W drodze 11/2019 (555) - Wydanie zbiorowe - ebook

W drodze 11/2019 (555) ebook

Wydanie zbiorowe

4,4

Opis

Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
7
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstępniak

Drodzy Czytelnicy,

•••

Roman Bielecki OP

trudno pisać o bólu, bo przecież każdy odczuwa go i przeżywa inaczej. 

Dla jednych jest tylko chwilową dolegliwością, która zaraz minie. Dla innych to długie miesiące, a może nawet lata cierpienia, zmagania ponad siły, zagryzania zębów.

Bardziej od bólu boli wówczas niezrozumienie wyrażane z pozycji tego, który wie lepiej: Aż tak nie boli! Musi boleć! Poboli, poboli i przestanie. 

Głupie zdania. Nieprawdziwe. Od dawna przecież wiadomo, że nie musi boleć. Że medycyna umie sobie poradzić z bólem, który upokarza człowieka i odbiera mu siły do życia.

Ból połączony z cierpieniem sprawia nam kłopot – no bo jak zrozumieć Boga Ojca, który pozwala na to, by Jego dzieci cierpiały? Próbujemy się podeprzeć Ewangelią. Tyle że Chrystus nie napisał żadnej pracy o bólu. Nigdzie też nam nie wyjaśnił, dlaczego cierpimy. Tak jakby oczekiwał, że więcej nam powiedzą Jego gesty niż słowa. Spotykał się z chorymi, towarzyszył wykluczonym, uzdrawiał. Ten brak i niewytłumaczalność cierpienia to częsty zarzut kierowany pod adresem Boga.

Jak żyć z bólem? – zapytaliśmy naszych autorów. Jak sobie radzić z cierpieniem? Nie znajdą tu Państwo prostych odpowiedzi i gładkich zdań, które mówią, że cierpienie uszlachetnia. Są natomiast świadectwa tych, którzy cierpiąc z bólu, starają się w tym znaleźć jakiś sens. I którzy mówią: Wiele można wytrzymać, jeśli człowiek nie jest w cierpieniu sam.

Te słowa powinniśmy dobrze zapamiętać.

Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.

W numerze:

Drodzy Czytelnicy,

Rozmowa w drodze

PRZETRWANIE

Jak boli ból

UPIÓR Z TWARZĄ ŚLEPĄ NA BÓL

GRYŹĆ PODUCHĘ

NIE KRZYWDZIĆ CHORYCH

NIE ZAPOMNIJ WYBACZYĆ SOBIE

(Nie)zła sztuka

OCZAMI WIARY

SZLACHETNY BETON

PODSZEWKA WSZECHRZECZY

Reportaż

LAUDACJA DLA GRZYBA

Co robimy podczas mszy świętej?

NAMIOT SPOTKANIA

Orientacje

OBECNOŚĆ NIEOBECNOŚCI

ZAGINĄĆ W ŚWIECIE

Pytania w drodze

DLACZEGO?

Dominikanie na niedziele

ŻYJ PO LUDZKU I BĄDŹ JAK BÓG

ŁYSI CZTERDZIESTOLETNI

SYNONIMY

WZÓR

OTO BÓG KRÓLOWAŁ Z DRZEWA

Felietony

PORA ZAPINAĆ KLAPĘ

LONDYN - SZTYNORT

CO ARTYSTA MOŻE I CO POWINIEN

DUCH LICHACZOWA

FARORZU, CO TO BYDZIE?

Rozmowa w drodze

PRZETRWANIE

•••

Jesteśmy na etapie, że trawiącą nas chorobę da się wyleczyć. Ale za jakiś czas będzie za późno, organizm wejdzie w taką fazę choroby, że już nie będzie ratunku. Mamy ostatni moment.

Z prof. SZYMONEM MALINOWSKIM rozmawia Tomasz Maćkowiak

FOT. MALCOLM LIGHTBODY / UNSPLASH.COM

Tomasz Maćkowiak: Boję się czytać kolejne artykuły o globalnym ociepleniu. Podobno wszystko już stracone. A skoro i tak wszyscy zginiemy, to po co się denerwować?

prof. Szymon Malinowski: Odpowiem tak: jest się czego bać, zagrożenie jest ogromne, ale przecież my nie znamy przyszłości i nie wiemy, co się stanie. Zatem nie da się powiedzieć, że wszystko stracone i wszyscy zginiemy.

No to po co ta panika?

To nie jest panika! Powody do obaw są realne i bardzo dobrze, że się o tym wszystkim coraz głośniej mówi. Jako cywilizacja przekraczamy kolejne progi bezpieczeństwa klimatycznego. 

To brzmi dość enigmatycznie.

System klimatyczny to jest system podtrzymywania życia na naszej planecie. Bez klimatu nie ma życia. Zmiana klimatu to zmiana tego systemu, a więc i samego życia. 

To wiemy: żyjemy w gazowej otoczce wokół naszej planety.

Ta otoczka wydaje się nam z jednej strony nieistotna, bo jest dla nas czymś oczywistym – mówimy nawet, że traktujemy coś „jak powietrze”, czyli że jest nam to kompletnie obojętne. Z drugiej strony ta otoczka wydaje się taka ogromna, że jak patrzymy na daleki horyzont albo w niebo, to wygląda, jakby była nieskończona. A tak nie jest: to jest cieniuteńka warstwa. 

Cieniuteńka? To są grube kilometry.

Gdyby kulę ziemską porównać do jabłka, to atmosfera byłaby cieńsza od skórki tego owocu. To jest bardzo nikła warstewka i od jej istnienia zależy nasze istnienie.

Jeszcze istniejemy.

Istniejemy właśnie dlatego, że istnieje ta warstewka. Życie na Ziemi powstało i przetrwało tylko z tego powodu, że istnieje atmosfera. Proszę spojrzeć na towarzysza Ziemi – Księżyc. To ciało niebieskie dostaje tyle samo energii od Słońca, znajduje się bardzo blisko Ziemi, a mimo to życia na nim nie ma. Warto się zastanowić nad tym, dlaczego?

Czyli gdyby była atmosfera, byłoby też życie?

Porównanie Księżyca do Ziemi wyraźnie pokazuje, jak niewiele trzeba, żeby panujące na powierzchni ciała niebieskiego warunki różniły się w sposób dramatyczny. 

Skąd się te różnice wzięły? 

Ziemia jest masywniejsza od Księżyca, dlatego na Ziemi jest woda. Na Księżycu kiedyś też była, ale uciekła w Kosmos na wczesnym etapie istnienia tego satelity. Z Ziemi nie uciekła, bo grawitacja jest tu odpowiednio większa. Z kolei istnienie wody, oceanu pomogło w zapoczątkowaniu procesów, które stały u narodzin życia. Zwracam uwagę na to, że zupełnie pierwotnych przyczyn powstania życia nadal do końca nie rozumiemy. Jednak od momentu, kiedy pojawiły się pierwsze, bardziej złożone formy chemiczne, dalsza droga ewolucji życia jest już dość dobrze rozpoznana i opisana. 

I jak to się ma do atmosfery?

Atmosferę w pewnym momencie zaczęło zmieniać to powstałe i rozwijające się życie. W oceanie pojawiły się sinice i z tego powodu w atmosferze pojawił się tlen. Wcześniej tego gazu w atmosferze ziemskiej nie było. Sinice do budowy swoich białkowych organizmów potrzebowały węgla i pobierały go w postaci dwutlenku węgla z atmosfery, oddając z powrotem tlen. Po „wybuchu” życia w okresie prekambru CO2 zostało w atmosferze bardzo mało, ale właśnie ta mała domieszka decyduje o tym, że na Ziemi warunki są dziś inne niż na Księżycu. 

Ta niewielka domieszka jest taka ważna?

Dwutlenek węgla to gaz cieplarniany. On przeszkadza w oddawaniu energii z powierzchni Ziemi w Kosmos. Działa jak warstwa izolacyjna. Z tego powodu na powierzchni planety zostaje część energii docierającej do nas ze Słońca. Na Księżycu nie ma CO2 i z tego powodu energia słoneczna, którą pochłania powierzchnia, jest z niej natychmiast emitowana w postaci podczerwieni z powrotem w Kosmos. Dlatego powierzchnia Księżyca nocą staje się bardzo zimna. A na Ziemi część energii zostaje, bo gazy cieplarniane utrudniają jej emisję. W efekcie jest cieplej, są mniejsze wahania temperatury i dlatego mogło tu powstać życie. 

Życie ewoluowało dalej, zmieniając jednocześnie atmosferę i ocean, dostosowując warunki panujące na Ziemi do własnych potrzeb. To się działo powolutku, po trochu, przez setki milionów, a nawet miliardy lat, przez całą historię geologiczną Ziemi. W pewnym momencie życie się rozwinęło do tego stopnia, że pewien fragment tej żywej natury postanowił uczynić swoje istnienie wygodniejszym i uruchomił bezprecedensowy proces geologiczny, który działa w taki sposób, że w efekcie może doprowadzić do zakończenia życia na Ziemi. 

Dlaczego?

Bo to jest proces geologiczny, który działa w kierunku przeciwnym niż wszystkie dotychczasowe procesy naturalne kształtujące przez miliardy lat naszą atmosferę. Jest to też proces szybki, gwałtowny, którego tempo rośnie. 

Co to za proces?

Na pewnym etapie swojego rozwoju człowiek zaczął wydobywać z ziemi węgiel. W wyniku wcześniejszych, trwających setki milionów lat procesów naturalnych minerał ten został wycofany z atmosfery i zmagazynowany pod ziemią w postaci skał. Jego wydobycie i spalanie spowodowało wysyłanie go na powrót do atmosfery w postaci CO2. Nasz gatunek robi to przy tym w takim tempie, że te naturalne procesy, które trwały setki milionów lat, zostały odwrócone. Tyle trwało bowiem powolne, ale nieustanne zmniejszanie ilości dwutlenku węgla w atmosferze. 

Astronomowie od dawna wiedzą, że Słońce emituje coraz więcej energii, czyli, mówiąc prościej, grzeje coraz mocniej. Na Ziemię dociera coraz więcej tej energii i teoretycznie powierzchnia powinna się coraz mocniej nagrzewać, bo jak mówiłem, dwutlenek węgla obecny w atmosferze zatrzymuje część tej energii na planecie. Im więcej w niej dwutlenku węgla, tym więcej energii słonecznej zostaje na Ziemi. Im mniej – tym łatwiej energia słoneczna jest wypromieniowywana w Kosmos. 

Dlaczego zatem to nadmierne nagrzanie powierzchni Ziemi nie nastąpiło wcześniej, na skutek wzrostu aktywności Słońca?

Natura na Ziemi sobie z tym poradziła w taki sposób, że procesy wietrzenia skał powoli usuwały z atmosfery CO2 i jego ilość się zmniejszała. A im go było mniej, tym łatwiej Ziemia mogła oddawać w Kosmos nadmiar energii słonecznej. Mechanizm ten ma nawet swoją nazwę – termostat węglowy. Zmiany układu kontynentów, wielkie erupcje wulkaniczne zaburzały równowagę, a termostat węglowy powoli ją przywracał, dostosowując się jednocześnie do coraz mocniej grzejącego Słońca. 

W międzyczasie działał równolegle drugi powolny proces: życie budowało organizmy z wykorzystaniem cząsteczek węgla, pobierając z atmosfery CO2. Potem organizmy obumierały i odkładały się warstwami, zamieniając się w długotrwałych procesach w skałę. Teraz to jest węgiel albo gaz ziemny i ropa naftowa – to pozostałości po organizmach, które kiedyś tę Ziemię zapełniały.

Zanim pojawił się człowiek.

I zaczął ten zgromadzony zasób węgla wysyłać znowu do atmosfery. No, może nie tak od razu, bo historia człowieka też jest długa, jakkolwiek jest nieporównywalnie krótsza i późniejsza od tego, o czym mówiliśmy przed chwilą. Ale ostatnio…

Chodzi o rewolucję przemysłową?

Tak, właśnie wtedy człowiek odwrócił proces powolnego wypompowywania węgla z systemu klimatycznego i przyspieszył do tempa miliony razy szybszego niż tempo działania termostatu i odkładania węgla w postaci obumarłych organizmów.

Tego dwutlenku węgla wcześniej było w atmosferze dużo więcej?

Kilkadziesiąt milionów lat temu to był ułamek procentu, ale było to więcej niż dziś i ilość od epoki dinozaurów cały czas się zmniejszała, oczywiście podlegając pewnym wahaniom. 

Tak było do rewolucji przemysłowej, która się zaczęła niecałe trzysta lat temu. Tyle że wtedy na całym świecie było 750 milionów ludzi. Dziś jest nas prawie osiem miliardów. 

I to jest główna przyczyna?

Jedna z dwóch: ludzie chcą żyć coraz wygodniej i bezpieczniej, a ta wygoda i bezpieczeństwo powodują wzrost liczby ludności. Rewolucja przemysłowa dała możliwości zwalczania chorób, lepszego życia, lepszego budowania domów, skuteczniejszej uprawy roślin, łatwiejszej hodowli zwierząt. Tyle że te wzrosty są możliwe dlatego, że wyzwalamy energię z paliw kopalnych. Coraz więcej energii. W efekcie co 25 lat podwaja się ilość zużytych przez ludzkość zasobów Ziemi. 

Dlatego że jest nas coraz więcej i coraz więcej mamy?

Tak. W praktyce wygląda to tak: 25 lat temu był rok 1994. Otóż od początku rewolucji przemysłowej do mniej więcej 1994 roku wyemitowaliśmy pewną ilość dwutlenku węgla do atmosfery. Tyle że w następnym ćwierćwieczu wyemitowaliśmy tyle samo dwutlenku węgla i zużyliśmy tyle samo zasobów, co wcześniej przez tych 250 lat. Takie mamy przyspieszenie.

Ciśnie się na usta pytanie: Kiedy dojdziemy do kresu możliwości?

Załóżmy, że już wykorzystaliśmy 20 proc. zasobów. Za 25 lat będzie wykorzystanych 40 proc., a za następnych 25 lat – 80 proc. zasobów będzie już zużytych. Dochodzimy do ściany. 

A pod słowem „zasoby” należy rozumieć atmosferę? 

Tak. Przecież mówimy o istnieniu życia na Ziemi, a ono nie jest uzależnione od wszystkich zasobów tej planety. Gdyby tak było, to na Jowiszu też by było życie, bo tam jest znacznie więcej materii. Krytycznym zasobem, od którego zależy życie na Ziemi, jest atmosfera, a raczej utrzymanie w odpowiednich granicach jej własności izolacyjnych. 

Dawniej, kiedy mówiono o wyczerpywaniu się zasobów, wszyscy rozumieli to tak, że kończy się węgiel. 

Kopalny węgiel nie jest potrzebny do podtrzymania naszego życia. Potrzebna jest atmosfera, biosfera, ocean. A to są zasoby, których ilość jest skończona. Można je wyczerpać lub naruszyć w takim stopniu, że podtrzymanie życia w obecnym stanie nie będzie możliwe i my w tym kierunku zmierzamy. Pozostają nam dwa rozwiązania: albo przestaniemy rosnąć, czyli wyczerpywać zasoby, albo ekspandujemy gdzieś poza Ziemię. Trzeciego wariantu nie ma. A rzeczywiste próby ekspansji w Kosmos zakończyły się w latach 60. XX wieku i dziś trwają tylko w postaci kina science fiction. 

Wzrost zjadający zasoby nie chce nam wyjść z głowy, bo to jest droga, która prowadziła do rozwoju. Cywilizacja Zachodu, przemysł, nowoczesna gospodarka – to były narzędzia ekspansji na całą Ziemię. Ten mechanizm nam się utrwalił, ale niestety, nie mamy już dokąd ekspandować. 

To co robić? 

Przestać emitować dwutlenek węgla do atmosfery. 

To możliwe?

Tak, tylko trzeba wymyślić nowy sposób istnienia ludzkości, bez parcia na ekspansję. Świat jest tak zbudowany przez naturę, albo też tak jest stworzony przez Pana Boga, że bez tej zmiany prawa fizyki zakończą istnienie naszej cywilizacji. A może i gatunku. 

Pojawiają się takie pomysły, żeby na przykład połowę powierzchni Ziemi zalesić. To nie wystarczy?

Ja upraszczam wywód, dlatego mówię o zatrzymaniu emisji dwutlenku węgla, ale zalesienie to kolejny niezbędny czynnik. Jedno z drugim się przecież nie wyklucza: oddać Ziemi połowę jej powierzchni i przestać emitować dwutlenek węgla. Tyle że kolejność musi być taka, jak mówię: najpierw przestańmy pompować dwutlenek węgla do atmosfery.

Pytałem na początku rozmowy o granice bezpieczeństwa. Co się zatem może stać najpierw? Lodowce się rozpuszczą, zaleje nas woda?

Życie się dostosuje! Przyroda działa tak, że jeśli jakieś procesy zagrażają stabilności systemu, to następuje coś, co w sposób gwałtowny przywraca równowagę. To przypomina kwitnienie jezior: do zbiornika dostają się nawozy sztuczne, powoduje to gwałtowny wzrost ilości glonów, życie rozkwita, ale odcina to dostęp światła do wody i zużywa rozpuszczony w wodzie tlen – i życie w takim jeziorze ginie. A potem się odradza, ale już bez tych organizmów, które były w nim wcześniej. 

Katastrofa ekologiczna jako sposób na przywrócenie równowagi w przyrodzie?

Tak, znamy takie przypadki z przeszłości. Na przykład Wyspa Wielkanocna, gdzie doszło do gwałtownego rozwoju cywilizacji na ograniczonym terenie. Rozwój spowodował wycinkę lasów, zubożenie gleb, a ponieważ wyspa była odcięta od reszty świata wodami Pacyfiku, to nastąpiło gwałtowne załamanie cywilizacji. Niektórzy ludzie przeżyli, ale nie utrzymali poziomu życia takiego jak wcześniej. Większość wymarła w ciągu jednego pokolenia. 

Jak to?

Głodowali oraz napadali na siebie wzajemnie, żeby odebrać innym resztki pożywienia. Głód i wojny doprowadziły do wyludnienia. I ta cywilizacja nie została już odtworzo-na, nie odrodziła się. Ludzie nadal tam żyją, ale jest ich znacznie mniej niż wcześniej.

Z tego, co pan mówi, wynika, że nie grozi nam wyniszczenie życia na Ziemi, natomiast grozi zniszczenie cywilizacji. 

Raczej tak. Z tym że ludzie mają środki techniczne, które mogą zagrozić w ogóle życiu na planecie i pytanie, czy w przyszłych wojnach ich użyją. 

Padają w przestrzeni publicznej rozmaite liczby, że ta katastrofa będzie za 15 lat, za 30 lat, za 50 lat, ale z tego, co pan mówi, nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy ten klops nastąpi.

Te liczby biorą się stąd, że zidentyfikowaliśmy pewne punkty krytyczne, do których dojdziemy, jeśli nie zmienimy sposobu życia na tej planecie. Mniej więcej wiadomo, ile jeszcze węgla możemy wpompować do atmosfery i systemu klimatycznego, aby do tych punktów nie dojść: to plus minus połowa tego, co wpompowaliśmy od początku rewolucji przemysłowej. To nie są zatem rachunki lat pozostałych do upadku cywilizacji. To są lata, które pozostały do uruchomienia mechanizmów prowadzących do tej katastrofy. Sama katastrofa może trwać dziesiątki czy setki lat. Trudno przewidzieć. 

To tak, jak z chorym organizmem: jesteśmy jeszcze na etapie, że trawiącą nas chorobę da się wyleczyć. Ale za jakiś czas będzie za późno, organizm wejdzie w taką jej fazę, że już nie będzie ratunku. Mamy ostatni moment. Dziesięć, piętnaście lat na zmniejszenie emisji CO2 o połowę, a potem – wyzerowanie.

Ale to chyba nie jest możliwe w takim tempie?

Dlaczego? Ja jestem fizykiem i wiem, że jest to możliwe. Mamy wszystkie środki techniczne, aby utrzymać na Ziemi życie, zachować cywilizację i kulturę. Brakuje nam tylko woli, żeby to zrobić. Nam się nie chce. To jest marazm i lenistwo.

Powstrzymać emisje całkowicie?

Powstrzymać w ogóle. Emisje powodowane przez ludzi przekraczają naturalne możliwości absorpcji tego gazu. Zmniejszanie nic nie da. 

Przecież kiedy na działce palę suche liście, to też jest emisja dwutlenku węgla!

Nieprawda. To jest krótki obieg węgla w przyrodzie. Te liście powstały w wyniku absorpcji dwutlenku węgla z atmosfery i ten węgiel w procesie spalenia wraca do atmosfery. Nie ma w tym niczego złego. W tym krótkim obiegu bierzemy udział także my, oddychając, jedząc i wydalając. Chodzi o to, żeby nie emitować do atmosfery węgla, który z tego krótkiego obiegu został wycofany w trwających setki milionów lat procesach naturalnych i teraz jest składowany w postaci skał w skorupie ziemskiej. 

No to co ma robić zwykły człowiek? Zirytowany korkami w mieście od roku jeżdżę wyłącznie rowerem elektrycznym, ale nie oszukujmy się: ten rower jest ładowany z gniazdka, a prąd jest wytwarzany z węgla. To niczego nie zmienia.

Ależ oczywiście, że zmienia, i to radykalnie. Razem z rowerem waży pan pewnie z 90 kg. A razem z samochodem – półtorej tony. Proszę sobie wyobrazić, ile energii mniej potrzebuje pan do pokonywania drogi do pracy. A jazda samochodem to jest marnotrawstwo energii na wielką skalę: zużywamy ją po to, aby przetransportować z miejsca na miejsce nie człowieka, który waży 80 kg, ale ponad tonę blachy. Ponadto ta jazda jest maksymalnie rozrzutna: w kółko wydatkujemy energię, żeby auto rozpędzić, a potem gwałtownie hamujemy i tę energię tracimy. I tak bez przerwy, od skrzyżowania do skrzyżowania. 

A teraz proszę sobie wyobrazić, że te dziesiątki milionów ludzi, którzy jeżdżą samochodami, nagle się przesiadają na rowery czy riksze elektryczne – ilość zaoszczędzonej energii byłaby ogromna, zużylibyśmy na dojazdy pewnie jedną piętnastą tego, co obecnie. To i setki innych, podobnych działań oznaczałoby mniejsze spalanie węgla. Wystarczyłoby prądu wytwarzanego z wiatru, słońca, z elektrowni jądrowych. Tak naprawdę ta prawidłowość dotyczy wszystkich aspektów naszego życia. Jesteśmy w stanie żyć tak dobrze, jak żyjemy, zużywając znacznie mniej energii, i dzięki temu podtrzymać życie, naszą cywilizację, kulturę.

Dlaczego tego nie robimy?

Nie tylko nie robimy, ale wręcz marnujemy niesłychane ilości energii. Działamy w sposób kompletnie nieefektywny. Słuchamy idiotycznych reklam i dajemy sobie wmówić, że w ten sposób żyjemy lepiej, ale to nieprawda. Człowiek musi się przemieścić z miejsca na miejsce, na przykład do pracy. Dlatego kupuje sobie wielkiego, paliwożernego SUV-a, bo mu się wydaje, że będzie w ten sposób szybszy i bezpieczniejszy. A praktyka mówi, że jest dokładnie odwrotnie: korki są coraz dłuższe, SUV-y w nich stoją, rosną emisje spalin, zwiększa się liczba wypadków. W efekcie nie poruszamy się szybciej, tylko wydajemy więcej pieniędzy na utrzymanie auta i marnujemy więcej czasu na transport, który miał być w założeniu szybki. Samochód nie zaspokaja tej potrzeby, dla której został kupiony. 

Jakie zmiany należałoby wprowadzić?

Na przykład finansowe. W tej chwili niszczenie atmosfery odbywa się za darmo. Gdyby się okazało, że za wysyłanie w powietrze spalin z samochodu płaci się dodatkowo jakąś sumę i że w związku z tym jazda choćby tym rowerem elektrycznym jest kilkadziesiąt razy tańsza, to ilość emitowanej w ten sposób energii gwałtownie by spadła. To jest mechanizm prosty, a skuteczny, można go zastosować na dużo szerszą skalę, nie tylko w transporcie. 

Opłata za zużywanie atmosfery brzmi tak, że chyba nikt się na to nigdy nie zgodzi.

Jeszcze niedawno do ścieków można było wylać właściwie wszystko, nie było żadnych ograniczeń czy przepisów. Do ścieków albo też wprost do rzeki czy jeziora. Nikt tego nie pilnował, a propozycja zakazu wydawała się wtedy naruszaniem cudzej wolności – niby z jakiej racji nie wolno wylać trującej cieczy do rzeki, która jest „niczyja”?

Otóż już się nauczyliśmy, że tego robić nie wolno, bo rzeka nie jest „niczyja”, a skażenie jej szkodzi wszystkim. To nie zakaz wylewania ścieków narusza wolność, ale właśnie wylewanie tych ścieków. Podobnie jest z emisją do atmosfery – ona narusza prawa innych ludzi, szkodzi im i dlatego nie powinna być darmowa. 

Może więc da się coś zrobić? Dużo się o tym ostatnio pisze i mówi. 

Niestety, nam, naukowcom, nie jest łatwo dotrzeć do ludzi, żeby im tę wiedzę przekazać. Wszystko tonie w medialnym zgiełku. Co prawda zmiany zaszły tak daleko, że ludzie sami zaczynają je dostrzegać: podejrzanie ciepłe lata, brak śniegu w zimie, wysychające rzeki. I dlatego więcej się o tym pisze i mówi. Politycy też o tym mówią, jest to stały punkt na długiej liście ich programów, ale nie jest to na pewno punkt numer jeden. A realnie jest tak, że właśnie to jest najbardziej paląca sprawa, którą ma przed sobą ludzkość. Chodzi o przetrwanie.

Szymon Malinowski – fizyk atmosfery, profesor nauk o Ziemi, dyrektor Instytutu Geofizyki Zakładu Fizyki Atmosfery Uniwersytetu Warszawskiego. Oprócz pracy akademickiej zajmuje się też popularyzacją wiedzy, wraz z Aleksandrą Kardaś i Marcinem Popkiewiczem przed rokiem wydał książkę "Nauka o klimacie", która szybko stała się bestsellerem. Jest też współzałożycielem strony internetowej naukaoklimacie.pl, z podtytułem "Dla sceptycznych". Zakładka "Fakty i mity" zawiera rzeczowe odpowiedzi na nieskończone wątpliwości, jakie wobec globalnego ocieplenia szerzą się w internecie.

Tomasz Maćkowiak – ur. 1967, absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza (filologia polska), obecnie doktorant w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM. Były korespondent Gazety Wyborczej w Pradze, dziennikarz, związany m.in. z "Gazetą Wyborczą", tygodnikami "Newsweek Polska", "Forum" i "Polityka".

Jak boli ból

UPIÓR Z TWARZĄ ŚLEPĄ NA BÓL

•••

Jesteśmy na jednym z ostatnich miejsc w Europie pod względem stosowania leków opioidowych, co uważa się za pośredni miernik jakości leczenia bólu. Zaangażowani w poprawę tego stanu twierdzą: Jest lepiej, ale mamy dużo do zrobienia.

co czuje pacjent

FOT. HERZTIER KANG / UNSPLASH.COM

DAINA KOLBUSZEWSKA

Ciężko chorego ks. Józefa Tischnera odwiedzał Jarosław Gowin, sporo rozmawiali w tym czasie o cierpieniu. Podczas jednej z wizyt ks. Tischner podał Gowinowi karteczkę, ponieważ nie mógł już mówić. Napisał na niej: „Nie uszlachetnia”.

Nie ma życia bez bólu

Zgodnie z definicją ból jest subiektywnie przykrym wrażeniem zmysłowym i emocjonalnym, powstającym pod wpływem bodźców uszkadzających tkankę lub zagrażających jej uszkodzeniu. Może wywoływać cierpienie. – Ból to zmysł konieczny dla na­szego przeżycia i niezbędny dla funkcjonowania organizmu – mówi prof. Andrzej Kübler z poradni AnalgoMed, integracyjnego centrum leczenia bólu we Wrocławiu. – Pełni rolę ostrzegawczą i obronną. Jest odbierany przez receptory umieszczone między innymi w skórze czy narzą­dach wewnętrznych. Nim do mózgu dostanie się końcowa informacja, sygnał bólowy przechodzi przez wie­le pośrednich stacji, na których ulega wzmocnieniu albo osłabieniu. Także mózg może wysyłać sygnały hamujące poczucie bólu – tłumaczy profesor.

Ból jest zjawiskiem złożonym i bardzo indywidualnym, nie da się go zmierzyć obiektywnie. Prócz czynników fizjologicznych na jego odczuwanie mają wpływ sytuacja psychiczna i społeczna pacjenta, sposób, w jaki sobie radzi z bólem, wsparcie, które otrzymuje, przeszłe doświadczenia, stopień lęku przed cierpieniem. U pacjentów terminalnie chorych prócz bólu fizycznego pojawia się ból egzystencjalny, związany z odchodzeniem. – Mamy też ból totalny, na który składa się ból fizyczny, psychologiczny, socjalny i duchowy. Wówczas prócz leków przeciwbólowych bardzo ważna jest rozmowa z pacjentem, by mógł wyartykułować wszelkie swoje obawy i niepokój. I zapewnienie mu spokoju – mówi Agnieszka Chybowska-Sandecka, psycholog i psychoterapeuta z Hospicjum św. Jana Ewangelisty w Szczecinie. To wszystko powoduje, że ból jest trudny do leczenia. A nie ma życia bez bólu.

W celi mego bólu

Silny i chroniczny ból powoduje, że osoba, która go odczuwa, całkowicie się na nim koncentruje. Jej życie zaczyna się sprowadzać do cierpienia i okresów oczekiwania na nie lub obaw przed kolejnym atakiem. Napięcie, lęk, stany depresyjne wywoływane przez ból potęgują go, co ostatecznie wzmaga napięcie. – Ból w chorobie jest elementem niezwykle upokarzającym. Odbiera nam, pacjentom, panowanie nad sobą, panowanie nad swoim niewesołym stanem, podjęcie jakiejkolwiek akcji, aby odmienić swój los – mówił Jerzy Stuhr, społeczny ambasador ogólnopolskiej kampanii „Rak wolny od bólu” (2015) i pacjent onkologiczny.

Przejmujący, poetycki zapis cierpień powodowanych chronicznym bólem i spustoszeń, jakich dokonuje on w życiu, pozostawił pisarz i poeta Aleksander Wat, który cierpiał na zespół opuszkowy Wallenberga, chorobę wywołującą m.in. ostre bóle głowy. W jednym z wierszy pisał: „W czterech ścianach mego bólu / nie ma okien ani drzwi. / Słyszę tylko: tam i nazad / chodzi strażnik za murami. // (…) // Po co chodzi tam i nazad? / Jakże kosą mnie dosięgnie, / kiedy w celi mego bólu / nie ma okien ani drzwi? // Gdzieś tam pewno lecą lata / z ognistego krzaka życia. / Tutaj chodzi tam i nazad / strażnik – upiór z ślepą twarzą”.

Leczenie bólu dla wszystkich

– Leczenie bólu w Polsce nadal pozostawia wiele do życzenia. Brakuje rzetelnej wiedzy oraz szerszego zainteresowania tym tematem – mówi Szymon Chrostowski, ekspert ds. zdrowia przy Parlamencie Europejskim, twórca Koalicji na rzecz Walki z Bólem „Wygrajmy z Bólem”.

Słowo „nadal” jest w tym kontekście ważne. Od lat wiele podmiotów intensywnie działa na rzecz podniesienia jakości leczenia bólu w Polsce. W 2015 roku sprawą zainteresowała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka (!). W jednym z jej listów do Ministerstwa Zdrowia czytamy: „Brak zapewnienia efektywnego systemu leczenia bólu oznacza niewywiązanie się przez państwo z ciążących na nim obowiązków wynikających m.in. z Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, w szczególności z art. 3, który zakazuje tortur i nieludzkiego lub poniżającego traktowania”. Dużym krokiem naprzód była nowelizacja Ustawy o prawach pacjenta i rzeczniku praw pacjenta, która weszła w życie w maju 2017 roku, a która zapewniła prawo do leczenia bólu wszystkim pacjentom, nie tylko terminalnie chorym. – Jesteśmy z niej dumni, zabiegaliśmy o nią od lat – mówi prof. Jan Dobrogowski, ustępujący prezes Polskiego Towarzystwa Badania Bólu (PTBB). Zgodnie z nowelizacją personel medyczny ma obowiązek „podejmować działania polegające na określeniu stopnia natężenia bólu, leczenia bólu oraz monitorowania skuteczności tego leczenia”. – Od dwóch lat w szpitalach kontrole leczenia bólu przeprowadza NIK, co skłoniło dyrektorów szpitali, tych, którzy wcześniej nie wprowadzili u siebie zmian, do zajęcia się problemem – mówi dr Jerzy Drobiński, kierownik Bloku Operacyjnego i Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej i Pooperacyjnej Ortopedycznej Szpitala Klinicznego im. Wiktora Degi w Poznaniu.

Standardy leczenia w szpitalach potwierdza akredytacja przyznawana na trzy lata przez Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia. Obecnie ma ją 218 szpitali w Polsce. W 2010 roku PTBB oraz Polskie Towarzystwo Anestezjologii i Intensywnej Terapii, Towarzystwo Chirurgów Polskich, Polskie Towarzystwo Ginekologiczne i Polskie Towarzystwo Ortopedyczne i Traumatologiczne zainicjowały program „Szpital bez bólu”, który polega na wprowadzeniu na oddziały pooperacyjne i zabiegowe standardów uśmierzania bólu pooperacyjnego, potwierdzanych certyfikatem. Ma je ok. 180 szpitali (10 października zebrała się kolejna komisja certyfikacyjna). Z danych GUS wynika, że mamy w Polsce ponad 900 (!) szpitali stacjonarnych.

Dzięki wspólnej inicjatywie PTBB i Uniwersytetu Jagiellońskiego uruchomione zostały podyplomowe studia dla lekarzy z zakresu leczenia bólu, jedyne w Europie. Trwają dwa semestry, obecnie rozpoczęła się dziewiąta edycja. – W sumie przeszkoliliśmy już ok. 700 lekarzy, stale są chętni – mówi prof. Dobrogowski.

Prowadzone są działania edukacyjne i akcje społeczne nastawione na podniesienie wiedzy i świadomości wśród pacjentów. Wszyscy są jednak zgodni: wciąż pozostaje bardzo dużo do zrobienia.

Jak boli, to się goi

Ze względu na czas trwania ból dzieli się na ostry i przewlekły. Ból ostry ostrzega przed chorobą i urazem. Powinien być zwalczany najszybciej, jak to jest możliwe, w prze-ciwnym wypadku podlega zjawisku utrwalania (pamięć bólu) i może ulec przekształceniu w ból przewlekły.

Rodzajem bólu ostrego jest ból pooperacyjny. Według szacunków PTBB jest on obecnie niewłaściwie uśmierzany u ponad połowy pacjentów. Wśród powodów wymienia się problemy organizacyjne, niewystarczającą wiedzę o leczeniu bólu, brak czasu, a także złożoność postępowania przeciwbólowego. Zdarza się też, że głównym kryterium wyboru leku przeciwbólowego jest przyzwyczajenie personelu medycznego i dostępność leków przeciwbólowych. – Zasadniczym problemem w leczeniu bólu pooperacyjnego jest kwestia mentalności lekarzy. Dawniej mówiło się: „jak boli, to się goi” – tłumaczy dr Jerzy Drobiński. – Ból jest odczuciem subiektywnym. Stosujemy różne skale, by go ocenić, ale lekarz musi uwierzyć pacjentowi, że go boli, że pacjent cierpi – dodaje. Z tym bywa różnie. Wśród lekarzy (ale i wśród pacjentów) prócz przytoczonego: „jak boli, to się goi” często pokutuje przekonanie, że „choroba musi boleć” czy że „poboli, poboli i przestanie”. Zdarza się, że pacjenci spotykają się z lekceważącym machnięciem ręką: „to aż tak nie boli”.

By coś zmienić, potrzebne jest przekonanie, że warto, i zaangażowanie. – Część lekarzy jest zbyt zabiegana, pracują w różnych miejscach i mało ich ten problem interesuje – mówi dr Drobiński. Dla personelu pielęgniarskiego leczenie bólu jest z kolei dodatkowym obowiązkiem.

Problem finansowy sam się rozwiązał. – Kiedyś dyrektorzy szpitali uważali, że wprowadzanie leczenia bólu to dodatkowy koszt. Okazuje się jednak, że pacjenci, których mniej boli, często szybciej zdrowieją i szybciej idą do domu. Co ostatecznie jest oszczędnością – dodaje dr Drobiński.

Liczne badania potwierdzają, że pacjenci odczuwający ból gorzej reagują na leczenie, trwa ono dłużej, a także umierają wcześniej niż ci, u których ból jest skutecznie uśmierzany.

Potrzebne są też wewnętrzne standardy w szpitalach. – Idea leczenia bólu to takie podawanie leków przeciwbólowych, aby utrzymać stały, możliwie jak najniższy poziom bólu. Nie czekamy, aż pacjenta będzie boleć, tylko regularnie, kilka razy na dobę podajemy leki przeciwbólowe. Nie na żądanie, nie w razie bólu – tłumaczy dr Drobiński. – Jesteśmy w stanie w miarę dokładnie przewidzieć, jak duże mogą być dolegliwości bólowe po danym zabiegu operacyjnym, i na tej podstawie podać leki według określonego standardu. Gdy to nie wystarcza, podajemy dodatkowe dawki, modyfikujemy leczenie – dodaje.

To wersja optymistyczna. Praktyka wygląda często inaczej: pacjenci nawet kilka godzin czekają w szpitalu na zlecony przez lekarza lek przeciwbólowy. „Nie jesteś tu, k…, klientem indywidualnym, przyjdzie twoja kolej, to dostaniesz kroplówkę” – usłyszał od pielęgniarza osiemnastolatek po wypadku komunikacyjnym cierpiący na koszmarny ból głowy. 

Ketonal na każdy ból

– Jeśli ból trwa dłużej niż okres zagojenia się urazu, który go wywołał, zmienia się w chorobę.

Jeśli utrzymuje się dłużej niż trzy miesiące, wówczas mówimy o bólu przewlekłym – tłumaczy prof. Kübler. – W bólach nowotworowych czy bólach przewlekłych, to znaczy: bólach głowy, stawów, mięśni czy bólach fantomowych, odpowiedź organizmu jest nieproporcjonalna do bodźca. Drobny bodziec wywołuje długotrwałe pobudzenie, a ból wzmacnia jeszcze reakcja psychiczna – tłumaczy profesor. Ból przewlekły uznaje się za odrębne schorzenie, które jest wynikiem zmian strukturalnych i funkcjonalnych powstałych w procesie przechodzenia bólu ostrego w przewlekły.

Z leczeniem bólu przewlekłego nie jest w Polsce dobrze. – Pacjenci często mówią, że dopiero kiedy przyszli do nas, do hospicjum, przestali odczuwać ból. Lekarze, którzy pracują w szpitalach, dawkując leki przeciwbólowe, boją się ich podawania, brakuje im doświadczenia. Myślę, że są nastawieni na leczenie, a w opiece paliatywnej istotny jest komfort, polepszenie jakości życia. To duża różnica – mówi psycholog Agnieszka Chybowska-Sandecka.

Nie da się leczyć bólu przewlekłego prostymi środkami przeciwbólowymi. – Kiedy prowadziliśmy badania wśród lekarzy, głównym lekiem stosowanym przez nich do leczenia bólu [ogólnie – przyp. aut.] był ketonal, który można kupić obecnie na stacji benzynowej. Niewielu korzystało z morfiny, w niewielkim stopniu stosowano opioidy. To dramatyczny obraz – mówi Chrostowski.

Leczenie bólu przewlekłego wymaga wielokierunkowego, zintegrowanego podejścia. – Prócz podawania leków przeciwbólowych dodaje się także koanalgetyki [np. leki antydepresyjne – przyp. aut.], pacjenci otrzymują pomoc psychologiczną, rehabilitacyjną. Stosuje się metody wspomagające, np. akupunkturę. Mamy też metody interwencyjne, chirurgiczne, które pomagają uśmierzyć ból – wymienia prof. Dobrogowski. – Jednak spośród ok. dwustu poradni leczenia bólu, które działają w Polsce, tylko w dwudziestu przypadkach można mówić o leczeniu wielodyscyplinarnym – dodaje profesor.

Problem z poradniami leczenia bólu jest szerszy. – Poradnie się zwijają, jest ich coraz mniej. Wycena procedur przez NFZ jest nieopłacalna – mówi Chrostowski. Na odpłatne leczenie nie wszyscy mogą sobie pozwolić.

Co ma policja do bólu

Leczenie bólu jest w Polsce mocno obciążone lękami i stereotypami. Problemem społecznym jest lęk przed lekami opioidowymi (m.in. morfiną, fentanylem, oksykodonem). Pacjenci, ale również ich najbliżsi, obawiają się najczęściej uzależnienia lub przedawkowania. Tak zwana opioidofobia jest uważana za częstą przyczynę nieprawidłowego leczenia chorych z bólem przewlekłym i nowotworowym – zgodnie z tzw. drabiną analgetyczną WHO ból III stopnia (najsilniejszy) powinien być leczony właśnie silnymi opioidami.

Polskie regulacje prawne wzmacniają opioidofobię. – Dostęp do analgetyków opioidowych regulowany jest przez ustawę dotyczącą obrotu lekami oraz jednocześnie przez ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii, zgodnie z którą środki te należą do substancji zakazanych. To absurd. Pacjenci, którzy stosują zapisane przez lekarza opioidy, spotykają się z sytuacjami, gdy w aptece muszą się legitymować, a sprzedawca spisuje ich dane albo nawet wzywa policję – mówi Chrostowski. Podobny kłopot jest z marihuaną, którą w postaci przetworzonej nasi przodkowie od tysięcy lat używali do leczenia bólu. – Nie namawiamy nikogo do palenia jej dla rozrywki, ale do stosowania w celach medycznych. To rozróżnienie z trudem się przebija w świadomości społecznej – dodaje.

Problem z uzależnieniem jest jednak realny – długotrwałe stosowanie opioidów może (składa się na to wiele czynników) prowadzić do uzależnienia. – Dlatego dąży się do łączenia leków o różnym działaniu i wykorzystywania ich synergistycznego działania. Poza tym obecnie stosowane preparaty leków opioidowych mają mniejsze skutki uboczne niż jakiś czas temu – komentuje dr Drobiński. Z praktyką bywa różnie. – Opór lekarzy w leczeniu bólu morfiną wynika często z braku doświadczenia. Przychodzą do hospicjum młodzi lekarze i dopiero u nas się uczą, jak ustawiać leczenie bólu, jakie lekarstwa zestawiać ze sobą – mówi Agnieszka Chybowska-Sandecka.

Rak musi boleć

Wśród pacjentów poziom wiedzy i świadomości związanej z leczeniem bólu jest niski. Pokutuje wiele różnych przekonań, które utrudniają leczenie bólu.

Lęk przed opioidami czasem może nie być związany z potencjalnym uzależnieniem. – Niekiedy pacjenci się obawiają, że skoro mają brać morfinę, to „jest już z nimi naprawdę źle” lub „stan ich zdrowia się pogarsza”. Dlatego też czasami długo nie zgadzają się na przyjmowanie takich leków – mówi Agnieszka Chybowska-Sandecka. Nadal powszechnie się uważa, że „rak musi boleć”, co wywołuje dużo napięcia i niepokoju u pacjentów. – W 2015 roku zainicjowaliśmy kampanię społeczną „Rak wolny od bólu”. Zaangażował się w nią Jerzy Stuhr, który dzieląc się swoim doświadczeniem w walce z rakiem, promował ideę praw pacjenta do życia bez bólu, niezależnie od etapu choroby – opowiada Chrostowski. Bywa, że pacjenci nie przyjmują zaleconych leków z obawy, że stosowane obecnie nie będą działały w przyszłości.

Niektórzy pacjenci swoją chorobę i towarzyszący jej ból traktują jako karę. – Dla nich ważne będzie cierpienie, często nie będą wyrażali zgody na podawanie leków przeciwbólowych. Pytamy ich: Kiedy się kończy kara? Czy jest przewidziane ułaskawienie? W sytuacji, gdy kara ma pochodzić od Boga, zapraszamy na spotkanie duchownego – mówi Agnieszka Chybowska-Sandecka.

Zdarza się, że w ustawieniu leczenia bólu przeszkadzają bliscy pacjenta. – Bywają rodziny, które nie życzą sobie stosowania morfiny, ingerują w proces leczenia bólu. Mamy wtedy do wykonania dużą pracę z rodziną, przede wszystkim psychoedukacyjną – mówi Agnieszka Chybowska-Sandecka. Bywa też na odwrót – rodziny domagają się podawania środków przeciwbólowych, choć pacjent mówi, że tego nie potrzebuje.

Zrozumieć swój ból

Optymalne leczenie bólu wymaga zrozumienia pacjenta i zaopiekowania się nim. Poznania historii jego życia, szczególnie jego reakcji na ból, na sytuacje kryzysowe. – To on jest ekspertem od samego siebie i wie, kiedy go boli, kiedy czuje się słabiej, kiedy ma po prostu gorszy dzień. Ale na takie podejście i rozmowy potrzebny jest czas, spokój i zaufanie – mówi Agnieszka Chybowska- Sandecka. W przypadku chorób nowotworowych często konieczne jest też objęcie opieką psychologiczną (a także duchową, jeśli tego chce) nie tylko chorego, ale też jego rodziny, która nie radzi sobie z cierpieniem najbliższej osoby. W większości szpitali to na razie utopijny scenariusz.

To jednak, co wydaje się ważne i wymaga zmiany sposobu myślenia zarówno ze strony lekarzy, jak i pacjentów i ich rodzin, to traktowanie osoby cierpiącej jako współodpowiedzialnej za proces leczenia bólu, a nie wyłącznie „poddawanej” leczeniu. – W leczeniu bólu najważniejsze jest zrozumienie przez pacjenta, co wywołuje i nasila ból, i jak go można minimalizować. W jaki sposób przyjmować leki, kiedy należy zastosować dawki dodatkowe, aby zapobiec zaostrzeniu bólu lub jak najszybciej go opanować. Ważna jest też profilaktyka działań niepożądanych – mówi dr Aleksandra Kotlińska-Lemieszek z Katedry i Kliniki Medycyny Paliatywnej Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu oraz Hospicjum Palium. – Rozpisując leki przeciwbólowe, pytam, czy pacjent akceptuje zaproponowane leczenie. Informacja przekazana lekarzowi przez pacjenta, który uważnie obserwuje i rozumie objawy, bardzo ułatwi leczenie w przyszłości – dodaje.

Co zrobić, kiedy boli?

– Chorzy z bólem nowotworowym opuszczają szpital z zaleceniami, jakie leki mają stosować, aby ból opanować lub istotnie łagodzić. W razie niezadowalającego efektu są kierowani do poradni leczenia bólu lub poradni medycyny paliatywnej, gdzie otrzymują specjalistyczną pomoc – mówi dr Kotlińska-Lemieszek. – Jeżeli lekarz onkolog nie proponuje takiej konsultacji, chorzy mogą się tam udać ze skierowaniem np. od lekarza rodzinnego. Pozostali chorzy z bólem przewlekłym w przebiegu chorób innych niż nowotwór, jeżeli nie uzyskają skutecznej pomocy u lekarza rodzinnego, mogą zgłosić się do poradni leczenia bólu – tłumaczy. I oczekiwać najlepszego, zgodnego z aktualną wiedzą leczenia.

– Na przestrzeni ostatnich lat można zauważyć dużą poprawę w zakresie leczenia bólu w Polsce, co obserwuję szczególnie w odniesieniu do kompetencji lekarzy rodzinnych. Świadczy o tym m.in. prawie trzykrotny wzrost zużycia leków opioidowych w ostatnich kilkunastu latach. To jest dobra tendencja – dodaje dr Kotlińska-Lemieszek. Nieubłagane statystyki wskazują, że pod względem zużycia leków opioidowych (jest to pośredni miernik jakości leczenia bólowego w danym kraju) jesteśmy nadal na jednym z ostatnich miejsc w Europie.

Daina Kolbuszewska – psychoterapeutka Gestalt, psycholog, dziennikarka, autorka książki reportażowej Niemka. "Dziecko z pociągu", której bohaterowie zostali upamiętnieni tablicą na dworcu w Krotoszynie. W wolnym czasie szuka na rowerze miejsc, w których można siedzieć i chłonąć ciszę.