Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Zofia Wolant-Abramowicz, z zawodu tłumaczka, ma na koncie nieudane małżeństwo i córkę z tego związku. Kobieta wychodzi ponownie za mąż za mężczyznę będącym spełnieniem jej marzeń.
Sielanka jednak nie trwa długo, gdyż mąż nie do końca akceptuje pasierbicę i pomimo starań nie udaje mu się tego ukryć. Gdy córka Zofii kończy osiemnaście lat, ta postanawia zabrać ją w niezapomnianą podróż po Stanach Zjednoczonych. W wyprawę, która miała być przygodą tylko dla matki i córki, nieoczekiwanie wkracza Oliwer Prinz, przystojny młody kardiolog. Nie przeszkadza mu fakt, że Zofia jest od niego o dziesięć lat starsza i… jest mężatką.
Czy rzeczywiście życie zaczyna się po czterdziestce?
Czy drugie małżeństwa są bardziej udane od pierwszych?
Jak mocno można kochać dziecko i ile jest się w stanie dla niego poświęcić?
Jak silna jest potęga intuicji i czy powinniśmy jej bezgranicznie ufać?
Te i inne ważne pytania padają pomiędzy wierszami opowieści Anny H. Niemczynow. Autorka z właściwą sobie lekkością splata rozpięte między przeszłością a teraźniejszością ludzkie losy, portretując postaci po mistrzowsku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 35 min
Lektor: Magda Karel
Dla Remigiusza.
Nie wiem, czym sobie zasłużyłam,że pozwolono mi byćTwoją mamą.
CZĘŚĆ 1
Głosy, które słyszymy w samotności, cichną i znikają, gdy wchodzimy do świata.
Rozdział 1
Nie wszystkie godziny twojego życiamuszą przynosić efekty.
Może zadbaj najpierwo subtelne tęsknoty swojego serca.
Poczytaj książkę.Och, tak! Poczytaj.Czytanie książek nas zmienia.Ich pisanie również.
Hiszpańska koronka i krój syrenki nigdy nie wychodzą z mody – pomyślała, zapatrzywszy się na fotografię, która mimo upływu dekady wyglądała równie dobrze, jak wówczas gdy chwaliła się nią przyjaciółkom. Jakże one jej zazdrościły. Nie, nie tej sukienki, chociaż może i trochę też, ale w głównej mierze ich emocje koncentrowały się na czymś innym. A raczej na kimś innym.
Westchnęła, chociaż obiecała sobie tego nie robić, i jakby na zawołanie przykleiła do twarzy wystudiowany uśmiech, dzięki wieloletnim ćwiczeniom wyglądający na tyle naturalnie, że bez trudu zostałaby zatrudniona jako modelka do zdjęć reklamujących gabinety medycyny estetycznej. Zmierzwiła długie blond włosy, zauważając gdzieniegdzie srebrne kosmyki, i niemal równocześnie złapała za kalendarz, by wcisnąć gdzieś w napięty plan życia wizytę u fryzjerki. Zofia Wolant-Abramowicz, dla współpracowników po prostu Wolant, nie należała do trwoniących czas. Dla niej znaczenie miała każda sekunda. Może właśnie dzięki dyscyplinie duchowej, jaką na co dzień zachowywała, udawało jej się godzić życie osobiste z zawodowym? W każdym razie nad tym zastanawiały się jej przyjaciółki, których nie miała wiele.
– Mamo, mamo, zobacz! – Julka podskakiwała obok okna, ekscytując się tym, co widzi na zewnątrz.
Zofia, pochłonięta planowaniem, nie zwracała uwagi na córkę.
– Mamo, no chodź! – Dziewczyna pociągnęła ją do lśniącego czystością, mimo trwającej w pełni zimy, okna.
Kalendarz Zofii upadł na podłogę. Wyćwiczona, niczym najlepsza aktorka, zdołała ukryć swoje niezadowolenie z tego powodu.
– Niezły, co? – powiedziała dziewczyna z zachwytem. W jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki zawsze rozczulające matkę. – Mamo! W życiu nie widziałam piękniejszego. Podoba ci się?
– Ale co ma mi się podobać?
– Jak to co? Samochód Mayerów. Musi mieć z milion pięćset sto dziewięćset koni mechanicznych. Jak taki przygrzmoci z rury, to... Brr! – Niespełna osiemnastolatka udawała, że siedzi za kółkiem. Wydawała z siebie dźwięki imitujące warkot silnika, przemieszczając się po połączonym z jadalnią i kuchnią salonie.
Zofia podniosła z podłogi kalendarz i ponownie zajęła się planowaniem.
– Powiedz Leonowi, żeby ci taki kupił. No powiedz, powiedz, proszę. – Nastolatka złożyła dłonie jak do modlitwy, jak miała to w zwyczaju, gdy chciała uzyskać coś z pozoru niemożliwego.
Zofia przewróciła oczami.
Dopiero narobiłabym sobie wrogów, jeżdżąc czerwonym porsche – pomyślała, lecz nie powiedziała tego na głos. Zamiast tego, najdelikatniej jak tylko umiała, zwróciła Julce uwagę, że ta nie powinna nazywać jej męża Leonem, lecz tatą. Wszak nie kto inny, jak właśnie on, był ojcem dziewczyny najbardziej.
Sama nie wiedziała, dlaczego to robi. Może z chęci zachowania pozorów? Stanowili przecież taką piękną i przykładną rodzinę. Elegancka ona, wpływowy on, ten ich dom za tak zwane miliony monet i długonoga kopia swojej matki, Julia – idealny obrazek. Byli niczym kadr z amerykańskiego filmu. Rysę na szkle stanowiło tylko jedno drobne „ale” i właśnie to „ale” Zofia zamrażała w swoich myślach, nie chcąc spojrzeć prawdzie w oczy.
Bo po co coś zmieniać? Bo dobrze jest, jak jest. Bo inni mają gorzej – myślała, uśmiechając się prawie zawsze i prawie do wszystkich. Uśmiech nic nie kosztował, a maskował najlepiej. Wydawało się, że Zofii nie przeszkadza to, że w gruncie rzeczy zamknięta jest w złotej klatce. Tylko czasami łapała się na tym, że czuje przerażenie, iż zaczyna się w tej klatce kokosić, zakopując gdzieś odwagę, z której zasłynęła, gdy zmuszona była uciekać tak, jak stała, od biologicznego ojca swojej jedynej córki. Dziś była inną Zofią niż ponad dekadę temu. Niż wtedy, kiedy powstało jej ślubne zdjęcie z „księciem” Leonem.
Kilka dni później
Dlaczego wolę cierpieć, zamiast wyrazić jasno i spokojnie swoje zdanie? – zastanawiała się Zofia, wpatrując się ślepym wzrokiem w pokaźnych rozmiarów szafę, gdzie w równych rzędach wisiały jej markowe, niepotrzebne do szczęścia sukienki.
Zdawało się, że kiedyś, bez tych wszystkich dodatków, miała w sobie więcej radości niż teraz, a już na pewno była spokojniejsza. Nie potrzebowała tego wszystkiego, bo i po co? Jako tłumaczka literatury i tak większość czasu spędzała w domu pochylona nad powierzonymi jej tekstami. Była w niej pewnego rodzaju dwoistość. Chociaż uwielbiała swoje spokojne życie z kubkiem herbaty w dłoni, a jeśli miała do wyboru huczną imprezę albo wyspanie się, to zawsze wybierała to drugie, jednak gdzieś z dna jej serca wynurzała się tułacza dusza, pragnąca od czasu do czasu wsiąść do byle jakiego pociągu i wyruszyć daleko, w siną dal, by z zaciekawieniem obserwować innych ludzi.
Leon, jej drugi mąż, znał jej pragnienia i spełniał je ostatnimi czasy z niezwykłą hojnością. Tyle że... no właśnie. Potrząsnęła głową, rozbudzając wzrok, i skupiła się na tym, aby wybrać odpowiednią na ten wieczór sukienkę. Najchętniej zostałaby w domu, zrobiła sobie kubek gorącego kakao i w ciszy pooglądała jakiś serial dokumentalny, ale wiedziała, że jeśli odmówi mężowi towarzystwa, ten jednym grymasem twarzy sprawi, że będzie się czuła jeszcze gorzej.
IWatch zawibrował na jej dłoni, rzuciła więc okiem na wyświetlacz, po czym odczytała wiadomość.
Cieszę się, że będziecie. Obiecałam sobie,
że tym razem będę mówiła mniej☺
Napisała to Justyna Mayer.
Zofia nie uwierzyła w obietnicę sąsiadki, Polki, której wystarczyło kilka lat na emigracji, aby z Majewskiej stać się Mayerową. Chociaż nie chciała jej oceniać, bo przecież co jej do tego, to jednak ta zmiana nazwiska z polskiego na niemieckie powodowała w niej niesmak. Nie przepadała za sąsiadką, lecz tęsknota za ojczystym krajem i możliwością porozmawiania w języku polskim była dla Zofii tak silna, że spotykała się ona z ludźmi, którym w innych okolicznościach z pewnością nie podarowałaby swojego czasu.
– Jesteś gotowa, skarbie? – zapytał Leon, wsunąwszy głowę między drzwi a futrynę. Wystraszył ją. – Wszystko w porządku?
– Tak, tak. Po prostu zamyśliłam się.
– Ślicznie wyglądasz.
– Dziękuję.
Mąż zmierzył ją od stóp do głów, podziwiając brązową krótką sukienkę z falbankami, która leżała na niej jak na najlepszej modelce.
Mimo zbliżającej się magicznej czterdziestki Zofia nie wyglądała na swój wiek. Prowadziła bardzo higieniczny tryb życia. Wysypiała się, medytowała, była aktywna fizycznie, zwracała uwagę na to, co i ile je, i wybierała tylko taką literaturę, która jej zdaniem wzmacniała ją od wewnątrz. Gdyby popatrzeć na Zofię z boku, cisnęło się na usta tylko jedno słowo: „ideał”. A jak powszechnie wiadomo, przebywanie w otoczeniu tego typu ludzi nie należy do łatwych. Chociaż nigdy nikomu nie powiedziała złego słowa i dla wszystkich starała się być tak życzliwa, jak to tylko możliwe, ludzie odsuwali się od niej. Była jak słońce – ściągała blaskiem, a potem parzyła bijącym od siebie nadmiernym ciepłem. Bywały momenty, że nie mogła sobie z tym poradzić. Wówczas, jak większość kobiet, płakała w poduszkę.
– Czy mogę cię o coś prosić, skarbie? – rzuciła do męża, szczotkując swoje długie włosy.
Wyglądał na zadowolonego. Włożył błękitną koszulę i musiała przyznać, że wraz z upływem czasu podobał jej się coraz bardziej. Fakt, że w ciągu ostatnich miesięcy ubyło mu kilka kilogramów, z pewnością się do tego przyczynił.
– Oczywiście, proś, o co tylko chcesz – zachęcił, wiążąc krawat.
No już, już, odwagi – popędzała siebie w duchu. Czas zdawał się dłużyć, gdy patrzyła na męża. Chciała mówić, a jednak słowa grzęzły na języku, za żadne skarby nie chcąc opuścić bezpiecznej przestrzeni gardła.
– Zosiu? Wszystko w porządku?
Zacisnęła zęby, aby nie zauważył jej trzęsącej się brody. Splotła dłonie za plecami, nie mogąc zapanować nad palcami skubiącymi skórki przy paznokciach.
– Chodzi o to, że... No dobrze, powiem wprost. Czy mógłbyś nie pić dzisiejszego wieczoru? – wyrzuciła z siebie, nie mogąc uwierzyć, że jednak jej się to udało. Strach przed zadaniem pytania znikł, ustępując lękom związanym z otrzymaniem odpowiedzi.
Leon zastygł w bezruchu. Zofia oblała się zimnym potem.
– Ależ oczywiście, skarbie – uśmiechnął się sztucznie. – Przecież wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza. Jasne, że nie będę pił – powiedział, po czym podszedł do niej, by zamknąć ją w pełnym ciepła uścisku. Pocałował ją w szyję, policzek, a na końcu w usta.
Pachniał tak jak na pierwszej randce albo jeszcze piękniej. Przymknęła powieki, zaciągając się wonią jego perfum, na których nigdy nie oszczędzał. Wezbrała w niej błogość.
Jest dobrze – pomyślała, czując pod powiekami palące łzy. – Jest dobrze.
– Wchodźcie, wchodźcie. Nareszcie jesteście. Zosiu, jak ty pięknie wyglądasz. Co za figura! Ty nawet w zimowym płaszczu masz widoczną talię. Już wszyscy są, czekaliśmy tylko na was. Wiesz, Zosieńko, tak jak ci napisałam, obiecałam sobie, że dziś nie będę się za wiele odzywać. – Justyna gestem dłoni zamknęła usta na niewidzialny kluczyk i wyrzuciła go za siebie.
Zofia uśmiechnęła się do gospodyni najcieplej, jak to możliwe, po czym puściła Julkę przodem.
– Julcia, daj kurtkę. Zresztą, po co wam kurtki, przecież tak blisko macie do nas. Ino przez ulicę. Trzeba było przyjść w kapciach.
– Moja żona miałaby przyjść w kapciach? – zdziwił się Leon.
– Ach, tak, Leoś. Masz rację. Zosia zawsze taka perfekcyjna. Ona nawet śmieci wynosi w pełnym makijażu.
Z melodii słów Justyny biło sarkazmem, lecz zdawało się, że jedynie Zofia to zauważa.
Gospodyni zaprosiła ich do salonu, gdzie grała głośna muzyka wydobywająca się z trzech elektrycznych gitar.
– To nasi przyjaciele z Polski – powiedziała, wskazując na gitarzystów. – A to nasi sąsiedzi, również Polacy. – Machnęła w stronę Zofii, Julki i Leona.
Zofia uśmiechała się, potakując głową i próbując zapamiętać imiona nowo poznanych. Julia, jak to zwykle ona, bujała w chmurach zajęta własną wyobraźnią. Natomiast Leon odłączył się od swoich pań, podszedł do mężczyzn i ściskając ich dłonie, chichotał głośno. Zofia przyglądała się mężowi z oddali i nawet cieszyło ją, że jest w ich rodzinie ktoś, kto nie ma najmniejszych problemów z nawiązywaniem kontaktów.
– Usiądź, Zosiu, o tutaj może? – Justyna wskazała wolne miejsce.
Zofia usiadła, a obok niej usadowiła się Julia, plądrując wzrokiem wszystko, co gospodyni ustawiła na stole. A było na co patrzeć. Śledzie w śmietanie, bigos, swojska wędlina z prawdziwej wędzarni, sałatka jarzynowa, koreczki i kilka rodzajów ciasta. Sernik, karpatka, jabłecznik, ciasto czekoladowe – jednym zdaniem: prawdziwa uczta, jak przystało na polską panią domu z krwi i kości.
– Wszystko wygląda pysznie, Justynko. Napracowałaś się – powiedziała Zofia, próbując zatuszować zachowanie córki, która jako pierwsza rzuciła się na te smakowitości.
Justyna machnęła nonszalancko dłonią, co miało oznaczać, że to nic takiego, a siedzący po drugiej stronie stołu Leon zmierzył Julię spojrzeniem pełnym złości.
Zofii zrobiło się gorąco. Musnęła delikatnie ramię nastolatki i najciszej, jak tylko potrafiła, oraz najdyskretniej, jak to tylko było możliwe, zwróciła córce uwagę.
– Nie objadaj się tak zachłannie, słoneczko, proszę. To nie wygląda dobrze.
Zdziwiona Julka odłożyła sztućce na obrus, plamiąc go olejem od śledzia i nie powiedziała nic, gdyż w zasadzie nie rozumiała, o co matce chodzi.
Po prawdzie Zofia nie widziała problemu w zachowaniu córki. Dziewczyna była głodna, to jadła. Dało się wyczuć, że jej apetyt nawet sprawiał przyjemność gospodyni. Ale wzrok Leona...
– Och – jęknęła bezwiednie.
Leon bezgłośnie niemal darł się na dziewczynę: „Co ty wyprawiasz? Dlaczego się obżerasz, jakbyś jedzenia na oczy nie widziała?! Może byś tak poczekała, aż inni zaczną. Nie myśl tylko o sobie...” i tak dalej, i tak dalej.
Zofia znała wszystkie te zarzuty na pamięć i po mistrzowsku żonglowała własnym zachowaniem, starając się uniknąć nieporozumień między córką a mężem. Wciąż podsycała w sobie nadzieję na to, że w ich rodzinie zagości w końcu upragniony spokój i nikt do nikogo nie będzie miał bezpodstawnych pretensji.
– Julcia, czemu nie jesz? No jedz, jedz – rzuciła Justyna przez stół, zauważywszy, że nastolatce jakby odebrało apetyt.
Zachęcona przez nią Julia ponownie złapała za sztućce i zaczęła pałaszować. Leon znów patrzył na pasierbicę ze złością, a znajdującej się między młotem a kowadłem Zofii z nerwów spłynęła po plecach stróżka zimnego potu. Chcąc ugasić pożar złości, uśmiechnęła się do męża. Chciała go jakoś udobruchać, lecz nijak jej to wyszło. Mężczyzna nawet nie spojrzał na żonę. Ot i tyle w kwestii nawiązania nici porozumienia. Zofia odepchnęła od siebie myśl o zmęczeniu nastrojem męża. Gdyby sobie na nią pozwoliła, prawdopodobnie z wściekłości wylałaby mu na głowę gorący barszcz, który właśnie pojawił się na stole.
Impreza zaczęła nabierać tempa. Pani domu nie dotrzymała słowa w sprawie milczenia, jakie obiecała na wstępie, i z minuty na minutę, wraz z ilością wysokoprocentowego trunku, jaki w siebie wlała, zabawiała siedzące obok kobiety szczegółami ze swojego życia osobistego. W trakcie zabawy w karaoke, gdzieś między jedną a drugą próbą zaśpiewania bez fałszu piosenki Boskie Buenos, Justyna opowiedziała Zofii o tym, jak jej mąż, Benek, zdradził ją przed laty i jakże to ona, nie chcąc mu zostać dłużną, odpłaciła mu, jak to się mówi, pięknym za nadobne.
– Ale wiesz, Zosiu – wybełkotała – w pewnym momencie zrobiło mi się nas żal. Nie masz pojęcia, jak bardzo się kłóciliśmy. Raz to nawet dywan chciałam nożyczkami na pół przeciąć – zachichotała nerwowo.
– Dywan na pół? Ale dlaczego? – zdziwiła się Zofia.
– Jak to dlaczego? Aby zabrać swoją część. Nie myślisz chyba, że zostawiłabym mu cokolwiek z naszego majątku. Tak ciężko na niego zasuwałam. Spójrz tylko na moje ręce. – Zamachała dłońmi przed oczami Zofii. Faktycznie były zniszczone. Nie ratował ich nawet świeżo wykonany bordowy manikiur. W porównaniu z dłońmi Zofii, dla których największym brudnym wyzwaniem było obieranie kartofli i mycie okien, dłonie sąsiadki wyglądały tak, jakby większość swojego życia pracowały w polu, grzebiąc się w gliniastej ziemi.
– Kiedy on się szlajał, ja na rynku stałam. W mrozie, deszczu i śniegu, dźwigałam ciężkie kartony. Tylko Tereska mi pomagała. Moja mała Tereska. Tak się cieszę, że wyrosła na ludzi – westchnęła Justyna, rzuciwszy okiem na stojące na kominku zdjęcie swojej wówczas nastolatki, a dziś dorosłej już córki. – Ty wiesz, ile nas to kosztowało? – kontynuowała użalanie się. – Gdybym go tak nie kochała. Ech... ale co, miałam ot tak zrezygnować z wielkiej miłości? Myśmy wszystko razem przeżyli. Jak przyjechaliśmy do Kulmbach, nie mieliśmy nic. Kompletnie nic, Zosiu. Nie to, co teraz. – Rozejrzała się po pięknej, nowocześnie urządzonej willi.
Zofia westchnęła, musnąwszy spracowane dłonie sąsiadki, chcąc dodać jej otuchy tym gestem. Justyna wypiła zaledwie kilka kieliszków, ale to wystarczyło, by Zofia po niespełna godzinie miała pełen przegląd sytuacji rodzinnej, zawodowej i finansowej rodziny Mayerów.
A powodziło im się bardzo dobrze. Zapracowali na ten piękny samochód, którym nie tak dawno zachwyciła się Julia. Zapracowali też na poważanie, jakim, mimo iż byli obcokrajowcami, cieszyli się w mieście. Ich firma, zajmująca się sprzedażą odzieży, rosła w siłę, stając się potentatem na rynku europejskim. Nikogo więc nie miał prawa dziwić luksusowy styl życia Justyny.
Mimo tego wszystkiego Zosia odnosiła wrażenie, że czegoś tu brakuje. Ale cóż, od jakiegoś czasu ona sama borykała się z poczuciem niemożności zapanowania nad własnym życiem.
Kochała swoją cichą pracę tłumaczki i wydawało jej się, że jest pogodzona z życiem na emigracji. A jednak...
Spuściła głowę i wbiła wzrok we własne stopy. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że robi tak zawsze, kiedy jest zdenerwowana.
Tymczasem panowie, których imion mimo szczerych chęci Zofia jednak nie zapamiętała, zestroili swoje gitary i zaczęli grać Autobiografię zespołu Perfect. Krążący między biesiadnikami mikrofon trafił w ręce Leona i ten ni z tego, ni z owego przykleił się do urządzenia, próbując śpiewać. Głupio było zatykać uszy, więc Zosia poddała się tej subtelnej torturze, pragnąc znieść ją godnie. Jednakże było to dla niej nie lada wyzwaniem.
Miałem dziesięć lat, gdy usłyszał o nim świat,
w mej piwnicy był nasz klub.
Kumpel radio zniósł, usłyszałem „Blue Suede Shoes”
I nie mogłem w nocy spać.
Podczas gdy Benek, mąż Justyny będący jednym z gitarzystów, zachwycał się barwą głosu Leona, Zofia miała wrażenie, że jeśli czegoś zaraz nie zrobi, to popękają jej bębenki. Leon fałszował. Tak fałszował, że nie mogła tego znieść. Chociaż nie była znawczynią muzyki, to jednak potrafiła grać na pianinie i całkiem ładnie śpiewać. W czasach liceum jej głos oceniono na czterooktawowy i wróżono wielką karierę. Ze względu na miłość Zofii do biologicznego ojca Julii kobieta nie osiągnęła sukcesu w muzyce, chociaż miała ku temu predyspozycje. Gdy stała się mamą, śpiewała jedynie córeczce, poświęcając jej cały swój czas. Nigdy nie żałowała swojej decyzji. Jednocześnie nie potrafiła docenić samej siebie za to, co robiła. Może dlatego, że społeczeństwo regularnie dawało jej odczuć, że bycie mamą nie jest wyraźnym sukcesem? Teraz to już nie było takie istotne. Julia dorosła, a Zofia szybko zapomniała o tamtych dość trudnych czasach.
Aktualnie siedząc w domu sąsiadów, Zofia przekonywała siebie, że świetnie się bawi i że hałas połączony ze śpiewem męża wcale jej nie przeszkadza. Lecz po kilku minutach po prostu nie wytrzymała. Wstała od stołu, delikatnie pogładziła włosy jedzącej sernik Julki i poszła do toalety. W chwili, gdy opuszczała salon, mikrofon przejęła Justyna i z głośników popłynął piskliwy ton jej głosu. Prezentowała kolejną, jej zdaniem ulepszoną, wersję Boskiego Buenos. Tego już było za wiele.
– Nie wiem, co gorsze – mruknęła do siebie Zosia, siadając na zamkniętej toalecie i chowając twarz w małych dłoniach.
Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło jej na siedzeniu, lecz wiedziała, że albo natychmiast wróci do domu, albo cały wieczór rozwinie się w kierunku, w jakim zwykle takowe się rozwijały i szczerze nie chciała po raz kolejny tego przeżywać.
Usłyszała pukanie do drzwi łazienki.
– Już wychodzę! – krzyknęła doniośle, udając, że załatwia swoje potrzeby. Spuściła wodę, odkręciła kran i umyła ręce z przesadną dokładnością. Jakby ta czynność miała jej w czymkolwiek pomoc.
– Wszystko okej? – zapytał kobiecy głos zza drzwi łazienki.
Zofia ściągnęła brwi.
– Zosiu, to ja, Gośka. Chcesz drinka?
– Nie, dziękuję.
– To może herbaty albo soku?
– Poproszę herbatę.
– Już się robi, kochana. Wracaj do nas, teraz twoja kolej śpiewania. Czekamy.
Zosia wytarła dłonie o ręcznik i ponownie usiadła na toalecie, robiąc to samo, co przed paroma minutami.
Nie chciała wychodzić z łazienki. A jeśli już, to tylko po to, aby sięgnąć po płaszcz i pójść do domu. Chciała zrobić sobie kubek kakao, zaszyć się pod kocem i poczytać najnowszą powieść Kristin Hannah. Uwielbiała książki tej autorki. Przeczytała wszystkie, jakie doczekały się tłumaczeń na język polski, i gdy tylko na rynku pojawiały się nowe, nabywała je jeszcze w przedsprzedaży.
Zacisnęła powieki, zadając sobie pytanie, dlaczego, do jasnej cholery, znów robi coś, na co nie ma wewnętrznej zgody. Dlaczego stawia Leona ponad siebie, dlaczego pozwala, by to on organizował jej czas, i dlaczego, co najistotniejsze, nie sprzeciwi się, podczas gdy czuje, że jej mąż nie akceptuje Julii?
Julia, Julka, Juleczka... mała dziewczynka, która w swoim krótkim życiu doświadczyła i widziała już tak wiele. Zbyt wiele. Zofia wsunęła dłonie we włosy i z nerwów zaczęła drapać się po głowie długimi paznokciami. Nabrała powietrza w płuca.
– Obym tylko była silna – wyszeptała ledwie słyszalnie.
Wstała, łypnęła wzrokiem w lustrzane odbicie, próbując dodać sobie otuchy niemrawym uśmiechem, odwróciła się na pięcie i wróciła, by czynić to, co należy. Tak, jak zawsze.
Rozdział 2
Nie jesteś jedyną kobietą
przedzierającą się przez realne życie.
Nie tylko ty nie znasz odpowiedzi na ważne pytania.
Nie tylko ty nie znasz nawet pytań.
Wrócić do miejsca, gdzie impreza toczyła się w najlepsze i grać dalej swoją rolę w tym całym, nazwijmy to, spektaklu – to były zadania Zofii. Nie, nie ubiegała się o jedną z głównych ról, nie ubiegała się nawet o tę drugoplanową, a jednak została w niej obsadzona. Żołądek zwinął się jej w supeł, chociaż w gruncie rzeczy, jak na pewno myślał teraz jej mąż, nic się przecież nie stało.
Nic się nie stało.
Nic się nie stało.
Nic się nie stało.
Nienawidziła tego tekstu. Po prostu go nienawidziła, chociaż bardzo starała się nie nienawidzić. Uczucie nienawiści niszczy, a ona, Zofia, nie chciała niszczyć. Chciała budować, wzrastać, czynić dobro. Po to wyszła po raz drugi za mąż. Marzyła o pełnej rodzinie dla swojej córki i o tym, że dziewczynka wychowa się w domu pełnym miłości. Teraz przypomniała sobie o swoim marzeniu. Wciąż gdzieś na dnie swojego serca była tą samą dziewczyną, która wierzy, że marzenia dają początek zmianom. Aby nie zwariować, spontanicznie wzięła w dłonie mikrofon, gdy struny gitar wygrywały jej ulubioną piosenkę z wczesnych lat młodości. To przy tym kawałku poznała smak prawdziwego pocałunku. Zaczęła śpiewać.
Musisz odnaleźć nadzieję i nieważne,że nazwą ciebie głupcem.
Musisz pozwolić, by sny sprawiły, byś pamiętał,
że nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli tynie pomożesz dziś miłości.
Nic, naprawdę nic nie pomoże, jeśli tynie pomożesz dziś miłości.
Głos Zofii wypełnił pomieszczenie, zmieniając cały dotychczas panujący tam nastrój. Brzdęk obijających się o siebie kieliszków oraz uderzających o talerze sztućców ucichł, ustępując miejsca przesłaniu słów, których sens tak dobrze rozumiała wyśpiewująca je kobieta. Przez tę krótką chwilę poczuła się naprawdę sobą. Trzymała mikrofon oburącz, jakby bała się, że za chwilę go utraci i na powrót rzeczywistość stanie się boleśnie odczuwalna. A Zofia nie chciała jej czuć. Broniła się przed nią. Usiłowała chronić siebie i swoje dziecko, tyle że... dziś, po latach, tych sił potrzebnych do obrony miała jakby mniej. W końcu dobijała do czterdziestki.
Jak to jest mieć czterdzieści lat? – dumała, odpływając myślami od wyśpiewywanego przez siebie tekstu, co sprawiło, że się pomyliła.
– Skucha, skucha! – wrzasnęła Justyna, jakby zerwała się z przedszkola, i wyrwała Zofii mikrofon. Wyglądało to tak, jakby tylko czekała na okazję, która spadła jej teraz z nieba. – Benio, dawaj Buenos, a nie jakieś tam smuty o nadziei! Bez urazy, Zosia – zachichotała z nieukrywaną satysfakcją.
Zofii odebrało głos. Dobrze, że siedziała obok córki, bo przynajmniej miała w niej jakieś duchowe wsparcie. Położyła rękę na kolanie dziewczyny, by poczuć się lepiej.
– Mamo, powiedz jej coś – bąknęła w zdenerwowaniu Julka.
Zofia zmusiła się do sztucznego uśmiechu.
– Mamo, słyszysz? – Julka szturchnęła matkę łokciem – Przecież ona nie dała ci dokończyć. Każdy śpiewa po jednej piosence, takie są zasady. Ty swojej nie dośpiewałaś, chociaż szło ci...
Zofia ścisnęła udo Julki, zanurzając wzrok w jej oczach. Dziewczyna zamilkła na jakąś minutę, po której odezwała się znowu.
– Mamuś, to niesprawiedliwe. Tak ładnie śpiewasz. Kocham, jak śpiewasz. Wiesz, że jesteś w tym najlepsza, prawda? – mitygowała matkę.
Zofię dopadło rozczarowanie. To nie Julia powinna bronić jej honoru. Zresztą... czego tu bronić? To było przecież zwykłe sąsiedzkie spotkanie, zwykłe karaoke, zwykły wieczór u ludzi, na których zależało Leonowi. Za chwilę i tak miał się skończyć, więc po co rozkręcać niepotrzebną aferę. Bo w sumie o co? O nic?
Dzięki Bogu w swojej głowie Zofia mogła myśleć, o czym tylko chciała. Tam, i póki co tylko tam, mogła czuć prawdziwą wolność, za którą od pewnego czasu tak bardzo tęskniła i która uwidaczniała się za każdym razem, gdy kobieta usiłowała dojść do porozumienia z Leonem. Nie mieli dobrego czasu, co obnażały ich nazbyt głośne rozmowy, w których trakcie mąż biegał po domu i zamykał okna, by tylko sąsiedzi nie usłyszeli, cóż takiego się u nich dzieje. Zwłaszcza polscy sąsiedzi.
Zosia patrzyła na Justynę i chociaż jej oczy się śmiały, w sercu czuła żal popychający ją do skrytego szyderstwa z sąsiadki. Kobieta fałszowała i coraz bardziej było widać uderzające jej do głowy procenty. Nazbyt krótka sukienka podwinęła jej się pod pośladki, ukazując nieidealne uda, co ujmowało jej klasy, którą, zdaniem Zofii, ta z wiadomych przyczyn nie powinna szastać. Tym, co mogło przyciągać wzrok, był przepiękny uśmiech Justyny, lecz w zderzeniu z opiętym na brzuchu od nadmiaru jedzenia materiałem, nawet i on przegrywał.
Nie od dziś wiadomo, że ludzki wzrok biegnie akurat w tę stronę, w którą nie powinien. Zofia to dostrzegła. Dostrzegła tę smutną prawdę w oczach własnego małżonka, który to, chociaż miał w domu kobietę uznawaną powszechnie za piękną, teraz nie mógł oderwać oczu od wijącej się przed nim podpitej pięćdziesięcioparolatki. Pikanterii całej sytuacji dodał stojący przed nim kieliszek wódki. Mężczyzna wychylił go, nawet nie spojrzawszy na żonę, i nim się spostrzegł, gospodarz uzupełnił braki. Serce Zofii zakołatało w piersi. Otarła niewidoczne krople potu z czoła i już miała się podnieść, by wyjść, lecz zauważyła córkę szamoczącą się z czymś leżącym w kącie.
– Mamo, mamo, zobacz! – krzyknęła Julia, próbując przebić się przez Boskie Buenos gospodyni.
Zofia podeszła do córki.
– Mamo, czy twój dziadek nie miał podobnego? Zobacz, niesamowite, prawda? Niemal taki sam jak na tych zdjęciach z twojej szkatułki.
Zofia straciła oddech. Wzruszenie ścisnęło jej gardło. A jednak to prawda, że we wszystkim, co nas spotyka, można znaleźć coś pozytywnego – pomyślała, musnąwszy palcami klawisze akordeonu marki Hohner. Ten moment wynagrodził jej wszystkie dotychczasowe niedogodności. Opłacało się tutaj przyjść, chociażby po to, by na własne oczy zobaczyć coś, z czym wiązały się najcudowniejsze momenty jej dzieciństwa. W wyobraźni zagłuszyła piszczącą Justynę, słysząc teraz głos dziadka wyśpiewujący:
O czym marzy dziewczyna,
gdy dorastać zaczyna,
kiedy z pączka zamienia się w kwiat?
Kiedy śpi, gdy się ocknie,
za czym tęskni najmocniej,
czego chce, aby dał jej świat?
– Mamuś, mogę spróbować pograć? – spytała Julka.
Zofia spojrzała pytająco na Benka, który skinął głową w akcie przyzwolenia, i niewiele myśląc, złapała za instrument, aby wyjąc go z futerału. Niczego na świecie nie pragnęła w tej chwili bardziej, jak tylko pokazać córce, jak prawidłowo trzyma się akordeon i jak się na nim gra. Żywiła nadzieję, że jeszcze co nieco pamięta z czasów, gdy tenże instrument nie stanowił dla niej tajemnic, wszak świętej pamięci dziadek Władek w nauczaniu gry nie miał sobie równych. Zaparło jej dech w piersiach, kiedy poczuła w ramionach słodki ciężar historii własnego dzieciństwa. Hohner, Hohner, Hohner. Chciała położyć instrument na kolanach córki. Hohner, synonim wolności czasów wojny – tak mówił dziadek Władek. Mogła słuchać godzinami, gdy opowiadał o tym, jak wówczas wraz z innymi Polakami siedzieli w bunkrach, grali i śpiewali, udając, że wszystko jest w porządku. Jakże wszystko się zmieniło, jakże świat teraz wyglądał inaczej, jakże mocny czuła ścisk w gardle na myśl o dziadku. Ileż by dała, by móc z nim bodaj przez kilka minut porozmawiać. Ciekawe, co by powiedział na obecną sytuację, w której to ona, jego ukochana wnuczka, mieszka w kraju wroga. Łzy stanęły Zofii w oczach.
– A ty nie możesz się ruszyć, Julka, tylko matka dźwiga? No ruszże się. – Zofia usłyszała za plecami syczący głos męża.
Usta rozchyliły się jej w zdziwieniu. Chciała coś powiedzieć, lecz tylko rozglądała się na boki, sprawdzając, czy przypadkiem nikt im się nie przygląda. Julka zesztywniała i pobladła. Niemal natychmiast wyrwała akordeon z ramion Zofii, chcąc naprawić rzekomy błąd i zyskać w oczach ojczyma.
– Wszystko matka za ciebie robi – dodał jeszcze Leon, kręcąc głową z niesmakiem.
Zofia nie miała pojęcia, jak to się stało, że akordeon nie upadł w tym całym zamieszaniu. Sprzęt tej klasy kosztował fortunę. Nie, żeby nie było ich na niego stać, bo przecież oboje dobrze zarabiali. Zofia nie narzekała na brak tłumaczeń, a Leon, jako architekt obiektów przemysłowych, to już w ogóle zarabiał krocie.
Problem tkwił raczej w tym, że instrument należał do zabytkowych. Nie trzeba było eksperta, by dostrzec, że podobnych cudów już się nie produkuje. Te współczesne, naszpikowane ulepszeniami najnowszych technologii może brzmiały lepiej, lecz na pewno nie wytwarzały takiej magii. Magia Hohnera... och, coś niesamowitego. Ta chwila z instrumentem mogła przejść do historii jako idealna. Mogła, lecz...
– Prosiłam, abyś nie pił, Leon. – Zofia wyszeptała półgębkiem, dbając o pozory.
Na szyi Julki pojawiły się czerwone plamy.
– I jak tam, fajny sprzęcik, co? – niespodziewanie zza pleców Leona wychylił się Benek.
Może to i dobrze – pomyślała Zofia, ciesząc się, że z powodu obecności gospodarza napięcie jej rodzinnych relacji spadnie.
– Niesamowity. Mój dziadek miał taki. Prawdziwe cudo – powiedziała.
– No cudo, cudo. To po dziadku Jusi. Wzięliśmy go z południa Polski. Leżał w szafie i się kurzył. A u nas się nie kurzy. Brzdąkam od czasu do czasu. To podobno unikat, proszę ja ciebie.
– Nie podobno, tylko z pewnością. – Zofia, mimo dygotania w środku, starała się brzmieć łagodnie. Czuła na policzku oddech Leona. Cuchnął wódą. Ranił jak brzytwa. Obrzydzał.
– Jula, zagraj coś – zachęcił Benek.
– Nie umiem.
– E tam, nie umiesz. Ciągnij harmonijkę i naciskaj klawisze. To nie jest trudne, proszę ja ciebie.
Julka spojrzała na ojczyma, a jemu, jak na zawołanie twarz zmieniła się w jednej chwili na promienną.
– No spróbuj, Julcia. Śmiało – powiedział Leon i uśmiechnął się do Zofii.
Za późno. Demony przeszłości tańczyły w kobiecie żwawy taniec, depcząc jej z trudem budowane poczucie bezpieczeństwa i dewastując je w jednej chwili.
Alkohol.
Nie akceptacja dziecka.
Nie akceptacja dziecka.
Alkohol.
Emocjonalna karuzela.
Zofia zacisnęła oczy, czując, że jeśli za chwilę nie usiądzie, to się przewróci.
– Wszystko okej, Zosia? – spytał Benek.
Pozostali grajkowie skończyli właśnie Boskie Buenos i Jusia przestała śpiewać. Zosia oklapła na krzesło, próbując złapać powietrze.
– Wszystko okej, dziękuję, Benku – powiedziała. – Po prostu zakręciło mi się trochę w głowie. Ostatnio mam tyle pracy, nie dosypiam – skłamała, wykrzywiając usta w wystudiowanym uśmiechu.
Benek spytał, czy może nalać jej czegoś mocniejszego ot tak, dla rozluźnienia, ale mu odmówiła.
– Ach, zapomniałem, ty nie pijesz. Rozumiem, rozumiem. – Pokiwał głową. – Ja też nie piję, proszę ja ciebie. Od paru lat, nieźle co? – Zaśmiał się. – Za to Jusia teraz szaleje. – Wskazał wzrokiem na żonę, która podskakiwała, dyskutując w najlepsze z gośćmi. Wyglądało na to, że bawi się świetnie.
Julia nieśmiało pociągnęła harmonijkę, naciskając jednocześnie klawisze instrumentu. Niczym już nie przypominała tej wesołej dziewczyny sprzed chwili.
Dlaczego na to pozwalasz? – mówił głos w głowie Zofii. Uciszyła go natychmiast, tak, jak zawsze. W końcu lata praktyki uczyniły z niej w tej dziedzinie mistrzynię.
– Śmiało, Juleczko – powiedziała łagodnym głosem do córki. Wypiła łyk wody i zmusiła się do wykrzesania sił, by stanąć za Julką i udzielić jej kilku praktycznych wskazówek.
– O tak, powolutku – mówiła, pomagając dziewczynie tchnąć w instrument życie.
Na twarz nastolatki wróciła radość. Zofia tak bardzo kochała ten widok. Te przymrużone w szparki oczy i dołeczki w policzkach były najpiękniejszą nagrodą po trudnym roku, miesiącu, dniu, godzinie, minucie. Były lekiem na całe zło i dla nich gotowa była znieść wiele. Dla nich gotowa była znieść wszystko. Dla nich gotowa była wyrzec się samej siebie.
– Leoś, chodź do nas. No chodź, chodź, skarbeńku – powiedziała Justyna, wymachując kieliszkiem wypełnionym alkoholowym trunkiem.
Oho, zaczyna się – pomyślała Zofia, odprowadzając wzrokiem męża, który zmierzał w stronę Justyny. Fizycznie stała za Julią, pomagała jej grać, wypowiadała do ucha córki jakieś wskazówki, a mentalnie obserwowała to, co dzieje się po drugiej stronie pokoju. A tam, jakby w zwolnionym tempie jej mąż wraz z gospodynią stukali się kieliszkami i wznosili jakiś toast, którego słów nie dosłyszała. A może nie chciała dosłyszeć? Całe szczęście, że zajęta akordeonem Julia nie patrzyła na ojczyma.
Leon był w swoim żywiole. Kołysał się na boki, gestykulował i zdawało się, że opowiada jakiś dowcip. Justyna Mayerowa zaśmiewała się do rozpuku, kokieteryjnie odchylając głowę i poprawiając sobie włosy. Zniszczone rozjaśniaczem kosmyki kobiety niemal muskały twarz męża Zofii zadającej sobie teraz pytanie: „Czy tylko ja to widzę, u licha?”.
– Zosia, Zooooosia! – zawołała Justyna, próbując się przebić przez gwar otoczenia.
Zofia przełknęła ślinę. Pochyliła się nad córką i próbując się uspokoić, wdychała zapach skóry dziewczyny.
– Zoooosia! Zośka!
Zofia westchnęła. Nienawidziła, gdy nazywano ją Zośką. Nie cierpiała tego od czasów dzieciństwa. Określenie „Zośka” działało na nią jak płachta na byka i denerwowało chyba bardziej niż to, że Jusia pozwala sobie na kokietowanie Leona w jej obecności.
– Zocha!
Julka spojrzała na sąsiadkę.
– Pani Mayerowa chyba cię woła, mamuś.
Zofia niechętnie spojrzała na Justynę. Kobieta była pijana. Tego nie dało się już nie zauważyć. Jej czerwona szminka odznaczała się na trzymanej przez nią lampce z trunkiem, a tusz do rzęs tandetnie rozmazał się pod jej oczami.
– Ty, Zosia, głucha jesteś czy co? – powiedziała miłym głosem, chichocząc.
Zofia oddychała z trudem.
– Ja ci chciałam tylko powiedzieć, że masz wspaniałego męża. Jakiż on zabawny. Jak mnie rozśmieszył, prawda, Gosiu? – zwróciła się w stronę przyjaciółki.
Gosia przytaknęła, wdzięcząc się do Jusi. A jakie miała wyjście? Musiała przytaknąć. Jusia przecież co roku przyjmowała do wakacyjnej pracy dwóch jej synów. Chłopcy zarabiali na drobne przyjemności – ubrania, kosmetyki, randki z dziewczynami. Gdyby ich matka nie okazywała Justynie Mayer należytego szacunku, synowie Gosi mogliby stracić intratną pracę w Niemczech.
– No nie mogę się nadziwić, gdzieś ty go znalazła, Zosia, co? Ty mi lepiej powiedz.
Zosia nie odpowiedziała. Spojrzała za to na Benka, który albo nic nie słyszał z tej ich rozmowy, albo udawał, że nie słyszy.
– Taki jajcarz. No uśmiałam się, aż mnie brzuch boli. Zosia, ty to musisz mieć z nim życie. Życie jak w Madrycie – zarzuciła tandetnym tekstem. – No słodziak, słodziak! Słooooodziak! – Trzepotała zalotnie rzęsami.
Zofię zbierało na wymioty. Nabrała powietrza w płuca, próbując się uspokoić, i spojrzała na męża, oczekując, że i on na nią spojrzy. Nic z tego. Leon przyglądał się Justynie, kobiecie starszej od niego o ponad dekadę, i spijał z jej ust każde słowo. Jego oczy błyszczały. Ten blask porażał. Dźgał serce Zofii, której mąż przecież obiecał, że nie będzie pił.
A ona znów mu uwierzyła...
Niestety.
– Zośka, a ty coś taka osowiała? Nie słyszysz, co mówię?
– Słyszę, Justynko.
– No, to dobrze, że słyszysz. Bo ten twój mąż to taki model. Jaki fajny chłopak, jaki fajny.
– Dziękuję.
– Ty wiesz, jaki ty masz skarb w domu?
Zofia zacisnęła boleśnie szczękę.
Leon podszedł do Benka, zamachał przed nim pustym kieliszkiem, który po kilku sekundach wypełnił się whisky. Potem mąż Zosi usiadł na krześle i zaczął coś opowiadać, lecz sensu jego słów żona nie potrafiła wychwycić. Znów to samo. Znów flirt z obcymi kobietami. Znów bycie w centrum uwagi. Znów publiczne poniżanie Julii. A może mi się to tylko wydaje? Nie, nie wydaje mi się. Mam prawo czuć to, co czuję. Dlaczego on to robi? Dlaczego? Dlaczego znów pije, mimo że prosiłam, by tego nie robił? Dlaczego pije z kieliszka, takiego obrzydliwego, małego, jasnego kieliszka, chociaż obiecał wielokrotnie, że nigdy, przenigdy tego nie zrobi? Wiedział, jakie wspomnienia budzi w jego żonie widok kieliszków. Wiedział, że ożenił się z kobietą, która wcześniej za męża miała alkoholika. Wiedział, że Julka, będąc małą dziewczynką, na widok kieliszków wołała „tata”. Wiedział, jak to wszystko boli Zofię. Wiedział. Obiecał, że nie będzie pił z kieliszków, by nie budzić bolesnych wspomnień. A jednak...
Kolejny dowcip opowiadany przez Leona najwyraźniej dobiegł końca, a głośny śmiech Justyny i Gosi wyrwał Zofię z rozmyślań.
– No nie wytrzymam, Zocha, jaaaaja jaaak ber... berr... no wiesz co – próbowała powiedzieć Jusia. Zaczęła czkać.
Zofia miała tego dość. Chciała teraz, zaraz, już, natychmiast, znaleźć się jak najdalej stąd. Za jakie grzechy marnowała czas na tych ludzi? Dlaczego znów uwierzyła, że tym razem wszystko będzie, jak należy?
– Na nas już chyba pora – zwróciła się do męża przez stół.
– Ależ oczywiście, skarbie. Jak sobie życzysz.
– No ideał! Zocha, ideał maszzzzz. Mój Benek, jak pił, to nie mogłam go wyc... wyc... wyciągnąć za żadne skarby. Ale teraz nie pije. – Zaczkała. – Teraz ja piję. Ja! – Dźgnęła palcem w swoją lewą pierś tak mocno, że aż pojawiło się wgłębienie.
Leon wstał, skierował się do wyjścia i usłużnie wyciągnął dłoń w stronę Zofii, zachęcając ją gestem, by do niego podeszła. Znów zyskał w oczach Justyny. „Ochom” i „achom” nie było końca.
– Jakiż Leoś wspaniały, jakiż z niego dżentelmen, och, takich mężczyzn już nie ma na tym świecie. Toć to dinozaur! – piała z zachwytem, czkając od czasu do czasu, co wzbudzało w Zofii obrzydzenie. Tymczasem Leon, tak jak zwykle on, otoczył żonę ramieniem.
– Moja żona to ideał – powiedział.
Zofia uśmiechnęła się blado.
– I jeszcze żonę docenia – rzuciła rozanielona Gosia.
Jusia złożyła dłonie z zachwytem jak do modlitwy i jako że język jej się plątał i nie zdołała wypowiedzieć nic, to tylko nabożnie patrzyła.
– To co, rozchodniaczka, Leoś? – powiedział Benek, wznosząc butelkę.
Jak to możliwe, że ktoś, kto deklaruje, że nie pije alkoholu, tak ochoczo polewa go innym? – zastanawiała się Zofia. – Czy to jest trochę tak, jak z anorektyczką, która sama nie je, a sprawia jej frajdę przebywanie w otoczeniu jedzenia i wtykanie go innym?
Benek wcisnął w rękę Leona kieliszek. Zofii stanęły przed oczami chwile, gdy z małą Julcią uciekała od pierwszego męża, który w pijackim amoku nad sobą nie panował. Było jej słabo. Nogi miała jak z waty i myślała, że osunie się na podłogę. Jedynym, co trzymało ją w pionie, była świadomość, że po jej prawej stronie stoi Julia, Juleczka, jej córunia.
Benek wypełnił kieliszek Leona i pozostałych grajków, którzy otoczyli ich wianuszkiem. Pod pretekstem włożenia płaszcza Zofia wysunęła się z objęć męża. Nie chciała patrzeć, jak pije z kieliszka. To było zbyt bolesne.
– No to siup, proszę ja ciebie, za tych, co nie mogą, proszę ja ciebie, prawda, Zosia?
Rozległy się brawa. Zofia zapięła ostatni guzik płaszcza, zmuszając się do podziękowań za zaproszenie. Julia stała spłoszona, a Leon zaczął się z wszystkimi żegnać, każdego z osobna obdarowując serdecznym uściskiem. Szczególnie długo trzymał w ramionach Justynę, piszczącą, jaki on jest wspaniały, zabawny, męski i przystojny. Aż dziw, że „proszę ja ciebie Benek” patrzył na to z takim spokojem. Ale może on, w przeciwieństwie do Zofii, nie widział w niczym problemu.
Ciągle czegoś mi brakuje. Czego? Nie wiem. To niemożliwe, że tylko ja konam ze zmęczenia. Na pewno jest na świecie wiele kobiet podobnych do mnie.
Jakże chciałabym się z nimi spotkać, wymienić doświadczeniami, wyżalić.
Czy one też mają mężów błyszczących w towarzystwie? Albo partnerów? Czy one czują się podobnie do mnie? Bo jeśli tak, to... to wszystko ze mną w porządku.
Nie jestem wariatką. Nie jestem nią. Chociaż Bóg mi świadkiem, coraz częściej czuję się tak, jakbym postradała zmysły.
Tak często bywam zazdrosna o mojego męża. Może dlatego, że w gruncie rzeczy lubię czuć się pokrzywdzona?
Nie... nie lubię. Nienawidzę tego uczucia. Nienawidzę nienawidzić. Nie chcę nienawidzić. To złe, wiem, że to złe. To mnie niszczy, a ja nie chcę siebie świadomie niszczyć.
Ale przecież tu mogę napisać wszystko. I tak nikt nigdy tego nie przeczyta.
Żyć według własnego światła.
Żyć w stanie łaski.
Żyć tak, jakby wszystko miało znaczenie i mogło się stać nieograniczonym źródłem refleksji. Moje równiutko poukładane ubrania w szafie – refleksja? Sama jestem poukładana. Gówno prawda! Chcę uchodzić za poukładaną, a w gruncie rzeczy mam w sobie bałagan.
Jak mam go posprzątać?
Wiem. Poznam swoje potrzeby i zacznę żyć prawdziwie. A przynajmniej spróbuję. Zacznę czytać więcej książek, takich mądrych, jeszcze mądrzejszych od tych, które czytam.
Grunt to znaleźć jakieś konstruktywne zajęcie i odciągnąć myśli od tego, co mnie zatruwa. Tyle że... tyle że to takie trudne.
Jest mi zwyczajnie w świecie źle. Czy tylko ja czuję zbyt mocno? Czy tylko ja na tym świecie czuję za bardzo, pragnę za bardzo?
Sama już nie wiem.
– Mamuś, co robisz?
Zofia zamknęła dziennik i odwróciła się w stronę drzwi. Stała w nich Julia. Blask promieni słonecznych wpadających do domu przez okno opromieniał alabastrową twarz dziewczyny, rozlewając się na jasnych anielskich włosach. Ten widok zapierał dech w piersiach i zawsze działał na Zofię kojąco.
– Pisałam dziennik.
Julia zaśmiała się, idąc w stronę matki.
– Książkę napisz – powiedziała, zamykając ją w uścisku.
– To nie dla mnie.
– Dlaczego?
– Dlatego że...
– Że co?
– Książki trzeba pisać tak, jakby nikt w życiu miał ich nie przeczytać.
– Nie rozumiem.
– Trzeba pozbyć się uczucia, że czegoś nie wypada, że nie przystoi. Ponad wszelką wątpliwość trzeba wyzbyć się strachu przed oceną. Wiem, co mówię. Przetłumaczyłam ich setki, jeśli nie tysiące. Naprawdę daje się wyczuć, kiedy autor waży słowa. Przynajmniej ja to czuję.
– Mamuś, ale ty nie jesteś kimś, kogo obchodzi to, co myślą inni, prawda?
Zofia zamyśliła się, oparłszy głowę na piersi córki. Właśnie że była taka. Bała się tego, co powiedzą inni, jak ją ocenią. Chciała za wszelką cenę dorównać Leonowi. Bodaj raz być w centrum uwagi. Bodaj raz być zapytana o zdanie i wysłuchana bez lęku o to, że mąż podważy w towarzystwie jej wypowiedź. Tak bardzo nie lubiła, gdy jej przerywał. Tyle razy usiłowała delikatnie walczyć o swoje, lecz pokonywał ją kilkoma głośniej wypowiedzianymi słowami. Nie chciała się kłócić przy innych. Prać w obcych domach własnych brudów, a potem tłumaczyć, że nie to miała na myśli.
To dlatego milczała, prosząc jedynie, by wrócili do domu. Gdy już tam docierali, rozpoczynało się ich prywatne, osobiste piekło.
Wystarczyło włożyć wtyczkę do gniazdka, by klatkę schodową domu Zofii i Leona wypełniła świąteczna atmosfera. Kobieta zapatrzyła się na te kolorowe światełka, przypomniawszy sobie, ile trudu włożyła w ich przymocowanie. Zadumała się nad tym, jak z namaszczeniem pakowała słodycze w małe, czerwone torebeczki, które rozpakowywali każdego dnia mijającego adwentu.
Kochała święta, chociaż zdecydowanie wolała, gdy spędzali je w Polsce. W tym roku jednak nie udało się tego zaplanować. Zbyt dużo mieli pracy, zbyt wiele pieniędzy pochłaniała zdalna troska nad schorowaną matką Leona. Trzeba było wykupić leki i opłacić mieszkającą ze staruszką opiekunkę, a także zaglądających od czasu do czasu lekarzy i pielęgniarki.
Jak dobrze, że chociaż sylwestra spędzimy w kraju – cieszyła się Zofia, przysiadłszy na schodach i zapatrzywszy się w sznur świątecznie migających lampek.
Gdy była dzieckiem, jej rodziców nie było stać na taki luksus. Zresztą, nawet jeśli by ich było stać, to z całą pewnością jej ojciec uznałby zakup świecidełek za zbędny.
Ustalili z Leonem, że noc wejścia w nowy, 2022 rok spędzą w ich rodzinnym domu, którego nie pozbyli się, emigrując z Polski do Niemiec. Nie, żeby Leon zgodził się od razu na tę propozycję, co to, to nie! On, w przeciwieństwie do Zofii, kochał zabawę do białego rana, huk petard i głośną muzykę. Lecz... jakimś cudem zrezygnował z tego. Zrezygnował, gdy zgodziła się, by odwiedzili Mayerów. Fifty, fifty – jak to określił.
Teraz Zofia już sama nie wiedziała, czy ubiła dobry interes.
„Masz takiego wspaniałego męża, Zosiu. Leoś, jaki ty jesteś superchłopak! Zosiu, musisz mieć z nim życie jak w Madrycie”. Te i inne podobne tandetne teksty Justyny wciąż huczały w głowie Zofii i chociaż bardzo tego chciała, nie mogła się ich pozbyć. Nie pomogło dziesięć wybieganych o poranku kilometrów, nie pomogła medytacja, nie pomogło pisanie pamiętnika i wiedziała, że nie pomoże także rozmowa z Leonem. Ileż to razy próbowała z nim rozmawiać. Dlaczego więc teraz łudziła się, że przyniesie to jakikolwiek skutek? Tysiące razy pytała, dlaczego pije, chociaż obiecał, że tego nie zrobi. Dlaczego patrzy na Julkę nienawistnym wzrokiem, dlaczego deprecjonuje dziewczynę i dlaczego na nią samą, na Zofię, nie zwraca uwagi? Dlaczego kokietuje kobiety? Opowiada im kawały, błyszczy i depcze emocjonalnie wrażliwość tych, z którymi żyje? Dlaczego wszyscy chwalą tylko jego, a na nią nikt nawet nie patrzy?
Chyba to ostatnie bolało ją najbardziej. Potrzebowała atencji ze strony otoczenia, gdyż od dłuższego czasu sama nie potrafiła jej sobie ofiarować.
Łzy popłynęły Zofii po policzkach. Otarła je naprędce, nabrawszy powietrza, próbując jakoś się uspokoić.
Z pokoju na piętrze wyszła Julia.
– Wszystko w porządku, mamusiu?
– Tak, skarbie.
– To dlaczego płaczesz?
– Już nie płaczę.
– Ale płakałaś.
– No... tak. Płakałam. Płakałam, bo jest mi smutno. Mam wrażenie, że...
– Och, mamuś, przestań już. Ja naprawdę mam gdzieś to, że Leon...
– Już nic nie mów, dobrze? Proszę cię, kochanie.
Julia usiadła obok matki na schodach i wsunęła jej za ucho kosmyk zwisających wzdłuż ciała długich do pasa włosów.
– Proszę, idź do siebie, Juleczko. Chcę zostać sama.
– Tylko proszę cię, mamuś, nie rozmawiaj z nim o tym.
– Muszę.
– Nie musisz.
– Muszę, Juleczko.
– Ale co to da? – zdenerwowała się dziewczyna. – Już tyle razy próbowałaś. Naprawdę myślisz, że postępując wciąż tak samo, uzyskasz inne efekty?
Jakże mądre były słowa wypowiedziane przez nastolatkę. Zofia była z niej taka dumna. Posiedziały jeszcze chwilę razem i Julia wróciła do swojego pokoju. Wiedziała, co za chwilę się stanie. Nałożyła więc na głowę wielkie słuchawki, które dostała w prezencie od biologicznego ojca, i włączyła na cały regulator muzykę ze Spotify.
Matka znów pójdzie jej bronić.
Zupełnie niepotrzebnie.
Kiedyś jeszcze Julce zależało na miłości Leona, pragnęła, by był dla niej ojcem, jakiego nigdy nie miała.
Kiedyś... lecz nie teraz.
– Możemy porozmawiać czy jesteś zajęty?
Leon podniósł twarz znad laptopa i uśmiechnął się do żony.
– Już kończę, koteńku. Daj mi chwilę.
– W porządku.
Ze ściśniętym gardłem podreptała do połączonej z ogromnym salonem kuchni.
Wstawiła wodę na herbatę, chociaż wiedziała, że i tak nie zdoła jej wypić. Chciała po prostu czymś zająć ręce. Może wykonywanie mechanicznych ruchów ją uspokoi i tym razem jej dialog z mężem będzie wyglądał inaczej? Na pewno – łudziła się, z optymizmem zalewając torebeczkę Liptona wrzątkiem. Odczekała moment, wyciągnęła ją i włożyła do małego, metalowego dzbanuszka. Na potem. Nauczona oszczędności z jednej torebki robiła kilka herbat, chociaż Leon tak bardzo tego nie lubił.
– Skończyłem, koteńku. Co tam robisz? Ale ślicznie wyglądasz. Mówiłem ci już, że jesteś najpiękniejsza na świecie?
Zofia nawet się nie odwróciła. Zacisnęła powieki i zobaczyła pod nimi męża wychylającego kieliszek, podrywającego obce kobiety i poniżającego jej jedyną córkę. Niby jak miała teraz przyjąć komplement, podziękować za niego i jeszcze się cieszyć.
– Wszystko w porządku, skarbie? Dobrze się czujesz? – zapytał jeszcze, po czym podszedł do żony i objął ją w pasie, nurkując nosem w jej rozpuszczonych włosach. – Jak ty ślicznie pachniesz. Powalająco! – zachwycał się.
Wyswobodziła się z jego objęć.
– Zrobiłem coś nie tak? – spytał.
Zofia wiedziała, że to tylko kwestia czasu, jak poświąteczna atmosfera zniknie. Już nie miała przed oczami migających radośnie lampek na schodach. W zamian za to migały jej przed oczami kadry z Justyną w roli głównej okraszone jej słodkim, skierowanym do Leona głosikiem.
– Dlaczego znów to zrobiłeś?
Potrząsnął głową, mrużąc oczy.
Milczał.
– Pytam, dlaczego znów to zrobiłeś? – powtórzyła.
Głos jej drżał.
– Ale co, koteńku? Przytuliłem cię tylko. Powąchałem. Chyba mi wolno, prawda? Jestem twoim mężem.
– Dobrze wiesz, że nie o to pytam.
– A o co.
– Nie udawaj, proszę. Nie pogrywaj ze mną w ten sposób.
Zmarszczył czoło.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Mieliśmy taki wspaniały dzień. Zjedliśmy razem pyszne śniadanie, obiad, a potem popracowałem trochę. Mam tyle roboty, przecież wiesz. Zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem, przyjmując kontrakt z Mercedesem. Zarzucają mnie robotą. Nic nie robię, tylko nanoszę zmiany w projekcie pod dyktando inwestora. Gość oczekuje niemożliwego. Przestawia mi ściany nośne. Dasz wiarę? I jeszcze się dziwi, że te jego zmiany kosztują sporo czasu i oczywiście pieniędzy. Przecież nie będę przeprojektowywał tych fabryk za darmo. Ślęczę nad tym nocami – westchnął.
Zofia zagryzała zęby. Jak zwykle Leon odbiegał w rozmowie od tego, co naprawdę ważne.
– Z drugiej strony – ciągnął, nie zwracając na żonę uwagi. – Jeśli ma nam na wszystko wystarczyć, muszę pracować. Mamie znów się pogorszyło, lekarze straszą, że nie dożyje Wielkanocy. No i jeśli chcemy wrócić do kraju, to trzeba trochę przycisnąć. Sama wiesz.
O czym, jak o czym, ale Zofia na pewno nie chciała teraz rozmawiać o teściowej.
– Znów patrzyłeś na Julię tym wzrokiem – rzuciła oskarżycielsko.
Leon potrząsnął głową zdziwiony.
– Jakim wzrokiem?
– Dobrze wiesz, jakim. Zawistnym.
– Kiedy?
– Kiedy? Na przykład wczoraj u Mayerów i dziś przy śniadaniu.
Stęknął z niemocą.
– Zosia, nie nakręcaj się, proszę. Kocham Julcię. To nasza córka.
– To dlaczego mam wrażenie, że jej nie lubisz?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Może wciąż żyjesz przeszłością, kiedy już naprawdę pora ją zamknąć.
Kobieta złapała się za głowę, usiłując zapanować nad narastającą furią. Jej tolerancja na tłumaczenia Leona była coraz mniejsza. Kiedyś, kiedy jeszcze myślała, że coś wskóra, miała w sobie więcej cierpliwości. Ta jednak zdawała się znikać z każdym dniem spędzonym u boku męża.
– Zosieńko... – zaczął ciepło Leon. – Kochanie moje. Przecież wiesz, że kocham Julię. Traktuję ją jak własną córkę.
– To nieprawda.
– Ależ oczywiście, że prawda. Nie dalej, jak miesiąc temu wstawiłem się za nią w szkole, nie pamiętasz? Już zapomniałaś, jak złapali ją na ściąganiu? Chcieli ją zawiesić. I kto wówczas zadziałał? – Leon stukał się palcem w klatkę piersiową, pełen wiary, że zaimponuje żonie.
Na próżno.
– Po prostu mam wrażenie, że... – przełknęła ślinę – ...u Mayerów tak nieładnie się do niej odnosiłeś – powiedziała, siląc się na łagodność.
– Co? Kiedy? U Mayerów? Nie przypominam sobie.
– Gdy wyciągała akordeon.
– A, wtedy. – Podrapał się po głowie. – Nie odnosiłem się do niej źle, tylko zwróciłem jej uwagę. Wyręczasz ją, Zosia. To jest złe dla wychowania.
– A co z ciebie taki ekspert, co? Co ty możesz wiedzieć o wychowaniu? Jakie masz doświadczenie?
Poczerwieniał. Podszedł do kuchennego blatu, oparł się o niego i zacisnął na nim knykcie tak mocno, że aż pobielały.
– Może miałbym szansę, gdybyś urodziła mi syna.
– Ale nie urodziłam! – wrzasnęła. – I wiesz co? Nie urodzę już. Jak patrzę na ciebie i te twoje umizgi do obcych bab, to wszystkiego mi się odechciewa. A już najbardziej rodzenia.
Prychnął pogardliwie.
Rozpłakała się.
– Zaczęło się. Super, Zośka. Gratulacje. Jak zwykle afera z niczego.
Z niczego? Czyżby? Patrzenie z odrazą na Julię jej mąż nazywał niczym. Od lat to robił. Od lat. A ona, jak ta głupia, błagała, aby przestał. Tłumaczyła, że rani to ją i jej dziecko.
– To nasza córka, Zosiu. Pojmij to wreszcie. Nasza!
– Nasza? Nie ułatwiasz mi myślenia w ten sposób. Skoro uważasz Julkę za swoją, to dlaczego ją deprymujesz w towarzystwie. Dlaczego nie szanujesz mnie? Obiecałeś, że nie będziesz pił. I co? Piłeś z kieliszka, chociaż miałeś tego nie zrobić. Znasz moją przeszłość i wiesz, jak bardzo mnie to boli.
– Nie myl mnie z tym fiutem.
– No tak! Jeszcze nie rozmawialiśmy o moim byłym mężu.
Prawdą było, że Szymon pił i że nie szanował Zofii, ale przynajmniej potrafił nazwać Julię córeczką. Kobieta wygarnęła to obecnemu mężowi, na co ten znów prychnął z odrazą i spytał, czy już zapomniała, jak wyciągała ojca dziewczynki z krzaków. ZARZYGANEGO!
– Nie wiem, które upokorzenie gorsze, Leon! – wrzasnęła. – Wyciągać pijaka z krzaków czy patrzeć, jak mizdrzysz się do przypadkowych bab. Ja nawet do sklepu się boję z tobą pójść. Wszędzie jakąś zwąchasz, wszędzie!
Tusz do rzęs spływał Zofii po policzkach. Migoczące światełka choinki odbijały się teraz na jej zapłakanej twarzy, która wyglądała niczym kalejdoskop rozpaczy.
– Jakie zakupy? O czym ty mówisz? Jakie mizdrzenie się do bab? Zosia? Zosieńka? Postradałaś zmysły, skarbie, uspokój się. – Leon mówił przyciszonym tonem, próbując się do niej zbliżyć. Chciał zamknąć ją w uścisku, lecz im bardziej się do niej zbliżał, tym bardziej zdecydowanie się od niego oddalała.
– Nie rób tego – poprosiła, kierując się w stronę schodów.
Szedł za nią.
– Nie idź za mną. Widzę, że nie mamy o czym rozmawiać.
– Zosiu, wręcz przeciwnie, mamy o czym. Nie możesz tak myśleć, nie wolno ci. Przecież wiesz, że to nieprawda. Kocham Julię i nie mizdrzę się do żadnych bab. A ten alkohol to... – zawahał się przez ułamek sekundy – ...masz rację, wypiłem, ale to było zaledwie kilka kieliszków, na miłość boską!
– O kilka za dużo. Miałeś wcale nie pić.
– Jesteś przewrażliwiona. Wszyscy pili, inne kobiety nie miały z tym problemu, tylko ty, jak zawsze...
Zofii opadły ręce. Rozszlochała się na całego.
Odwróciła się na pięcie i pobiegła na piętro. Leon ruszył za nią, lecz sprawiało mu trud, by ją dogonić. W końcu jednak udało mu się ją złapać gdzieś w połowie schodów.
– Puść mnie! – wrzasnęła.
Ścisnął ją jeszcze bardziej.
– Puść mnie!
– Zosieńko, kochanie, uspokój się.
Zaczęła się szamotać, próbując wydostać się z jego silnego uścisku. Nie mogła złapać tchu.
– Zosieńko, kocham cię, poradzimy sobie ze wszystkim, tylko się uspokój, kochanie moje. Słyszysz?
– Puść mnie! Puść!
Leon nie ustępował. Im mocniej się szarpała, tym bardziej zaciskał na niej ramiona. Miał nad nią ponad trzydziestokilogramową przewagę. Wyglądało to, jakby żaba walczyła z koniem. W końcu, nie widząc dla siebie żadnego ratunku, Zosia ugryzła męża w ramię.
– Ożeż ku... mać! Co jest z tobą? Wariatka!
Zofia ruszyła przed siebie zamaszystymi krokami i w mgnieniu oka znalazła się na górze. Lampki zdobiące poręcz schodów migotały radośnie, nic nie robiąc sobie z atmosfery panującej między małżonkami. Patrząca na nie Zofia poczuła, że ich blask ją razi, przenika do jej wnętrza, paląc je żywym ogniem. Złapała za kabel i pociągnęła za niego silnie, zrywając naręcza migających iskier. Wpadła w szał.
– Co ty robisz?! – wrzasnął Leon.
Nie słyszała go. W ataku furii wyżywała się na nieistniejących już świecidełkach do momentu, aż zabrakło jej tchu i sił, by czynić to dalej. Zmęczona i spłakana pobiegła do łazienki, zamknęła się od środka, oparła się o ścianę i osunąwszy się po niej, oklapła na podłogę.
– Co się stało? – spytała Julia, wyszedłszy z pokoju. Zdjęła słuchawki z uszu i spojrzała pytająco na ojczyma.
Korytarz wyglądał jak kadr z filmu Kevin sam w domu. Kable, lampki i woreczki adwentowe walały się teraz, gdzie popadnie, sprawiając, że dziewczynie odebrało mowę.
Leon podszedł do pasierbicy i objął ją z czułością.
– Mama miała atak, skarbie – wyszeptał, gładząc ją po głowie.
Julia zaczęła dygotać.
– Ciiii, już dobrze, dobrze, poradzimy sobie. Jesteśmy rodziną – szeptał.
Jego słowa mieszały się z dochodzącym zza drzwi łazienki płaczem Zofii.
Julia nie wiedziała, co ma myśleć. To, na co patrzyła, sprawiło jej niewyobrażalny ból. Wyrwała się z objęć ojczyma i podbiegła do drzwi łazienki.
– Mamusiu? Mamusiu, otwórz, proszę. Mamusiu, słyszysz? Mamuś...
Zofia nie słyszała córki. Wcisnęła sobie w uszy palce wskazujące i zwinięta w kłębek bujała się w przód i w tył, licząc na to, że jakoś ukołysze swoje emocje. Ona chciała tylko, aby ktoś ją kochał. Chciała dla swojej córki domu, jakiego sama nigdy nie miała. Chciała, by ktoś kochał Julkę tak, jak jej, Zofii, nie kochał żaden mężczyzna.
Zofia nie miała ojca, na jakiego zasługuje każde dziecko.
Jej ojciec miał ją gdzieś. Wolał uganiać się za przebywającymi w Polsce Rosjankami lekkich obyczajów, zamiast poświęcić czas jej własnej matce.
Zofia zawiodła się na pierwszym mężu. Kiedy walczyła o wyrwanie go ze szponów alkoholizmu, śmiał się jej w twarz, udając, że nie widzi w niczym problemu.
Drugi mąż Zofii, Leon, mężczyzna będący marzeniem wielu kobiet, przeraźliwie ją ranił. Ranił ją do krwi. Ranił ją tak, że coraz więcej trudu sprawiało jej codzienne podniesienie się z łóżka. Odnosiła wrażenie, że kona i że jeśli czegoś nie zrobi, aby zmienić cokolwiek, pewnego dnia po prostu z tego łóżka nie wstanie.
Co ze mną jest nie tak? Dlaczego? – pytała siebie raz po raz. Co z tego, że słyszała odpowiedzi, skoro nie była gotowa na to, by zacząć żyć zgodnie z nimi. Znów potrzebowała życiowej odwagi, podczas gdy ta zdawała się z niej umykać. Naraz, zupełnie nie wiadomo dlaczego, naszła ją pocieszająca myśl, iż z pewnością nie jest jedyną kobietą na świecie, usiłującą iść z podniesioną głową przez trudną do zniesienia codzienność.