W drodze 12/2019 (556) - Wydanie zbiorowe - ebook

W drodze 12/2019 (556) ebook

Wydanie zbiorowe

4,6

Opis

Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (10 ocen)
7
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstępniak

Drodzy Czytelnicy,

•••

Roman Bielecki OP

na temat przemocy i jej obecności w naszym życiu społecznym wypowiedziano tysiące słów i przeprowadzono setki analiz. To tylko dowód na to, że doskwiera nam internetowa bezkarność, eskalacja emocji w debacie publicznej i zwyczajny brak szacunku we wzajemnych relacjach z najbliższymi.

W tym numerze miesięcznika piszemy nie tyle o skutkach, bo te wszyscy widzimy na co dzień gołym okiem, ile o przyczynach tego stanu rzeczy. Gdzie biorą swój początek arogancja, pogarda, nienawiść do ludzi i świata? Skąd u tych, którzy na rodzinnych fotografiach uśmiechają się i wyglądają na szczęśliwych, tyle obojętności, chęci poniżania – nie tylko słowami, ale też milczeniem czy emocjonalnym chłodem? Prawda jest taka, że wszyscy, bez wyjątku, potrafimy krzywdzić. I to często nieświadomie.

Może warto o tym pomyśleć u progu Adwentu, czekając cierpliwie na narodzenie Pana.

Dziękując Państwu za kolejny wspólny rok bycia z nami w drodze, życzę, by w wigilijny wieczór gest przełamania się opłatkiem, tak bardzo przypominającym eucharystyczną hostię, uświadomił nam, że prawda, miłość i dobro istnieją, chociaż tak często ich nie widać. I że można przebaczyć. Bo skoro Bóg się rodzi, to wszystko staje się możliwe.

Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.

W numerze:

Drodzy Czytelnicy,

Rozmowy w drodze

MOHEROWE BERETY I RESORTOWE DZIECI

NIE LUBIĘ SKRAJNOŚCI

Zdążyć przed kryzysem

KAPŁAŃSTWO UDANE, A NIE UDAWANE

PRZYSZŁOŚĆ KOŚCIOŁA

Kiedy zaczyna się przemoc?

MILCZENIE GORSZE OD SŁÓW

POWIEDZ DZIECKU: PRZEPRASZAM

BŁOGOSŁAWIENI, CZYLI SZCZĘŚCIE W NIESZCZĘŚCIU

Cierpliwości!

BALLADA O "JESZCZE" I "JUŻ"

ZAPOMNIANA CNOTA

CZEKAJĄC NA NARODZENIE CHRYSTUSA

Co robimy podczas mszy świętej?

BEZ KOŃCA

Orientacje

TRUDNY ROK KOŚCIOŁA

DZIESIĘĆ Z TYSIĄCA

KSIĄŻKI Z ICH PÓŁKI

Pytania w drodze

BOŻE UCZUCIA

Dominikanie na niedziele

TERAZ

SFRUSTROWANYM

MESJASZ Z CHARAKTEREM

DRAMAT JÓZEFA

BĄDŹ ŚWIADKIEM

DO KOŃCA

CZAS POWROTU

Felietony

MIMO WSZYSTKO

WACHTYRZE

LEKCJA NA CMENTARZU

WIERZĄCY W NICOŚĆ

KAŻDEMU WSZECHŚWIAT LITER

Rozmowy w drodze

MOHEROWE BERETY I RESORTOWE DZIECI

•••

Podział polityczny jest głęboki, ale nie jest to zjawisko nowe. Wszędzie, gdzie wkracza demokracja, wkracza też wewnętrzna polityzacja. Skoro mamy demokrację, nie mamy wspólnoty.

Z filozofem ROBERTEM KRASOWSKIM rozmawia Tomasz Maćkowiak

FOT. KYRYLL USHAKOV / UNSPLASH.COM

Tomasz Maćkowiak: Rozmawiamy kilka tygodni po wyborach. Niezależnie od wyniku widać, że Polska jest pęknięta na pół. Czy to społeczeństwo uda się z powrotem skleić?

Robert Krasowski: Nie uda się.

Aż tak zdecydowanie pan to widzi?

Tak, bo nikt nie chce kompromisu. Dominujące w życiu publicznym żywioły kochają ten konflikt. Ochoczo prą do niego. Nieustannie szukają okazji, kolejnego pretekstu do sporu. Nie tylko dlatego, że nie chcą być wspólnie w jednym obozie. Przede wszystkim udział w tej wojnie sprawia im wyraźną przyjemność.

Jak to? Przecież po obu stronach odzywają się dość często głosy wzywające do opamiętania i zgody.

To rytualna skarga pozbawiona znaczenia. Ożywiają ją albo naiwność, albo obłudna poza sugerująca, że wypowiadający tę skargę jest człowiekiem dobrej woli, skłonnym do kompromisu, w przeciwieństwie do drugiej strony.

Jeśli ma pan rację, to czeka nas katastrofa.

Nie ma podstaw do niepokoju. Taka jest nasza kultura obywatelska, a ponieważ nie da się jej zmienić, należy się z nią pogodzić.

Jesteśmy tacy agresywni z natury?

Nie chodzi o agresję. Taka jest po prostu formuła polskiego patriotyzmu, w którym dominuje przekonanie, że największe zło zagraża Polakom od środka. Że pochodzi od nich samych. Polski patriota to osoba chcąca wielkim wysiłkiem obronić Polskę przed innymi Polakami, których uznaje za nieodpowiedzialnych, głupich albo po prostu za zdrajców. Przecież w epoce zaborów największe zagrożenie upatrywano nie w carze, ale w złej reakcji rodaków na carat. Za miękkiej albo za twardej. W narodowym nihilizmie albo w nieodpowiedzialnej brawurze.

Skąd to się wzięło?

Z nienormalnych warunków, bo przecież nie z narodowego charakteru. To określenie nie ma żadnego sensu. Dziwaczne warunki tworzą dziwaczne postawy. A potem te dziwaczne postawy utrwalają się w schematy tak silne, że zmuszają do obsesyjnych poszukiwań wewnętrznych zagrożeń. To odruch warunkowy, jak u psa Pawłowa. Słyszy dzwonek i ślina mu cieknie. Podobnie polski patriota – widzi wiecznie wroga za płotem. Co było widać po 1918 roku, a potem znowu po 1989 roku. Ledwie odzyskaliśmy wolność, a już pojawiło się szukanie wroga wewnętrznego. Przekonanie u jednych, że Wałęsa wprowadzi dyktaturę, u drugich, że Mazowiecki zdradził i popiera komunistów.

Pamiętam, ale to było trzydzieści lat temu.

Potem się tylko nasiliło. Wielkim zagrożeniem ogłoszono Olszewskiego, potem Kwaśniewskiego. AWS miała być czarną sotnią, Miller końcem demokracji. Im obiektywnie sytuacja Polski była lepsza, im bezpieczniejsze granice, im stabilniejsza gospodarka, tym większe były ataki paniki. Po 2005 roku, w najlepszym okresie, gdy Polska była w Unii, a gospodarka weszła na tory szalonego wzrostu, wróg wewnętrzny jeszcze bardziej urósł. Oczywiście nie dlatego, że zagrożenie było realne. Ale ponieważ tylko tak potrafiono nad Wisłą wyrażać troskę o sprawy publiczne. Każdy detal wyolbrzymiano. Każdego przeciwnika demonizowano. Kaczyński jeden, drugi, Tusk, potem znowu Kaczyński.

Ale to przecież bardzo niebezpieczne, takie emocje mogą się wymknąć spod kontroli.

Chyba nie. Bo przecież rzeczywistość okazała się obojętna na te wybuchy miłości do ojczyzny. Zwłaszcza że dotyczą one mniejszości, głównie elit.

Pan uważa, że ten stan konfliktu to coś naturalnego?

Jeśli coś trwa, nie kończy się, wiecznie się odnawia, to inaczej tego nie da się opisać. Wzmianki o pojednaniu to pojedyncze chwile, a stan konfliktu to norma.

No to co? Mamy tak żyć?

Nie jest przecież źle. Epoka władzy Kaczyńskiego, potem Tuska, a teraz znów Kaczyńskiego to dla kraju wyjątkowo dobry czas. Oczywiście nie dzięki wysiłkom rządów, rozwój dokonuje się za plecami polityki. Polakom żyje się zatem lepiej, jedynie patriotom gorzej. Ale i oni w głębi duszy są zadowoleni. Każdy ma swój prosperujący ogródek, a kto chce – ma dobrze prosperującą barykadę, na której broni ojczyzny. Swój blog, swoją gazetę, swój felieton, swój protest.

Nie lubię tego przerażenia, że brak nam zgody narodowej i że powinniśmy się pojednać. Bo jest to nic innego jak kolejna próba straszenia. Jedni straszą prawicą, drudzy lewicą, a trzeci skutkami wojny prawicy z lewicą. A to już tworzy zbyt piętrowy spektakl. Jedni się biją z drugimi, a trzeci płaczą, że widok wojny rani ich oczy.

Ale to naprawdę wygląda chwilami na wojnę.

Na sprawę trzeba spojrzeć chłodniej. Owszem, podział polityczny jest głęboki, ale nie jest to zjawisko nowe. Wszędzie, gdzie wkracza demokracja, wkracza też wewnętrzna polityzacja. Tak było we Francji, tak było w Niemczech. W monarchiach konflikt wewnętrzny był nieznany. Wrogiem były inne kraje, wróg zawsze był zewnętrzny. Gdy demokracja nastała w Niemczech, rozumni ludzie byli przygnębieni. Jedni Niemcy wrogów odkryli w drugich Niemcach. Komuniści w burżuazyjnych liberałach i nazistach, naziści w komunistach i liberałach, liberałowie w komunistach i nazistach. Dzisiaj za patrona takiej wojowniczej polityki uważa się Carla Schmitta. A przecież Schmitt w latach 20. XX wieku był przerażony. Niemiec wrogiem dla Niemca!

Wcześniejsze epoki nie znały polityki innej niż zagraniczna. Dopiero wraz z demokracją pojawiło się zjawisko polityzowania problemów wewnętrznych. Było ono konieczne, bo demokracja musi rewoltować masy, rzucać jednych przeciw drugim. Na tym polega przecież zdobywanie poparcia. Można to robić mniej czy bardziej delikatnie, ale robić trzeba. Konflikt jest istotą demokracji i z tym się musimy oswoić. Proszę zobaczyć, gdzie dzisiaj panuje największa zgoda, gdzie wspólnota jest trwała – w Rosji Putina. A gdzie napięcia są głębokie? W Ameryce, we Francji, we Włoszech.

Wracam do swojego pytania: Czy to nie jest niebezpieczne? Czy te emocje kiedyś nie wykipią?

Chyba nie. Widzimy defekt, nie katastrofę. Założenie, że skoro mamy demokrację, to mamy też wszystkie społeczne ideały ułożone obok siebie w jednym garnku, jest błędne. Wielkie wartości, wielkie cele, wielkie potrzeby stoją ze sobą w sprzeczności. Mamy jedne kosztem drugich. Skoro mamy demokrację, nie mamy wspólnoty. Ten system nie buduje wspólnoty, tylko dzieli. Wielkie zasoby spoistości społecznej budowane przez wspólny język, kulturę, krajobraz marnotrawione są na potrzeby politycznej walki. Ale nie to jest głównym polskim problemem. Nie demokratyczni politycy, ale demokratyczna opinia publiczna, którą zdominowała inteligencja. Jest to grupa społeczna na Zachodzie raczej nieznana, tymczasem w Polsce ma ona wielkie tradycje, a co za tym idzie – wielkie ambicje. Czuje się gospodarzem demokracji. Czuje też, że spoczywa na niej szczególna odpowiedzialność za kierowanie krajem.

Inteligencja jest w Polsce, jest też w Rosji.

Ale rosyjska inteligencja idzie na kompromis z władzą, wybiera zwykle służbę, nie bunt. Polska inteligencja ma większe ambicje. Próbuje się bić o władzę nad Polską. Wymuszać na politykach lepsze rządy. A to rodzi problemy. Pierwszym jest to, że inteligencja na sprawach publicznych raczej się nie zna. Drugi jest poważniejszy. Inteligencja jest grupą kłótliwą i fanatyczną. Stąd też spory, które prowadzą publicyści, artyści czy intelektualiści, są bardziej drapieżne. A że nie mają instrumentów politycznych, cała ich energia idzie w retorykę. W krzyk, którym próbują swoje pomysły wymusić. Dlatego życie publiczne cały czas toczy się na granicy histerii. I dlatego poziom egzaltacji nad Wisłą jest nieporównywalny z innymi krajami.

Czyli to nie jest nienawiść, ale egzaltacja?

Polską demokrację rewoltuje polityka. Ale jeszcze mocniej rewoltuje ją medialna dyskusja o polityce. Najostrzejsze emocje nie pochodzą od polityków. Ta ostrość jest naddatkiem, który wytwarza jedna grupa – inteligenckie elity. Prawicowe i lewicowe. Liderzy opinii, artyści, rozbudzeni obywatele, przemawiający w gazetach, w telewizji, na wiecach, na blogach. To oni podtrzymują tradycję patriotyzmu, w którym największym wrogiem Polski są Polacy. Oni też podtrzymują patriotyzm, w którym nie służy się Polsce codzienną pracą, ale codzienną walką. Ratowanie ojczyzny – przez ponad wiek – weszło inteligencji w krew. Weszło tak bardzo, że z równą emocją biją się o istnienie Polski w czasach, gdy jej istnieniu nic nie zagraża. Dlaczego? Bo inaczej nie potrafią oraz dlatego, że lubią. Polubili bronić Polskę, a jeszcze bardziej polubili siebie w roli jej obrońców.

Naprawdę pan uważa, że politycy się u nas nie kłócą zbyt energicznie?

Jeśli spojrzeć na poziom agresji, to nawet między Tuskiem a Kaczyńskim ilość jadu jest mniejsza niż między otaczającymi ich liderami opinii. Politycy uderzają, osiągają swoje cele i wycofują się. Liderzy opinii nigdy się nie cofają. Nie mają jasnych interesów, które można zrealizować, a potem zamilknąć. Mają obsesję oraz potrzebę własnego istnienia. Eskalują więc konflikty bez końca. W polityce sporo jest brutalnego teatru. Ale dopiero liderzy opinii chcą teatr zamienić w życie. Jeśli polityk coś chlapnie, na przykład obrazi wyborców konkurencji, nazwie ich „moherowymi beretami”, liderzy opinii zrobią wszystko, aby pochopne zdanie zamienić w obelgę, która zaboli miliony. Dziennikarze będą chodzić po ulicach i pytać: „Jak się pani czuje?”. Będą wmawiać ludziom, że powinni się obrazić. Nie będą informować – będą budzić społeczny gniew. Będą mobilizować. Gdy inny polityk nazwie przeciwników Polakami „drugiego sortu”, inna część elit zrobi to samo. Nie pozwolą Polakom tego zdania zapomnieć. Będą przypominać je tak często i z takimi komentarzami, aby tylko wycisnąć z niego maksimum złości i gniewu.

A jednocześnie powiedzą, że w ten sposób się bronią. Usprawiedliwiają swoje zachowanie tym, co robią inni. Kilkuset ludzi uważa, że może destabilizować społeczne emocje z tego powodu, że kolejnych kilkuset ludzi robi to samo. Mówią, że budzą sumienia – ale nie budzą, tylko próbują rzucić masy przeciw sobie nawzajem.

Skąd się to bierze?

Z narcyzmu, ze skłonności do teatralnego heroizmu, z potrzeby własnego znaczenia. Nasze elity są walczące i narcystyczne. Już Szpotański pisał, że u nas każdy pcha się na swój pluszowy krzyż. Pluszowy, żeby było wygodnie i żeby nie gniotło, jak się z tego krzyża ratuje ojczyznę. To samo zresztą opisywał Mrożek, to samo Konwicki. Skłonność do teatralnych zachowań, potrzeba błyszczenia, obnoszenie się z rolą zatroskanego patrioty. Normalne formy życia, które pojawiły się po 1989 roku, nie naprawiły tego środowiska. Ujawniły raczej kolejne słabości niż zalety. Wolność słowa wykorzystano do budowy kolejnych krzyży. Zamiast profesjonalnej służby władzy mamy nieprofesjonalną próbę bycia czwartą władzą. Bo wewnętrzna potrzeba zaangażowania w walkę o dobro wspólne nie znaczy, że elity wiedzą, na czym to dobro polega. To, że elity chcą służyć demokracji, nie znaczy, że jej służą. Nie jest tak, że rzeczywistość woła intelektualistów o pomoc. Odsłania swe rany, prosi o lekarstwo. To oni pierwsi przychodzą, bo chcą się czuć potrzebni. A jeszcze bardziej chcą, aby ich za potrzebnych uznano.

W debacie nadal używane jest takie pojęcie, jak etos inteligencki.

Pomijając subtelności, oni nie służą społeczeństwu, ale biją się o wpływy w społeczeństwie. Jest w tym mnóstwo próżności, potrzeby bycia głośnym, bycia potrzebnym. Ale przede wszystkim bycia ważnym. To walka o rząd dusz – i o własną pozycję w tym rządzie. Dlaczego w każdym numerze liberalnej gazety przeczytamy siedem razy ten sam tekst bijący w prawicę? Bo siedmiu autorów bije się o to, kto zostanie zobaczony na barykadzie. Potrzeba zaangażowania w politykę nie rodzi się w elitach z rozumu, lecz z innych warstw psychologii. Mówią o sobie, że dyskutują. Ale to nie jest dyskusja. Simmel nazywał to „jałowym podnieceniem”, a Szpotański „gęganiem”. To zbiorowe ataki paniki, a nie chłodne, trafne diagnozy. A ich służba państwu w praktyce kończy się na gęganiu. Inteligencja międzywojenna wdzierała się w rzeczywistość. Szła uczyć chłopskie dzieci, tworzyła instytucje publiczne, inspirowała oddolną budową społecznej samopomocy. Dzisiejsza inteligencja, sącząc kawę, wysyła fanatyczne tweety. A jedynym wysiłkiem, jaki zna, jest chodzenie na miesięcznice smoleńskie albo na zgromadzenia KOD-u.

OK, ale nawet przy najbardziej histerycznym konflikcie muszą istnieć pewne reguły, które szanują wszyscy. A my zaczynamy demontować nawet te ogólne ramy.

Nie wydaje mi się.

A atak na sądy?

Wandalizm ustrojowy Kaczyńskiego jest faktem, podobnie jak nadagresja mediów Jacka Kurskiego, choć brutalność działań Wałęsy czy postkomunistów wcale nie była mniejsza. Ale nie o to chodzi. Czy z wandalizmu Kaczyńskiego wynika, że trzeba Kaczyńskiego uderzyć na odlew kastetem? Przecież to podobny wandalizm. Owszem, Kaczyński upokorzył trzecią władzę, ale to nie powód, aby trzecia i czwarta władza próbowały upokorzyć władzę pierwszą. Przez dwa lata – w obsesyjnym amoku – liberalna inteligencja mobilizowała masy i Brukselę do skrócenia kadencji Kaczyńskiego. Biedny Schetyna tłumaczył, że trzeba poczekać na koniec kadencji. Ale inteligencja czekać nie chciała. Oficjalnej opozycji nie ufała. I w przekonaniu o własnej racji chciała ją wyręczyć. Chciała poderwać tłum do sprzeciwu.

Bo rosła obawa, że następnych wyborów już nie będzie albo będą zmanipulowane.

Ale dziś już wiemy, że ta obawa była niesłuszna, bo wybory się odbyły, były uczciwe. To nie była zatem racjonalna obawa, ale rozgorączkowanie, panika, fanatyzm. Oczywiście to samo jest po drugiej stronie. Domaganie się od Kaczyńskiego, aby nie ulegał presji „salonu”, Brukseli. Aby dokończył rewolucję, której przecież Kaczyński ani nie planował, ani nie planuje, bo jest skupiony tylko na władzy. Żyjemy w epoce brutalnej polityki, ale gdyby polityka poszła za egzaltacją elit, byłaby znacznie bardziej brutalna.

No i tego się właśnie obawiam: że ta egzaltacja zaprowadzi nas do katastrofy.

Nie, bo choć elity mają zapał liderów religijnych, to nie mają ich siły. Nie są w stanie wywołać wojny o bliskie im dogmaty. Idąca od góry rewolta szybko stygnie, słabnie, rozcieńcza się w chwilowe emocje. Dlatego nie ma w Polsce czegoś, co można określić jako prawdziwy, głęboki społeczny konflikt.

Pan chce mi powiedzieć, że w Polsce nie ma konfliktu społecznego?

Jest, ale płytszy, niż się uważa. Spójrzmy na społeczeństwo od dołu. Zobaczymy, że dwa plemiona to zjawisko, które znamy z mediów, a nie z ulicy. Gdzie się rodzi polskie poczucie zagrożenia dla demokracji? Gdzie się rodzi pretensja? Nie w masach. Problem, o którym mówimy, to nie są bajania o czarnej wołdze, która porywa ludzi, albo o żydowskim spisku. To nie są ludowe przesądy, czyli myśli głupie, ale trwałe i głęboko osadzone. Wszystkie impulsy idą z góry. Społeczeństwo jest uczone, tresowane, aby poczuć coś, czego samo nie czuje. Mówimy – dwa plemiona. Owszem. A kto im dał tożsamość, ulepił totemy, podyktował pieśni wojenne? Elity. Ale masy nie weszły w tę rolę zbyt mocno. Polskie masy są bardziej cywilizowane, bardziej zachodnie niż polskie elity. Mają potrzeby, mają interesy, mają swoje symbole, ale biją się o nie ze średnią determinacją. Niełatwo je poderwać do czegoś tak fanatycznego, jak wojna o totemy polskich elit.

Ale ludzie potrzebują wspólnoty!

Tak, wspólnota Polaków została zerwana, ale płyciej, niż sądzimy. Nie mamy przecież do czynienia z konfliktem etnicznym czy religijnym, które znamy z Hiszpanii czy Irlandii. To nie jest też Ukraina czy Łotwa, gdzie część ludności jest – albo za chwilę może być – bardziej lojalna wobec Rosji niż wobec własnego państwa. Podział nie przebiega przez społeczeństwo w taki sposób, aby jakaś dająca się wskazać część społeczeństwa była przedmiotem wrogości. Nie ma różnic koloru skóry, języka, wyznania, które byłyby znakiem obcości. I co najważniejsze – nie ma potrzeby odwetu na kimkolwiek. Nikt nie chce karać ludu pisowskiego albo ludu platformerskiego. Nikt nie chce się oderwać od kraju albo wygnać części jego mieszkańców. Wrogość dotyczy wyłącznie przywódców. Polityków, a jeszcze bardziej liderów opinii. To jest wojna na samym szczycie społecznej hierarchii. Wojna koterii, które, aby wygrać, mobilizują dla siebie poparcie społeczne. Realna wrogość ogniskuje się wokół kilkuset osób oraz wobec kilku tytułów medialnych. Trzymając się metafory boiska: mamy rozpalonych kibiców, którzy obrzucają inwektywami piłkarzy, ale nie mają potrzeby wszczynania wojny między sobą, na trybunach. To raczej zbiorowa histeria niż zbiorowa agresja. Jedni urządzą piknik w obronie krzyża, drudzy zapalą światełka w obronie sądów. Przywiązanie do własnego kraju ma w Polsce dwie wrogie sobie liturgie, co nie jest pożyteczne, ale niekoniecznie jest szkodliwe.

Nie tęskni pan za poczuciem większej stabilności?

Za jedną liturgią? Byłoby lepiej, ale to nic nowego. Sanacja i endecja przed wojną też świętowały inne rocznice. To stan stały. Nie bardzo mamy w czym wybierać. Jeśli mamy w lodówce dwa dania do wyboru, to trzeba je polubić, bo jeść trzeba.

Da się ten stan polubić?

Z trudem, ale trzeba szukać pozytywów. Polski patriotyzm jest mało wartościowy, niemniej jedyny, jaki jest. Polskie wzory obywatelstwa są jałowe, niemniej są, jakie są. Innych Polaków, innych obywateli, innych elit nie mamy. Trzeba z nimi żyć. I trzeba się przyzwyczaić do ich dziwnych zachowań.

Robert Krasowski – ur. 1966, filozof, publicysta, autor cyklu książek o historii III RP, były redaktor naczelny "Dziennika", szef wydawnictwa "Czerwone i Czarne".

Tomasz Maćkowiak – ur. 1967, absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza (filologia polska), obecnie doktorant w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM. Były korespondent Gazety Wyborczej w Pradze, dziennikarz, związany m.in. z "Gazetą Wyborczą", tygodnikami "Newsweek Polska", "Forum" i "Polityka".

NIE LUBIĘ SKRAJNOŚCI

•••

Jeśli uczeń jest pełnoletni i podejmuje decyzję, że nie chce chodzić na religię, szanuję to. Mówię "trudno". Modlę się, aby odnalazł w życiu drogę do Boga. Najgorzej, że szkoła daje trzeci wybór. Nie trzeba chodzić ani na religię, ani na etykę.

Z DAMIANEM WYŻKIEWICZEM CM, katechetą wyróżnionym w konkursie "Nauczyciel Roku 2019", rozmawia Piotr Świątkowski

Piotr Świątkowski: Łatwo jest być nauczycielem w renomowanej warszawskiej szkole. Jak ksiądz poradziłby sobie w kiepskiej podstawówce na skraju miasta albo w dzielnicy robotniczej?

Damian Wyżkiewicz CM: Pracowałem w podstawówce i liceum w Pabianicach, które są typowo robotniczym miastem, i dałem sobie radę. Nie ma znaczenia, czy szkoła jest pierwsza, piąta czy dziesiąta w rankingu. Jeśli panuje w niej marazm, młodzież nie jest przyzwyczajona do działania, to nawet w dobrej szkole nic się nie da zrobić. A co do tego, czy Zespół Szkół nr 22 im. Emiliana Konopczyńskiego w Warszawie, w którym uczę, jest renomowaną placówką, to zdania są podzielone. Przed wojną byliśmy jednym z najlepszych liceów, a po wojnie placówka została zdegradowana z powodów politycznych do zespołu szkół zawodowych. Dziś w Warszawie nasze technikum zajmuje siódme miejsce i jest złotą szkołą, a liceum 55. miejsce i jest srebrną szkołą według rankingu „Perspektyw”.

Powiedział ksiądz o marazmie. Jak go ksiądz przełamuje?

Potrzebuję czasu. Nic się nie dzieje nagle, spektakularnie. Przede wszystkim nie patrzę na ilość, ale na jakość. Jeśli słucha mnie choć siedem osób w klasie, to już jest dobrze. Raz będzie pięć, innym razem będzie trzydzieści. Żyjemy w czasach kultu sukcesu, również w edukacji, ale przecież każdy dobrze wie, że na sukces trzeba zapracować codziennym trudem. Staram się przekonywać do siebie uczniów z lekcji na lekcję, z tygodnia na tydzień, a później idzie za mną jakaś opinia. Na nią pracuję od siedmiu lat.

Pamięta ksiądz swoją pierwszą lekcję?

Pamiętam i nigdy więcej tak bym lekcji nie poprowadził. Seminarium bardzo dobrze wykształciło mnie w zakresie filozofii i teologii, ale dydaktyka była już przestarzała. Na pierwszych katechezach byłem zbyt sztywny i zbyt wymagający. Nie nawiązywałem dialogu.

Zaczyna ksiądz od sprawdzenia obecności?

Oczywiście. Ale przed sprawdzeniem obecności krótko się modlimy. Modlitwa na końcu katechezy, przynajmniej w przypadku lekcji prowadzonych przeze mnie, nie sprawdza się. Bardzo często nie da się zamknąć katechezy. Wiele tematów pozostaje otwartych i uczniowie wychodzą z nimi z klasy. Trudno wyciszyć młodzież po czterdziestu pięciu minutach dyskusji.

Bądźmy realistami. Na katechezę nie przychodzą sami wierzący. Modlitwa może być dla nich problemem.

Dlatego modlimy się słowami „Chwała Ojcu…”. Krótko i przystępnie. Przez siedem lat nikt mi nie zwrócił uwagi, że nie podoba mu się ta modlitwa, a uczyłem nie tylko niewierzących, ale również muzułmanów. Po sprawdzeniu obecności mówię dokładnie, czym się będziemy zajmowali przez najbliższą godzinę lekcyjną. To bardzo ważne, aby uczeń wiedział, co go czeka. Rzecz prozaiczna, ale potrzebna młodym ludziom. Poza tym takie postawienie sprawy jest zaprzeczeniem pokutującego w polskich szkołach przekonania, że na religii można robić, co się chce, czyli rozmawiać, odrabiać lekcje, jeść drugie śniadanie i grać na smartfonie.

Wykład?

A dlaczego nie? Uczniowie nie wiedzą wielu rzeczy i chcą o nich posłuchać.

Myślałem, że nowoczesny nauczyciel jest rewolucjonistą, wskakuje na stół, porywa uczniów.

Czasami wskakuje na stół, ale każda metoda dydaktyczna musi mieć swoje uzasadnienie. Nie warto wskakiwać na biurko dla samego wskakiwania. Ostatni raz wskoczyłem na ławkę szkolną, kiedy tłumaczyłem, że czasami trzeba spojrzeć na problem z góry, żeby zobaczyć więcej. W nauczaniu nie chodzi o to, żeby było wesoło, żeby był fun, żeby być nauczycielem z filmów. Wyczuwam, kiedy mogę sobie pozwolić na więcej. Niestety, wielu katechetów zrezygnowało z nauczania na rzecz przetrwania. Znam ministrantów, którzy wypisali się z katechezy, bo nauczyciel albo włączał filmy, albo pytał: „O czym chcecie pogadać?”. Filmy puszczam bardzo rzadko, najczęściej w czerwcu. W trakcie roku szkolnego tematy się zazębiają. Jeden wynika z drugiego. Film zepsuje pewien ciąg przyczynowo-skutkowy. Ja układam tematy jak w seminarium. Najpierw jest psychologia, później filozofia i etyka, a na końcu teologia i Biblia. Nie powtarzam tego, co było w podstawówce. Idę dalej.

Obowiązuje księdza podstawa programowa.

Podstawa programowa to fatalna sprawa, ukryta bomba. Ja wolę metodę, którą nazwałem „piętro wyżej”. W podstawówce uczę jak w gimnazjum, w gimnazjum jak w liceum, a w liceum jak w seminarium. Co prawda nie ma już gimnazjów, ale zasada pozostaje zasadą. Młody człowiek traktowany jest poważnie. Mówię: Mały katechizm przerabialiście w podstawówce, teraz jesteście po bierzmowaniu, dlatego potrzebujecie podstaw filozoficzno-teologicznych. Młodzi wierzący muszą umieć rozmawiać ze światem. Bez podstaw teoretycznych wiara gaśnie. Obowiązuje prosta zasada średniowieczna – Fides quaerens intellectum – wiara poszukuje zrozumienia. Poszliśmy w akcje, wolontariaty i projekty, a w nich nie ma konkretu, nie ma wiedzy.

Pewnie dlatego, że trudno wytłumaczyć, nawet osobie głęboko wierzącej, czym jest Trójca Święta. Łatwiej zebrać pluszaki dla chorych dzieci albo zorganizować bal Wszystkich Świętych.

W wypadku ucznia szkoły podstawowej ze względu na możliwości percepcji wszelkie akcje jeszcze mają sens. Natomiast uczeń szkoły średniej powinien znać podstawy filozofii. Ja zaczynam od wytłumaczenia, czym jest abstrakcja. Najczęściej młodzi kojarzą abstrakcję z czymś nierealnym.

A co to jest abstrakcja?

Jest to wysoki poziom uogólnienia, który pozwala tworzyć nam pojęcia. Pojęciem abstrakcyjnym jest miłość. Ktoś może powiedzieć, że miłość nie istnieje. Wtedy mówię – jest miłość tego chłopaka do tej dziewczyny, miłość matki do syna, miłość żony do męża. Wychodzę od konkretu, uogólniam i powstaje abstrakcja. Pytam ich później, czy istnieje człowiek. Nie istnieje. Istnieje pojęcie człowieka. Młodzi uczą się schematycznie i nie rozumieją podstawowych pojęć. Co z tego, że uczeń przy tablicy o czymś opowiada, ale tego nie rozumie? Na matematyce licealiści uczą się de facto matematyki euklidesowej, która jest matematyką lokalną. Nie znają choćby nawet w małym zarysie matematyk nieeuklidesowych, np. sferycznej czy hiperbolicznej. Dlatego później nie zrozumieją teorii względności Einsteina. Idą na studia i okazuje się, że matematyka wyniesiona ze szkoły do niczego nie jest im potrzebna.

I o tym ksiądz mówi na katechezie?

Tłumaczę, że płaszczyzna, punkt, materia, substancja są pojęciami filozoficznymi. Wykorzystują je nauki szczegółowe, takie jak matematyka, fizyka czy chemia, ale są to pojęcia filozoficzne. Po takim wstępie młodzi rozumieją, co oznacza pojęcie duszy, duszy rozumnej i nieśmiertelnej według Sokratesa. Tłumaczę pojęcia religijne metodą od nitki do kłębka. Warto pokazywać uczniom szerszy kontekst. Szkoła zawęża naukę do regułek i schematów. Uczeń nie wie, jak to wszystko połączyć w całość.

Zakuć, zaliczyć, zapomnieć.

Zrezygnowałem ze sprawdzianów. Nie mają sensu. Moje zajęcia mają formę seminarium. Dużo dyskutujemy.

Już wiem, jak ksiądz uczy filozofii, a co z teologią?

Pytam ich o bierzmowanie. Oni wtedy mówią o regułkach, których musieli się nauczyć na pamięć. Są zdziwieni, że przyjęcie bierzmowania jest opcją fundamentalną, czyli podjęciem decyzji, że stają się uczniami Chrystusa na całe życie, i dlatego proszą ojca swojego lokalnego Kościoła, czyli biskupa, o dary Ducha Świętego, żeby wytrwali w tym postanowieniu. Oni wtedy otwierają oczy. Kiedy mówię o sumieniu, to sięgam do św. Tomasza, dla którego sumienie jest sylogizmem. Święty Tomasz przyrównuje zachowanie do prawa. Może być to prawo Boże, prawo naturalne. W tym ujęciu sumienie nie jest mętnym pojęciem. Kiedy ktoś mówi, że sumienie jest głosem Pana Boga, to łatwo taką definicję ośmieszyć. Mój wykładowca mawiał, że jeśli słyszysz głos Boga, oznacza to, że potrzebujesz pomocy psychiatry.

Zdarzają się katechetyczni maruderzy? Uczniowie, którzy nie chcą podążać za księdza wykładem?

Zdarzają się. Wtedy się zastanawiam, skąd to maruderstwo się u nich pojawiło. Może rodzice kazali im chodzić na religię? Jeśli tak, to ważne, aby maruder czuł się swobodnie, żeby nie był na katechezie do niczego zmuszany. Jeśli uczeń jest pełnoletni i podejmuje decyzję, że nie chce chodzić na religię, szanuję to. Mówię „trudno”. Modlę się, aby odnalazł w życiu drogę do Boga. Najgorzej, że szkoła daje trzeci wybór. Nie trzeba chodzić ani na religię, ani na etykę. Na etyce można się nauczyć solidnych podstaw filozofii. Na religii oprócz podstaw z filozofii i etyki jest sporo o Biblii, a nasza kultura, literatura i sztuka są zakorzenione w Biblii. Młody człowiek, rezygnując z religii i etyki, traci możliwość zrozumienia ogromnego fragmentu rzeczywistości. Staje się ignorantem kulturowym. Bardzo często wygrywa pragmatyzm. Religia czy etyka jest ostatnią lekcją, więc wystarczy się wypisać i można iść do domu.

Zatrzymajmy się na chwilę przy wypisywaniu się z katechezy.

Istnieje wolność wyboru i tę wolność szanuję. Szczególnie gdy mam do czynienia z osobą pełnoletnią. Ale i niepełnoletni człowiek musi przekonać rodziców do wypisania go z religii, a więc używa wobec nich argumentów. Jest przecież człowiekiem myślącym. Miałby ich błagać? Prosić o litość? Obrażać się na nich? Byłaby to najgorsza lekcja, jaką mógłbym dać. Stałbym się w jego oczach i oczach rodziców fanatykiem albo osobą niedojrzałą emocjonalnie.

Ostatnio tematem dyżurnym w polskiej szkole jest seks.

Również na katechezie, ale jeśli o mnie chodzi, to podejmuję ten temat w klasie maturalnej. Jeśli wcześniej pojawiają się takie pytania, odsyłam do pedagoga i psychologa szkolnego. Uważam, że na tematy bioetyczne można rozmawiać z człowiekiem wchodzącym w dorosłość, dojrzałym moralnie i intelektualnie, a nie z nastolatkiem. Wielu katechetów „bawiło się” w bioetykę w ósmej klasie szkoły podstawowej albo w pierwszej klasie liceum i zwyczajnie przegrało.

Pornografia, masturbacja, czystość przedmałżeńska. To są tematy ludzi, którzy mają 13 lat, a może nawet i mniej.

Zaskoczę pana. Młodzi ludzie wiedzą, że pornografia jest zła, że uzależnia, że skrzywia widzenie drugiego człowieka i może zagrozić prawidłowym relacjom z drugą osobą.Mają świadomość zła. Mówię im o faktach, o szkodliwości, o nałogu. Niestety, do pornografii dostęp mają już dzieci. Problem polega nie na tym, żeby nazwać zło, ale na tym, jak z niego wyjść. Żeby pokonać nałóg, trzeba ciężko pracować. Oczywiście, Pan Bóg jest miłosierny. Gdy przegrywamy z uzależnieniem, możemy iść do konfesjonału i szczerze żałować. Nie istnieje jednak czarodziejska różdżka, którą pokonuje się nałóg. Nie jestem psychologiem. Nie znam się na terapii uzależnień i zachowaniach kompulsywnych. W szkole jest przecież gabinet psychologa.

Wyobraża sobie ksiądz młodego człowieka, który idzie do szkolnej pani psycholog i mówi, że masturbuje się pięć razy dziennie?