Verlaque i Bonnet na tropie. Tajemnica odnalezionego płótna Cezanne'a - M. L. Longworth - ebook

Verlaque i Bonnet na tropie. Tajemnica odnalezionego płótna Cezanne'a ebook

Longworth M.L.

4,0
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przyjaciel z klubu palaczy cygar prosi Antoine’a, by wybrał się z nim do mieszkania René Rouqueta, emerytowanego listonosza, który znalazł u siebie zwinięte płótno. Ponieważ jego mieszkanie należało kiedyś do Paula Cézanne’a, Rouquet jest przekonany, że trafił na skarb. Ale kiedy Antoine przybywa na miejsce, okazuje się, że René nie żyje, płótno zaginęło, a nad ciałem stoi tajemnicza profesor historii sztuki.

Odnalezienie płótna nie rozwiązuje zagadki. Zarówno faktura, jak i kolory na obrazie wskazują na Cézanne’a. Lecz kim jest ta uśmiechająca się modelka? To z pewnością nie ponura Mme Cézanne. Kto zabił René? Kto ukradł płótno? I do czego jest w stanie się posunąć, by je odzyskać?

„Kradzieże dzieł sztuki to gorący temat w świecie zagadek kryminalnych, ale nikt nie odmalowuje rabunku tak sugestywnie, jak M. L. LongworthKirkus Reviews

„Urzekające… Uroczy mieszkańcy Aix-en-Provence dodają wdzięku tej wielobarwnej historii” Library Journal

„Lektura obowiązkowa dla wielbicieli kryminałów, którzy kochają sztukę”. Booklist

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 352

Oceny
4,0 (117 ocen)
40
48
20
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
moulksiazkowy

Dobrze spędzony czas

świetnie się czyta, bardzo smaczne wstawki, nie polecam wersji czytanej- lektorka nie znająca francuskiej wymowy to dno!
00
ratujmywspomnienia

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieść zagatkowa, dającą do myślenia a zarazem wzruszająca w swym prowansalskim krajobrazie.
00

Popularność




M.L. Longworth

Verlaque i Bonnet na tropie Tom 5

Tajemnica odnalezionego płótna Cézanne’a

Przekład: Małgorzata Trzebiatowska

Tytuł oryginału: The Mystery of the lost Cézanne

Copyright © Mary Lou Longworth, 2015.

Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.

All rights reserved. The moral rights of the author have been asserted.

Copyright © 2020 for the Polish edition by Smak Słowa

Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Trzebiatowska

Wszystkie prawa zastrzeżone. 

Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Edytor: Anna Świtajska

Redakcja: Małgorzata Jaworska

Korekta: zespół

Skład: Piotr Geisler

Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska

Foto na okładce: ©istockphoto.com/ROMAOSLO

ISBN: 978-83-66420-31-1

Smak Słowa

ul. Bohaterów Monte Cassino 6A

81-805 Sopot

tel. 507-030-045

Zapraszamy do księgarni internetowej wydawnictwa

Dla Sophie i Philippe’a

Od autorki

W 1885 roku Paul Cézanne miał romans z „tajemniczą mieszkanką Aix”. To ciekawostka, o której przeczytałam po raz pierwszy w artykule w „New Yorkerze”, a informacja potwierdziła się przy ponownej lekturze książki Paul Cézanne: Letters, redagowanej przez Johna Rewalda w 1976. Bliscy przyjaciele Cézanne’a, Émile Zola i Philippe Solari, oczywiście istnieli, ale wszystkie inne postacie w tej książce są wytworem mojej wyobraźni.

1

La Fête des Rois

Styczeń był jego ulubionym miesiącem. Kochał prowansalskie zimy – były chłodne i suche, często towarzyszyło im jasnoniebieskie niebo. Prastare platany – tak ważne w lecie, dające upragniony cień – teraz, pozbawione swoich grubych liści, wyglądały jak wysokie, guzłowate rzeźby. Ich zimowa nagość pozwalała jednak dostrzec złotawą architekturę miasta: siedemnastowieczne rezydencje, obecnie przekształcone w banki, kancelarie prawników, kawiarnie oraz sklepy amerykańskich sieci, tak typowe dla XXI wieku. Ale nadejście stycznia oznaczało, że minął już komercjalizm i gorączka Bożego Narodzenia, a on wracał do rutyny chodzenia do pracy, spotkań w klubie palaczy cygar i spędzania czasu z Marine. W tym roku będzie lepszym szefem, lepszym przyjacielem, lepszym kochankiem. A przynajmniej się postara. „To jak kliknięcie przycisku «odśwież» na komputerze” – pomyślał.

Antoine Verlaque zatrzymał się na środku Cours, oparł się o jedno z drzew, o mieniącym się szarościami i bladymi zieleniami pniu – i ponownie zapalił cygaro. Powoli zaciągał się swoim partagasem, a kiedy palił, przyglądał się innym mieszkańcom miasta, przechodzącym aleją. Trzy nastoletnie dziewczęta – z identycznymi fryzurami i ogromnymi, drogimi skórzanymi torbami – szły obok siebie i mówiły tak szybko, że niemal niczego nie udało mu się podsłuchać. Było w tym trio coś, co przypomniało mu o jego młodości spędzonej w Paryżu. Być może to ich widoczne bogactwo – którym zawsze się afiszowano w Aix i w niektórych dzielnicach Paryża – albo też wzajemna bliskość podlotków, ich pewność siebie. Miał koleżanki takie jak te dziewczęta, ale ich twarze zatarły mu się w pamięci. Pozostały imiona – imiona, które świadczyły o dobrym guście, wykształceniu, czy też katolicyzmie ich rodziców: Victoire, Mazarine, Josephine, Marie-Clothilde.

W przeciwnym kierunku szła starsza kobieta. Wydawało się, że ma na sobie szlafrok i kapcie. Serce Verlaque’a ścisnęło się ze smutku, ale kiedy się zbliżył, z ulgą stwierdził, że jest ubrana w zimowy płaszcz, chociaż cienki i zużyty. Na nogach jednak rzeczywiście miała kapcie.

Zatrzymała się, by odpocząć, i opierając się na swojej lasce, popatrzyła w górę na sędziego i uśmiechnęła się.

– Bonne journée, monsieur – powiedziała wolno i starannie.

– Bonne journée, madame – odparł Verlaque, uśmiechając się i kłaniając z szacunkiem.

Kobieta westchnęła głęboko i podniosła wzrok ku niebu.

– Niebieskie i czyste – odezwała się.

– W całej Francji tylko my mamy niebieskie niebo – odparł sędzia. – Patrzyłem rano na prognozę pogody. – Powstrzymał się przed powiedzeniem „na moim komputerze”. Wyobraził sobie stary pudełkowy telewizor w rogu mieszkania tej kobiety, z pokojową anteną.

– Och – westchnęła szczękając zębami. Chwyciła mocniej laskę, przygotowując się do dalszej drogi. – I Boże Narodzenie nareszcie się skończyło.

Verlaque głośno się roześmiał.

– Na szczęście.

Zamiast powiedzieć „do widzenia”, skinęła głową i odeszła. Sędzia odwrócił się, by za nią popatrzeć, i zaczął się zastanawiać, gdzie też ona mieszka. Czy w małej, zapuszczonej kawalerce? A może jest ekscentryczną arystokratką utrzymującą zbyt wiele kotów w wielkim burżuazyjnym hotel particulier? Jedno wiedział na pewno – ta kobieta mieszka sama. Jego rodzice mieli przynajmniej siebie nawzajem – chociaż nieczęsto ze sobą rozmawiali – i służbę, która o nich dbała.

Szedł dalej, kierując się na północ, na brukowaną część Cours, do swojej ulubionej pâtisserie. Zauważył parę idącą w jego stronę i starał się nie zmarszczyć brwi. Byli takimi mieszkańcami Aix, jakich nie znosił: ona zbyt chuda, za bardzo wymalowana i obnosząca z dumą tę samą fryzurę i taką samą torbę, jak napotkane wcześniej nastolatki. Szła na niemożliwie wysokich obcasach i pchała przed sobą wózek dziecięcy, prawie tak duży, jak jego porsche z 1961 roku. Verlaque nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób kontaktowała się z niemowlęciem w środku, najwyraźniej zaliczało się ono do innych jej akcesoriów. Nagle uświadomił sobie, że chyba jest niesprawiedliwy. „Staraj się być lepszym człowiekiem, Antoine”.

Zazwyczaj patrzył ludziom w oczy, by uchwycić coś z ich charakteru, ale zarówno kobieta, jak i mężczyzna mieli na twarzy olbrzymie okulary przeciwsłoneczne, z rodzaju tych, w których wygląda się jak mucha. Dolce & Gabana. Włosy obojga były tak samo ufarbowane w pasemka (chyba że fryzura w dwunastu odcieniach blond i rudego mogła być naturalna). Mężczyzna miał na sobie skórzaną kurtkę motocyklową pokrytą nazwami marek i rozmaitymi symbolami. Verlaque starał się stłumić poirytowanie tym, że ci dwoje wyraźnie pozowali. Wiedział, że Marine prawie nie zauważała ludzi wokół siebie. Zaciągnął się resztką swojego cygara i przysiągł sobie, że będzie częściej oddawał się własnym myślom, tak jak robiła to jego dziewczyna.

– Kolejne cholerne postanowienie – mruknął pod nosem. I wtedy zobaczył kolejkę: – Co u…?

Złożony z co najmniej dwudziestu osób ogonek wylewał się z Michauda na chodnik. Verlaque wyjął swój telefon komórkowy i sprawdził datę.

– Merde! – W tym momencie telefon zadzwonił i sędzia odebrał, prawie krzycząc: – Oui!

– Dzień dobry, sir. Nie przeszkadzam?

– Nie, nie – odparł. – Przepraszam, Bruno. Stoję na Cours, głodny, przed Michaudem, i zapomniałem, że jest szósty stycznia.

Komisarz z Aix roześmiał się i zakasłał.

– Przepraszam, sir. Czy ci ludzie czekają, by kupić galettes des rois?

– Oczywiście, że tak! – potwierdził Verlaque, ustawiając się za innymi. – Naprawdę tak je lubią?

Bruno Paulik znowu zakasłał.

– No cóż – powiedział. – Najwyraźniej.

– Chcę tylko kupić brioszkę, nie miałem czasu na śniadanie – wyjaśnił sędzia. – Tak szybko nie wrócę.

– Sir – zaczął Paulik – skoro i tak stoi już pan w kolejce…

– Też chcesz brioszkę? Nie ma problemu.

– Nie – odparł Paulik, – obiecałem Hélène i Léi, że kupię im galette na wieczór.

– Oh, mon Dieu.

– Wystarczy średniej wielkości – dodał Paulik, ignorując komentarz swego szefa. – I proszę nie zapomnieć o papierowej koronie – mówił dalej. – Léa wpadnie w furię, jeśli jej zabraknie.

– Wiem o koronie, Bruno – odpowiedział sędzia, posuwając się o pół kroku w kierunku drzwi sklepu. Wszedł na pierwszy stopień prowadzący do środka i zgasił cygaro na parapecie, mając zamiar zabrać niedopałek po wyjściu. Zapach masła i ciepłego cukru sprawił, że zaburczało mu w brzuchu. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem galette des rois. Nigdy nie przepadałem za masą migdałową…

– Tak naprawdę – kontynuował Paulik, jakby nie usłyszał z tego ani słowa – dziś po południu obchodzimy Fête des Rois w Pałacu Sprawiedliwości. Zapomniałem panu powiedzieć.

Verlaque odsunął telefon od ucha i spojrzał na niego, zdumiony entuzjazmem swojego komisarza, zawodnika drużyny rugby.

Paulik mówił dalej:

– Léa zapytała dziś rano, czy nie wybrałby się pan do nas wieczorem razem z Marine, żeby uczcić ten dzień.

Sędzia uśmiechnął się, wzruszony szczerym zaproszeniem dziewczynki. Ale na myśl o zjedzeniu ciasta z masą migdałową dwukrotnie w ciągu jednego dnia wszystko przewróciło mu się w żołądku.

– Chętnie przyjdziemy – odparł, widząc przed oczyma wyobraźni jasną twarz dziesięciolatki. – Dziś mam spotkanie klubu palaczy cygar, ale mogę się spóźnić.

– Świetnie. Jak było w sądzie dzisiaj rano?

– Nasze wysiłki nie poszły na marne, Bruno – odpowiedział Verlaque. – Kévin Malongo pozostanie za kratami przez następnych dwadzieścia lat.

– Doskonale. Do zobaczenia wkrótce.

Sędzia wreszcie znalazł się w środku sklepu Michauda. Półki ze stali nierdzewnej zostały wyciągnięte z zaplecza, każdą z nich wypełniały puszyste galettes. Klienci w kolejce wychylali się, by zobaczyć ciasta, i już wybierali swoje ulubione. Verlaque skrzywił się, dla niego wszystkie wyglądały tak samo. Inni klienci, w kolejce przed nim, wskazywali na wybrane galettes, a ubrane w czarno-białe fartuchy sprzedawczynie delikatnie podnosiły ciasto i umieszczały je w błyszczących czerwonych pudełkach. Ceny, jakie Verlaque słyszał znad kasy, zdumiewały go. Trzydzieści euro? W cieście ukryte było ziarno fasoli, a nie jakiś cholerny diament. A dlaczego w Pałacu Sprawiedliwości miało się dzisiaj odbyć przyjęcie? Próbował sobie wyobrazić grupę policjantów zgromadzonych wokół galette i najmłodszego spośród nich, Julesa, siedzącego po turecku pod biurkiem i wywołującego imiona. Sędzia westchnął – czasem uwielbiał tradycje swojego kraju, ale czasem…

– Monsieur le juge? – zapytała ekspedientka.

Verlaque rozpoznał ją – pracowała u Michauda, odkąd tylko pamiętał. Najwyraźniej też go znała.

– Un galette des rois, s’il vous plait, et deux brioches – odparł.

– Które? – chciała wiedzieć.

Sędzia spojrzał na ciasta. Te niżej wyglądały na zbyt małe, wyeliminował też krążki, które wyglądały na krzywe i niedoskonałe. Sprzedawczyni przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę i wskazała na górną półkę. Jeżeli ma być ich pięcioro tego wieczoru, to Léa będzie chciała duże ciasto.

– Proszę nie zapomnieć o koronie – zawołał.

* * *

Natalie Chazeau patrzyła na Antoine’a Verlaque’a przez okno. L’Agence de la Ville była najbardziej luksusowym biurem nieruchomości w Aix-en-Provence, przynajmniej do tego lata, kiedy firma John Taylor Realtors otworzyła filię po przeciwnej stronie ulicy. Mme Chazeau, atrakcyjna, wysoka kobieta po siedemdziesiątce, była właścicielką biura. Stworzyła je z niczego wraz ze swoim mężem, który przed dwudziestoma laty zmarł na zawał serca. Kiedy kupili biuro w prestiżowej lokalizacji na Cours Mirabeau, byli młodymi nowożeńcami i przez lata żyli skromnie, żeby spłacić kredyt. Teraz biuro było warte majątek.

Mme Chazeau wieszała nowe kolorowe fotografie dwóch nieruchomości na sprzedaż – jedna tuż za Aix, a druga w Luberonie – w dużej witrynie, obok której mieszkańcy Aix mogli spacerować, patrzeć na zdjęcia, zatrzymać się i marzyć. Ludzie, którzy kupowali nieruchomości przez L’Agence de la Ville, rzadko jednak robili to po zobaczeniu fotografii w oknie. Częściej zatrudniali agenta, który szukał dla nich doskonałego (często drugiego lub trzeciego) domu. Mimo to agencja była znana ze swojej wystawy okiennej, podobnie jak Pâtisserie Michaud po przeciwnej stronie ulicy, gdzie z niecierpliwością stał teraz w kolejce Verlaque.

Mme Chazeau przypięła ostatnią fotografię i spojrzała na sędziego, który z pochyloną głową rozmawiał teraz przez telefon, próbując zaciągać się cygarem. Kolejka powoli posuwała się do przodu. Verlaque przypominał jej jedynego syna, Christophe’a, który był przyjacielem sędziego i jego kompanem od palenia cygar. Ostatnio przeprowadził się do Paryża, by otworzyć własną agencję. Gdyby była młodsza, zrobiłaby wszystko, by znaleźć się w ramionach Antoine’a Verlaque’a. Ale te dni już dla niej minęły i wiedziała, że sędzia postrzega ją tak jak inni – jako wyjątkową, ciężko pracującą kobietę, która z pewnością farbuje swoje gęste czarne włosy (choć nie musiała tego robić). Spojrzała na szerokie ramiona Verlaque’a, ubranego w czarny płaszcz, według niej kaszmirowy, i sięgnęła do ucha, by przekręcić jeden z diamentowych kolczyków – prezent od Christophe’a.

Kiedy zadzwonił służbowy telefon, odebrała go, a do czasu, gdy zapadł zmrok, tuż przed osiemnastą, odpowiedziała na ponad piętnaście telefonów. Wychodząc z biura, powiedziała Julie, sekretarce, że ta może już skończyć pracę i że sama zamknie biuro po wieczornych spotkaniach. Podziękowała Julie za jej wysiłki, poprawiła cienki wełniany szal otulający szyję dziewczyny i przystanęła, wyglądając przez szklane drzwi na kolejkę po drugiej stronie ulicy. Sędziego już nie było, nie widziała, ile ciasta kupił. Chciałaby pójść do domu, włożyć kapcie, zadzwonić do przyrodniego brata, Franza, i opowiedzieć mu o słynnych galettes des rois Michauda. Ale dzisiaj musiała pracować, miała przed sobą spotkanie wspólnoty w czteropiętrowym budynku przy 23 rue Boulegnon. Kiedyś łatwiej było o transakcje i wtedy odmawiała pracy jako syndic. Mniejsi, mniej znani agenci nieruchomości brali na siebie uciążliwe codzienne problemy zarządzania małymi budynkami mieszkalnymi. Szczególnie tymi zbudowanymi w starym Aix ponad pięćset lat temu. Ale ponieważ znalezienie klientów – z Francji albo z zagranicy – którzy kupowaliby nieruchomości o wartości przekraczającej dwa miliony euro, stawało się coraz trudniejsze, zgodziła się reprezentować właścicieli budynku przy 23 rue Boulegnon, choćby dla prestiżu. Był to piękny, dobrze utrzymany budynek, w którym przed śmiercią mieszkał Paul Cézanne.

Z zamyślenia wyrwało ją łomotanie do drzwi. Za szybą zobaczyła René Rouqueta. Zaskoczona, otworzyła.

– M. Rouquet – powiedziała – powinien pan wejść z podniesioną głową. Witam. Jest pan pierwszy.

Rouquet wymamrotał powitanie, wszedł, nadal zgarbiony, i stanął tyłem do marmurowego biurka Julie, bawiąc się swoim wełnianym kapeluszem. Mme Chazeau uśmiechnęła się, gdy gderliwy emerytowany listonosz przypomniał sobie o manierach i zdjął nakrycie głowy. Odwróciła się, gdy mały dzwonek przy drzwiach odezwał się ponownie. Jak się wydawało, pozostali właściciele przyszli wszyscy w tym samym czasie. Pierre Millot, który przybył z nowymi właścicielami swojego mieszkania na najwyższym piętrze – młodą parą, której Mme Chazeau dotąd nie spotkała – doktor Pitavy, podolog posiadający dwupokojową przychodnię na parterze, na lewo od wejścia do budynku, oraz Philomène Joubert, właścicielka dwóch wynajmowanych mieszkań na pierwszym piętrze, nad przychodnią doktora Pitavy.

– Czy widziała dziś pani kolejkę do Michauda? – zapytała Mme Jourbert wchodząc i chuchając na dłonie. Żałowała, że wyszła z domu przy rue Cardinale bez rękawiczek.

– Kupiłem galette dziś rano – odezwał się doktor Pitavy, uśmiechając się z wyższością.

– Ja swoje zrobiłam sama – odparła Philomène Joubert, piorunując wzrokiem doktora. „Co za pretensjonalny nudziarz” – pomyślała.

Pierre Millot zwrócił się do pary młodych ludzi, którzy właśnie przeprowadzili się do Aix, i wyjaśnił:

– Michaud to instytucja – powiedział – nawet Cézanne kupował tam ciasto.

– Chodźmy na górę, do sali konferencyjnej – odezwała się Mme Chazeau. Przekręciła zamek w drzwiach i pozostawiła w nim pęk kluczy.

– Et le Belge? – zapytał René Rouquet, kiedy wchodzili na schody.

– M. Staelens – odpowiedziała wolno Mme Chazeau – dzwonił do mnie dziś po południu. Jest w domu, w Brukseli, i przesyła pozdrowienia.

Kiedy wszyscy usiedli, Mme Chazeau z przyzwyczajenia zamknęła drzwi sali konferencyjnej. Podeszła do szczytu stołu i otworzyła czerwoną teczkę.

– Pierre, może przedstawisz nam nowych właścicieli swojego dawnego mieszkania – poprosiła. Nie dodała, że jej zdaniem, obecność Pierre’a Millota dziś wieczorem była co najmniej dziwna, skoro nie był już właścicielem mieszkania pod numerem 23. Ale widywała to już wcześniej – niektórym ludziom trudno było się pogodzić ze stratą, nawet kiedy wszystkie dokumenty zostały podpisane. Przed laty jedna ze sprzedających odczuwała taki żal, że każdego wieczoru podjeżdżała pod swój dawny dom, parkowała na ulicy i patrzyła na teren, o który dbała przez poprzednich trzydzieści lat. Kiedy zaczęła wałęsać się po podwórku, właściciel musiał się postarać o nakaz sądowy.

Pierre wyprostował się i zaczął:

– Chciałbym przedstawić Erica i Françoise Legendre, którzy przed sześcioma dniami wprowadzili się do mojego mieszkania. Wracają do Francji po ponad dziesięciu latach w Nowym Jorku.

– Nowy Jork? – zainteresowała się Mme Chazeau. – Jak tam było?

– Drogo – beznamiętnie odpowiedział Eric Legendre.

– Tak słyszałam – odparła Mme Chazeau. – Witam w Aix. Jeżeli mają państwo pytania dotyczące naszego miasta, chętnie odpowiem.

– Dziękujemy – odezwała się cicho Françoise Legendre, patrząc na męża z uśmiechem.

Mme Chazeau sięgnęła po długopis. Tego wieczoru będzie także sekretarką.

– Na pierwszym miejscu w porządku obrad znalazło się sprzątanie holu wejściowego i schodów. Cena poszła do góry o piętnaście euro. Czy wszyscy to akceptują?

– A jaki mamy wybór? – zapytał doktor Pitavy.

– Mogą państwo zmienić firmę sprzątającą – odparła Mme Chazeau. – A to oznacza przeprowadzanie z nimi rozmów. Już zbadałam sprawę. Ta, z której usług korzystamy, wciąż jest najtańsza, mimo że podniosła opłaty.

– W takim razie ja się zgadzam – odezwała się Mme Joubert, podnosząc rękę.

– Podobnie jak M. Staelens – dodała Mme Chazeau. – Omówiliśmy plan dzisiejszego spotkania przez telefon. – Spojrzała na Legendere’ów i wyjaśniła: – Jan Staelens jest właścicielem dużego mieszkania na trzecim piętrze. Korzysta z niego w wakacje. Co państwo sądzą o opłatach za sprzątanie?

Eric Legendre zerknął na żonę i wzruszył ramionami.

– Myślę, że się zgadzamy.

– Ja też – westchnął doktor Pitavy.

– M. Rouquet? – zapytała Mme Chazeau.

René Rouquet podniósł wzrok. Wcześniej obracał kapelusz w rękach i myślał o czymś innym. O czymś ważniejszym.

– Głosowaliśmy nad podniesieniem opłat za utrzymanie części wspólnej budynku – przypomniała mu gospodyni. – Wszyscy je zaakceptowali.

– Dobrze – powiedział Rouquet.

Mme Chazeau zastukała długopisem w stół.

– Zgadzam się – dodał listonosz.

Mme Chazeau podziękowała mu, robiąc notatki. Spodziewała się większego oporu ze strony René Rouqueta, który był znany ze skąpstwa. Zazwyczaj słuchał bardziej uważnie.

– Drugi punkt naszych dzisiejszych obrad… – zaczęła.

– Tajemniczy magazyn – wtrącił się doktor Pitavy.

– Tak.

– Chcę płacić czynsz za jego wynajem – mówił dalej doktor. – Znajduje się naprzeciw mojego gabinetu. Mam sprzęt, który muszę gdzieś trzymać, i dokumenty, które według urzędu skarbowego oraz izby lekarskiej powinienem przechowywać przez dziesięć lat. Jeśli nie znajdę miejsca na te rzeczy, to będę musiał przenieść gabinet gdzie indziej. A jak państwo wiedzą, dużo milej jest mieć na parterze spokojny gabinet podologiczny niż dentystę i odgłosy borowania albo – Boże uchowaj – sklep z przekąskami i zapach smażonego mięsa…

– Kto teraz korzysta z débarras? – chciała wiedzieć Philomène Joubert. – Jedna z moich studentek, ta, która wynajmuje mniejsze mieszkanie, pytała, czy może tam wstawić rower.

Mme Joubert z radością wynajmowała swoje dwa mieszkania przy rue Boulegon studentkom – nigdy studentom – i traktowała je jak rodzinę (zwłaszcza te, które chodziły do kościoła). Już nie musiała ogłaszać swych mieszkań do wynajęcia na uniwersytecie, wieść niosła się do przyjaciółek, sióstr, kuzynek pocztą pantoflową.

– Sklep odzieżowy przy ulicy Boulegon dwadzieścia jeden – odparł doktor Pitavy.

Mme Chazeau westchnęła i odłożyła długopis. Wydawało się, że podolog przejął kontrolę nad spotkaniem.

– Wykorzystują to pomieszczenie jako dodatkową przestrzeń magazynową – mówił dalej doktor Pitavy. – I nie ujawniają, od kogo je wynajmują!

– M. Rouquet – powiedziała delikatnie Mme Chazeau, patrząc na René – ponieważ temat magazynu na parterze nigdy dotąd nie pojawił się jako problem, dopiero dzisiaj spojrzałam na akt notarialny i odkryłam, że pomieszczenie należy do pana. Czy chciałby pan je wynająć doktorowi Pitavy?

René Rouquet spojrzał na nią zaskoczony, a potem rzucił gniewne spojrzenie Pierre’owi. Chwycił swój płaszcz i wstał, przewracając krzesło i mrucząc coś przy otwieraniu drzwi. Eric i Françoise Legendre ze zdumieniem spojrzeli na Mme Chazeau. Philomène Joubert wyjęła druty i włóczkę i zaczęła robić na drutach.

– Proszę, niech pan nie wychodzi, panie René – zawołała Mme Chazeau za byłym listonoszem.

– Porozmawiam z nim – zaofiarował się Pierre Millot, wstał i szybko włożył płaszcz. – René po prostu…

– Panie René – powtórzyła Mme Chazeau, kiedy usłyszała, jak otwierają się i zamykają drzwi wejściowe, poruszając przy tym zainstalowany przy nich dzwoneczek. Wstała i podeszła do dużego okna z widokiem na Cours Mirabeau. U Michauda nadal była kolejka, a René i Pierre zatrzymali się na środku chodnika. René gwałtownie gestykulował, a Pierre położył dłoń na jego ramieniu – tylko po to, by starszy mężczyzna ją strząsnął.

– Na czym stanęliśmy? – zapytała, odwracając się do mniejszej teraz grupy.

2

Prośba Pierre’a

– Wyglądasz głupio, kiedy prowadzisz porsche z koroną na głowie – stwierdziła Marine, zerkając na swego chłopaka.

– Naprawdę? – zapytał Verlaque, udając zaskoczenie. – Chcesz powiedzieć, że gdybym jechał innym samochodem, powiedzmy, nowszym modelem peugeota albo zniszczoną furgonetką, wyglądałbym lepiej w koronie?

Marine głośno się roześmiała.

– Dobrze się bawiłeś, prawda?

– Zawsze się dobrze bawię z Paulikami – odparł Verlaque. – I tak jak nie lubię ciasta, tak cieszy mnie, kiedy najmłodsza osoba w pokoju siedzi pod stołem i wywołuje imiona. U nas zawsze robił to Sébastien.

– A u nas ja – powiedziała Marine. Marine Bonnet, profesor prawa, była jedynaczką, urodzoną w rodzinie lekarza rodzinnego i jego żony, pani teolog. Po chwili dodała: – Léa była wniebowzięta, że dostałeś kawałek z fasolką.

– Moja wierna służka.

– Myślę, że najbardziej cieszyła się z tego, jak wyglądasz w koronie.

– Za tę uwagę zostaniesz osadzona w wieży.

Marine się uśmiechnęła i wyjrzała przez okno samochodu. Chociaż było ciemno, oboje woleli wybrać wąską, krętą Route de Cézanne, a nie prostszą Route de Nationale. Reflektory porsche oświetlały liście drzew oliwnych. Kiedy jechała tą drogą, za każdym razem myślała o sławnym synu Aix, Paulu Cézannie, i o tym, jak chodził tędy codziennie ze sztalugą przypasaną do pleców. Ta droga przyniosła mu śmierć, gdy napotkał gwałtowną burzę i nabawił się zapalenia płuc. Zmarł kilka dni później.

– To niesamowite, kiedy Léa dla nas śpiewa, prawda? – zapytał Verlaque z uśmiechem.

– Tak – odparła Marine i zmarszczyła brwi. – Martwię się jednak ilością czasu, jaki szkoła muzyczna zabiera młodej osobie.

– Widziałaś jej twarz?

– Tak – odparła Marine powoli. – Oczywiście, że była szczęśliwa, kiedy śpiewała. Miała oddaną publiczność.

– Więc uważasz, że jej szczęście nie było prawdziwe? – zapytał Verlaque, patrząc na Marine.

– Jest taką dziewczynką, która zrobi wszystko, żeby zadowolić rodziców.

Verlaque wrzucił pierwszy bieg i obrócił porsche o sto osiemdziesiąt stopni.

– Skąd wiesz?

Marine próbowała się uśmiechnąć.

– Ponieważ sama byłam taką dziewczynką.

– A spójrz na siebie teraz.

– No właśnie. Uważaj, przed nami jest śpiący policjant.

Verlaque zwolnił, żeby ostrożnie przejechać przez próg zwalniający.

– Dziękuję – powiedział.

Był szczęśliwy, gdy słuchał, jak Léa śpiewa, a teraz zasmuciły go słowa Marine, które rzuciły cień na ich wieczór. Wjechali na przedmieścia Aix, gaje oliwne ustępowały małym domkom i niskim apartamentowcom. Była to spokojna dzielnica miasta, La Torse, prawie tak kosztowna, jak Route de Cézanne. Za każdym razem, kiedy spotykał ludzi z tej okolicy, chwalili się, że mają trzy minuty do centrum piechotą, trzy minuty jazdy do autostrady, poza tym mogli parkować bezpośrednio przed domem. Nie znosił La Torse.

– A wracając do Léi – odezwał się. – Nie sądzisz, że Bruno i Hélène przestaliby ją posyłać na lekcje muzyki, gdyby widzieli, że cierpi?

Marine przygryzła dolną wargę.

– Nie znam ich na tyle dobrze, by odpowiedzieć.

– Ale twierdzisz, że znasz ich córkę.

– Och, zapomnij już o tym, Antoine.

– Co cię gryzie? Dlaczego jesteś w tak ponurym nastroju? Ostatnio dziwnie się zachowujesz.

– Nie, wszystko dobrze.

Sędzia skręcił w prawo, w le périph – drogę okalającą stare miasto w Aix – a potem szybko skierował się w lewo, w wąską i stromą rue Emeric David, która kończyła się prawie ślepo białym klasycystycznym Pałacem Sprawiedliwości.

– Nie brzmi to przekonująco – stwierdził, patrząc na nią ponownie.

– Nie lubię się skarżyć – odparła. – Wiem, że powinnam być szczęśliwa: mam dobrą pracę naukową, którą lubię i która jest dla mnie wyzwaniem – no może poza licznymi bezcelowymi spotkaniami. Oboje rodzice żyją i są w dobrym zdrowiu. Kupiłam mieszkanie, zanim nowa stacja TGV przywiodła do Aix całe pociągi paryżan, którzy zalali nasz rynek nieruchomości. I – dodała, wyciągając rękę i gładząc Verlaque’a po ramieniu – kocham cudownego mężczyznę. Ale dzisiaj mam chandrę i sama nie wiem dlaczego. Trochę mi wstyd…

– Jesteś na mnie zła?

Marine westchnęła.

– Daj spokój, Antoine. – Prawie dodała: „Nie wszystko kręci się wokół ciebie”, ale zachowała tę myśl dla siebie. Antoine oczekiwał wyjaśnień – słów i odpowiedzi. Ale choć na uczelni Marine przez cały dzień posługiwała się słowami i argumentami, dziś nie potrafiła opisać swoich uczuć. Umiała jedynie opisać to, co widziała: Paulików w ich trzystuletnim wiejskim domu, którzy śmiali się z przeciekającego dachu w jadalni, śpiewającą Léę, której oczy rozbłyskiwały za każdym razem, gdy patrzyła na Antoine’a. A on, mimo że był jednym z najbardziej kapryśnych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkała, śmiał się beztrosko. Nie mogła tego pojąć, a nie znosiła ulegać emocjom z powodu czegoś, czego nie rozumiała. Podsłuchała Antoine’a, jak myjąc z Hélène kieliszki do wina, opowiadał jej o swoich mieszkających w Paryżu rodzicach.

– Myślę, że spotykają się raz na tydzień w korytarzu – powiedział.

Ale opisał to tak lekko – naśladując wiecznie niezadowoloną minę matki – że Hélène się roześmiała. A Marine zdradził imiona swoich rodziców po roku spotykania się.

– Miasto jest piękniejsze w nocy – odezwała się, patrząc przez okno od strony pasażera. – Przynajmniej w zimie. Budynki są nie tylko złote, są błyszczące.

– Ojej – skomentował Verlaque. – Jak zręcznie zmieniłaś temat. – Zwolnił, by przejechać przez kolejnego śpiącego policjanta na rue d’Italie. – Jesteśmy prawie pod twoim domem, ale nie wysiądziesz, dopóki nie powiesz mi, co jest nie tak. – Skręcił w prawo w rue Fernand Dol i zatrzymał się przed zielonymi drzwiami domu Marine.

– Proszę, nie mów mi, co mam robić, Antoine.

– Co? – zapytał, włączając światła awaryjne. W tym momencie zatrzymał się za nim volkswagen polo, który głośno trąbił. Z jego wnętrza dochodziła łomocząca muzyka. Verlaque skrzywił się i powiedział: – Marine, staram się zrozumieć, jak rozmowa o małej, szczęśliwej dziewczynce doprowadziła do tego, że przyznałaś, iż nie jesteś szczęśliwa.

Kierowca polo znów nacisnął klakson. Marine otworzyła drzwi po swojej stronie i cicho wyszła. Sędzia wyszedł z samochodu i podbiegł do niej.

– Jest późno, Antoine – powiedziała Marine, szukając kluczy na dnie torebki. – Porozmawiamy o tym jutro.

– O czym? – zapytał. – Co się stało?

Polo znowu zatrąbił, a Verlaque zaklął i podszedł do niego, pokazując kierowcy, by otworzył okno.

– Wytrzymaj dwie sekundy – zwrócił się do kierowcy, młodego mężczyzny z kolczykami z diamentów i tatuażami na szyi.

Kierowca spojrzał w górę na Verlaque’a i zaśmiał się.

– Dziś rano poświęciłem dwie godziny na to, by wsadzić za kratki kogoś takiego, kto wygląda jak ty. Na dwadzieścia lat.

Kierowca polo wzruszył ramionami, nadal z uśmiechem, a Verlaque usłyszał trzaśnięcie drzwiami. Odwrócił się i zobaczył, że Marine zniknęła.

– Putain de merde! – krzyknął, opierając się pokusie uderzenia pięścią w dach volkswagena. Podszedł z powrotem do swego samochodu i wsiadł, wrzucił jedynkę, po czym wolno odjechał.

Spotkanie klubu palaczy cygar odbywało się w mieszkaniu Jean-Marca i Pierre’a, niedaleko – przy rue Papassaudi. Nie miało sensu wracać do Marine. Będzie spał dzisiaj u siebie, po drugiej stronie miasta, a jutro, kiedy przeanalizuje każdy szczegół dzisiejszego wieczoru, postara się zrozumieć, co było nie tak. Czy powiedział coś do Paulików, co mogło rozgniewać Marine? Czy zbyt dużo uwagi poświęcał Léi? To prawda, uwielbiał hymny Faurégo, a Léa pięknie je śpiewała. Marine lubiła jazz, szczególnie brazylijski, i dlatego nie brała udziału w ich rozmowach o muzyce klasycznej. Czy poczuła się wyobcowana? Verlaque zdał sobie sprawę z tego, że dużo rozmawiał z Hélène, która, jako producentka win, zajmowała się czymś, co zawsze w skrytości ducha uznawał za swoją profesję. Być może praca w winnicy byłaby łatwiejszym métier i prawdopodobnie bardziej satysfakcjonującym niż ściganie wszystkich Kévinów Malonosów z Aix. Spojrzał na lusterko wsteczne i zobaczył, że polo za nim już zniknęło.

Zwolnił, już z daleka szukając wolnego miejsca, nie miał czasu, by udać się na drugą stronę starego miasta, gdzie, w przeciwieństwie do mieszkańców La Torse, wynajmował parking. Powoli podjechał do jednego z nielicznych pustych miejsc, lecz akurat wtedy, kiedy miał zasygnalizować, że tam wjeżdża, z naprzeciwka nadjechało mini. Nacisnął hamulec i zaklął. Mini – samochód, którego wyjątkowo nie znosił, a ten miał czerwone i białe pasy wyścigowe na bokach – szybko wjechało na miejsce parkingowe.

– Son of a… – wykrzyknął po angielsku. Odwrócił się, by nawiązać kontakt wzrokowy z kierowcą, ale nie mógł jej czy jego dostrzec. Ruszył dalej, minął Collège Mignet, liceum Cézanne’a i Zoli w czasach, gdy wciąż byli przyjaciółmi i marzyli, że zmienią świat. „Salut, le gars” – wyszeptał do ich duchów. Właśnie miał się poddać i skierować się na swój parking, kiedy zobaczył miejsce, ostatnie przed zakolem drogi i końcem parkingu. Włączył kierunkowskaz i szybko wjechał, po czym wyłączył silnik i wyjął swoją podróżną cygarniczkę ze schowka w samochodzie. Zamknął auto i powoli ruszył w górę rue Laroque, obok kina, mijając Michauda, gdzie niemal spodziewał się zobaczyć kolejkę. Piekarnia była już zamknięta, ale ulicę wciąż wypełniał zapach masła.

Cours Mirabeau było ciche w ten zimowy wieczór i mimo pośpiechu Verlaque zanurzył rękę w parującej fontannie La Moussue. Poczuł ciepłą wodę termalną przelewającą się przez jego palce. Skręcił w rue Clemenceau, która miała go doprowadzić do klubu palaczy cygar. Mieszkańcy Aix uśmiechali się, kiedy ich mijał. Odpowiadał im uśmiechem.

Nacisnął przycisk domofonu na budynku Jean-Marca i Pierre’a, numer dziewiętnaście, a ciężkie drewniane drzwi wydały głuchy odgłos, otwierając się na kilka centymetrów. Pchnął je i wszedł do foyer, po czym upewnił się, że drzwi się za nim zamknęły, na starym mieście bowiem szerzyły się kradzieże. Wchodził na wydeptane schody, stawiając stopy na co drugim stopniu. Przeszedł obok biura architektonicznego na pierwszym piętrze, a potem udał się na drugie. Jean-Marc i Pierre dzielili je z sąsiadem, emerytowanym pracownikiem urzędu skarbowego, który za głośno włączał telewizor – pomimo wielu próśb innych lokatorów – i nigdy nie wychodził.

Drzwi do mieszkania, nadal ozdobione wieńcem bożonarodzeniowym, były uchylone i Verlaque wszedł w opary cygarowego dymu. Głęboko wciągnął powietrze i powiedział:

– Dobry wieczór, przyjaciele. Co za wspaniała woń.

Jean-Marc Sauvat wpatrywał się w Verlaque’a z otwartymi ustami, a jego partner, Pierre, zaczął się śmiać. Gaspard Baille, student prawa i najmłodszy członek klubu, położył rękę na sercu i klęknął przed sędzią. Prezes klubu, Fabrice, właściciel sieci sklepów hydraulicznych w południowej Francji, odezwał się pierwszy.

– Mon roi – powiedział, kłaniając się lekko i strząsając jakiś pyłek z wydatnego brzucha. – Jesteśmy uniżonymi sługami.

Antoine Verlaque od razu zdał sobie sprawę z tego, co się stało. – Ach, to dlatego ludzie się do mnie uśmiechali – stwierdził, sięgając ręką do czubka swojej głowy.

Na chwilę oślepił go błysk telefonu komórkowego. Zdjął swoją nagrodę, złożył ją i wepchnął do kieszeni kurtki.

– Jaką wartość ma dla ciebie to, że nie wyślę tego zdjęcia do gazet? – zapytał Julien, wsuwając komórkę do kieszeni.

Sędzia spojrzał na niego – towarzyskiego sprzedawcę używanych samochodów très gourmand, któremu powierzyłby swoje życie, i roześmiał się.

– Mojego pierworodnego? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Umowa stoi – odparł Julien. – Ale sądzę, że twoja piękna doktor Bonnet miałaby problem z zaakceptowaniem tej obietnicy.

Mężczyźni się roześmiali, a Jean-Marc spoglądał nerwowo na swojego przyjaciela sędziego. Antoine Verlaque nigdy dotąd nie wspomniał o małżeństwie ani o dzieciach z Marine Bonnet ani z nikim innym.

– Jadłeś kolację, Antoine? – zapytał.

– Tak – odparł sędzia, głaszcząc się po brzuchu, co przypomniało mu o postanowieniach noworocznych. – Dziękuję.

– Masz ochotę na whisky? – spytał Jean-Marc, ujmując przyjaciela pod ramię. – Mamy trochę bardzo dobrego Johnny’ego Walkera.

Verlaque podniósł wzrok na Jean-Marca i już miał odmówić, kiedy prawnik, stary przyjaciel Marine, zaczął się uśmiechać.

– Tylko żartowałem – powiedział. – Mamy trochę Ardberga, jeśli Julien i Fabrice jeszcze go nie skończyli.

– Resztę ukryłem – poinformował Pierre, pojawiając się między nimi.

– Dobra robota – skomentował sędzia. Przyglądał się, jak Pierre szybko objął ramieniem Jean-Marca, ale równie szybko się wycofał. Mężczyźni właśnie zamieszkali razem i dopiero niedawno ujawnili swój związek w klubie palaczy cygar.

– Cudownie, jeśli uda ci się przemycić dla mnie trochę Ardbega – wyszeptał Verlaque. – Rano byłem głównie w sądzie, a potem przez większość dnia musiałem jeść galettes des rois.

Pierre spojrzał na Jean-Marca.

– Dziś wieczorem mamy zjeść jeszcze więcej galettes, prawda? – zapytał Verlaque, idąc za Jean-Markiem i Pierre’em do kuchni.

– Julien i Fabrice kupili trzy u Michauda – odparł Jean-Marc.

– Za chore sumy – dodał Pierre.

– Jedno jest nawet udekorowane – mówił dalej Jean-Marc, a w jego głosie pobrzmiewał sarkazm. – Z dużym cygarem w brązowym lukrze. Julien i Fabrice przekonali jedną ze sprzedawczyń, by poprosiła piekarza o dodanie takich dekoracji.

Verlaque uśmiechnął się na myśl o dwóch mężczyznach w średnim wieku, z nadwagą, którym udaje się zauroczyć młode dziewczyny po dwudziestce.

Marc otworzył szafkę i sięgnął do środka, nalał whisky do kryształowej szklaneczki, potem szybko zamknął szafkę i wręczył trunek Verlaque’owi.

– Możesz sobie darować galette – powiedział Pierre.

Verlaque wziął drinka i uśmiechnął się.

– Ah, la tourge d’Islay. Lubię ten ciężki smak – powiedział. – Dzięki za próby zaoszczędzenia dla mnie odrobiny. – Westchnął i pochylił się nad ladą kuchenną.

– Ciężki dzień? – zapytał Jean-Marc.

– Zaczął się okropnie, ale później uratowała go dziesięciolatka śpiewająca Faurégo, a jeszcze później… – zamknął oczy i pociągnął następny łyk… – Nie jestem pewien, co się potem stało. Coś było nie tak z Marine, ale nie mam pojęcia co. Czy wy kiedykolwiek miewacie takie zachwiania komunikacji?

– Nigdy – odparł Jean-Marc, podczas gdy Pierre mówił: – Przez cały czas.

Roześmiali się, a Verlaque rzucił: – Chyba zrezygnuję z deseru.

– O co chodzi z tym deserem? – zapytał Julien, wchodząc do kuchni. – Kiedy dostaniemy nasze galettes? – poczęstował się czekoladką, a Pierre klepnął go po ręce.

– Jeszcze jesteś głodny? – zapytał. – Zjadłeś dwie porcje gulaszu Jean-Marca.

– Nie martw się, Julien – odezwał się Jean-Marc, któremu pochlebiało to, że jego prowansalska potrawa została tak dobrze przyjęta. – Antoine właśnie powiedział, że być może zrezygnuje z deseru.

– Co?…

– Kto nie chce galettes des rois? – zapytał Fabrice, wpychając się do małej kuchni.

– Antoine – odparł Julien, patrząc podejrzliwie na szklankę Verlaque’a.

– Hej, chłopaki! – zawołał Gaspard nad ich głowami. Gaspard Baille miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, prawie trzydzieści centymetrów więcej niż Julien czy Fabrice. – Chcemy zacząć palić hoyo de monterreje. Co tam wszyscy robicie w kuchni, paplając jak stado starych bab?

– Merci, Gaspard! – odkrzyknął Jean-Marc, popychając mężczyzn do wyjścia. – Potrzebuję trochę miejsca w kuchni, by załadować i włączyć zmywarkę.

Nigdy nie czuł się dobrze, gdy podejmował gości obiadem, dopóki nie sprzątnął kuchni, a zmywarka nie była en route.

Pierre, znając dziwactwa swojego chłopaka, podążył za wychodzącymi z kuchni mężczyznami i w korytarzu odciągnął Verlaque’a na bok.

– Kiedy wszystko się trochę uspokoi, będę miał do ciebie prośbę.

– Nie ma problemu – odparł Verlaque, starając się nie słyszeć hałasu, jaki robili Julien i Fabrice, kłócąc się o miejsce na fotelu. – Czy sprzedaż twojego mieszkania doszła już do skutku?

– Tak, bez kłopotów – odpowiedział Pierre. – Kupione za gotówkę. Przysługa w istocie dotyczy tego mieszkania. Właściwie nie samego mieszkania, ale lokum mojego sąsiada.

– Tego stukniętego starszego gościa?

Pierre roześmiał się.

– Tak, wyprowadziłem się z rue Boulegon na bardziej ekskluzywną ulicę w Aix, tylko po to, by skończyć z kolejnym stukniętym starszym gościem jako sąsiadem.

– Zamożni ludzie potrafią być bardziej gburowaci…

– Antoine! Pierre! Otwieramy pudełko cygar!

– Idziemy! – odkrzyknął Verlaque.

Wszedł do niewielkiego, lecz eleganckiego pokoju dziennego Jean-Marca i Pierre’a i zobaczył Juliena pochylającego się nad Fabrice’em – który wygrał walkę o fotel – z zegarkiem w ręce.

– Liczę Fabrice’owi czas – powiedział Julien, próbując nacisnąć na małą tarczę swojego kosztownego zegarka marki Heuer. Miał jednak za duże dłonie i Virginie, jedyna kobieta w klubie, zaoferowała mu pomoc. Verlaque przyglądał się temu zdumiony.

– Fabrice ma trzydzieści minut na fotelu – wyjaśniła Virginie, nastawiając budzik na zegarku szczupłymi palcami.

– Och, na litość boską – skomentował sędzia, ale nie mógł powstrzymać śmiechu.

Gaspard puścił w obieg niewielką wiązkę cygar, już drugą tego wieczoru. Verlaque wybrał sprężyste, wciąż wilgotne cygaro i wyjął obcinarkę.

– Nie ma banderoli – zauważył, biorąc do ręki ciemnobrązowe cygaro o kształcie torpedy. Poczuł, że jego telefon komórkowy wibruje w kieszeni marynarki, i miał nadzieję, że to Marine.

– Przywiozłem z Kuby – odpowiedział Gaspard.

– Bijou! – zawołał Fabrice.

– Klejnot? – zapytał sędzia, patrząc na Gasparda.

– To mój kubański pseudonim – wyjaśnił z powagą Gaspard. – Wszyscy mają pseudonimy, kiedy jadą do tego kraju. Następnym razem musisz się z nami wybrać.

Julien dodał:

– Witająca nas kobieta – duża i gruba Kubanka – tylko spojrzała na naszego przystojnego Gasparda i od razu nadała mu ten przydomek.

– Bijou doskonale do Gasparda pasuje. A jakie imiona nadała wam? – zapytał sędzia, wskazując na Juliena i Fabrice’a.

Julien zakasłał, a Fabrice zmienił temat:

– Kupiliśmy te cygara w prywatnej firmie zwijającej cygara, w Centro Habana.

Verlaque uśmiechnął się na celowe użycie przez Fabrice’a głoski „b” w słowie Hawana.

Fabrice obciął swoje cygaro i zapalił.

– Tak naprawdę było dwóch ludzi na zapleczu starego hotelu – kontynuował Fabrice. – Jeden z nich zwijał, drugi, Emilio, był szefem. Przynosił rum i kawę i siadał z tobą, żeby zapalić. Kupiliśmy całe tony cygar. Oczywiście bez banderol. Szykownie, prawda?

– Kilka lat temu to samo zrobił pewien projektant mody – odezwała się Virginie. – Odwrócony marketing – ukrywanie nazwy firmy. Zostawiał tylko cztery szwy wykonane białą nitką z tyłu sukienek i koszul…

– Gracias, Virginie – powiedział Fabrice.

Virginie wzniosła oczy ku górze.

– No, opowiedz wszystkim o tym dzieciaku, Albercie, którego spotkaliście.

Fabrice, prezes klubu, pochylił się do przodu.

– Wyjechaliśmy na dwa dni samochodem na pola tytoniu w Viñales – powiedział. – Musieliśmy je pokazać Bijou. Zatrzymaliśmy się w maleńkiej wiosce, znaleźliśmy pensjonat prowadzony przez starszą panią i jej córkę.

– Utrzymany w idealnym porządku – odezwał się Julien.

– Można było jeść z podłogi – dodał Fabrice.

– I kiedy piliśmy mojito na tarasie…

– Oczywiście – wtrącił Verlaque.

– Z patio w sąsiednim domu podszedł do nas ten kubański dzieciak, może dwunastoletni, i zapytał, czy może z nami porozmawiać po francusku – powiedział Julien. – Powinniście usłyszeć jego francuski.

– Paryski akcent i tak dalej – przerwał mu Fabrice.

– Co więcej, doskonały slang – dodał Gaspard. – Taki jak u każdego studenta prawa w Aix.

– Gdzie się tego nauczył? – zapytał Jean-Marc. – Słyszałem, że kubańska edukacja jest wspaniała…

– Zero analfabetyzmu – odezwał się Gaspard.

– Bijou zainteresował nas komunizmem – wyjaśnił Julien.

Gaspard westchnął.

– Dużo rzeczy tam ma sens – powiedział, odchylając się do tyłu i zaciągając się cygarem. – Darmowa edukacja do poziomu doktoratu, żadnego analfabetyzmu, darmowa opieka medyczna.

– My też to mamy – powiedział Jean Marc.

– Nie jestem pewien, czy u nas sto procent społeczeństwa potrafi czytać i pisać – odparł Gaspard. – Bardzo mi się też podoba, że nie są połączeni z cyberprzestrzenią, tak jak my…

– Ha! – prychnął Julien. – Jakby to był ich wybór!

Gaspard przechylił głowę.

– Ja na przykład nie cierpiałbym, nie mając internetu, Facebooka czy Twittera.

– Poradziłabym sobie bez mediów społecznościowych – stwierdziła Virginie. – Nie musiałabym codziennie oglądać dziesięciu zdjęć dzieciaka mojej siostry.

– Ten Alberto – odezwał się Pierre, nalewając szampana do kieliszków gości i starając się wrócić do opowiadanej historii. Nie znosił politycznych dyskusji na przyjęciach. I do tej pory nikt nie wspomniał o jego nowych szampanówkach, kupionych w komisie obok fontanny Rotonde. Na każdym z kryształowych szkiełek ukazywał się wyryty smok – jego ulubione stworzenie – i był tym zauroczony. – Kiedy zatem Alberto nauczył się francuskiego?

– Zakochał się we francuskiej dziewczynie – wyjaśnił Fabrice.

– Klasyka – zawołał Verlaque.

– Studiowała muzykę w konserwatorium w Hawanie – dodał Fabrice. – Alberto wyjaśnił, że najlepsi studenci muzyki z Francji często są wysyłani na Kubę, gdzie szkoły muzyczne są bardziej rygorystyczne niż nasze.

– Rozumiem – powiedział Gaspard.

Verlaque pomyślał o małej Léi i próbował ją sobie wyobrazić na Kubie za dziesięć lat.

– Już nie są razem – Gaspard poinformował pozostałych. – Lecz Alberto raz nawet ją odwiedził. W Manosque!

– Manosque! – zakrzyknął znowu Verlaque.

Miejscowość ta, znajdująca się około godziny jazdy na północ od Aix, należała do najbardziej autentycznych małych miast.

Julien pomachał ręką, podekscytowany.

– A teraz najlepsza część – powiedział. – Alberto rozpływa się nad Prowansją – jak wspaniałe jest tu jedzenie i wino, jakie mamy spokojne życie…

– Ja nie mam – przerwał Jean-Marc, prawnik w popularnej firmie w Aix.

– Ależ masz – nie zgodził się z nim Pierre.

– Czy mogę kontynuować? – zapytał Julien.

– Przepraszam – szepnął Pierre.

– Kiedy więc Alberto poszedł do łazienki, połączyliśmy siły naszych trzech wspaniałych umysłów – prawda, Bijou?

– Tak – odparł Gaspard. – I zaczęliśmy planować, jak sprowadzić Alberta do Francji, na stałe.

– Jak zebrać jego papiery, zorganizować zbiórkę na bilet lotniczy i tak dalej – powiedział Fabrice.

– Świetny pomysł! – odezwała się Virginie. – Wchodzę w to!

Fabrice podniósł swoją grubą rękę.

– Ale to nie koniec – powiedział. – Kiedy Alberto wrócił z toalety, przedstawiliśmy mu swój plan. Był w szoku.

– Oczywiście – odezwał się Pierre. – Nieoczekiwane przejawy dobroci…

– Nie! – zaprotestował Fabrice. – On nie chciał tu przyjechać!

– Oznajmił, że nigdy nie opuściłby Kuby – dodał Julien.

Gaspard odchylił się do tyłu z uśmiechem.

– Alberto poinformował nas, że jest muzykiem i że jego muzyka pochodzi z jego wyspy – mówił Fabrice. – W każdym razie było to coś równie romantycznego. Oświadczył, że chociaż kocha Francję, nie chciałby tu mieszkać. Możecie to sobie wyobrazić?

– Nigdy nie wiadomo, co ludzie myślą – skomentował Julien, zaciągając się cygarem. – To może być coś zupełnie przeciwnego do tego, co założyłeś lub czego byś sobie życzył.

– Fajne filozofowanie – skomentował Fabrice, przewracając oczyma.

Verlaque zaciągnął się cygarem i pomyślał o Marine. Ale niestety nie potrafił nawet zgadnąć, co było nie tak. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i spojrzał na wiadomość. Przysłał ją Sébastien, jego młodszy brat, potentat na rynku nieruchomości.

– Gaspard – powiedział, odkładając telefon. – Czy teraz, gdy dostrzegłeś pozytywne strony komunizmu, zamierzasz podjąć pracę pro publico bono, kiedy skończysz studia prawnicze? Działanie na rzecz społeczności lokalnej i temu podobne…

– Żartujesz? – żachnął się Fabrice.

W tej chwili rozległ się alarm w zegarku Juliena, który wydmuchał dym z cygara w stronę niezadowolonego Fabrice’a.

Verlaque pociągnął łyk szampana i obrócił szampanówkę w dłoni.

– Ładne kieliszki – powiedział.

Pierre odchylił się do tyłu i palił z zamkniętymi oczyma. Klub palaczy cygar w Aix nauczył Verlaque’a, że amatorzy cygar pochodzą ze wszystkich środowisk. Patrzył, jak Pierre, który pracował w księgarni przy Cours Mirabeau i prawdopodobnie zarabiał niewiele więcej niż płaca minimalna, rozkoszuje się ostatnim zaciągnięciem hoyo de monterrey.

* * *

– Gotowi, by kontynuować historię? – zapytał Verlaque. – Teraz, kiedy wszyscy wyszli.

Wszedł Jean-Marc. Na staroświeckiej tacy przyniósł trzy espresso i ostrożnie postawił ją na stoliku do kawy.

– Tak, oczywiście – odparł Pierre, siadając prosto.

– Nie miałem zamiaru przerywać ci ostatnich sztachnięć – wyjaśnił Verlaque. – Ale niedługo muszę iść spać.

Pomyślał o spacerze wzdłuż ulic i o wspinaniu się po czterech biegach schodów do swego mieszkania. Chociaż kochał to mieszkanie z widokiem na wieżę kościoła Saint-Sauveur i z małą kolekcją obrazów, nie mógł pogodzić się z tym, że nie będzie dziś spał obok Marine.

– Oui, oui – odezwał się Pierre i odłożył niedopałek na przeskalowaną jasnoniebieską popielniczkę Havana Club. – Przepraszam, miałem ciężki dzień, który na domiar złego zakończył się réunion de copropriétaires – powiedział.

– Nienawidzę tych spotkań – stwierdził Verlaque.

– Oj, tak – przytaknął Jean-Marc. – Pierre wrócił do domu w fatalnym nastroju.

Pierre posłał Jean-Marcowi nienawistne spojrzenie, co zaskoczyło sędziego. Czy wszyscy się dzisiaj kłócili?

Pierre zaczął:

– Tak więc mój stuknięty sąsiad, a właściwie były sąsiad, nazywa się René Rouquet. Przyszedł do księgarni i poprosił mnie o pomoc. Czułem, że jestem mu to winny, chociaż jest…

– Stuknięty.

– Właśnie.

– René pomógł Pierre’owi kupić kawalerkę – wyjaśnił Jean-Marc. – Prawie piętnaście lat temu.

– Naprawdę? – zapytał Verlaque.

– Tak – potwierdził Pierre. – Poinformował mnie o rządowym planie pomocy przy zakupie pierwszego mieszkania. Nie mam pojęcia o finansach, więc nigdy bym się o tym nie dowiedział, gdyby nie René. Odziedziczyłem kilka tysięcy po dziadkach i razem z rządową dopłatą to wystarczyło na zaliczkę.

– I oczywiście ceny w Aix były wówczas dużo niższe – dodał sędzia.

– Właśnie – przytaknął Pierre. – Kto by pomyślał, że sprzedam trzydziestometrową kawalerkę za takie pieniądze?

– To ten sam budynek, w którym niegdyś mieszkał Cézanne – dodał Verlaque. – Wystarczy wspomnieć nazwisko tego słynnego malarza, a ludziom uginają się kolana, zwłaszcza tutaj, w jego mieście rodzinnym. Wszyscy chcielibyśmy posiąść jakiś kawałek Paula Cézanne’a.

Pierre rzucił spojrzenie Jean-Marcowi.

– Ależ jesteś mądry, Antoine – powiedział Jean-Marc, popijając kawę.

– Co takiego powiedziałem? – chciał się dowiedzieć sędzia.

– Mów dalej, Pierre – odezwał się Jean-Marc.

– René przyszedł wczoraj do księgarni – powtórzył Pierre. – Był bardziej poruszony niż zwykle. Powtarzał, jak mu smutno, że się wyprowadziłem. To było bardzo dziwne, bo rzadko kiedy słyszałem od niego „dzień dobry”. W końcu udało mu się odciągnąć mnie od klienta, który nie mógł się zdecydować, czy wybrać nowego Johna Grishaman, czy też nowego Johna Le Carré, i zapytał, czy możemy gdzieś porozmawiać. Gdzieś, gdzie jest dobre światło.

– Dziwne – zauważył Verlaque.

– Będzie jeszcze lepiej – rzekł Jean-Marc. – Powiedz Antoine’owi o tym, jak René zmienił zamki.

– Tak, tak – powiedział Pierre, i machnął ręką ze zniecierpliwieniem. – Właśnie do tego zmierzałem.

– Przepraszam, Pierre – odezwał się Jean-Marc, po czym wstał i zabrał tacę z filiżankami do kuchni.

Pierre pokiwał głową, głęboko zaczerpnął powietrza i mówił dalej:

– René był blady jak ściana, kiedy powiedział, że chce wymienić zamki w drzwiach wejściowych.

– Czy ktoś włamał się do mieszkania? – zapytał Verlaque.

– Nie – odparł Pierre. – Od razu go o to zapytałem. Ale wydawał się przerażony i z niepokojem oglądał się za siebie. Wprowadziłem go więc do pokoju szefa i zamknąłem drzwi. Dopiero wtedy zauważyłem, że bardzo ostrożnie trzyma pod pachą plastikową torbę. A właściwie tuli ją do siebie. Zapytał mnie, czy mogę zamknąć drzwi na klucz.

Verlaque się roześmiał, ale w tym samym momencie zauważył, że twarz Pierre’a stała się szara jak popiół.

Pierre mówił dalej:

– Powiedziałem mu, że nie mogę tego zrobić, więc musimy zaryzykować, bo już się domyśliłem, że zamierza mi pokazać, co chowa w plastikowej torbie.

– I do tego potrzebne było dobre oświetlenie – zauważył sędzia.

– René usiadł i chwycił mnie za rękę tak mocno, że to prawie bolało – powiedział Pierre. – I oznajmił: „Jesteś jednym z ludzi, którym mogę zaufać”.

– Choć rzadko ze sobą rozmawialiście – zasugerował Verlaque.

– Właśnie. A potem ktoś wszedł na korytarz i René prawie rzucił mi się w ramiona.

– Poczekaj chwilę – zająknął się Verlaque, pochylając się do przodu i wznosząc palec wskazujący. – Czy chcesz powiedzieć, że René właśnie miał ci pokazać Paula…

– Oui.

– Mówiłem ci, że to dobra historia – zawołał z kuchni Jean-Marc.