W drodze 06/2018 - Wydanie zbiorowe - ebook

W drodze 06/2018 ebook

Wydanie zbiorowe

4,3

Opis

Miesięcznik dominikański z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu wiary i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności, perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
11
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstępniak

Drodzy Czytelnicy,

•••

Roman Bielecki OP

święci nie mają łatwo. Zrobiliśmy z nich bądź to duchowych superbohaterów, którzy przez bóle i cierpienia życia przeszli z uśmiechem na twarzy, bądź to oderwanych od rzeczywistości dziwaków, którzy nigdy się nie zdenerwowali, zawsze chętnie pomagali innym i od maleńkości przestrzegali piątkowego postu.

Z trudnością przebija się do naszej świadomości prawda o tym, że św. Franciszek, zanim został ikoną ubóstwa, prowadził bogate i moralnie wątpliwe życie towarzyskie, a Ignacego z Loyoli, zanim założył jezuitów, bardziej ciągnęło do zabijania i wojny niż do różańca. Nie wspominając już o sztandarowych bohaterach Ewangelii, takich jak Mateusz – obrotny złodziej, czy Paweł z Tarsu – ambitny dowódca plutonu egzekucyjnego. Dziwnym trafem wolimy nie pamiętać o tych mało chwalebnych fragmentach ich życiorysów. Adorujemy pobożne kościelne oleodruki, utwierdzając się w przekonaniu, że oni od zawsze byli bezgrzeszni, a my możemy tylko o tym pomarzyć. Tym samym wezwanie do świętego życia spotyka się często z obojętnością i niezrozumieniem. No bo niby jak ma się świętość do naszej zwyczajnej codzienności?

W tym kontekście niezwykle cenne wydaje się to, co napisał papież Franciszek w swojej ostatniej adhortacji Gaudete et exsultate, zwracając uwagę, że święci to ludzie, których trzeba widzieć w perspektywie całego ich życia. Było w nim miejsce na grzech i upadek, ale też – dzięki łasce Bożej – na nawrócenie i zmianę. I z tego powodu możemy mówić, że jest to droga dla nas wszystkich.

Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.

W numerze:

Drodzy Czytelnicy,

Rozmowa w drodze

WYGRAĆ Z ARMIĄ CZERWONĄ

Zwyczajna świętość

TU CHODZI O MIŁOŚĆ

O ŚWIĘTOŚCI DLA KAŻDEGO

PERŁY MARNOTRAWNE

ŻONGLERKA

Jezus, Maria!

CZY PAN BÓG MA IMIĘ?

WOŁAJCIE CISZEJ, BO TO BÓG

Kiedy się modlisz

CZTERDZIEŚCI LAT PUSTYNI

Intrygujące karty Kościoła

SZAFRANOWY CHŁOPIEC

Pytania w drodze

BĄDŹ WOLA TWOJA

Orientacje

W CIENIU KONFLIKTU

SZELMOWSKI UŚMIECH

Dominikanie na niedziele

BÓG NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI

PIĘTA I GŁOWA

SCHRONIENIE

BÓG JEST ŁASKAWY

OSOBISTE SPOTKANIE

Felietony

NAD RANEM

ŚWIAT DOLNEGO ŚLĄSKA

ZAMKNIĘTE KOŚCIOŁY

POKÓJ

LAUDATO SI' I EZT

Rozmowa w drodze

WYGRAĆ Z ARMIĄ CZERWONĄ

•••

Piłka nożna jest sportem masowym i chętnie pokazywanym. Dla mniej demokratycznych krajów to okazja, by się uwiarygodnić. Są jednak w historii futbolu przykłady na to, że sport służył nie tylko oprawcom, ale i ofiarom.

Ze ZBIGNIEWEM ROKITĄ, autorem książki Królowie strzelców, rozmawia Radosław Nawrot

FOT. MAREK WIELGUS / REPORTER

Radosław Nawrot: Czy jest pan przekonany, że Władimir Putin wie, co robi, organizując mistrzostwa świata w piłce nożnej u siebie? Przecież reprezentacja Rosji zajmuje 66 pozycję w rankingu FIFA i jest tak słaba, że trudno się spodziewać jej sukcesu?

Zbigniew Rokita: Rzeczywiście, w Rosji w znacznie lepszej kondycji są kluby niż reprezentacja. W piłkę klubową inwestuje się coraz większe sumy, sprowadza się zagraniczne gwiazdy, więc łatwiej o sukces. Reprezentacja musi liczyć na siebie. Prognozuje się ostrożnie, że wyjście z grupy będzie sukcesem.

Rosyjskie media mają już z pewnością gotowe wytłumaczenia ewentualnej porażki. Pojawiają się memy przypominające narrację Kremla z czasu, gdy Rosja dokonała aneksji Krymu, a oficjalne kanały informacyjne twierdziły, że to „nie nasi żołnierze”. Że to nie Rosjanie, a takie mundury, jakie oni noszą, można kupić w każdym sklepie z militariami. Może się teraz okaże, że to nie rosyjscy piłkarze przegrają, a jacyś przebierańcy, bo stroje reprezentacji kraju też można kupić w każdym sklepie sportowym.

Rosjanie są nieźli w odwracaniu kota ogonem. Ale tak na serio – po co Putinowi mundial?

Putin na mistrzostwach świata zyska wewnętrznie. Po pierwsze – potrzebuje nacjonalistycznego paliwa, a start Rosji na mundialu go dostarczy. To igrzyska dla obywateli, z którymi Putin na początku swoich rządów zawarł rodzaj niepisanej umowy: wy nie wtrącacie się do polityki i moich poczynań, a ja gwarantuję wam w miarę sensowne warunki życia. Dopóki były pieniądze, dopóty nie trzeba było szukać międzynarodowych wyzwań. W momencie, kiedy się skończyły, Rosja zaangażowała się militarnie w Krym, a potem w Syrię. Igrzyska są po to, by rekompensować ludziom niedostatki życia.

Poza tym nie zapominajmy o tym, że mundial dla Putina i popierających go oligarchów może być też znakomitym łupem finansowym. To okazja do zdefraudowania ogromnych sum pieniędzy i ich przepływu w niekontrolowany sposób.

Bo sportowo nie wygląda to dobrze. Rosja wykluczana jest z kolejnych imprez sportowych za afery dopingowe, a zimowe igrzyska w Soczi w 2014 roku przyniosły jej klęskę w narodowym sporcie, jakim jest hokej. I to jeszcze z kim! Z Finlandią.

Finlandia – rozumiana w Rosji jako była prowincja imperium – upokorzyła wtedy rosyjskich hokeistów, strzelając im trzy bramki, a sama tracąc tylko jedną. Putinowi wyszło jednak z kalkulacji, że może przełknąć porażkę na rzecz sukcesu pozasportowego. Rosja jest bardzo dobrym organizatorem, trzeba jej to przyznać. Igrzyska w Soczi były zorganizowane wzorowo i mundial również taki będzie. Owszem, jakieś wpadki na pewno się zdarzą, ale przecież pojedyncze uchybienia mają miejsce podczas każdego turnieju.

Proszę też pamiętać, że Rosja potrzebuje międzynarodowej akceptacji. Putinowi bardzo zależy na tym, aby pokazać, że jego kraj nie jest izolowany na arenie światowej. Ma kłopoty z powodu Krymu i Ukrainy, wykluczono go z G8, a tu proszę – mundial. Cały świat przyjeżdża, wszystkie oczy zwrócone na Rosję. Gdyby coś było z nami nie tak, nie dostalibyśmy tego mundialu – mógłby powiedzieć Putin, który późno zrozumiał, jak wielką wartość propagandową ma sport.

Ciekawie sprawę namawiania Putina na zimowe igrzyska w Soczi opisał rosyjski dziennikarz Michaił Zygar, przez lata związany z niezależną telewizją Dożd. Powołując się na swoje rozmowy z kremlowskim rzecznikiem Dmitrijem Pieskowem, twierdził, że najpierw do organizacji igrzysk były przekonane wyłącznie osoby z otoczenia Putina. To one doprowadziły do tego, że tam, gdzie przywódca się pojawiał, wieszano wielkie billboardy z hasłami „Igrzyska w Soczi”, „Chcemy igrzysk w Rosji”. Tylko na trasach jego przejazdu, nigdzie więcej. W stacji radiowej podstawieni słuchacze dzwonili z pytaniami, czy Rosja będzie się ubiegała o tę imprezę. I Putin, widząc i słysząc to, się zgodził.

To niezbyt pasuje do wizerunku Putina jako faceta poskramiającego tygrysy, zakładającego nelsona niedźwiedziom i ujeżdżającego rekiny. Wygląda na to, że da się nim manipulować.

Da się. A na pewno da się go oswoić z pewną myślą czy ideą. Przecież Putin kiedyś w ogóle nie interesował się sportami drużynowymi, był zwolennikiem sportów walki. Od niedawna jednak pokazuje się na przykład na lodowisku i hokej stał się bardzo modny, to sport prezydencki. Po prostu wypada w niego grać.

Piłka nożna także traktowana jest w Rosji instrumentalnie. Putin nie jest kibicem piłkarskim, co jeszcze nie znaczy, że nie może nim zostać.

Przeanalizowałem wszystkie dotychczas rozegrane mundiale, od turnieju w 1930 roku w Urugwaju. Wygląda na to, że po raz pierwszy turniej zorganizuje kraj, który toczy wojnę. Nawet w 1978 roku w Argentynie, choć rządziła junta wojskowa, to regularną wojnę z Wielką Brytanią o Falklandy rozpoczęto dopiero w 1982 roku.

Z formalnego punktu widzenia moglibyśmy podciągnąć pod to kryterium mistrzostwa świata w piłce nożnej z 2002 roku w Japonii, która wciąż nie podpisała traktatu pokojowego z Rosją, kończącego drugą wojnę światową.

Obecna sytuacja Rosji jest specyficzna, nie ma bowiem formalnej wojny między nią a Ukrainą. Ukraina nie wprowadziła nawet stanu wojennego. Ale Rosja prowadzi tam wojnę. Mamy też wojnę w Syrii, w którą Rosja jest zaangażowana. Zatem – tak, można powiedzieć, że piłkarskie mistrzostwa świata organizuje kraj, który prowadzi wojny. A to z kolei rodzi szereg pytań.

Na przykład?

Na przykład takie, czy należałoby takiemu krajowi odebrać prawo organizowania mundialu.

I jak pan uważa?

Taka decyzja powinna była zapaść kilka lat temu. Zakładam, że gdyby Londyn, Berlin czy Paryż zdecydowały się mocno naciskać na FIFA w tej sprawie, to tak by się stało. Nie zrobiły tego. Wiele do myślenia dała mi postawa Brytyjczyków po otruciu rosyjskiego agenta Siergieja Skripala i jego córki. Brytyjski minister spraw zagranicznych Boris Johnson wzywał wtedy do bojkotu mundialu, namawiał dyplomatów i polityków, aby nie jechali na mistrzostwa na znak protestu. Wezwanie szlachetne, ale budzi refleksję. Skoro bowiem do takiego apelu nie skłoniła Wielkiej Brytanii aneksja Krymu ani inne zbrodnicze praktyki w Rosji, a dopiero otrucie szpiega przemówiło do niej, to coś tu nie gra.

Wyobraźmy sobie, jakie znaczenie emocjonalne miałaby dla nas sytuacja, w której w 1939 roku Niemcy odebrałyby nam Gdańsk, po czym otrzymałyby organizację mistrzostw świata, jakby nigdy nic się nie stało. Tak właśnie czuje się dziś Ukraina.

Ciekawa sprawa, bo przecież Ukraina startowała w eliminacjach rosyjskiego mundialu. Co by było, gdyby się zakwalifikowała?

Losy jej awansu ważyły się do ostatniej kolejki, w której uległa Chorwatom, zajmując ostatecznie trzecie niepremiowane awansem miejsce. Gdyby jednak awansowała, z pewnością byłoby to dla niej upokarzające. Zresztą nie tylko to, bo przecież kiedy Rosjanie włączyli Krym w swoje granice, zaprosili krymskie zespoły do rozgrywek swojej ligi piłki nożnej. Tam były co najmniej dwa dobre zespoły grające dotąd w lidze ukraińskiej, w tym pierwszy historyczny mistrz Ukrainy z 1992 roku.

Zgadza się, Tawrija Symferopol.

No właśnie. I teraz miały grać w Rosji i dla Rosji. Owszem, zdarzają się sytuacje, gdy nie gra się w swoim kraju, ale w ościennej lidze, jak na przykład w wypadku zespołów z Monako czy Walii, ale są to usprawiedliwione przypadki. Tutaj mieliśmy jednak do czynienia z jawną aneksją. Ostatecznie decyzją UEFA uznany został Krymski Związek Piłki Nożnej, który organizuje rozgrywki zamkniętej ligi z udziałem ośmiu drużyn. Według UEFA przez minimum dwa lata nie mogą one brać udziału w rozgrywkach międzynarodowych. Ten termin minął. Pewnie to się prędko nie stanie, ale gdyby kiedyś zagrały w międzynarodowych oficjalnych meczach, będzie to kolejne upokorzenie dla Ukrainy. Ukraińcy rozważali możliwość zbojkotowania mundialu i wycofania się z turnieju, gdyby się zakwalifikowali.

To byłoby spektakularne.

Byłoby spektakularne, ale ofiarą takiego rozwiązania padliby piłkarze, dla których mógłby to być jedyny taki turniej w życiu.

A co ma powiedzieć Syria? Ona była bliżej awansu na mundial niż Ukraina.

To nieco inna sytuacja. Syria dotarła do barażu z Australią. Przegrała go po dogrywce, a gdyby wygrała, wówczas o udział w mistrzostwach świata walczyłaby z jakimś krajem Ameryki Łacińskiej, bo tak ułożony jest system awansu dla krajów ze strefy azjatyckiej.

Pewnie z Hondurasem. Australia sobie z nim poradziła i ostatecznie uzyskała prawo gry na mundialu.

Syria też miałaby szanse, a wtedy mielibyśmy do czynienia z kuriozalną sytuacją. FIFA dostaje bowiem raporty na temat tego, co się dzieje z syryjskimi piłkarzami, i o skali okrucieństw reżimu al-Assada. Wie o tym, że rodziny zawodników, którzy uciekli z Syrii, są przetrzymywane jako zakładnicy. Że stadiony w Syrii są zajmowane i przekształcane w bazy wojskowe, skąd prowadzi się ostrzał artyleryjski. Ma te raporty i nie zrobiła nic. To przykre, że federacje piłkarskie nakładają kary za polityczne transparenty wieszane podczas meczów w europejskich pucharach, a nie reagują w obliczu jawnego łamania praw człowieka w Syrii. Pozwolili syryjskiej drużynie grać i zwyciężać, a paradoksem jest, że obecnie, mimo czasu wojny, Syria jest piłkarsko mocniejsza, niż była w czasach pokoju. Al-Assad w nią zainwestował, pozwolił nawet na kontrolowany wyjazd młodych piłkarzy za granicę, by podnieśli swoje umiejętności. Poziom reprezentacji szybko wzrósł, a on może ją wykorzystywać propagandowo. Syrię przecież uważa się za państwo upadłe, ale obecność w rozgrywkach jej drużyny narodowej zaburza ten obraz.

Kiedy Polska startowała na mundialu w Hiszpanii w 1982 roku i zajęła trzecie miejsce, mówiło się o niej jako o reprezentacji kraju ogarniętego wojną. Myśli pan, że piłka nożna odbija politykę jak lustro, czy też jest to krzywe zwierciadło?

Sport jest odbiciem polityki. Zwłaszcza piłka nożna, która jest sportem masowym i chętnie pokazywanym. Politycy szybko zdają sobie sprawę z jej znaczenia i instrumentalizują ją. Dla mniej demokratycznych krajów to okazja, by się uwiarygodnić. Są jednak w historii futbolu przykłady na to, że sport służył nie tylko oprawcom, ale i ofiarom.

Opisuje pan je w swojej książce. Chociażby mecz Węgrów ze Związkiem Radzieckim w piłkę wodną podczas igrzysk olimpijskich w Melbourne w 1956 roku.

To jest historia doprawdy hollywoodzka. Kilkadziesiąt dni po krwawym stłumieniu powstania na Węgrzech dwie reprezentacje stają naprzeciw siebie w olimpijskim basenie. Walka na całego, cztery zero dla Węgrów i krew w wodzie po rozcięciu łuku brwiowego jednego z węgierskich piłkarzy. To się naprawdę nadaje na film, który mógłby wyprodukować Quentin Tarantino. Tamto wydarzenie pokazuje, że w sporcie obowiązują inne zasady niż w świecie polityki czy gospodarki. Tutaj Węgrzy mogli pokonać Związek Radziecki.

Kiedy podczas mundialu w 1982 roku polscy piłkarze wyeliminowali ZSRR i awansowali do półfinału, Zbigniew Boniek wszedł do studia telewizyjnego w radzieckiej koszulce. Wymienił się nią z Siergiejem Bałtaczą. Wtedy w Polsce odbiór był jednoznaczny – to było trofeum, skalp pokonanego wroga.

Dziś może powinniśmy zadać sobie pytanie, czy wtedy polscy piłkarze nie legitymizowali swym występem na mundialu stanu wojennego, który wciąż obowiązywał na terenie Polski?

Kiedy polscy piłkarze wyjdą w tym roku na stadion Spartaka Moskwa na swój pierwszy grupowy mecz z Senegalem, zobaczą tam pomnik braci Starostinów – założycieli klubu, o których pisze pan w książce. Jaką powinno im to nasunąć refleksję?

Powinni być szczęśliwi, że żyją w czasach, kiedy nic nie zagraża ich karierze. Są wolni, mogą uprawiać sport, nie muszą się obawiać więzienia czy łagru. Starostinowie to postaci tragiczne, jak w pigułce pokazujące dzieje futbolu w Rosji. Najstarszy z nich, Nikołaj, to czasy carskie, gdy raczkująca drużyna Rosji przegrała na igrzyskach olimpijskich w 1912 roku z Niemcami aż 0:16. Szczyt kariery osiągnął w latach trzydziestych, w epoce, gdy ZSRR był izolowany i nie startował na żadnym mundialu ani igrzyskach olimpijskich. Rozgrywał jedynie towarzyskie mecze z Turcją Atatürka, zespołem niezbyt mocnym. Tak wyglądało to w czasach stalinowskich, bardzo trudnych dla piłkarzy, którym karierę mogła złamać jedna decyzja polityczna.

Wspomina pan o tym, jak na Nikołaja Starostina zawziął się radziecki przywódca Ławrientij Beria.

Beria grywał w piłkę na Kaukazie na początku lat dwudziestych XX wieku. Starostin mówił o nim, że jest „ociężałym, nie bardzo technicznym, grubawym obrońcą”. Ograł go bez trudu na boisku i pewnie o tym zapomniał. Beria był jednak pamiętliwy. Starostin zapłacił za tamto wydarzenie oraz za stworzenie Spartaka Moskwa, głównego rywala Dynama Moskwa, czyli drużyny Berii, łagrem, niemal życiem. To były czasy, gdy piłkarza można było zesłać do obozu, porwać z ulicy i przenieść do innego klubu, nasłać na niego służbę bezpieczeństwa.

Być piłkarzem albo kibicem w kraju pozostającym w zupełnej izolacji to dzisiaj trudne do wyobrażenia. Przyznam się, że o starcie robotniczej reprezentacji Urugwaju na spartakiadzie w ZSRR w 1928 roku dowiedziałem się dopiero z pańskiej książki.

Ta drużyna to było coś w rodzaju, jak to się popularnie mówi, „odidosa” w zestawieniu z prawdziwym Adidasem. Podróbka. Przyjechała grupa robotników, a widzowie nie mieli zielonego pojęcia, z kim mają do czynienia. Łatwo im było wmówić, że jest to wielka reprezentacja Urugwaju, mistrz olimpijski z 1924 roku i przyszły mistrz świata z 1930 roku. A tu proszę, Związek Radziecki z nią wygrał. To znaczy, że był wielki!

Kolos na glinianych nogach. Sam pan tak nazywa rosyjskie kluby w swej książce.

Nie tylko rosyjskie, ale także zachodnie kluby finansowane przez rosyjskich oligarchów. W odróżnieniu od tych ukraińskich rosyjscy oligarchowie w zasadzie nie mają bowiem własnego majątku. Gospodarują tym, co dostaną od Kremla. Mają tyle, ile wyprowadzą na zagraniczne konta. Jeśli przestają tańczyć tak, jak im Kreml zagra, tracą wszystko. A wtedy finansowany przez nich klub upada. W Rosji zadania sportowe są podzielone między oligarchów. Ktoś odpowiada za biathlon, ktoś inny za kolejny sport. Roman Abramowicz, który finansuje Chelsea, jest rosyjskim ambasadorem na Zachodzie. Dba o interesy Kremla, sporo tam załatwia. Kiedy więc wschodni magnaci kupują zachodnie kluby, trzeba mieć to na uwadze. Ich majątki są kruche, bo politycznie zależne od Kremla.

Najbardziej optymistyczna i budująca w pańskiej książce jest chyba historia koszykarzy litewskiego Žalgirisu Kowno. Tych, którzy w radzieckich czasach potrafili zwyciężać i utrzymać przedwojenne tradycje tego sportu na Litwie.

To historia niezwykła i bardzo symboliczna. Žalgiris był klubem, który musiał się zmagać z CSKA Moskwa, czyli de facto z reprezentacją Związku Radzieckiego. To były dwa główne kluby walczące o mistrzostwo kraju w koszykówce w latach osiemdziesiątych. I Žagiris dwukrotnie wychodził z tej walki zwycięsko. Historie forteli, dzięki którym Litwini zdobywali bilety na mecze w Moskwie, wyprowadzali w pole radzieckie służby albo unikali powołania do wojska, są doprawdy fascynujące. To litewsko-radzieckie starcie w koszykówce dało Litwinom bardzo wiele w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, gdy pod wpływem głasnosti i pieriestrojki rodziły się ruchy narodowe. Wygrać z radzieckim zespołem wojskowym to było coś!

To jak wygrać z Armią Czerwoną.

Z Armią Czerwoną, która – nie zapominajmy – w 1940 roku podbiła ten kraj. W sporcie wszystko jest możliwe.

Zbigniew Rokita – absolwent Instytutu Rosji i Europy Wschodniej UJ, redaktor dwumiesięcznika "Nowa Europa Wschodnia". Współautor wywiadu rzeki z prof. Andrzejem Pisowiczem "Na końcu języka". Ostatnio wydał "Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium". Kibic Piasta Gliwice, Górnika Zabrze i kilku innych śląskich klubów.

Radosław Nawrot – ur. 1973, studiował prawo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, dziennikarz, autor wielu książek o tematyce sportowej. Mieszka w Poznaniu.

Zwyczajna świętość

TU CHODZI O MIŁOŚĆ

•••

Niewątpliwie można być świętym, mając w życiu doświadczenie strasznego grzechu, jeśli się człowiek z niego dźwignie, a właściwie pozwoli się dźwignąć Panu Bogu. Trudniej się powstaje z codziennego osuwania się, kiedy już tego zła nie widzimy.

Z abp. GRZEGORZEM RYSIEM rozmawiają Katarzyna Kolska i Roman Bielecki OP

FOT. MARCO BIANCHETTI / UNSPLASH.COM

Katarzyna Kolska, Roman Bielecki OP: Mamy rozmawiać o świętości.

abp. Grzegorz Ryś: To sobie rozmówcę wybraliście.

Nie jest ksiądz arcybiskup właściwym człowiekiem do rozmowy o świętości?

Ze mną łatwiej rozmawiać o grzechu. A nie o świętości.

Ale święci też grzeszyli, prawda?

No tak. To może zacznijmy od początku…

Początek jest taki, że kiedy mówimy o świętości, to myślimy, że to nie dla nas.

Dlatego papież Franciszek, pisząc ostatnią adhortację, zrobił wszystko, żeby przełamać taki punkt widzenia.

Po pierwsze odstąpił od wizji człowieka, który rodzi się i umiera święty. Mówi, że święci to ludzie, których trzeba widzieć w perspektywie całego ich życia. Było tam miejsce na grzech i upadek, ale też – dzięki łasce Bożej – na nawrócenie i zmianę. My natomiast w procesach beatyfikacyjnych czy kanonizacyjnych robimy wszystko, żeby pokazać człowieka, który nigdy nie zrobił nic złego, nigdy się nie pomylił, nigdy nic głupiego nie powiedział. A to nie jest prawda. Znamy życiorysy świętych, poczynając już od Biblii, i wiemy, że oni grzeszyli, i to nieraz ciężko.

Po drugie Franciszek pokazuje, że świętość jest czymś bardzo indywidualnym. Dlatego nie tylko nie mogę, ale nie powinienem nikogo małpować w drodze do świętości, muszę do niej dążyć po swojemu. Na tym właśnie polega powszechne powołanie do świętości – ile ludzi, tyle dróg, które do niej prowadzą.

I wreszcie trzecia rzecz: świętość ma twarz drobnych spraw.

Papież nazywa je szczegółami.

Właśnie, na przykład zobaczyć, że nie mają wina na weselu.

Z krakowskich czasów pamiętam przykład świętego, który nie jest jeszcze oficjalnie wyniesiony na ołtarze, ale jego kult jest ogromny. Mam na myśli Michała Giedroycia. Był osobą niepełnosprawną od urodzenia, co w XV wieku oznaczało, że nie zrobi żadnej kariery. Został zakrystianem w kościele Świętego Marka. Dbał o to, żeby obrus na ołtarzu był czysty, świeczki przycinał, przygotowywał wszystko do mszy, sprzątał kościół. A kiedy umarł, to cały Kraków był na jego pogrzebie. Biskup Wacław Świerzawski, podsumowując jego życie, mówił, że to jest wysoka miara zwyczajności.

Wspomniał o tym później Jan Paweł II w jednym ze swoich listów: „Dzisiaj trzeba na nowo z przekonaniem zalecać wszystkim dążenie do tej »wysokiej miary« zwyczajnego życia chrześcijańskiego”.

Mówimy o papieżu Franciszku i jego adhortacji, która pewnie nie dotrze do szerokiego grona odbiorców.

Niby dlaczego?

Bo ludzie nie czytają adhortacji, nie oszukujmy się.

I co, będziemy się z tym godzić?

Możemy się nie godzić, ale tak jest.

To raptem 50 stron do przeczytania. Dwa wieczory wystarczą.

Jest ksiądz arcybiskup optymistą.

Niemal każdy w tym kraju wypowiada się na temat Franciszka, utrzymując z ogromną dozą pewności, że wie, co papież mówi, co twierdzi, co myśli. Więc zamiast potem wygadywać bzdury, lepiej przeczytać ten tekst.

Adhortacje przeczyta pewnie niewiele osób, ale każdy, kto bywa w kościele, patrzy na obrazy świętych, które tam wiszą. Znamy też niektóre życiorysy osób wyniesionych na ołtarze. Bardzo cukierkowe i wyidealizowane. Chyba niektórym zrobiono krzywdę, przedstawiając ich w ten sposób.

Z tym bywa różnie. Niektórych rzeczywiście skrzywdzono. Ale byli tacy, którzy mieli więcej szczęścia. Na przykład św. Marcin z Tours, którego uważano za świętego już za jego życia, czytał swój żywot napisany przez jednego ze swoich uczniów. Genialny tekst, pełen fantastycznych historii. Gdy opowiadam o nim podczas bierzmowania, to młodzi ludzie słuchają tego z otwartymi ustami, bo się w tym odnajdują, bo mają poczucie, że obcują z realnym człowiekiem. Krzywdę Marcinowi zrobiono później, kiedy zawężono jego działalność do jednego epizodu, opowiadając o tym, jak podzielił się swoim płaszczem z ubogim.

Podobna historia jest ze św. Wojciechem. Pierwsze dwa żywoty napisali ludzie, którzy go znali, rozmawiali z nim, byli świadkami jego działalności. Ale już na przykład żywot św. Stanisława spisano prawie dwa wieki po jego śmierci. A wtedy się już inaczej pisze. Nawet jeśli żywotopisarz zadał sobie trud, żeby dotrzeć do świadectw czy dostępnych źródeł, to on ogląda tego człowieka przez trzecie lub czwarte oczy albo przez dokumenty, które musi sam zrozumieć.

Ale ludzie, którzy są w Kościele, w ogóle nie widzą tych niuansów. Być jak św. Wojciech, to znaczy dać się zabić.

To trzeba się lepiej wczytać w jego życiorys.

Jestem przykładowo pod wielkim wrażeniem homilii wygłoszonej niedawno podczas beatyfikacji Hanny Chrzanowskiej. Kardynał Angelo Amato opowiadał o niej w taki sposób, że wszyscy mówili: Taki życiorys to jest słowo Boże.

Ale takie osoby jak Hanna Chrzanowska to nieliczne wyjątki. Wśród świętych i błogosławionych są głównie biskupi, męczennicy, papieże, założyciele zakonów. Niewielu mamy świeckich, małżonków, robotników, zwykłych ludzi. Dlaczego?

Pewnie dla tysięcy powodów. Pierwszym jest zawsze kult. Nie ma kultu – nie ma procesu. Jeśli jest zakon gromadzący ludzi, którzy się odnajdują w sposobie przeżywania wiary swojego założyciela, jak – nie szukając daleko – dominikanie, to oni tego Dominika czczą. Natomiast w przypadku świeckich niekoniecznie znajdzie się grono ludzi, którzy po pierwsze chcą widzieć w danej osobie wzorzec wiary, a po drugie zatroszczyć się o to, by szerzyć jej kult. Oczywiście trzeba też postawić pytanie, co na ten temat mają do powiedzenia pasterze, czyli jaką wizję świętości pokazujemy w Kościele.

Zostańmy jeszcze przy Hannie Chrzanowskiej. Kiedy czytałem tę homilię, pomyślałem, że miała szczęście.

Bo znała Wojtyłę?

Nie o to mi chodzi. Przedstawiono ją w bardzo ludzki, ciepły sposób. Pomyślałem od razu o księdzu Popiełuszce, którego próbujemy idealizować. Jak się powie, że ksiądz Jerzy palił papierosy, to niektórzy się oburzają.

Dlatego właśnie papież napisał taką adhortację, żeby można było powiedzieć, że ksiądz Jerzy palił papierosy. Brat Albert też palił papierosy. Jeden z ostatnich czynów miłosierdzia Brata Alberta to było wypalenie papierosa w obecności brata, który nie mógł rzucić palenia i miał z tym wielki kłopot. Stał przy umierającym Bracie Albercie zawstydzony, że nie jest w stanie zwalczyć w sobie takiej głupoty, a Brat Albert, widząc, co się dzieje, kazał sobie podać papierosa i wypalił go z nim.

To samo spotkało bł. Piera Giorgia Frassatiego, któremu trzeba było wyretuszować fajkę z portretu. Nie można się na tym zatrzymywać. Jeśli ktoś chce się z nim zaprzyjaźnić, to musi przeczytać jego listy, pierwszy żywot napisany przez jego siostrę, która nie miała pojęcia, z kim żyje pod jednym dachem. I dopiero wtedy zobaczy, że ma do czynienia z konkretnym facetem, który jak trzeba było – to potrafił nawet dać komuś za przeproszeniem w gębę, ale nie bił się o byle co.

Ja jestem dość zaprzyjaźniony ze św. Franciszkiem. Ale ta przyjaźń nie wzięła się stąd, że zobaczyłem jeden obraz Franciszka idącego z wilkiem pod łapę. Trzeba jeszcze przeczytać jego teksty, wyruszyć w te miejsca, w których on był, zobaczyć Kościół tamtych czasów, wiedzieć, z jakimi wyzwaniami musiał się mierzyć, dlaczego tak, a nie inaczej postępował. Wtedy dopiero zaczniemy go rozumieć.

Ludzie mogą się obruszyć na to, co ksiądz arcybiskup mówi, że św. Brat Albert, jeden z największych mistyków, palił papierosy. I jeszcze pewnie wódkę dawał ubogim.

Wódki nie dawał. Natomiast mówił, że dajemy chleb, żeby nie pili na czczo. Mogę to zacytować dosłownie: Jedzenie, które im dajemy, jest rodzajem prezerwatywu przeciw wódce porannej.

Pan Jezus też nie ułatwił nam zadania, bo mówi: Bądźcie świętymi, jak Ja jestem święty. Jak mamy równać do takiej miary?

Pan Jezus mówi: Bądźcie doskonali, jak Ojciec wasz jest doskonały, tak pisze Mateusz (por. Mt 5,48), co w wersji Łukasza brzmi: Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny (por. Łk 6,36). I wtedy mamy pewien konkret. Po pierwsze rozumiemy ideał chrześcijański jako miłość, która się sprawdza w relacji z Bogiem i z bliźnimi. Kochasz albo nie kochasz. To jest jedno. A drugą kluczową sprawą, o której papież pisze w adhortacji, jest to, że w tym dążeniu do doskonałości nie jesteśmy sami. Punktem wyjścia jest łaska, czyli doświadczenie tego, że jestem kochany przez Boga, że jestem przez Niego chciany, wybrany. Z tą świadomością mogę wyprostowany iść do ludzi i im służyć. W świętości chodzi o miłość. Inaczej nie mówimy o świętości w wersji chrześcijańskiej.

Każdy człowiek jakoś potrafi kochać.

Tak. Ale są tacy, którzy robią to w taki sposób, że lądują na ołtarzach.

Jednak kiedy patrzymy na niektóre życiorysy świętych sprzed XVIII czy XIX wieku…

Ale po co to robić? Papież napisał to, co napisał, żeby wreszcie niektóre wzorce – czy też antywzorce – wywalić z dyskursu chrześcijańskiego.

Ale te wzorce dostają nastolatkowie, którzy czytają w szkole Legendę o Świętym Aleksym, o tym, jak leżał pod schodami i każdy na niego lał pomyje.

Ale przecież nikt nie każe im leżeć pod schodami.

Taki wzorzec jednak dostają. Nie czytają żywotów ojców pustyni, nie czytają żywotu św. Franciszka czy Jadwigi.

Czytają to jako tekst literacki.

Ale to się jednak nakłada na wizję świętości. Gdyby mieli wymienić świętych, których znają, to Aleksy byłby pierwszym, który im się nasunie na myśl.

Nie jestem pewien. Ja prawie dzień w dzień bierzmuję i słucham imion, które sobie wybierają. Nie pamiętam Aleksego.

A jest ksiądz arcybiskup pewien, że wybierają te imiona świadomie, szukając sobie patrona na ich miarę? Ja w to wątpię. Słyszałam dyskusje nastolatków przygotowujących się do bierzmowania. Niektórzy chcą, żeby imię śmiesznie brzmiało, na przykład Kwadratus.

Przyjmuję z uwagą to, co pani mówi. Bo bierzmowanie to taki moment, kiedy można młodego człowieka poprowadzić do jakiejś sensownej relacji z którymś z bohaterów wiary, mówiąc mu, że ma możliwość przedstawienia się Panu Bogu po imieniu. Może stanąć przed Kościołem i powiedzieć: Mam na imię Józef, przyjmijcie mnie. Jeśli tego nie wykorzystujemy, to wielka szkoda.

Ze świętością mamy jeszcze jeden problem: kojarzy się z bezgrzesznością.

To błąd. Znów się odwołam do adhortacji, w której papież porównuje dwóch biblijnych bohaterów: Dawida i Salomona. Dawid jest w Kościele uważany za świętego, choć dopuścił się w życiu cudzołóstwa, a potem w ślad za nim kłamstwa oraz morderstwa, i to jeszcze wciągając do tego niewinnych ludzi. Później kierował się pychą, która okazała się mordercza dla sporej części jego ludu, gdy postanowił zliczyć ludzi. Biblia pokazuje Dawida jako człowieka, który grzeszy na całego, bez hamulców. Tak się dzieje do chwili, aż przychodzi na niego opamiętanie. I zaczyna pokutować.

U Salomona nie ma wydarzenia przełamującego jego życie na pół, pokazującego, że był święty, wybitny, najmądrzejszy z władców Izraela, wybrany i naraz robi się z niego wielki grzesznik. U niego to wchodzenie w grzech jest zwyczajne, wręcz nieuchwytne, krok po kroku. I to jest stan beznadziejny.

Niewątpliwie można być świętym, mając w życiu doświadczenie strasznego grzechu, jeśli się człowiek z niego dźwignie, a właściwie pozwoli się dźwignąć Panu Bogu. O wiele trudniej się powstaje z takiego codziennego osuwania się, kiedy już tego zła nie widzimy albo coraz mniej nas ono razi. Ksiądz profesor Edward Staniek użył kiedyś takiego porównania, że jeśli na biały obrus wylejemy barszcz, to zrobi się wielka plama, która strasznie „krzyczy” – razi. Natomiast jeśli się robi małe plamki, to one tak nie przeszkadzają, tylko po jakimś czasie obrus wygląda jak ścierka. Porównanie jak porównanie, ale ono coś pokazuje. Święci to niejednokrotnie ludzie, których Bóg wyprowadził z grzechu do świętości. Piotr, Paweł… W przypowieściach Jezusa czytamy, że większa jest radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z 99 takich, którzy nie potrzebują nawrócenia. Człowiek, który się nawraca, jest tak naprawdę argumentem za świętością. On z reguły natychmiast przyprowadza do Jezusa takich samych ludzi, wśród których się obracał, bo widzi, jaką ważną zmianę w życiu przeżył. Ci, którzy nie mają doświadczenia nawrócenia, są bardzo niebezpieczni.

Bo?

Bo wyrzucają tych, którzy się nawracają, za drzwi. Ci, którzy zostali podniesieni z jakiegoś upadku, wiedzą, że to jest możliwe. Ci, którzy nie mają takiego doświadczenia, myślą o nich: Ty się już nie dźwigniesz. A właśnie, że Pan Jezus potrafi ich dźwignąć. Bo jak to sobie wytłumaczyć, że ktoś przez 20 lat był alkoholikiem, wszyscy o niego walczyli i nic. A w 21. roku picia wychodzi na prostą.

Jezus wyraźnie mówi, że nie ma radości w niebie z ludzi, którzy nie potrzebują nawrócenia i w ogóle nie mają poczucia własnego grzechu. Rozmawiamy o świętych, a wśród nich rzadko który miał poczucie, że jest bezgrzeszny. Mamy rok św. Stanisława Kostki. Zdaje się, że on się spowiadał co tydzień, a niektórzy mówią, że codziennie. I miał z czego.

I wtedy ktoś myśli: O rety, chciałbym naśladować św. Stanisława Kostkę, ale mam się codziennie spowiadać?

To jest myślenie o świętości w kontekście wykonywania takich czy innych praktyk – mam zrobić to, tamto i siamto. Natomiast tu nie chodzi o praktyki, tylko o relację z Jezusem. Albo jestem z Nim, albo z Nim nie jestem.

A papież pisze w adhortacji, że poza Kościołem katolickim też są święci.

Może są poza Kościołem, ale nie poza zasięgiem działania i miłości Jezusa.

No i ktoś może powiedzieć: To ja już nie muszę chodzić do kościoła, bo ja wierzę w Pana Boga w domu.

Odwróćmy to i zapytajmy, na czym polega grzech – czy grzech jest przekroczeniem normy, czy grzech jest odrzuceniem miłości ze strony Pana Boga? I kto ją bardziej odrzuca – ten, kto ma chrześcijaństwo zastawione przed sobą jak stół wigilijny i pozostaje tylko jeść i smakować, i cmokać ze szczęścia, czy ten, który nigdy nie miał takiego szczęścia? Jezus mówi: Kto ma, temu będzie dodane i od tego będą więcej wymagać.

W Księdze Barucha jest zdanie, które słyszymy w Wigilię Paschalną: „Szczęśliwi jesteśmy, Izraelu, bo wiemy, co się Bogu podoba” (por. Ba 4,4). Prorok aż pieje z radości na widok księgi, którą ma przed sobą rozwiniętą. A kto z nas po Wigilii Paschalnej wraca uradowany do domu, sięga po Biblię i spędza kolejną noc z wypiekami na twarzy, czytając, co Bóg mówi do niego? To ja, słuchając tego tekstu, mając tę księgę na półce i nic z nią nie robiąc, jestem skończonym łotrem i ciężkim grzesznikiem – a nie ten, który nigdy tego nie słyszał, nie dostał. Świętość jest w relacji, a ta relacja jest konkretna – Bóg do mnie mówi, Bóg się ze mną spotyka, Bóg ze mną wchodzi w komunię taką, że możemy być krewnymi.

Papież mówi o świętości, przywołując osiem błogosławieństw: o tych, co płaczą, smucą się, cierpią prześladowania. A co z człowiekiem, któremu dobrze się powodzi i jest szczęśliwy?

Jedno nie wyklucza drugiego. Papież wskazuje także, że święty to jest ktoś, kto potrafi się zmierzyć z cierpieniem, swoim i drugiego. Poza tym błogosławieństwa czyta się od tyłu. Na przykład: Szczęśliwi ci, którzy będą oglądać Boga. Szczęśliwi ci, którzy są nazwani synami Bożymi. Szczęśliwi ci, którzy są nasyceni. Szczęśliwi ci, którzy dostąpią miłosierdzia. Szczęśliwi ci, których jest królestwo Boże. A wcześniej w każdym zdaniu jest wskazówka, dlaczego nie jesteśmy szczęśliwi. Nie jesteś nasycony, bo szukasz nasycenia wbrew sprawiedliwości. Nie będziesz pocieszony, bo wziąłeś pociechę, która jest tak naprawdę pseudopociechą. Nie będziesz oglądał Boga, bo nie jesteś w stanie zadbać o czystość własnego serca. To jest bardzo konkretny tekst Jezusowy.

To gdzie w takim razie tkwi błąd w naszym myśleniu o świętości?

A czy nie lepiej, zamiast mówić o błędach, myśleć o niej pozytywnie, tak jak napisał to Franciszek, i iść do przodu?

A ksiądz arcybiskup spotyka na co dzień świętych ludzi wokół siebie?

Tak. W Krakowie żyje na przykład założycielka hospicjum. Czyni ogromnie wiele dobra w życiu i ma jego absolutną nieświadomość. Są tacy ludzie.

To jeszcze jedno pytanie à propos świętości – Święta Rodzina, którą wspominamy i przywołujemy jako wzór, mówiąc, że to jest droga, jaką nasze rodziny powinny iść. Przychodzi co do czego, jest Niedziela Świętej Rodziny, są listy, są homilie, a nikt nie jest taki jak Matka Boża, Józef i Pan Jezus. To jest tak jak horyzont, który się oddala w miarę zbliżania.

Wszystko zależy od tego, w jaki sposób pokazujemy tę rodzinę.

I co? Moglibyśmy powiedzieć, że się kłócili ze sobą?

Bo ja wiem. Raczej nie, bo Józef nic nie mówił… Mamy do czynienia ze świętymi, o których wiemy tyle, ile napisali ewangeliści. Myślę więc, że nie należy ani Matce Bożej, ani Świętemu Józefowi nie wiadomo czego wmawiać. Natomiast to, czego dowiadujemy się o nich z tekstu, jest fascynujące. I bardzo ludzkie. O Józefie zdarzyło mi się prowadzić rekolekcje i to wcale nie tylko do mężczyzn. On jest świetnym człowiekiem, absolutnie świętym. Na Józefie się poznali tacy ludzie jak Teresa Wielka, Jan XXIII, Paweł VI, który go ogłosił patronem Kościoła. Jan Paweł II też jest w tej kolejce ze swoją adhortacją Redemptoris custos. W naszym pokoleniu zaczyna się mówić o Najświętszej Rodzinie w sposób, który może rezonować w życiu ludzi.

Dla mnie Święta Rodzina nic by nie straciła ze swojej świętości, gdyby się okazało, że Maryja z Józefem przeżywali różne małżeńskie trudności.

Ja w podejściu do tekstu biblijnego nie lubię gdybać. Biorę to, co jest, a nie to, czego tam nie ma. Wiem więc, że Pan Jezus, mając 12 lat, czyli nie będąc jeszcze dojrzały w kategoriach biblijnych, został w Jerozolimie na trzy dni i mogę sobie wyobrazić, co czuli Maryja i Józef, kiedy Go przez te trzy dni szukali. Owszem, nie zapisano tych wszystkich słów, które padły, gdy Go spotkali w świątyni, ale po co one? Zapisano jedno zdanie Jezusa: Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mojego Ojca?

A nie powinien powiedzieć: „Przepraszam”? To byłby dobry wzór dla dzieci.

No tak, mama by chciała, żeby było w tekście coś, czego nie ma. Natomiast jest coś zupełnie innego. Nieraz używałem tego tekstu podczas spotkań z rodzicami kleryków, którzy byli na progu decyzji życiowej niekonsultowanej już z rodzicami. Bo właściwie dlaczego mieliby ją konsultować.

Mówimy o tym, bo to nie jest tak, że w Biblii jest wszystko. Jest to, co jest nam potrzebne w widzeniu tego, kim jest Pan Bóg i kim my jesteśmy w relacji do Niego i nawzajem do siebie. Nie ma natomiast odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania.

Ostatnie pytanie dotyczy obawy przed świętością i przed tym, że jeśli wejdę na drogę relacji z Panem Bogiem, to coś stracę.