W drodze 07/2018 - Wydanie zbiorowe - ebook

W drodze 07/2018 ebook

Wydanie zbiorowe

4,6

Opis

Miesięcznik dominikański z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu wiary i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności, perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (10 ocen)
6
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstępniak

Drodzy Czytelnicy,

•••

Roman Bielecki OP

mija pięćdziesiąt lat od publikacji encykliki Humanae vitaepapieża Pawła VI. Od chwili jej wydania trwa nieustająca debata na temat jej przesłania. Zaangażowani są w nią zarówno katolicy, jak i niekatolicy, zawodowi teologowie, jak i zwykli zjadacze chleba. Każda ze stron sporu ma swoje argumenty. Czy papież miał rację, twierdząc, że każdy akt małżeński musi być otwarty na przekazywanie życia i zabronione jest jakiekolwiek działanie o charakterze antykoncepcyjnym? Czy takie stawianie sprawy nie straciło dziś na aktualności i czy nie należałoby go zweryfikować, odnosząc się do współczesnej wiedzy medycznej i psychologicznej? A co z bliskością fizyczną, która ma umacniać jedność małżonków, zapewniając trwałość związku? Jak mają się odnieść do papieskiego nauczania pary, które mają obiektywne problemy ze stosowaniem naturalnych metod planowania rodziny? A co w takim razie z ochroną życia i sprzeciwem wobec aborcji? Co z niechcianymi ciążami, a co z wolnością wyboru i samostanowieniem? Lista wzajemnych zarzutów nie ma końca, co pokazuje, jak delikatny i ważny jest temat seksualności i moralności. Jak istotne jest przypominanie, że katolicka etyka seksualna to nie bezduszny zbiór zakazów, ale pozytywna propozycja pomocna w budowaniu relacji. Dlatego tak konieczne jest przełamywanie upraszczających schematów w myśleniu o Kościele, którego główną racją istnienia nie jest reglamentowanie wiernym dostępu do seksu, jak często zdają się mówić złośliwi.

Zapraszam więc do lektury lipcowego numeru „W drodze”, w którym autorzy wywodzący się z różnych środowisk i tradycji myślenia szukają recepty na szczęśliwą miłość w czasach pigułki.

Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.

W numerze:

Drodzy Czytelnicy,

Rozmowa w drodze

PIĘKNAŚ INO PO KOLANA

Miłość w czasach pigułki

TWARDA MOWA PAPIEŻA

HUMANAE VITAE NIE PŁONIE

MOJE CIAŁO, MOJA SPRAWA

POKOCHAĆ LUDZKĄ MIŁOŚĆ

MATKA BOŻA JEDYNAKA

Zaufanie

JEZU - NIE UFAM TOBIE!

SKOK W PRZEPAŚĆ CZY CHODZENIE PO LINIE?

GRAĆ W TĘ SAMĄ GRĘ

Intrygujące karty Kościoła

KOBIETA SPOWIEDNIKIEM

Pytania w drodze

FAŁSZYWI PROROCY

Orientacje

ŹRÓDŁO MIŁOŚCI

NIE MA JUŻ BIEGUNÓW DO ZDOBYCIA

Dominikanie na niedziele

SKANDALICZNY DOTYK

KREWNY Z NAZARETU

WOLNOŚĆ

ŚWIĘTOŚĆ A NIE ŚWIĘTY SPOKÓJ

CZY WIERZYSZ?

Felietony

SZELEST POŻÓŁKŁYCH KARTEK

JEZUSOWA KOMPANIA

POZORNY ROZEJM JANA ZAPOLSKIEGO

NA GRUBIE

TAM, GDZIE NAS NIE MA

Rozmowa w drodze

PIĘKNAŚ INO PO KOLANA

•••

Kiedyś poszedłem do piekarni i zapytałem: Czy byłby pan łaskaw zapakować? Hipster, który tam pracował, popatrzył na mnie dziwnie, zastanawiając się chyba, czy go nie obrażam.

Z MICHAŁEM RUSINKIEM literaturoznawcą, pisarzem i tłumaczem, rozmawiają Katarzyna Kolska i Roman Bielecki OP

FOT. BEATA ZAWRZEL / REPORTER

Katarzyna Kolska, Roman Bielecki OP: Pisze pan dużo książek dla dzieci? Ostatnio widziałem tę o Fryderyku Chopinie. Fantastyczna. Skąd pomysł, by zająć się literaturą dla dzieci?

Michał Rusinek: Mógłbym najprościej odpowiedzieć, że z niskiej żądzy zysku. Jakiś czas temu zamówiono u mnie duży zbiór wierszy dla dzieci. To był pewnego rodzaju eksperyment i ryzyko, bo nie było gwarancji, że ktoś to kupi. Sprzedało się 40 tysięcy egzemplarzy! Ale oprócz zysku są też ogromna frajda i zabawa.

Przez wiele lat stał pan u boku Wisławy Szymborskiej jako jej sekretarz. Obcował pan z poezją najwyższych lotów, a zajął się pan literaturą dla dzieci.

Ale co, że nie pasuje, nie licuje? Że to wysoko, a to nisko? Nie ustawiałbym obu gatunków piętrowo, to po pierwsze. Po drugie, postawiłbym gdzie indziej granicę. Mam bardzo rzemieślnicze podejście do tego, co robię. Prowadzę zajęcia z tak zwanego creative writing w podyplomowym studium literacko-artystycznym, do którego często przychodzą uduchowieni poeci, którzy mówią, że wydali już ileś tomików wierszy, a ja w ramach zajęć proszę, żeby napisali rymowankę dla dzieci. Im się wydaje, że to jest zejście poniżej pewnego poziomu, a tymczasem to jest mierzenie się z wcale nie najłatwiejszą formą. Zwyczajne rzemiosło. Sprawdzenie, czy umiem malować farbą olejną tak samo dobrze jak farbą wodną. Zaczęliśmy już naszą rozmowę?

Zaczęliśmy. Interesuje nas wątek uduchowionych. Przeglądaliśmy dzisiaj Pypcie na języku [zbiór felietonów Michała Rusinka – przyp. red.], zapłakując się co chwila ze śmiechu. Są tam między innymi historie z kościelnego podwórka. Czy pana zdaniem język religijny jest zrozumiały dla człowieka, do którego jest adresowany?

To jest pytanie jak ocean i żeby na nie uczciwie odpowiedzieć, trzeba by dokonać jakiejś precyzyjnej analizy. Nie jestem księdzem profesorem Wiesławem Przyczyną, który się tym zajmuje i nasłuchuje od wewnątrz i z zewnątrz, i jest bez wątpienia najbardziej kompetentną osobą, jeśli chodzi o ten temat. Ja kiedyś wymyśliłem książkę dla dzieci pod tytułem Jak robić przekręty. Dzieci, ucząc się języka, tak jak uczą się chodzić czy posługiwać się nożem i widelcem, popełniają zabawne błędy. Przy okazji jednak współtworzą język, bo wprowadzają różnego rodzaju neologizmy, które potem przez długie lata funkcjonują w ich rodzinach. Dlatego mój pomysł był taki, żeby rodzice nie poprawiali dzieci, nie bili ich po łapach, nie kazali im klękać na grochu, tylko żeby spisywali te słowa. W czasie, kiedy pracowałem nad tą książką, zostałem zaproszony do programu Dzień Dobry TVN i poprosiłem, żeby rodzice przysyłali zabawne słowa swoich dzieci. Zatkaliśmy serwery TVN-u. W ciągu godziny dysponowałem materiałem, który w normalnych warunkach językoznawcy zbieraliby parę lat. Coś nieprawdopodobnego. Trzy czy cztery tysiące bardzo ciekawych słów, w tym cudownych przekrętów, także – nazwijmy to tak – języka religijnego, choć może trzeba by było powiedzieć kościelnego. To były słowa usłyszane podczas śpiewania kolęd, które są napisane bardzo archaicznym językiem, i różnego rodzaju pieśni kościelnych – umówmy się – na różnym poziomie literackim. W każdym razie jest mnóstwo słów dziecięcych, które pokazują, że jest to język hermetyczny, trudny i tak naprawdę abstrakcyjny. Dzieci mówiły na przykład: Pana naszego Jezusa Chytrusa. Nawet dostało mi się za to po głowie, kiedy napisałem o tym w gazecie. Ktoś uznał, że to bluźnierstwo. A to jest po prostu sprowadzenie czegoś nieznanego do czegoś znanego. Tak samo jak pod Poncjuszem Piratem – bo przecież każde dziecko wie, kto to jest pirat. A Piłat? No i jeszcze jako i my opuszczamy…

Jest też śliczna panda, która syna kołysała.

O tak! Jeśli chodzi o Matkę Bożą, mam swój ulubiony przekręt pochodzący z pieśni maryjnej: „Matko Niebieskiego Pana/ Pięknaś i niepokalana…”.

No i…?

Dziecko śpiewało: „Pięknaś ino po kolana”.

Język kościelny jest trudny, niezrozumiały, więc w oczywisty sposób dziecko próbuje go przełożyć na coś, co rozumie.

Mówienie o rzeczywistości duchowo-religijnej samo w sobie jest trudne…

Ale my w ogóle o tym nie mówimy. Piłat jest postacią historyczną. Równie dobrze dziecko mogłoby przekręcić Aleksandra Wielkiego. Problem polega raczej na tym, że za słowem nie idzie wyjaśnienie. Że ono nie ma odwołania, że nie ma edukacji, nie ma opowiadania. Doskonale wiemy, że w Polsce Pisma Świętego się nie czyta. W ogóle w tradycji katolickiej Biblia jest podawana nam przez księdza, który tłumaczy wiernym, co tam jest napisane. Oczywiście są czytania, które słyszymy w kościele. Ale generalnie więcej jest interpretacji niż tekstu, w przeciwieństwie na przykład do kultury protestanckiej.

A może gdybyśmy o rzeczywistości kościelno-religijnej zaczęli mówić prościej, to w ocenie wielu byłoby to spłycenie tej rzeczywistości?

To najlepiej od razu wróćmy do łaciny. Też byłbym za tym. Sursum corda!

Obok słów zabawnych, przekręconych, mamy też w języku kościelnym słowa dziwne… W kościele się nad czymś pochylamy, do kościoła wkraczamy, pełnimy w nim posługę, a o mężu Maryi, Józefie, mówimy, że był jej oblubieńcem. Teologicznie i logicznie wszystko jest OK. Ale dla słuchacza…

…jest odklejone od rzeczywistości, a przez to mało zrozumiałe. Znam księży, którzy mają świadomość, że są uwikłani w język pokryty patyną patosu, ale potrafią go dostosować do języka, który jest nam bliski, bo się nim posługujemy. Dam przykład spoza ambony. Kiedyś zupełnie przypadkowo i nawet trochę wbrew sobie prowadziłem kurs retoryki dla matek przełożonych zakonów. Rozmawialiśmy o metaforze – jak się nią posługiwać, co to jest topos, co to archetyp, jak można się do tego odwołać. Tłumaczyłem, że użycie metafory nie wymaga szczególnej erudycji. Po zakończeniu zajęć podeszła do mnie zakonnica i mówi, że prowadzi lekcje religii w domu dziecka. I że miała ogromny problem z podstawową metaforą mówiącą o Panu Bogu, że Pan Bóg to jest ojciec. Dla większości dzieci z domu dziecka jest to albo pusty znak, albo się kojarzy negatywnie, a więc i niefortunna metafora. I ona wymyśliła swoją, ale nie jest pewna, czy może jej używać i mówić o Panu Bogu jako o parasolu. Zachwyciła mnie! Bo to jest rzeczywiście coś, co można przynieść, pokazać, coś co dzieci znają. Taka właśnie powinna być metafora.Ta zakonnica miała świadomość metajęzykową. Jeżeli ta świadomość będzie powszechniejsza, to unikniemy kroczenia, spożywania i pochylania się.

A czy język nas zdradza?

Chodzi o to, czy mówi, skąd jesteśmy?

Tak.

Oczywiście. Skoro jest coś takiego jak – to nie są moje słowa, ale moich byłych studentów księży – gęba brewiarzowa, to jest też pewnie taki język, który nas identyfikuje.

Język brewiarzowy?

Tak. Także zapewne w warstwie fonetycznej. Język brewiarzowy ma jakiś tajemniczy pogłos, jakby był przystosowany do tego, by brzmieć w kościelnych wnętrzach.

Może jest to kwestia pewnego nasiąkania? Bo skoro ktoś funkcjonuje w określonym środowisku, w tym przypadku w kościelnym, to przyjmuje język, który tam obowiązuje.

To pewnie działa w dwie strony i może być kwestią pewnych oczekiwań. Bo jeżeli ksiądz będzie mówił po ludzku, czyli po świecku, to co to za ksiądz? Jakiś farbowany.

Mój współbrat ojciec Adama Szustak mówi bardzo prostym, ludzkim językiem. I ma tysiące odsłon na YouTube. To pokazuje, że można. Bez patyny i patosu. Choć oczywiście niektórzy teologowie mówią, że to nie do końca poprawne.

Ja na przykład bardzo lubię słuchać księdza Adama Bonieckiego. Studentom szkoły retoryki pokazuję jako wzór laudację, którą wygłosił, gdy Marek Edelman otrzymywał Order św. Jerzego. Umiał wykorzystać siłę, która tkwi w tradycyjnym języku biblijnym, ale zrobił to zupełnie paradoksalnie, to znaczy odświeżając go i odnawiając.

Mała zagadka teraz. Kto to powiedział? „Zaprawdę, wiele jeszcze przed nami wyrzeczeń, aby odkryć prawdę, ale dziękujemy za posługę w tej intencji”.

Hmmm….

Proszę próbować.

Nie mam pojęcia. Zwłaszcza że to takie zdanie, które nic nie znaczy. No, wiele osób przychodzi mi na myśl, które mogłyby coś takiego powiedzieć…

To jest, proszę pana, cytat z jednego z polityków PiS-u na spotkaniu rodzin Radia Maryja. Przecież to jest kaznodziejstwo. Skąd się to wzięło?

W PRL-u istniały dwa języki oficjalne. Był język władzy i język Kościoła. Bardzo często zresztą te języki się mieszały, choć teoretycznie ich wektory były przeciwstawne. Pisałem o tym nawet wPypciach na języku, podając przykład księdza, który mówi: „Nasz kolektyw księżowski postanowił”. To przecież klasyczny przykład pomieszania języków z użyciem sowieckiego frazeologizmu. Po 1989 roku powstał nowy język oficjalny, nazwijmy go – upraszczając – liberalnym. Jego przeciwieństwem okazuje się właśnie amalgamat tamtych dwóch języków: patetyczny, bogoojczyźniany, zawierający jakieś strzępy partyjnej nowomowy, o której już przecież nikt nie pamięta.

Jak znaleźć złoty środek? No bo tak – z jednej strony chcemy wstać z kolan i oczekujemy, że Kościół zacznie mówić normalnym językiem. A z drugiej strony mamy potrzebę sacrum. Mieliśmy kiedyś w miesięczniku tekst o przekładzie Biblii na język podwórkowy. To się nazywało Dobra Czytanka wg św. ziom’a Janka.

A, to fajne.

To była Ewangelia według św. Jana. I były tam takie zdania, że na przykład Master zmachany podróżą glebnął se przy studni.

To dość specyficzny eksperyment językowy, a nie język, którego oczekujemy na co dzień.

A jakiego oczekujemy?

Język to forma. Oczekujemy takiej formy, która będzie łatwa w użytkowaniu, nowoczesna, pozwalająca pomieścić rzeczy ważkie, ale i posłużyć się ironią. Z językiem jest jak z ubraniem: dostosowujemy je do okoliczności i celów, jakie chcemy osiągnąć. Ważne, żeby mieć w szafie ubrania – czyli języki – na każdą okazję. W przeciwieństwie jednak do ubrań, języków na różne okazje nie znajdziemy w telewizji. Dzisiaj jakby w ogóle trudniej je znaleźć, na pewno – te eleganckie.

Kiedyś poszedłem do piekarni, poprosiłem o chleb i zapytałem: Czy byłby pan łaskaw zapakować?. Hipster, który tam pracował, popatrzył na mnie dziwnie, zastanawiając się chyba, czy go nie obrażam. Albo nie znał takiego języka, albo uważał, że zalatuje naftaliną i nie pasuje do nowoczesnej piekarni.

Odejdźmy na chwilę od kościelnego podwórka i skupmy się na innym temacie, o którym pisze pan w swoich felietonach. Skąd się wzięła tendencja do zdrabniania? W Kościele zresztą też jest ona obecna. Księdzu daje się pieniążki, jest Jezusek i Bozia…

Są różne powody i pewnie lepiej byłoby o to zapytać psychologa niż filologa.

W Krakowie na przykład wszyscy lubimy chlebek, a nawet chlebuś i kawkę. I zupka z grzaneczkami, którą przed chwilą zjadłem, też była bardzo dobra. Zdrabniając, staramy się oswoić coś, z czym nam jest nieswojo. A ze światem przecież jest nam nieswojo.

Do dzieci też tak mówimy.

I robimy im w ten sposób krzywdę.

A może, zdrabniając słowa, chcemy być po prostu milsi dla kogoś. No bo gdy powiemy: pieniądze, to tak twardo brzmi, a kiedy powiemy: pieniążki…

To także świadczy o lęku. Ale lęku bym nie deprecjonował. Jest on przecież źródłem bardzo wielu naszych decyzji, także językowych. Już nie mówiąc o tym, że jest kulturotwórczy. Język wziął się przecież z lęku. Bliska jest mi teoria, że pierwsze słowa, które wypowiedzieliśmy, wzięły się ze strachu. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy pierwotnym człowiekiem rzuconym w świat. Nie ma nikogo, kto mógłby nam ten świat wyjaśnić. Sprowadzamy więc to, co nieznane, do tego, co znane. Nieznane jest prawie wszystko. A co jest znane? Znamy tylko swoje ciało. Tak więc antropomorfizujemy sobie przestrzeń wokół nas. Wymyślamy bogów, na własny obraz i podobieństwo, i czynimy ich odpowiedzialnymi za zabójcze susze czy życiodajny deszcz, albo za niszczącą nocną burzę i nadzieję słonecznego poranka.

A słowa nie powstały z potrzeby zrozumienia siebie?

Myślę, że siebie zaczęliśmy rozumieć na późniejszym etapie rozwoju. Najpierw próbowaliśmy oswoić, tak jak w Małym Księciu, czyli uczynić swoim to, co jest poza nami. Ale i zarazem nie widzieliśmy różnicy między słowem a rzeczą. Nie rozumieliśmy istoty symbolu, który odnosi się do czegoś poza nim samym. Słowo było jak rzecz, lub nawet było rzeczą. Dlatego wrócił lęk. Zaczęliśmy się bać słów, które – jak sądziliśmy – mają magiczną moc i potrafią wywołać wilka z lasu.

Czy język, którym posługuje się przeciętny Polak, jest językiem ubogim?

Coraz uboższym, niestety.

Bo… nie czytamy?

Piszę teraz felietony traktujące o różnego rodzaju poradnikach, ale nie tylko. I jeden poświęciłem temu, jakie książki można kupić w placówkach Poczty Polskiej. Zrobiłem taki miniprzegląd i dzięki temu przeczytałem na przykład biografię, a właściwie hagiografię pierwszej damy, a także dwa tomy islamofobicznej powieści. Książka jest zestawieniem wszystkich możliwych stereotypów, z którymi przecież powinniśmy walczyć w nowoczesnym społeczeństwie. A tymczasem dystrybuuje ją, z własnym logo na okładce, państwowa instytucja. Przy okazji zakupiłem też „Krzyżówkę z Maryją”, gdzie w środku jest coś, co się nazywa szyfromaryja.

Chyba pan żartuje.

Ależ skąd! Mogę przysłać skany w razie potrzeby. To są krzyżówki dla ludzi – może nie prostych, bo zabrzmiałoby to pejoratywnie – ale bez wyższego wykształcenia. Wstrząsnęły mną nie same krzyżówki, bo one są jak każde, ale to, że obok, na marginesie, są wypisane trudniejsze słowa, czyli takie, których mógłby nie znać ten, kto rozwiązuje krzyżówkę.

I co pan znalazł w tych trudniejszych słowach?

Liberał, agora, Synaj, wezyr. Specjalnie przepytałem z tej okazji moje dziecko, które jest w gimnazjum, i ono 90 procent tych słów znało.

A mnie interesuje ta szyfromaryja.

Nie warto.

To była jakaś krzyżówka religijna?

Też tak myślałem, a to chodziło po prostu o klasyczną krzyżówkę z kociakiem, z tą różnicą, że zamiast kociaka – dosłownego lub metaforycznego – były tam cudowne obrazy z opisem kultu.

Nie żal panu czasu na analizowanie takich potworków językowych?

To część mojej pracy. Dostałem zamówienie na napisanie cyklu felietonów, więc pomyślałem, że przeanalizuję wszelkiej maści poradniki, które wykorzystują naszą nadzieję na to, że język ma funkcję magiczną. Zacząłem od poradników podrywania, bo na rynku funkcjonują wspaniałe książki na ten temat, które w gruncie rzeczy pokazują, jakie my, mężczyźni, mamy kompleksy. Potem zabrałem się za temat survivalu, którego popularność pokazuje, jak bardzo boimy się śmierci. Przeczytałem także poradniki mówiące o tym, jak być mężczyzną. Ale tak naprawdę mówiły one, kim chcielibyśmy być, do jakiego wzorca dążymy i jak wyobrażamy sobie świat w przyszłości. To była dosyć przerażająca wizja. I zarazem najsmutniejszy felieton, jaki napisałem.

Nic przyjemnego pan nie znalazł?

A i owszem. Książki kucharskie rywalizujących ze sobą zakonnic – siostry Marii i siostry Anastazji. One ścigają się ze sobą w wydawaniu kolejnych książek z przepisami. Wyobrażam to sobie czasem, że gdy jedna wydaje ciasta, to druga zaraz odpowiada potrawami z ryb. Kiedy jedna wyda sałatki, to druga ripostuje surówkami. Taki kuchenny ring zakonnic, w którym w tej chwili wygrywa siostra Maria. Jest Pieczywo siostry Marii,są Dania z grilla siostry Marii,Dania bez glutenu siostry Mariii tak dalej. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że siostra Maria, jak się okazało… nie istnieje.

No nie…

Wydawca się przyznał, że nie ma takiej siostry. Zdjęcie jest stockowe, biogram wymyślony bardzo wiarygodnie. Ona jest dwojga nazwisk – jedno włoskie, drugie polskie, co jest marzeniem każdego Polaka, bo wiadomo – włoska kuchnia dobra, ale z drugiej strony tradycja, polskie pierogi, gołąbki. Świetnie wymyślony produkt marketingowy.

I dosyć smutna konstatacja rzeczywistości. Język ubożeje, książek nie czytamy, publikujemy poradniki, które zamiast w księgarni można kupić na poczcie…

Bo nam się pomieszały porządki. Znów się odwołam do tego, o czym ostatnio pisałem, a więc co też ostatnio czytałem, czyli do poradników, jak się leczyć alternatywnie. Tego jest całe mnóstwo, często powstają one na tej samej zasadzie, co książki kucharskie, to znaczy czytelnicy przysyłają swoje domowe sposoby na leczenie. Ja oczywiście się z tego nie wyśmiewam, bo rozumiem, że jeśli ktoś jest ciężko chory albo ktoś bliski mu umiera, to wtedy się łapie wszystkiego. Natomiast tam można przeczytać rzeczy – moja żona jest lekarzem, więc mogłem ją o to zapytać – które są wręcz szkodliwe dla zdrowia, na przykład, że należy sobie wstrzykiwać wodę destylowaną, bo to dobrze działa na coś tam. A wstrzykiwanie sobie wody destylowanej grozi zatorem i śmiercią.

Co więcej, wyczytałem – też w sprzedawanej na poczcie książce, której wyszły dwa tomy z czterech planowanych, Apteka Babuni (polecam, szczególnie ikonografię na okładce), na przykład jak wyleczyć guz mózgu. Trzeba ogolić głowę i przykładać kompresy z miodem. Trzy dni – guz wychodzi. Autorzy nie napisali ani nie narysowali którędy. Jest za to dopisek: W przypadku udaru kuracja może potrwać do dwóch tygodni. Ktoś tu robi ludziom wodę z – nomen omen – mózgu!

Pan myśli, że ktoś daje się na to nabrać?

Niestety tak. Jest taka książka Władimira Proppa, w której przeanalizował on bajki staroruskie. Stwierdził, że wszystkie tak zwane bajki magiczne są skonstruowane według tego samego schematu. Przykłady, które są w Aptece Babuni, na razie, jak mówię, w dwóch tomach z czterech planowanych, są jak bajki magiczne: ktoś opowiada swoją historię, na przykład jakaś dziewczynka skaleczyła się czymś na polu, dajmy na to, że szkłem. Wdało się zakażenie, matka zaniosła ją do szpitala, w szpitalu powiedzieli, że trzeba amputować rękę, bo już za późno. Matka ucieka z krzykiem, bo przecież ci straszni lekarze chcą okaleczyć jej córkę. Wtedy spotyka staruszkę. Zawsze to jest staruszka. Staruszka pyta, co się stało, ona opowiada, a staruszka mówi: No to proste. Trzeba zetrzeć marchewkę, wymieszać ze śmietaną, przyłożyć i już. Podobno pomogło.

Możemy się śmiać, ale niektóre ludowe sposoby naprawdę są bardzo skuteczne.

Nie neguję tego, ale są jakieś granice głupoty i absurdu.

Kiedy boli mnie ucho, przykładam ciepłe jajko ugotowane na twardo i pomaga.

Bardzo dobrze. Ale domyślam się, że kiedy boli dłużej, to idzie pani do lekarza.

Starożytni Grecy mieli dwa określenia na wiedzę – epistemei doksa.Episteme to była wiedza naukowa, pewna, ta, która przetrwała w językach nowożytnych jako knowledge. Natomiast doksa to była opinia, mniemanie, czyli to, co ludzie sądzą, co mówi ulica, od czego też huczy internet. Była bardzo wyraźna granica między jednym a drugim.

Teraz natomiast doszło do pomieszania tych dwóch porządków. Już nie wiemy, co jest czym. Ja nie chcę się śmiać z ludzi, którzy czytają te różnej maści poradniki, tylko chciałbym, żeby wiedzieli, że kiedy przykładają sobie miód na głowę, to już wychodzą z episteme, to już nie jest terapia.

Kto im to powie?

W tym jest problem. Źródłem mądrości stał się internet, wierzymy w różne fake newsy, postprawdy i fakty medialne.

Co robić?

Spróbować przywrócić autorytet rozumu, nauki, wiedzy. Nie ma innej drogi. No chyba że chcemy wrócić do czasów leczenia guzów mózgu miodem.

I wkładania na trzy zdrowaśki do pieca…

Ja nie chcę.

Michał Rusinek – ur. 1972, literaturoznawca, tłumacz, pisarz. Dyrektor Fundacji Wisławy Szymborskiej. Przez piętnaście lat był sekretarzem noblistki. Adiunkt w Katedrze Teorii Literatury na Wydziale Polonistyki UJ. Mieszka w Krakowie.

Katarzyna Kolska – dziennikarka, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "W drodze", absolwentka filologii polskiej i teologii, przez 13 lat pracowała w poznańskim oddziale "Gazety Wyborczej", autorka kilku książek, m.in. "Modlitwa poranna i wieczorna" (Olimp Media 2008) i "Moje dziecko gdzieś na mnie czeka. Opowieści o adopcjach" (Znak 2011, Wydawnictwo "W drodze 2016"). Jest mężatką, ma dwóch synów, mieszka w Poznaniu.

Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.

Miłość w czasach pigułki

TWARDA MOWA PAPIEŻA

•••

Nauczaniem na temat moralności życia małżeńskiego powinni zajmować się świeccy żyjący w związkach małżeńskich (!). Osoby samotne wyjaśniające narzeczonym w trakcie kursów przedmałżeńskich nauczanie Humanae vitae to nie najlepszy pomysł.

przyczyna i skutki encykliki

FOT. MIKE WILSON / UNSPLASH.COM

prof. Barbara Chyrowicz SSpS

Działanie moralne to działanie racjonalne. W praktyce oznacza to, że świadomie wybieramy cele, do których dążymy, i potrafimy przewidzieć konsekwencje podjętych działań. Bierzemy zatem pełną odpowiedzialność za możliwe do przewidzenia skutki tego, co robimy. Jeśli z jakichś powodów nie życzymy sobie skutków planowanych przez nas działań, to po prostu odstępujemy od ich realizacji. To wydaje się logiczne. Mają jednak miejsce i takie sytuacje, w których jeden ze skutków naszych działań akceptujemy, a innych chcielibyśmy ze wszech miar uniknąć. To między innymi sytuacja małżonków, którzy nie chcą, nie wnikając w powody tego niechcenia, by ich współżycie doprowadziło do poczęcia nowego życia. Ciąża nie jest skutkiem ubocznym (nazywanie jej zagrożeniem jest nieporozumieniem), jest prawdopodobnym, dalszym skutkiem współżycia rodziców. Tym pierwszym i bezpośrednim jest przeżycie przyjemności, którego znaczenie sięga poza samą przyjemność. Stosunek małżeński, na co wyraźnie zwraca uwagę encyklika Pawła VI Humanae vitae, umacnia i wyraża jedność1. Dlaczego zatem sama jedność nie może być wystarczającym powodem usprawiedliwiającym podjęcie współżycia? Dlaczego zabezpieczenie się przed poczęciem, polegające na wyeliminowaniu niechcianego skutku, miałoby pozbawiać je godziwości?

Nie ma prostych odpowiedzi na postawione pytania. Jednym z najczęstszych głosów krytycznych podnoszonych wobec nauczania encykliki stał się zarzut, że doktryna, która dopuszcza uwzględnianie naturalnych okresów niepłodności w planowaniu potomstwa, ale wyklucza posłużenie się w tym samym celu antykoncepcją, jest po prostu niezrozumiała. Wbrew opiniom kontestującym znaczenie tej różnicy papież Paweł VI pisze w Humanae vitae, że „ludzie naszej epoki są szczególnie przygotowani do zrozumienia, jak bardzo ta nauka jest zgodna z ludzkim rozumem”2! Od wydania encykliki minęło pięćdziesiąt lat – żyjemy w tej samej czy w innej epoce? A może Paweł VI był z „innej epoki” i tylko mu się wydawało, że rozumie otaczający go świat?

Waszyngtoński (i nie tylko) protest

Cofnijmy się do 1968 roku, czyli do daty powstania encykliki. Paweł VI podpisał ją 25 lipca, a już 30 lipca ukazało się w Waszyngtonie oficjalne stanowisko katolickich teologów niezbyt zachwyconych jej treścią. Teologowie podkreślali, że encyklika nie jest nauczaniem, które ma walor nieomylności, a historia Kościoła katolickiego zna stanowiska wypowiadane ongiś autorytarnie, które po latach zostały uznane za nieadekwatne lub za błędne. Dostrzegli pozytywny wymiar nauczania encykliki, ale uznali, że jest ona sprzeczna z nauczaniem Soboru Watykańskiego II, ponieważ utożsamia głos Kościoła z głosem kościelnej hierarchii, odrzucając świadectwo katolickich małżeństw i nie respektując w dostateczny sposób danych naukowych. Kolejna kwestia to zła – w ich przekonaniu – interpretacja pojęcia prawa naturalnego, na które powołuje się papież, uzasadniając swoje stanowisko. Niezwykle trudno, zauważyli, jest wyprowadzić z prawa naturalnego tezę o niedopuszczalności sztucznej antykoncepcji. Powołując się na Konstytucję duszpasterską o Kościele w świecie współczesnym, przyjęcie przez Pawła VI metody okresowej wstrzemięźliwości jako sposobu regulacji poczęć uznali za niewłaściwe, ponieważ przedłużające się okresy abstynencji mogą wystawić na próbę małżeńską wierność3. Ostatecznie stwierdzili, że w Humanae vitaebrak rozwoju doktryny w stosunku do encykliki Piusa XII Casti connubiii dokumentów Soboru Watykańskiego II, a ponieważ katolikom wolno się nie zgadzać z nauczaniem magisterium Kościoła, które nie ma charakteru nieomylnego, jeśli tylko potrafią wskazać po temu wystarczające racje, jako rzymskokatoliccy teologowie uznali, że małżonkowie mogą zgodnie z własnym sumieniem decydować o stosowaniu sztucznej antykoncepcji, gdy uznają, że jest to konieczny środek ochrony ich małżeństwa. Wyrazili też przekonanie, że prawdziwe oddanie tajemnicy Chrystusa i Kościoła domaga się w tej kwestii szczerej wypowiedzi wszystkich katolickich teologów4. To jeden z bardzo wielu sprzeciwów wobec nauczania zawartego w encyklice, ich detaliczne wyliczanie nadałoby temu tekstowi charakter historyczny i polemiczny, którego chcę uniknąć. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że Paweł VI w swoim nauczaniu idzie zdecydowanie pod prąd nie tylko oczekiwań świeckich, lecz również przedstawicieli episkopatów (m.in. amerykańskiego, australijskiego, włoskiego, austriackiego i niemieckiego), a także znanych wówczas teologów (np. B. Häringa)5.

Z punktu widzenia wartości, jaką jest jedność w Kościele, Paweł VI zaryzykował – uznał zatem, że zawarte w encyklice nauczanie jest tego ryzyka warte. Wypowiedział się wbrew opinii komisji, która od czasu powołania jej w 1963 roku przez papieża Jana XXIII prowadziła burzliwe dyskusje z udziałem coraz większej liczby członków (powoływanych już przez Pawła VI), także katolickich małżeństw. Naraził się tym samym na ostrą krytykę – w ciągu minionych pięćdziesięciu lat napisano tomy polemik poświęconych argumentom Pawła VI i jego krytyków. Niewiele z tych polemik wynikło, skoro nadal pokaźna część katolików utrzymuje, że nauczania Kościoła na temat antykoncepcji nie rozumie. Znaczy to ni mniej, ni więcej tyle, że duszpasterze nie radzą sobie ze zrozumiałym przekazem przesłania Humanae vitae, i to niekoniecznie dlatego, że młodzi ludzie z góry jej nauczanie przekreślają.

Kiedy ponad dwadzieścia lat temu prowadziłam ćwiczenia z etyki do wykładu, na którym – między innymi – był poruszany problem antykoncepcji, przedstawiłam studentom możliwość zaproszenia na zajęcia wykładowcy i ewentualnego przedyskutowania z nim tych problemów, o które chcieliby go zapytać. Studenci wybrali temat antykoncepcji, twierdząc, że zależy im na zrozumieniu nauczania Kościoła. Wykładowca przez półtorej godziny tłumaczył, dlaczego Kościół odrzuca antykoncepcję. Kolejne zajęcia zaczęłam od pytania, czy po dyskusji z ubiegłego tygodnia stanowisko Kościoła stało się dla nich bardziej zrozumiałe. Zaprzeczyli…

Kontestacja – milczenie – oczekiwanie

Wielu księży przyznaje, że nie komentują wyznań penitentów dotyczących stosowania antykoncepcji, bo nie chcą się silić na formułowanie argumentów, które im samym wydają się nieprzekonujące. A jeśli nawet się z nimi zgadzają, to jako celibatariusze w kwestii pożycia małżeńskiego (tak zakładamy) są jedynie teoretykami i nie do końca rozumieją trudności małżonków. Z tego bowiem, że ktoś wielokrotnie mówi nam o swoich problemach, nie wynika wcale, że je w pełni rozumiemy. Z drugiej strony, gdybyśmy mogli się wypowiadać jedynie w tych kwestiach moralnych, które znamy z własnego doświadczenia, zakres naszych wypowiedzi znacznie by się uszczuplił. Nie ulega jednak wątpliwości, że nauczaniem na temat moralności życia małżeńskiego powinni zdecydowanie zajmować się świeccy żyjący w związkach małżeńskich (!). Osoby samotne wyjaśniające narzeczonym w trakcie kursów przedmałżeńskich nauczanie Humanae vitaeto nie najlepszy pomysł. Dla przyszłych małżonków ważny jest praktyczny wymiar tego nauczania, świadectwo, a nie tylko obliczanie dni płodnych w miesiącu – na ten temat mogą sobie sami poczytać. Ksiądz tłumaczący kobiecie przebieg cyklu miesięcznego to niezła parodia!

Można dzisiaj odnieść wrażenie, że żywa jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku kontestacja nauczania Humanae vitaeucichła i to bynajmniej nie dlatego, że katolicy się do tego nauczania przekonali. Raczej się przyzwyczaili, że nie jest to nauczanie powszechnie respektowane. Trudno ten stan rzeczy określić – mamy do czynienia z sytuacją, w której Kościół nie zapowiada, że chce nauczanie zawarte w Humanae vitae zasadniczo zmienić, ale po latach kontestowania encykliki wierni niespecjalnie przejmują się jej przesłaniem. Trochę wzięli na przeczekanie, trochę liczą na to, że papież Franciszek podejmie inicjatywę rewizji przynajmniej niektórych zapisów Humanae vitae.Te oczekiwania nie są zupełnie bezpodstawne. Swoisty ferment w tej kwestii wywołał swoim wykładem w grudniu ubiegłego roku nowo powołany członek Papieskiej Akademii Życia, włoski moralista ks. Maurizio Chiodi. Wykład wygłoszony na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie nosił tytuł „Ponowna lektura Humanae vitae (1968) w świetle Amoris laetitia(2016)”. Chiodi argumentuje, że kiedy naturalne metody regulacji poczęć są niemożliwe do zastosowania, odpowiedzialne zachowanie może dopuszczać skorzystanie z metod sztucznej antykoncepcji i nie oznacza to wcale odrzucania tezy, że dziecko jest darem. Włoski moralista zauważa, że wiele katolickich małżeństw żyje dzisiaj tak, jakby nauczanie Humanae vitaena temat wewnętrznego zła sztucznej antykoncepcji nie istniało. Oficjalnie nikt tego nauczania nie podważył, ale przez wielu duszpasterzy temat jest przemilczany. Moralnych norm – kontynuuje Chiodi – nie można tymczasem zredukować do racjonalnej obiektywności, są one wpisane w ludzkie życie rozumiane jako historia zbawienia. Nie są niezmienne. Antropologię życia małżeńskiego należy, zdaniem włoskiego moralisty, przemyśleć na nowo, antykoncepcja może być natomiast w określonych okolicznościach odpowiedzialna i dobra, a nie „wewnętrznie zła”6. Wykład Chiodiego został ostro skrytykowany przez Josefa Seiferta, austriackiego filozofa broniącego nauczania zawartego w Humanae vitaei przypomnianej przez Jana Pawła II (Veritatis splendor7) doktrynie na temat aktów „wewnętrznie złych”, to jest takich, które zawsze pozostają złe niezależnie od intencji i okoliczności8. Trudno przewidzieć, jak się potoczy dalsza dyskusja. Papież Franciszek powołał komisję9, która ma się zająć reinterpretacją encykliki Humanae vitae, ale nie wiadomo, czego dokładnie ta interpretacja będzie dotyczyła. Każdy, kto choć trochę zna historię Kościoła, wie, że rozbieżność opinii między teologami nie jest niczym nadzwyczajnym. O ile jednak teologiczne spory toczyły się często nad głowami wiernych, to ten – jak żaden inny – dotyczy ich życia. Zmiana nauczania Kościoła polegająca na wykreśleniu sztucznej antykoncepcji z listy czynów wewnętrznie złych nie tylko postawiłaby w niezmiernie trudnej sytuacji wszystkich, którzy od lat sześćdziesiątych minionego wieku stają w obronie nauczania Humanae vitae, lecz także stanowiłaby, co znacznie ważniejsze (!), istotny wyłom w nauczaniu moralnym Kościoła. Drążenie filozoficzno-teologicznego sporu na temat wewnętrznego zła antykoncepcji to temat na książkę, a nie na krótki artykuł, proponuję dlatego, by zastanowić się jedynie nad tym, skąd się wzięło przekonanie Pawła VI o rozumności wyłożonej przez niego w encyklice doktryny. Papież podkreśla, że ludzie naszej epoki są w szczególny sposób przygotowani do jej zrozumienia. Dlaczego zatem twierdzą, że nie rozumieją?

Miłość, która łączy

Najprościej można by na to pytanie odpowiedzieć, mówiąc, że zmieniła się epoka. Prezerwatywy leżą w kioskach obok codziennych gazet, batoników i gumy do żucia. Nie ma zakazu sprzedawania ich osobom niepełnoletnim. Ze swobodą wypowiadamy się dzisiaj na tematy życia seksualnego, przestaliśmy też wytykać palcami pary żyjące bez ślubu. Nie bez powodu mówi się, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, zmiana mentalności nie oznacza jednak od razu zmiany epoki. Nie można też zapominać, że Paweł VI adresuje swoje nauczanie do małżeństw, nie do osób żyjących w przygodnych związkach; adresuje je do osób, które ślubowały sobie miłość i wierność i zobowiązały się współpracować z Bogiem w wydawaniu na świat i wychowaniu nowych ludzi10. Nikt im nie kazał zawierać sakramentalnego związku małżeńskiego w Kościele, a gdyby kazał, związek taki byłby z istoty swej nieważny. Takie zobowiązanie domaga się zrozumienia, także w sferze seksualności. W Objawieniu na próżno szukać wykładu na temat antykoncepcji, a język antropologii filozoficznej i teologiczno-moralnej, który przywoływany jest w uzasadnianiu stanowiska Kościoła, okazuje się dzisiaj dla młodego człowieka trudny do zrozumienia (nie twierdzę, że dla starszych jest łatwy). Można wprawdzie przestrzegać niezbyt zrozumiałych dla nas norm, ufając sprawdzonym autorytetom i domniemując, że istnieją racje, które trudno nam pojąć, tyle że to już nam nie wystarcza. Chcemy, żeby nasze posłuszeństwo normom było rozumne, bo wtedy mamy poczucie autonomicznego działania.

Sakramentalny związek jest w nauczaniu Pawła VI istotny, bo wyznacza perspektywę, w jakiej miłość małżeńska jest rozumiana i realizowana. Ta miłość jest cielesna, bo człowiek zawsze – chociaż w różny sposób – okazuje miłość poprzez ciało. Cielesność nie jest czymś obok nas – ona nas współtworzy. Nie możemy jej odrzucić, jak nietrafionego prezentu. W naturalnym biegu rzeczy człowiek nie ma władzy nad swoją cielesnością, w tym także nad płodnością, owszem – odkrywa jej mechanizmy, wie, jakie działanie prowadzi do poczęcia nowego życia, ale współżycie nigdy nie jest gwarantem poczęcia dziecka, stwarza jedynie okazję do jego poczęcia z większym bądź mniejszym prawdopodobieństwem, nigdy ze stuprocentową pewnością11. Pewność co do skutku podjętego współżycia mają tylko osoby bezpłodne, tyle że ich problem antykoncepcji nie dotyczy. Poczęcie dziecka nie jest „dziełem człowieka” – jest naturalnym procesem, do którego nie mogłoby dojść, gdyby rodzice nie stworzyli poprzez swoje współżycie okazji do połączenia się gamet. Kiedy zatem rodzice, planując liczbę dzieci, wykorzystują naturalne okresy płodności kobiety, akceptują w pełni rolę, jaką natura „wyznaczyła” im w powoływaniu na świat nowych ludzi.

Zgodnie z nauczaniem encykliki akceptują wówczas to, że natura jest stworzona (bez względu na to jak rozumiemy procesy ewolucyjne), a zatem w pojawienie się nowych ludzi zaangażowany jest pośrednio (poprzez prawa natury) sam Stwórca. Pamiętajmy bowiem, że nauczanie encykliki wpisane jest w przekaz moralnej doktryny Kościoła, która przyjmuje, że małżonkowie współpracują z Bogiem w wydawaniu na świat nowych ludzi12.

Życie seksualne jest sferą intymną, domaga się delikatności, także w komentowaniu, ponieważ w żadnym innym ludzkim działaniu cielesność, nad którą nie mamy pełni władzy ani kontroli, nie dochodzi do głosu z taką mocą. To sfera, w której nasza rozumność może stosunkowo łatwo ulec pragnieniom cielesności czy instynktom. Dlatego umiejętność rozumnego panowania nad cielesnością wydaje się niezwykle ważna w kształtowaniu dojrzałej miłości, ponieważ im bardziej mamy siebie, tym bardziej jesteśmy wolni, a im bardziej jesteśmy wolni, tym więcej możemy z siebie dać drugim. Panowanie nad cielesnością sprzyja wierności. Czy to znaczy, że małżonkowie korzystający z metod sztucznej antykoncepcji nie są sobie z definicji wierni? Nic podobnego, niewierność może dotyczyć tak jednych, jak i drugich. Sądzę jednak, że kiedy Paweł VI w czasach postępującej rewolucji seksualnej twierdził, że współcześni mu powinni zrozumieć przesłanie encykliki, miał na względzie to, że seksualność na tyle wyemancypowała się spoza relacji ludzkiej miłości, że często wręcz przysłania drugą osobę, jest jedynie środkiem do przeżycia rozkoszy, przyczyną pożądanego skutku.

Trudne sytuacje

Powyższe refleksje nie odnoszą się do wszystkich sytuacji, w których nauczanie Humanae vitaeuważane jest, jeśli nie za niemożliwe do zastosowania w praktyce, to przynajmniej za zbyt trudne. Bodaj najpoważniejsza z wyliczanych trudności dotyczy sytuacji, w których naturalne metody nie zdają egzaminu, a poczęcie dziecka nie tyle jest niechciane, ile zdecydowanie niepożądane ze względu na zagrożenie zdrowia, a nawet życia kobiety. Być może właśnie takie sytuacje ma na myśli Chiodi, kiedy proponuje, by po pięćdziesięciu latach przeczytać na nowo encyklikę Pawła VI, chociaż czytanie jej w świetle Amoris laetitiasugeruje inny kierunek zmian. Zapewne tego typu sytuacje trzeba rozpatrywać indywidualnie, zadając pytanie o to, czym istotnie się różni stosowanie antykoncepcji w powyższym przypadku od sytuacji, w której jedynym powodem jej stosowania jest uniknięcie poczęcia dziecka. Z takimi problemami katoliccy moraliści mierzą się od lat. Nie podjęłam tego wątku dyskusji, nie chcąc wchodzić w kazuistykę. Za intrygujące uznaję, że to, co Pawłowi VI wydało się zrozumiałe dla „ludzi naszej epoki”, pokaźna ich część uznała za niezrozumiałe, a nawet odrzuciła. Szukając przyczyn takiego właśnie stanu rzeczy, można stawiać pytania o to, czy problem tkwi w samej doktrynie, nieumiejętności jej przekazania, czy też w uznaniu nauczania Humanae vitaeza „twardą mowę”?

Jakkolwiek by było, jedni z nas są w stanie zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby mieć dzieci, a drudzy równie wiele, żeby ich nie mieć. Jako gatunek jesteśmy nad wyraz marudni.

1Humanae vitae, 11.
2Humanae vitae, 12.
3Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym, 51.
4Statement by Catholic Theologians, Washington, D.C., July 30, 1968 [w:] Dialogue About Catholic Sexual Teaching, red. Ch.E. Curran, R.A. McCormick, Paulist Press, New York – Mahwah 1993, s. 135–137.
5 B. Häring, The Inseparability of the Unitive-Procreative Functions of the Marital Act, w: Contraception, Authority and Dissent, red. Ch. Curran, Herder and Herder, New York 1969, s. 176–192.
6 https://www.lifesitenews.com/news/new-academy-for-life-member-uses-amoris-to-say-some-circumstances-require-c.
7 Jan Paweł II, Veritatis splendor, 79-81.
8 https://onepeterfive.com/professor-seifert-comments-fr-chiodis-re-reading-humanae-vitae/
9 Informację tę potwierdził austriackiej agencji prasowej Kathpress Msgr Alejandro Cifres, szef Archiwum Kongregacji Nauki Wiary.
10Humanae vitae, 8.
11  Paradoksalnie największa pewność poczęcia pojawia się w metodach in vitro, pozostając jednak procesem, którego człowiek nie wymyślił.
12Humanae vitae, 8.

Barbara Chyrowicz SSpS – prof. nauk humanistycznych, dr hab. filozofii, etyk, kierownik Katedry Etyki Szczegółowej KUL, członek Papieskiej Akademii Pro Vita, należy do Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego. Jest między innymi autorką książek "O sytuacjach bez wyjścia w etyce" (2008) i "Bioetyka. Anatomia sporu" (2015) oraz współautorką podręcznika "Etyka zawodu psychologa" (2017). Mieszka w Lublinie.