spać! A ona jak na złość uaktywniała się w godzinach nocnych. Pół biedy, jeśli zabierała się wtedy do porządków i na przykład wyrzucała wszystko z szafek na środek pokoju – bałagan nie zagrażał ani jej, ani Helmutowi. Lecz gdy gotowała, wtedy robiło się groźnie. Ostatnim razem o mały włos nie puściła domu z dymem. Coś jednak nad nimi czuwało, bo Helmut w porę się obudził, ugasił wzniecone przez nią płomienie, otworzył okna i wyciszył sytuację na tyle skutecznie, że nikt nie zauważył. Nikt oprócz Mii.

Usłyszał odgłosy przekręcanego w zamku klucza, a potem ujrzał córkę. W dłoniach dzierżyła dwie solidnych rozmiarów siatki z zakupami, które postawiła na kuchennym blacie, po czym nachyliła się i pocałowała starego ojca.

– Cześć, tatusiu – powiedziała wesołym tonem. – Zobacz, co ci kupiłam. Ptasie mleczko! Nie byle jakie, bo polskie, dasz wiarę?

Helmut się uśmiechnął. Gdzie jego córka dorwała taki smakołyk? Ostatnio jadł to cudo wieki temu. Wtedy, kiedy państwo Ries zatrudniali Bogusię Kemską, której imienia nie potrafił wymówić. To charakterystyczne dla polskiego języka „si”, „sia”, „sio”, konieczne, by wymawiać je plastycznym językiem, sprawiało mu nie lada trudność. Nazwisko też odmieniało się jakoś inaczej, ale żona podpowiedziała mu, że większość polskich nazwisk kończy się na „ski” w przypadku mężczyzn i na „ska” w przypadku kobiet. I jakoś wbił sobie do głowy: „Kemska”. Bo kto by przejmował się jakimś tam ogonkiem przy literce „a”. Helmut zawiesił wzrok na ptasim mleczku i już miał otworzyć usta, by zadać pytanie, ale córka go uprzedziła.

– W Edece dorwałam – oznajmiła, zanim zdążył się odezwać. – Zrobili cały regał z polskimi produktami. Och, gdyby tylko mamusia... – Mia zerknęła tęsknym wzrokiem w stronę pokoju dziennego, gdzie jak zwykle w fotelu przykryta beżowym pledem drzemała słodko Leonie. – Tak bardzo by się ucieszyła. I może podpowiedziałaby mi, co mam kupić, co warte jest wypróbowania, a na co nie ma sensu trwonić pieniędzy. Jak myślisz, tato...?

– Ona pamięta więcej, niż ci się wydaje – wtrącił Helmut, poczuwszy się w obowiązku bronić żony.

Mia zmarszczyła czoło i westchnęła cicho, rozczuliwszy się niegasnącą wiarą ojca. Otworzył pudełko z ptasim mleczkiem, wyciągnął małą kostkę z ciasnego plastikowego korytka i z pełnymi ustami zapewnił Mię, że sama się o tym przekona, kiedy zobaczy, jak matka wcina przyniesione słodycze. Dodał, że jest w stu procentach pewien, iż zmysł smaku Leonie nie uległ zapomnieniu. Staruszka doskonale wiedziała, co lubi, a czego nie. Za nic w świecie nie dała sobie wcisnąć owoców morza, gdyż, jak to określała, „śmierdziały mułem”. Za to dałaby cię pociąć za kartoffelsalat, ale tylko taką, którą on nauczył się przygotowywać. Tej sklepowej, ładowanej w zbiorcze opakowania, nie tknęła za żadne skarby nawet czubkiem widelca. Na nic się wtedy zdawały tłumaczenia, że powinna coś zjeść, bo na pusty żołądek leków nie będzie mogła przyjąć. Niewzruszona, spokojnym tonem powtarzała mężowi, że czasy wojny już dawno minęły i za jej życia z pewnością nie wrócą. A co za tym idzie, jedzenia jest pod dostatkiem i dla wszystkich wystarczy. Tak... Leonie Bedürftig pamiętała czasy wojny i potrafiła bezbłędnie wymienić kluczowe dla niej daty, jednocześnie nie kojarząc, że marzec to kiepski czas na wycieczki na plażę i że po skorzystaniu z toalety należy spuścić wodę.

Helmut zjadł jeszcze kilka kostek przyniesionego przez córkę przysmaku, wymienił z nią kilka uwag na temat bezpiecznego przechowywania środków czystości, ostrych narzędzi i kuchennej zastawy, po czym zniknął za drzwiami, ściskając w dłoniach upolowaną przez Mię zdobycz. Prężnym jak na swój wiek krokiem wszedł do pokoju dziennego, skąd doszły go szmery świadczące o przebudzeniu żony.

– Wyspała się moja mała pchełka? – zagadał do niej, jakby była dzieckiem, a nie kobietą, z którą spędził życie. Lotti, wciąż czuwająca na podłodze przy swojej pani, spojrzała na niego badawczo.

Staruszka nachyliła się, by pogłaskać psa, a potem uśmiechnęła się do męża. Po sposobie, w jaki na niego patrzyła, domyślił się, że za chwilę wyskoczy z czymś niespodziewanym. Wydawało się, że nawet nie mrugała, kiedy karmił ją przekrojonymi na pół kawałkami ptasiego mleczka. Wsuwał w jej usta puszyste kostki oblane czekoladą, zachwycając się urokliwym mlaskaniem, i czekał, co powie. Słowa przez nią wypowiadane pochłaniał z o wiele większym zaangażowaniem, niżby raczył się najlepszą whisky. Uwielbiał barwę jej łagodnego, muśniętego romantyzmem głosu i ubolewał nad tym, że niezwykle rzadko robi teraz z niego użytek.

Była zachwycona słodyczami. Dostrzegł to w jej błyszczących oczach, wlepionych w niego z uwielbieniem. Skanowała każdą część jego ciała, począwszy od stóp w gustownych domowych pantoflach, poprzez eleganckie spodnie wyprasowane w kant, na błękitnej koszuli skończywszy. Zaczął żałować, że nie jest trochę młodszy. Czy jeszcze jakkolwiek przypominał chłopaka, w którym Leonie się zakochała? Z jego metra dziewięćdziesięciu wzrostu ubyło kilka centymetrów – ciężar dźwiganego bądź co bądź w pojedynkę życia coraz częściej wgniatał w ziemię kiedyś sprężyste i silne ciało.

– „Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony” – zagadnęła Leonie, uśmiechając się przy tym zalotnie.

Na jej kolanach, jak zawsze zresztą, spoczywała powieść Duma i uprzedzenie autorstwa wielbionej przez nią pisarki. Helmut w mig rozpoznał słowa wypowiedziane przez ukochaną. Nie należały do niej, pochodziły właśnie z tejże powieści.

Leonie rozchyliła usta, pozwalając, by mąż ją karmił. Mrugała powiekami o przerzedzonych jasnych rzęsach, które wciąż wydawały mu się piękne. I takie w istocie były. Pamiętały każdą uronioną łzę, tę radosną i tę smutną. Jak mógłby im to teraz, u schyłku życia, zapomnieć?

– A pana żona to tak pozwala, aby karmił pan inne kobiety wybornym jedzeniem? – Leonie wdzięczyła się do męża.

Chwycił jej dłoń i ucałował delikatnie, zamykając w tym subtelnym geście wszystko, co czuł, a nawet więcej.

– Cześć, mamusiu. – Mia nieoczekiwanie wtargnęła do pokoju z miseczką ugotowanego przez siebie rosołu. – No nie... – jęknęła z rozczarowaniem na widok ptasiego mleczka. – Znów dałeś jej deser przed obiadem? Tato!

„Nie zabrałem łakoci po to, żeby je schować w ciemnej szafie, lecz by zjeść je z żoną” – pomyślał Helmut, puściwszy oczko do Leonie, kobiety, której aktualnie wydawało się, że widzi tego mężczyznę po raz pierwszy.

– To co, mamusiu, zjemy troszkę? – Mia uśmiechnęła się, zamachawszy łyżką. – Specjalnie dla ciebie ugotowałam. Nie wiem, jak zdołałabym to zrobić, gdyby nie twoje przepisy – zapewniła, chcąc sprawić tym matce przyjemność. – O właśnie, tatusiu, podasz mi torebkę? Przyniosłam dziś zeszyt z przepisami mamy. Jestem pewna, że ci się spodoba – zwróciła się znów do Leonie, nabierając makaron na łyżkę. – Powspominamy sobie trochę – dodała, starając się wykrzesać z siebie zapał niezbędny przy opiece nad chorą.

Tymczasem Leonie nie miała za bardzo ochoty na rosół, a tym bardziej na wspominanie potraw, które rzekomo kiedyś tam przyrządzała. A już wcale nie miała chęci spędzać czasu z tą młodą osobą, która utrzymywała, że jest jej córką, i zmuszała ją do tego, by jadła tę dziwną, żółtą, przypominającą siki zupę o jeszcze dziwniejszej nazwie „rosół”. O wiele bardziej interesowało ją wodzenie wzrokiem za mężczyzną krążącym teraz po pokoju. Co by tu zrobić, aby został jej mężem – kombinowała przez chwilę, po czym gubiła nie wiadomo gdzie własne myśli. Helmut na szczęście zdążył zauważyć zachwyt w oczach żony – znał go na pamięć. Przeglądał się w nim niczym w lustrze i to właśnie powstrzymywało go przed postawieniem kroku, który nieuchronnie zwiastował nadejście początku końca.

„Opieka nad osobą chorą na alzheimera jest niezwykle angażująca i wyczerpująca, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Zmianie i przewartościowaniu ulega całe życie kogoś, kto mieszka z chorym” – Helmut przypomniał sobie zdanie przeczytane na jakiejś ulotce przyniesionej z poradni lekarskiej. Nie mógł się z nim nie zgodzić. Jego życie w niczym już nie przypominało życia, jakie wiedli, zanim żonie postawiono diagnozę.

– Tatusiu – wyszeptała Mia, kiedy już pomogli Leonie się umyć i położyli ją spać.

Ledwie uniósł głowę, by spojrzeć na córkę. Był skonany. Tego wieczoru żona nie miała najmniejszej ochoty na kąpiel ani prysznic. Uparcie twierdziła, że nie zamierza robić tego siedem razy dziennie, i za nic nie chciała zdjąć z siebie ubrania. Kiedy już jakimś cudem ją do tego przekonali, nagle zmieniła zdanie i zaczęła ich okładać, wyzywając od zboczeńców. Mia, zauważywszy rozdygotanie ojca, usiadła za nim i zaczęła masować bolące od ciosów ramiona.

– Pamiętaj, że masz prawo do własnego życia – przypomniała mu po raz wtóry, licząc się z tym, że zaraz ją zruga.

Ale nie zrugał. Westchnął tylko głośno, uniósł dłonie i złapawszy się za głowę, pokręcił nią, jakby nie wierzył, że to, o czym rozmawiali od tygodni, dotyczyło jego życia.

Córka, zachęcona brakiem agresywnej reakcji ze strony ojca, mówiła dalej.

– Jeżeli nie odnajdziesz w natłoku zajęć chwili dla siebie, nigdy nie odpoczniesz. Już jesteś na skraju wyczerpania i widzę, jak szybko się denerwujesz. A to na pewno nikomu nie służy. Ani tobie, ani mamie – przekonywała.

– Przecież dzisiaj się wykąpałem. Zobacz, jaki jestem elegancki – próbował żartować, wskazując palcami na świeżą flanelową piżamę. Potem dodał, że w ubiegłym tygodniu, kiedy mama drzemała, udało mu się w całości obejrzeć pierwszą połowę meczu, a nie dalej jak wczoraj to nawet poczytał gazetę.

Mia zmarszczyła brwi. Tylko dlatego, że nie chciała mu sprawić przykrości, nie wspomniała o stercie brudnych ubrań leżących w łazience, które od ponad tygodnia domagały się uwagi. Nie odezwała się też słowem o tym, że kiedy oglądał mecz, ona w tym czasie doprowadzała do porządku kuchnię, bo można było przykleić się do blatu. Podczas sprzątania odkryła schowane w kącie szafki witaminy. Ojciec powinien był je przyjmować. Kiedy spytała Helmuta, dlaczego tego nie robi, udał, że nie wie, o co chodzi, i zapewnił, że wszystko bierze regularnie. Oboje wiedzieli, że próbuje ją zbyć, ale żadne nie miało siły ani ochoty na toczenie batalii, która i tak nie przynosiła nic pozytywnego, a tylko okradała ich z niezbędnej energii. Mia nie chciała powiedzieć ojcu, że nie daje on sobie rady, gdyż wiedziała, że to by go zraniło. Był przecież taki zaangażowany. Ale nie mogła też uznać, że wszystko w jej rodzinnym domu funkcjonuje z zachowaniem równowagi. Jedyną osobą, która wydawała się szczęśliwa, była Leonie. Niczym malutkie dziecko robiła, co chciała. Jadła, kiedy chciała, piła, kiedy chciała, i wystarczała jej drzemka co dwie godziny, by zregenerować siły i ze zdwojoną energią dawać do wiwatu poczciwemu mężowi. Biedaczyna całe noce nie sypiał w obawie, że spłoną albo że Leonie zdejmie sobie pieluchę i wysmaruje zawartością wszystko, co znajdzie się w zasięgu jej ręki. A potem jeszcze dołoży coś od siebie dokładnie tam, gdzie będzie akurat stała. Mało to razy czyścili ściany, próbując śmiać się z tego czy owego wydarzenia? Owszem, to może być zabawne za pierwszym razem. Za drugim człowiek też próbuje samego siebie przekonywać do radości. Ale gdy sytuacja powtarza się kilka razy w miesiącu, nikomu już nie jest do śmiechu.

– Gdybyś jeszcze pozwolił sobie pomóc, tatuś... Ale ty...

– A co, nie pozwalam? Przecież regularnie robisz nam zakupy. Wozisz nas do lekarza, sprzątasz tutaj i przynosisz obiady. Dobrze cię matka wychowała, oj dobrze – rozczulił się.

Mia potarła zmęczone oczy, próbując znaleźć słowa, które dotarłyby do ojca.

– Sęk w tym, tatuś, że ja też już nie daję rady.

Helmut wytrzeszczył oczy.

– Tak, nie daję rady! – Uniosła dłonie, wołając o pomoc do niebios. – Skoro nie chcesz słyszeć o profesjonalnej całodobowej opiece, to powinieneś przynajmniej zgodzić się, żeby od czasu do czasu ktoś mnie zastąpił. Pani Reis wielokrotnie oferowała, że zrobi ci zakupy albo zajrzy tu czasem, kiedy ja nie będę mogła.

– Ależ Mio! – obruszył się Helmut. – Mam pozwolić, by po domu szwendali się obcy ludzie? Po moim trupie – żachnął się, krzyżując ręce na piersi.

Miał ochotę cofnąć słowa o dobrym wychowaniu, ale nie zrobił tego tylko przez szacunek do Leonie. Ojciec i córka siedzieli naprzeciwko siebie, panującą dookoła ciszę mąciło tylko rytmiczne telepanie nogą zdenerwowanego Helmuta. Mia powoli zapadała się w sobie. Nie dość, że miała wyrzuty sumienia spowodowane zaniedbywaniem własnego męża i dzieci, to teraz doszły jej jeszcze rozterki związane z urażeniem uczuć ojca. Od miesięcy czuła się jak między młotem a kowadłem. Kiedy pomagała ojcu, wciąż myślała o tym, że nie pomaga dzieciom w lekcjach, a kiedy pomagała dzieciom w lekcjach, myślała o ojcu i o tym, czy pochłonięty opieką nad matką pamiętał o zjedzeniu posiłku. Owszem, matka była chora. Wszystkich zaskoczyło to, w jakim tempie choroba postępowała. Helmut dwoił się i troił, aby żona wykonywała zalecane ćwiczenia, spowolniające spustoszenia siane przez alzheimera, ale mimo to kontakt z Leonie był coraz bardziej utrudniony i to absorbowało dosłownie każdego członka rodziny. Gdy tylko Mia i Andi dowiedzieli się o diagnozie, przeprowadzili poważną rozmowę, podczas której jednomyślnie ustalili, że za nic w świecie nie oddadzą żadnego ze swoich rodziców do domu opieki. Bez względu na wszystko! Tyczyło się to rodziców zarówno Mii, jak i Andiego. Oboje pamiętali, jak ludzie, którzy ich wychowali, opiekowali się dziadkami, i było dla nich naturalne, że będą czynić podobnie, lecz... do tej pory nikt w rodzinie nie chorował na alzheimera i szczerze mówiąc, składając te obietnice, nie mieli pojęcia, do czego się zobowiązują. Na początku jakoś udawało się wszystko godzić. Wtedy gdy Leonie nie miała jeszcze tak silnych objawów choroby. Ale później... Później było coraz gorzej. Mia wciąż wzdryga się na wspomnienie tego, jak wielokrotnie umierali ze strachu, ponieważ Leonie wychodziła z domu i ślad po niej ginął. Jej serce krwawiło, gdy odbierała matkę z małej knajpki w centrum miasteczka, do której nie wiadomo jak kobieta dotarła boso. Gdyby nie ludzie dobrej woli, którzy zaopiekowali się Leonie i zadzwonili po policję, Bóg jeden wie, co by się stało. Od tamtej pory nie można było spuszczać matki z oczu, co automatycznie wymuszało czyjąś nieustanną obecność przy chorej. Andi, mąż Mii, jak tylko potrafił, wspierał żonę. Przejął na siebie większość domowych obowiązków, by ta mogła w każdej chwili pomóc jego teściowi. Lecz ostatnio coraz częściej się buntował, zwłaszcza że Mia potrafiła nie wrócić do domu na noc. Za pierwszym razem uznali, że to była wyjątkowa sytuacja – mama wsadziła korek do umywalki, odkręciła wodę i poszła, wywołując mały potop. Mia była wdzięczna, że rodzice mieszkają w domku jednorodzinnym, ponieważ gdyby mieszkali w bloku, na pewno zalaliby komuś mieszkanie. A tak skończyło się „tylko” na wielogodzinnym usuwaniu szkód. Nie mogła zostawić wówczas ojca samego na noc... No nie. Drugi raz przenocowała w rodzinnym domu po tym, jak zastała Helmuta płaczącego nad pociętymi na maleńkie kawałeczki dokumentami. Leonie stała koło męża i pocieszała go, chociaż nie miała pojęcia, co właściwie nawyczyniała. Nie zdawała sobie sprawy, że zniszczyła dowody tożsamości, karty ubezpieczeniowe i akty notarialne wszystkiego, co było w ich posiadaniu. Ta jedna noc, podczas której Mia długo uspokajała ojca, była niczym w porównaniu z czasem, jaki poświęciła na wyrobienie wszystkich dokumentów od nowa. Za trzecim razem została, gdyż mama zajęła się prasowaniem, czego skutki były, rzecz jasna, opłakane. Za czwartym razem musiała pomóc ojcu rozplątać kable od wszelkich domowych sprzętów. Jak Leonie zdołała poplątać je tak skutecznie w zaledwie kilka minut? Do dziś zachodzili w głowę. Piątego, szóstego i siódmego razu nie pamiętali. A może nie chcieli pamiętać? W każdym razie przestali je liczyć.

Andi wiedział, że jeśli do dwudziestej Mia nie zjawi się w domu, to raczej tego dnia już nie zawita. Tylko pomysły na uspokajanie dzieci mu się kończyły. Maluchy nie mogły zrozumieć, dlaczego mama musi opiekować się chorą babcią, skoro dziadek jest na miejscu. Buntowały się, gdy po raz kolejny nie dostały na kolację najlepszych na świecie tostów, jakie potrafiła przyrządzić jedynie mama, i były rozgoryczone na wieść, że bajkę na dobranoc znów przeczyta im tata. Andi, chociaż starał się ze wszystkich sił, nie potrafił naśladować odgłosów zwierzątek tak, jak robiła to Mia, i ich dzieciom strasznie to przeszkadzało. „Dzieci potrzebują matki” – słowa męża huczały w głowie Mii. Z każdym dniem przeżytym w rozkroku była coraz bardziej sfrustrowana i zrozpaczona. Musiała jakoś temu zaradzić. Kochała całą swoją rodzinę. Rodziców, męża, dzieci. Serce krajało się jej na myśl, że kogokolwiek z nich mogłaby stracić.

– Tatusiu – wyszeptała łamiącym się ze wzruszenia głosem – moje dzieci, a twoje, to znaczy, wasze wnuki potrzebują mnie równie mocno, jak wy. Nie zapominaj, proszę, że oprócz tego, że jestem córką, jestem też matką i żoną.

Helmut westchnął. Zdecydowanie nie wyglądał dobrze. Jego blada, zmęczona twarz zlewała się z jasną koszulą, potęgując wrażenie, że jest z nim coraz gorzej.

– Ja naprawdę wierzyłem, że dam radę... – powiedział, spuszczając wzrok. Skubał skórkę przy paznokciach, co zdradzało zdenerwowanie. A tak rzadko się denerwował. Kiedy była dzieckiem, nie mogła nadziwić się jego cierpliwości. Nawet matka, kiedy jeszcze była sobą, śmiała się, że mąż to istny anioł, i to jego delegowała zawsze do odrabiania z Mią lekcji. Teraz Helmut Bedürftig wyglądał zupełnie inaczej. Jakby zaraz miał wybuchnąć, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że uczynienie tego byłoby skrajnie niesprawiedliwe wobec Mii.

– Ale ty dajesz sobie radę lepiej, niż ktokolwiek mógłby na twoim miejscu – zauważyła Mia.

Helmut podniósł głowę.

– Tak, to prawda – kontynuowała – nie żartuję. Jesteś wspaniałym mężem i najlepszym ojcem, jakiego mogłabym sobie wymarzyć. Dałeś mi najpiękniejszy prezent na świecie: kochałeś moją matkę. To ogromna wartość, ale... – Przygasła nieco.

– Ale pora już dać sobie spokój? To chcesz powiedzieć?

– Nie, nie to. Człowiek, póki żyje, powinien kochać i mieć otwarte serce na drugiego człowieka, tyle że...

– Tyle że co, córciu?

– Tatusiu – pochyliła się w stronę ojca – mama powinna mieć profesjonalną opiekę. Mamy to szczęście, że w naszym mieście jest dom seniora. Dowiadywałam się o wszystko i jeśli tylko pozwolisz, to...

Helmut powoli, lecz zdecydowanie wysunął dłonie z rąk córki.

– Chyba będzie lepiej, jak już pójdziesz do domu, skarbie – powiedział i wstał, przysuwając za sobą krzesło.

– Ale... Ale... Tatusiu?

– Dobranoc, Mio, idź już – powtórzył zdecydowanym tonem. – Jest późno. Mąż czeka na ciebie.

Gdy córka wyszła, zarzucił na siebie szlafrok i wyszedł na taras, wołając za sobą Lotti. Jak to dobrze, że mieli duży ogród. Przynajmniej wyprowadzaniem na dwór psa nie musiał się przejmować.

Niemcy, Kulmbach, północna Bawaria

marzec 2009 roku

Podobno zanim przyjdziemy na ten świat, posiadamy całą wiedzę, jakiej potrzebujemy w obecnym i przyszłym życiu. Lecz tuż przed narodzinami anioł kładzie nam na ustach palec, jakby chciał nas uciszyć, i zostawia na nich ślad. Wówczas zapominamy wszystko, co wiemy, i przez resztę życia próbujemy sobie to przypomnieć. Martin zamyślił się nad historyjką opowiadaną mu przed laty przez babcię. Nie był już małym chłopcem, aby uparcie wierzyć w bajki z dzieciństwa, a w tę akurat nie chciał wątpić. Przyłożył palec do górnej wargi, dokładnie w tym niewielkim zgłębieniu, usiłując przypomnieć sobie coś mądrego. Coś, co kiedyś wiedział. Jednocześnie przyglądał się z oddali krzątającej się po kuchni żonie. Od dawna im się nie układało. W zasadzie to nie potrafił sobie przypomnieć momentu, w którym wszystko zaczęło się psuć, gdyż ich związek od samego początku zdawał się jakby nadpsuty. Dlaczego się pobrali? Wiele razy zadawał sobie to pytanie i nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi. A może nie chciał? Wówczas wyszłyby na wierzch jego wszystkie słabości, a bardzo nie lubił ich obnażać. Nawet przed samym sobą. Lata mijały, a oni żyli obok siebie, próbując nie wchodzić sobie w drogę, lecz ostatnimi czasy nawet to im nie wychodziło.

– Ugotowałam ogórkową – rzuciła z kuchni Marta. – Jak chcesz, to sobie nalej. Oczywiście ty zawsze robisz lepszą, ale kto wie? Może z braku laku moja wersja przejdzie ci przez gardło.

Nie skomentował złośliwości żony. Nie chciał dokładać do i tak już nadpsutego nastroju, zwłaszcza że ich córka Marie wlepiła w niego wielkie, błękitne oczy, żywiąc nadzieję, że jednak tym razem unikną kolejnej burzy. Nie chciał, by ich uspokajała, najpierw prosząc przyciszonym głosem, a potem krzycząc na całe gardło, że ma ich dość. Oczywiście mówiła do nich obojga, swoich rodziców, lecz kiedy padało owo „Mam dość!”, Martin odczytywał je personalnie. Żona, zanim jeszcze oboje doszli do wniosku, że z ich małżeństwa nic dobrego nie będzie, też wypowiadała to przeklęte „Mam dość!”. A potem wyniosła się ze wspólnej sypialni do małego pokoju na końcu korytarza, oświadczając, że nikt nie ma tam prawa wstępu. Czuł dreszcz na myśl o tym, że „Mam dość!” pochodzące z ust Marie mogłoby doprowadzić do jej straty. Wiele gotów był znieść, lecz nie to. Córka była dla niego wszystkim i chyba tylko dlatego jeszcze się nie rozwiódł. Miałby pozwolić, aby w jego domu pojawiali się pseudowujkowie i próbowali ją wychowywać – jego malutką córeczkę? Nigdy w życiu! Dlatego trwał, wmawiając sobie, że wcale nie jest tak źle i przecież wiele małżeństw ma problemy, a mimo to ludzie się nie rozwodzą. Tak więc trwali, pojawiając się razem na świątecznych kolacjach u jego rodziców, na szkolnych akademiach i wszędzie, gdzie wymagano obecności całej rodziny. Ale czy byli jeszcze rodziną? Co do tego Martin coraz częściej miał wątpliwości. Westchnął głośno, wstawszy z fotela, by nalać sobie ogórkowej i zjeść wspólnie z córką.

– No i co wzdychasz? Nie musisz jeść – rzuciła złośliwie Marta, ewidentnie szukając zaczepki.

Martin zanurzył w zupie chochlę, przemieszał nieco i zaciągnął się zachęcającym zapachem potrawy. Kwaśność ogórka, zmieszana z delikatnością śmietanki i włoszczyzny przyjemnie połechtała jego wrażliwe nozdrza. Nalał porcję do miseczki i podziękował żonie, a następnie przysiadł koło córki.

– Za dziękuję nic się nie kupuje – powiedziała Marta, wyraźnie zniecierpliwiona spokojem męża.

Martin z ledwością przełknął. Wiedział, co za chwilę nastąpi. Ta cała gra, której zasady znała tylko kobieta zwana jego żoną, wykańczała go pod każdym możliwym względem. Zarówno psychicznie, jak i fizycznie był wrakiem człowieka i z każdym dniem coraz bardziej sobie to uświadamiał.

– Ile potrzebujesz, Marto? – spytał, wsuwając łyżkę z zupą do ust. Była pyszna, i chociaż Martin był kucharzem, musiał przyznać, że sam od dawna nie ugotował ogórkowej lepiej.

Żona, zszokowana pytaniem, rozchyliła usta ze zdziwienia. Wyglądała jak nastolatka, która właśnie dostrzegła na promocji markowe dżinsy. Podrapała się po głowie, próbując jakoś ukryć swoje zmieszanie. Czy mąż właśnie zapytał, ile dać jej forsy? Zwykle to pytanie poprzedzało kilka tych w stylu: „A po co ci? A na co? A przecież niedawno ci dawałem”. A teraz nic. Po prostu zapytał, ile ma jej dać. Wyrzuciła z siebie kwotę i kiedy dostrzegła, że Martin odkłada łyżkę na stół, by sięgnąć do tylnej kieszeni spodni, gdzie zawsze trzymał portfel, od razu pożałowała, że nie zażądała więcej. Nim zdążyła zamknąć rozdziawione usta, mąż położył na stole pieniądze i ze spokojem wrócił do jedzenia.

Marie zastygła, zapomniawszy, co to takiego oddychanie. „Ale że już?” – przeszło jej przez głowę. Bez awantury? Bez pytań? Bez wrzasku ojca, że nie jest, jak to zwykle określał, roboczym wołem? Dał jej pieniądze! – zdziwiła się, wytrzeszczając oczy. Wbiła spojrzenie w niezłą sumkę leżącą przez ułamek sekundy na stole i mogłaby przysiąc, że łomoczące serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Przeniosła wzrok na ojca, a ten puścił do niej oczko, delikatnie się uśmiechając. Nim odwzajemniła uśmiech, matka capnęła kasę i nie wykrztusiwszy z siebie żadnego „dziękuję”, schowała ją do tylnej kieszeni dżinsów, a następnie wyszła z kuchni.

– Marta! – Martin zawołał, wstając.

Nie zdążyła odpowiedzieć, jak znalazł się tuż obok i zapytał pół żartem, pół serio, czy w związku z tym, że dał jej gotówkę, to może sobie wziąć dokładkę zupy. Stali w korytarzu i patrzyli na siebie.

– Bardzo śmieszne – burknęła, wiążąc na szyi jedwabną apaszkę.

To był prezent od niego, lecz smutnym trafem fakt, że żona ją nosi, przestał mieć dla niego znaczenie. Stał teraz z rękami w kieszeniach, oparty o ścianę i zastanawiał się, jak długo jeszcze oboje będą udawać.

– No co się gapisz?

– Bo mi nie odpowiedziałaś.

– Że niby o zupę ci chodzi? – oburzyła się, stawiając kołnierz ramoneski i zarzucając torbę na ramię.

– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Pytam wciąż o to samo.

Odwróciła się, nawet na niego nie spojrzawszy. Stanęła przed lustrem, zmierzwiła dłonią krótko przystrzyżone czarne włosy i wybąkała, że może zjeść cały garnek tej ogórkowej, dobrze wiedząc, że nie o taką odpowiedź mu chodziło. Drzwi zatrzasnęły się za nią z tak głośnym hukiem, że Martin aż się wzdrygnął.

– Tato? – usłyszał za plecami głos Marie.

Córka podeszła do ojca i położyła mu dłoń na ramieniu. Dopiero teraz się ocknął.

– Dolałam ci zupy. Zjesz jeszcze?

– Pewnie, skarbie – odparł, spojrzawszy na córkę.

Kiedy ona tak urosła? Przyglądał się prawie dorosłej kobiecie. Jeszcze wczoraj podbiegała do niego z płaczem, prosząc, żeby zawiązał jej tenisówki, a dziś? Dziś usiłował policzyć, ile czasu mu zostało na cieszenie się stuprocentowym ojcostwem. Ani się obejrzy, a Marie się w kimś zakocha i on, ojciec, spadnie z podium jej serca z wielkim hukiem.

Wrócili do kuchni i rozsiedli się przed dokładką ogórkowej. Żadne z nich nie chciało się przyznać na głos, że mu nieswojo z widokiem pustego krzesła po prawej stronie stołu. Czy do tego w ogóle można było przywyknąć? Owszem, w ich domu zawsze był ciepły obiad. Pranie było zrobione, kurz starty, pościel pachniała świeżością, ale... Czy to wystarczy? Czy aby wieść szczęśliwe życie, człowiekowi wystarczy garść pozorów? Martin wrócił do jedzenia, chociaż to, jak znów został potraktowany przez Martę, zdecydowanie odebrało mu nastrój. Starał się prowadzić z Marie jakąś ożywioną rozmowę, ale średnio mu to wychodziło, ponieważ ostatnio trudno mu było skupić myśli na czymś innym aniżeli na rozpadającym się małżeństwie. Wysłuchał opowieści o koleżance, której rodzice zajęli się hodowlą kaktusów na sprzedaż, doradził w sprawie pasemek, które dziewczyna zamierzała w niedalekiej przyszłości zrobić (jego zdaniem był to fatalny pomysł, o czym nie omieszkał jej powiedzieć), i polecił nastolatce ostatnio modny program kulinarny, jednocześnie proponując, że gdyby zechciała, to mogliby razem go pooglądać. Marie podziękowała za wszystko z wrodzoną dyplomacją, na koniec rozmowy całując ojczulka w czoło. Miała już siedemnaście lat. Niewiele mniej niż on, gdy poznał jej matkę. Chciał kochać Martę aż po grób, ale... To było zadanie z rodzaju tych, że ile by z siebie dał, i tak towarzyszyło mu poczucie, że wali głową w ścianę i że to wciąż za mało. W jego rodzinie nie było rozwodów. Przysięgało się raz i na zawsze. Mężczyzna, który zmienił zdanie w trakcie związku, dla rodziny przestawał istnieć jako ktoś godny zaufania. Ale co, na Boga, w przypadku, kiedy to kobieta zmieniała zdanie? I to chwilę po tym, jak została żoną? Marta, Martin i Marie mieli być niezniszczalni. Przynajmniej tak to sobie ułożył w głowie. Dziś, prawie osiemnaście lat po ślubie, zastanawiał się, na ile starczy mu sił, by podtrzymywać owo marzenie, i z przykrością dostrzegł nadejście rychłego końca. Tylko jak miał powiedzieć o tym Marie? Jedynej, ukochanej córce.

Minionej nocy

Pierwsze lata małżeństwa przynoszą nam pytania: dokąd zmierzamy, czego pragniemy, jak chcemy żyć, gdzie zamieszkamy i ile będziemy mieli potomstwa. Potem nadchodzą lata odpowiedzi. Już wiemy, dokąd dotarliśmy, czy bodaj na kilometr zbliżyliśmy się do pragnień, czy żyliśmy tak, aby potem nie żałować, i mieszkaliśmy tam, gdzie czuliśmy się dobrze. Znamy też swoje potomstwo i wydaje się nam, że zostało tylko zjeść wisienkę z tortu przeżytych lat, lecz... nagle dostrzegamy własną samotność i to, że coraz trudniej dźwigać ją na plecach w pojedynkę. Zastanawiamy się, co się stało z ludźmi, którzy przysięgali sobie wzajemną miłość. Co się stało z nami?

Który to już raz Martin stał przed drzwiami pokoju żony, rozmyślając nad tym, czy powinien wejść – tego nie potrafił zliczyć. Zwykle kapitulował po kilku minutach, ubierał się i biegł z kumplami na piwo. Ale tym razem miało być inaczej. Musiał porozmawiać z Martą i pragnął zrobić wszystko, aby ich rozmowa przebiegła w spokojny, cywilizowany sposób. Dlatego wybrał noc. Marta nie będzie chciała obudzić Marie, istnieje więc szansa, że nie zacznie się wydzierać, by w ten sposób odwrócić uwagę od problemu. Poza tym będzie jej wstyd przed sąsiadami. Zwłaszcza tymi spod trójki, którzy w całym bloku uchodzili za wzorowe małżeństwo. Małżeństwo Martina też było wzorowe – przynajmniej na zewnątrz Marta tak o nim opowiadała. W domu to co innego. Za zamkniętymi drzwiami toczyło się prawdziwe życie i cała trójka, Martin, Marta i Marie, bardzo cierpieli. Ktoś musiał wreszcie położyć temu kres i tym kimś postanowił być on, Martin. Zapukał delikatnie do drzwi pokoju żony, zapominając, że przecież jest środek nocy i na pewno nikt mu nie odpowie. Nacisnął klamkę, czując się jak złodziej. A przecież był we własnym domu, gdzie nikt, przynajmniej z założenia, nie powinien czuć się obco i niechciany. Otarł czoło, chociaż wcale się nie spocił, wręcz przeciwnie – było mu strasznie zimno. Chłód bijący od Marty przenikał go nawet wtedy, gdy spała. Dotknął delikatnie jej ramienia, prosząc szeptem, by się obudziła. Nie reagowała.

– Marta? – Szturchnął ją. Skórę miała miękką i delikatną. Już zapomniał, jak to jest dotykać żony. Poza przypadkowym trącaniem się w korytarzu nie było między nimi fizycznej bliskości.

– Marta! – Potrząsnął mocniej. – Marta, obudź się.

Przeciągnęła się sennie. Światła przydrożnych latarni wdzierały się przez ozdobione firankami okno, malując na jej obojczykach oryginalne pejzaże. Była taka szczupła, żeby nie powiedzieć: chuda. Drobna budowa ciała sprawiała, że każdy mężczyzna miał ochotę się nią zaopiekować. Przez cienki materiał piżamy Martin dostrzegł sterczące sutki drobnych piersi. Wiedział, że żona ma kompleksy na ich punkcie, i przypomniał sobie nagle, jak często powtarzał, że według niego jej kształty są idealne. Sądząc po tym, jak ułożyło się ich małżeństwo, pewnie nie uwierzyła w ani jedno jego słowo. Teraz, kiedy jej powieki rozklejały się, żegnając sen, wyglądała tak, że gdyby nie świadomość Martina, z kim ma do czynienia, gotów byłby się znów zakochać.

– Co ty tu, kurwa, robisz? – Zerwała się do pozycji siedzącej, w jednej chwili tracąc cały swój urok.

Sięgnęła do nocnej szafki i chwyciła stojący na niej budzik, sprawdzając, która jest godzina.

– Zwariowałeś? Wyjdź stąd i to natychmiast. Dobrze wiesz, że z seksu nici. Nie zamierzam dłużej tego znosić. Pamiętasz? Rozmawialiśmy o tym i zdaje się, że mamy to ustalone.