Uszyta z pragnień - Pamela S. Gold - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Uszyta z pragnień ebook i audiobook

Pamela S. Gold

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zdrada nigdy nie była tak kusząca…

Po bolesnym rozstaniu z ukochanym Lena postanawia odmienić własne życie. Zakłada więc jednoosobową agencję detektywistyczną, która specjalizuje się w ujawnianiu męskiej niewierności. Każda sprawa staje się dla trzydziestoczteroletniej kobiety nie tylko zawodowym wyzwaniem, ale także okazją do odkrywania swoich seksualnych pragnień i pikantnych fantazji. Jej świat przypomina od teraz mieszankę namiętnych romansów, niebezpiecznych przygód i gorzkich rozczarowań.

Czy spotkanie z niedawno poznanym Felixem, który zdaje się patrzeć na Lenę inaczej niż wszyscy, przerodzi się w coś poważnego? A może demony przeszłości powrócą w najmniej spodziewanym momencie i zniszczą kruchą nadzieję na szczęście?

„Uszyta z pragnień” to opowieść o pożądaniu i zdradzie, kobiecej sile i niegasnącej potrzebie bycia kochaną. Historia namiętna, prowokacyjna i pełna emocji – tak intensywna jak samo życie.

Pamela S. Gold — z pochodzenia Polka, która przed laty wyjechała na studia do Niemiec. Kraj ten spodobał jej się tak bardzo, że postanowiła zostać w nim na stałe. Nie zważając jednak na dokumenty oraz miejsce zameldowania, uważa się za obywatelkę świata. Uwielbia podróżować i odkrywać nowe, nieznane miejsca, a także wracać do swoich ulubionych, wcześniej poznanych zakątków. Przez lata pracowała w różnych międzynarodowych korporacjach, aż w końcu zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę i wcielić w życie plany związane z pisaniem powieści. Jest marzycielką i romantyczką, mimo to nie stroni od przyziemnych przyjemności. Wolny czas najchętniej spędza w gronie przyjaciół, spotykając się z nimi na kolacji w dobrej restauracji, na spektaklu w teatrze lub na imprezie. Wierzy, że najlepsze ciągle jest jeszcze przed nią. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 40 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Pola Nakło

Oceny
3,2 (6 ocen)
2
1
0
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jurnal

Z braku laku…

Jakoś tak wszystko na siłę,
00
klaudiaDianka

Z braku laku…

absolutnie nie w moim stylu ,zbyt sztywna zero humoru ...
00
mater0pocztaonetpl

Nie polecam

O co tu kaman?n
00
fakirek13

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
Rom81

Nie oderwiesz się od lektury

super książka polecam gorąco
00

Popularność




Tytuł: Uszyta z pragnień

Copyright © Pamela S. Gold, 2025

This edition: © Risky Romance/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025

Projekt graficzny okładki: Damian Niewczyński

Redakcja: Maja Jarnuszkiewicz

Korekta: Magdalena Mierzejewska

ISBN 978-91-8076-929-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/SKlareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

ROZDZIAŁ 1

Idę przez ciemny las świeżo wydeptaną ścieżką. Ktoś tędy niedawno się przedzierał. Błotnista ziemia poznaczona jest wieloma śladami, a resztki trawy po bokach dróżki są przygniecione i odgięte od środka na zewnątrz. Srebrzysty księżyc nieśmiało prześwituje przez korony drzew. W oddali widzę unoszący się z komina dym. Coraz intensywniej czuję zapach pieczywa, takiego jeszcze rosnącego w rozgrzanym piekarniku. Jestem już coraz bliżej chatki. Widzę ją niewyraźnie, ale wiem, że to na pewno jakiś drewniany dom. Nie z piernika, na szczęście – przebiega mi przez myśl.

Zmierzam nieubłaganie w stronę tej leśnej chałupki. Tylko czy na pewno chcę tam wejść? Mam pewne podejrzenia, że coś tu nie gra. Tym bardziej że zapach niczym z piekarni zmienił się nagle w nieprzyjemny odór szpitala. Zbliżam się jednak do uchylonych drzwi, ciągnięta przez nieznaną siłę. Tak, drzwi są uchylone, tylko kto przekręcił zamek? Popycham je lewą ręką i wchodzę do środka.

Przestępując próg, zdaję sobie sprawę, że właśnie wkroczyłam do swojego starego mieszkania, a przynajmniej wszystko jest tu urządzone tak jak w mieszkaniu, w którym żyłam na tyle długo, by to dobrze zapamiętać.

W przedpokoju omijam drewnopodobną komodę i szafę wolnostojącą, by się o te meble nie potknąć, co niegdyś mi się zdarzało. Podążam do kuchni. Wszystkie sprzęty są wyłączone. Nikt zatem nie mógł… Ech, ależ mylący był ten zapach wypiekającego się chleba. Wtem moim oczom ukazuje się otwarta do połowy szuflada ze sztućcami. Przechodzę obok, nie zważając na nią szczególnie. Nie dziwi mnie to specjalnie ani nie przeszkadza, że szuflada pozostaje otwarta. Wielkie mi rzeczy! Moje stopy niejako same prowadzą resztę ciała z kuchni do sypialni, w której centralnym punkcie stoi wielkie łóżko. To zdecydowanie moje ulubione pomieszczenie. Tam lubiłam przebywać najbardziej, nie sama, rzecz jasna.

Tym razem kładę się w łóżku solo. Nie mija kilka sekund, a moją uwagę przykuwa hałas z salonu, do którego udaję się czym prędzej. Widzę włączony telewizor, a kanały zmieniają się jak obrazki w kalejdoskopie, tyle że oprócz mnie nikogo tam nie ma, nikt nie operuje pilotem. Jak to więc możliwe…? Co tu się dzieje? I dlaczego w łazience świeci się światło?

Biegnę, a przynajmniej chcę jak najszybciej dopaść do łazienki, lecz nieduży w gruncie rzeczy przedpokój niemiłosiernie się wydłuża, jak w gabinecie krzywych luster, a moje kroki są spowalniane przez jakąś niewidzialną siłę. Rzuca mnie ona na łazienkowe kafelki w kolorze butelkowej, sosnowej wręcz zieleni, na których spoczywa nie kto inny, a Alexander, mój były, cały w gęstej, lepkiej brunatnej cieczy. O nie, to krew! A on leży i się nie rusza. Obok jego ciała, na wysokości szyi, znajduje się nóż. Cholera, ktoś musiał go wyjąć z otwartej szuflady w kuchni i…

Co tu się odpiernicza? Hej, obudź się, wstawaj i nie odpierdalaj mi tu teraz szopki! – wydzieram się niemo.

Alexander leży martwy w kałuży krwi.

– Biedny Alex, kto ci to zrobił i dlaczego? – zastanawiam się, wypowiadając te słowa na głos.

Patrzę na niego przerażona i jednocześnie czuję czyjś oddech na plecach. Szybko odwracam głowę, bojąc się, że teraz ja będę ofiarą. Ale nie! Przed oczami błyska mi odznaka policyjna. Niski, pucołowaty detektyw zadaje mi jakieś pytania, których kompletnie nie rozumiem, które nie mogą do mnie dotrzeć w pełnym brzmieniu. Jego głos nie może przebić się przez dźwiękoszczelną, niewidzialną kopułę. Robię więc głupkowatą minę, że nie wiem, o co biega. On chwyta mnie pod ramię, zakuwa w kajdanki i prowadzi przez wąski korytarz w świetle jarzeniowych lamp.

Obydwoje, on i ja, a dokładniej ja przed nim, a on za mną, wchodzimy do małego pomieszczenia, marnie oświetlonego dyndającą z sufitu prawie wypaloną żarówką.

– To teraz sobie porozmawiamy, paniusiu – dyszy śledczy, przyciskając mnie twarzą do ściany.

– Ale ja nie… Ja nic… Ja go tylko znalazłam leżącego na podłodze – zaczynam składać od razu wyjaśnienia.

– Uspokój się, raczej się już z tego nie wywiniesz – ostrzega grubasek, ale jego słowa zostają przerwane przez dźwięk otwieranych drzwi, w których pojawia się inny – wysoki, łysy, umięśniony i lekko niedogolony – policjant, w żołnierskich słowach nakazujący tamtemu detektywowi opuścić pokój kontroli osobistej.

– Szef chce cię widzieć. – Wysoki gliniarz przekazuje krótki i konkretny komunikat koledze po fachu i dorzuca, puszczając do mnie oczko: – Ja się nią zajmę.

– Zawsze musisz mi wejść w paradę – mruczy tłuścioszek pod nosem i wychodzi.

– Ja naprawdę nie… – wyduszam z siebie.

– Ćśśś… Nic nie mów i niczego się nie bój, ze mną nie stanie ci się nic złego – przerywa mi przystojniak w mundurze, zasłaniając prawą dłonią moje usta, a lewą kładąc mi na piersiach.

Stoję cały czas twarzą do ściany, nieruchoma bardziej z podniecenia niż ze strachu.

– Co teraz? – rzucam pytająco, poddając się coraz silniejszemu dotykowi w różnych miejscach na moim ciele.

– Och, Lena… Przecież dobrze wiesz, co będzie. Zrobię to, o czym od dawna marzyłaś. Dam ci coś, czego nie dał nikt wcześniej – słyszę w odpowiedzi.

W ciągu kilku sekund znikają ze mnie kolejne części garderoby. Bluzka, biustonosz, dżinsy. Zostaję w samych stringach. Mundurowy, już z rozpiętą koszulą, ale wciąż w spodniach, przywiera do mnie całym ciałem. Czuję ogromnego, twardego penisa ocierającego się o moje pośladki, to o lewy, to o prawy, to znów znajdującego się między nimi. Czuję kutasa, który próbuje się do mnie przedrzeć przez materiał spodni policjanta. Och, jaki jest nabrzmiały! Oblizuję i przygryzam wargi z nadzieją, że niebawem poczuję go całego w sobie. Niech mnie rozdziera! – kołacze mi się w głowie.

Nagle policjant obraca twarzą do siebie. Patrząc w moje oczy, wlepiając we mnie spojrzenie błękitne niczym nieskazitelnie czyste jezioro, wkłada palce między moje nogi. Przez krótką chwilę, kiedy mogę złapać oddech, stękam cichutko. Wtedy on klęka przede mną i rozrywa mi stringi, które bezceremonialnie, a jednocześnie bezgłośnie lądują na ziemi, przy moich stopach. Nadal nic nie mówiąc, trzymając mnie za tyłek, bym przypadkiem nie straciła równowagi, zanurza głowę między moje uda. Jego język wędruje po moich intymnych okolicach szybko, namiętnie i nerwowo, jakby nie chciał niczego stracić. Przeczuwam, że wkrótce to wszystko się skończy, choć wcale tego nie chcę. Niech trwa to jeszcze chwilę, może dwie… Czubkiem języka mężczyzna dotyka mojej łechtaczki. Liże mnie, z każdym ruchem zwiększając intensywność moich doznań. Jego gorące, rozgrzane usta i język są tak zachłanne jak wygłodniały pies dobierający się do kości.

– Nie przestawaj… – szepczę błagalnym tonem, wyginając się w łuk, cały czas mając przymknięte powieki.

– Dobrze ci? – pyta dziwnym głosem.

– Nie może być lepiej! – odpowiadam i w tym samym momencie otwieram oczy, bo coś mi nie gra w tym pytaniu. Coś jest nie tak. Głos należy przecież do kogoś innego. To na pewno nie jest głos mundurowego ciasteczka – uzmysławiam sobie natychmiast. Co więc robię, nie myśląc za wiele i zbyt długo? Łapię jego głowę, odrywam od swojego łona i… No tak, nie myliłam się. W rękach trzymam łeb tego niziutkiego, grubiutkiego detektywa.

– Gotowa na więcej doznań? – pyta on i gapi się na mnie malutkimi, szczurzymi oczkami, cmokając, w jego mniemaniu, zachęcająco. Z jednej strony nie mogę na niego patrzeć, a z drugiej – ciężko mi odwrócić wzrok.

– Jak to możliwe? – zaczynam krzyczeć i odrywam mu głowę, jakbym wyrywała chwast. Ten wstrętny łeb, nadal w moich rękach, zaczyna się perliście śmiać.

– Nie uwolnisz się ode mnie! – syczy głowa. Próbuję ją odrzucić w kąt, ale ta uparcie trzyma się moich dłoni, jest do nich przyklejona. Płaczę. Łepetyna tłustego gliniarza pokazuje mi czarny język, który zmienia się w węża próbującego mnie ukąsić. I wtedy…

*

Budzę się gwałtownie, szeroko otwierając oczy. Jestem cała spocona, mimo że spałam naga, odkryta. Skłębiona kołdra leży koło łóżka. Musiałam ją zrzucić na podłogę w którymś momencie tego porąbanego snu – tak sobie myślę.

Dawno już nie śniły mi się takie dziwactwa.

Chce mi się pić, więc biorę do ręki butelkę mineralnej, stojącą na szafce nocnej, i piję prosto z gwinta. Teraz, z rana, tuż po przebudzeniu, nie muszę przecież zachowywać się jak dama, jestem u siebie, nikt na mnie nie patrzy, zatem nie obowiązują mnie żadne konwenanse czy jakaś wymuszona elegancja. Mogę robić, co chcę i jak chcę. I już. I dobrze.

Zanim na serio zabiorę się do życia, do ogarniania rzeczywistości, włączę laptopa i wejdę na pierwszą lepszą stronę z sennikiem online, żeby sprawdzić, czy głupoty, które mi się śniły, mają jakiekolwiek znaczenie. Nie żebym robiła to jakoś często. Zdarza mi się sprawdzać znaczenie snów naprawdę rzadko, ale nagromadzenie zdarzeń, w których brałam udział ostatniej nocy, nagromadzenie tylu emocji zafundowanych mi przez mój mózg w fazie REM nie dawałoby mi spokoju w ciągu dnia.

Zaczęło się od spaceru po lesie. Wpisuję zatem w sennikową wyszukiwarkę słowa „las” i „spacer po lesie”. Pojawia się sugestia, że powinnam oderwać się od trosk codzienności, poszukać innej siebie, a ponadto wychwytuję informację, że prawdopodobnie będę miała do podjęcia jakąś ważną decyzję i muszę być gotowa na zmiany. Przez chwilę zastanawiam się, co takiego może mnie spotkać i czy rzeczywiście będę miała na to wszystko jakiś wpływ.

Chyba na razie nie mam się za bardzo czym przejmować.

Szukam dalej. Czas na sprawdzenie wyrażeń: „śmierć byłego partnera”, „oskarżenie o zabójstwo”. Tu czytam, że najprawdopodobniej odczuwam emocjonalną pustkę w związku, który od jakiegoś czasu już praktycznie nie istnieje. Czy to prawda? Cóż, pustkę odczuwam, w rzeczy samej, ale nie w związku, tylko po jego zakończeniu. W sumie nie jestem zaskoczona tą diagnozą. Poza tym pojawia się prognoza mówiąca, że wytknę komuś jego złe uczynki. Gdybym dzisiaj spotkała Alexandra, nie zabrakłoby mi języka w gębie i powiedziałabym mu, co myślę o nim i o tym, co zrobił. Na tę chwilę jednak nie chcę roztrząsać tego, co się stało. Jak mówią, trzeba patrzeć w przód, nie za siebie.

Wracając do sennika. Został mi jeszcze „seks z policjantem”. Wpisuję i czekam, i… Ech, nie ma możliwości znalezienia tego hasła, rozdzielam je więc na dwa: „seks z nieznajomym” oraz „policjant”, a konkretnie: „zostać zrewidowanym przez policjanta”. Wszystkie objaśnienia próbuję połączyć do kupy. Z jednej strony dowiaduję się, że ogarnia mnie strach przed przyszłością, który może przekreślić moje dotychczasowe plany i marzenia, a z drugiej – że pójdę na ustępstwa wobec przyjętych przez siebie zasad, ugnę się, by zapewnić sobie lepszą przyszłość. Jaki będzie finał? Tego nie wiem i chyba nie wie tego nikt. Scenariuszy jest wiele. Jaka będzie moja przyszłość, zależy w dużej mierze ode mnie, od tego, co sobie założę i w jakim kierunku podążę, ale – powiedzmy sobie szczerze – pozostaje kilka, może kilkanaście procent, które będą wynikiem działań otoczenia i zwykłego szczęścia. Nie chcę sobie tym teraz zaprzątać głowy.

Wyłączam laptopa i idę się ogarnąć.

Najpierw muszę wziąć prysznic – postanawiam. Wchodzę do łazienki i odkręcam kurek z gorącą wodą. Tylko gorącą. Lubię ten moment, kiedy stawiam stopy w rozgrzanym brodziku, a spływająca z deszczownicy woda wręcz parzy moją skórę. Dłuższą kąpiel funduję sobie wieczorem, rzecz jasna. Rano nie mam tyle czasu na wodny relaks, na moje domowe spa, więc momentalnie zmieniam strumień na letni, w końcu na całkowicie zimny, który ostatecznie mnie dobudzi – przynajmniej taką mam nadzieję – że dobudzi, a także doda pozytywnej energii i zachęci do działania.

Gdy otworzyłam oczy, zastanowiłam się, czy dziś jest dzień wolny od pracy, czy też roboczy, bo zapomniałam nastawić budzik. Mimo że zwykle wstaję sama z siebie około siódmej, w dni pracujące z przyzwyczajenia ustawiam poranny alarm na kwadrans przed pełną godziną, w moim wypadku – właśnie przed siódmą. Wczoraj wieczorem jednak o tym zapomniałam. A może nie? – biłam się z myślami. Oprzytomniałam dopiero w chwili, kiedy spojrzałam na komórkę. No tak, środa. Dla mnie to bez wątpienia najgorszy dzień w całym tygodniu. Dzień pomiędzy. Co przez to rozumiem? Nic innego jak – pomiędzy weekendami. Bo jeden z nich daleko za nami, człowiek zdążył już zapomnieć, co robił w niedzielę, a do kolejnego weekendu jeszcze trochę, całe trzy dni. Owszem, niektórzy twierdzą, że „środa minie – tydzień zginie”, ale mnie to jakoś nie przekonuje. Zresztą zawsze wolałam powiedzenie „środa – dzień loda”. Pruderyjnym paniom w podeszłym wieku, szczególnie z patokatolickiej Polski, mogę się wydać nieco wulgarna, ale nic na to nie poradzę, że lubię penisy, wystarczyłby jeden, a że teraz, od jakiegoś czasu, brakuje mi nawet tego jednego, zaczynam się coraz bardziej pogrążać i grzeszyć myślą, mową… Och, jak chciałabym wreszcie zgrzeszyć uczynkiem…

Lecz póki co, muszę stawić czoła szarej rzeczywistości.

Otwieram lodówkę, niemal pustą, w której znajduję jogurt naturalny. Sprawdzam datę ważności. Nada się. Przelewam go do miseczki, wkrajam banana i zjadam szybko, bo czasu coraz mniej, a muszę zdążyć na Stadtbahn, czyli, hmmm… To coś w rodzaju szybkiej kolei miejskiej, czasem kojarzonej z tramwajem, a innym razem z metrem. Dla mnie, mieszkającej w Dortmundzie od dłuższego czasu, Stadtbahn to po prostu Stadtbahn.

Dobra, czas zrobić szybki make-up. Wiem, że niektóre laski spędzają godziny przed lustrem, dopracowując swój makijaż do absolutnej perfekcji, ale ja jakoś nie mam do tego wszystkiego cierpliwości. Baza, krem, korektor, puder, odrobina tuszu, błyszczyk i gotowe. Sorry, dziewczyny, nie chcę przynosić wam wstydu, ale jestem bardziej z opcji „funkcjonalnie i komfortowo”, a nie „na bogato i z wybiegu”.

Przed wyjściem z mieszkania mam jeszcze kilka minut, żeby hasłowo zapisać ostatni sen w moim czerwonym notesie, w którym umieszczam ważne chwile lub zdarzenia. Do tej pory nie znalazł się w nim żaden sen, ale nie opuszcza mnie dziwne przeczucie, że ten konkretny, ten z ostatniej nocy będzie miał jakiś związek z moją przyszłością. Może nie sam sen, ale znaczenia pewnych obrazów, szczególnie te urywki, te przebłyski, które mówią o jakichś zmianach w życiu.

Wyciągam notes z szuflady z bielizną. Trzymam go tam dlatego, że nie chcę, mimo że mieszkam teraz sama, by trafił w niepowołane ręce, na przykład gości, którzy mnie czasem odwiedzają. Albo w ręce faceta, którego sobie akurat sprowadzę na noc. Albo choćby w łapska złodzieja, któremu przyjdzie do głowy obrabować moje mieszkanie. Ten notes to dla mnie jedna z najcenniejszych rzeczy. Na tych kartkach jestem zapisana cała ja, bez ubarwień, prawdziwa, bez make-upu.

Oprawiony w czerwoną skórę zeszyt otwieram przez przypadek na jednej z pierwszych stron. Pamiętnik zaczęłam prowadzić tuż przed pandemią, czyli wtedy, kiedy poznałam Alexandra. Wtedy, kiedy moje życie nabrało jaskrawych barw, które – głupia, miałam nadzieję – nie wyblakną już nigdy. Na otwartej stronie rzuca mi się w oczy wpis z jednej z naszych niezapomnianych podróży.

*

Lizbona, czerwiec 2019

Nasza pierwsza wspólna podróż. To był niesamowity wyjazd. Wcześniej nie przypuszczałam w najśmielszych snach, że spotkam kogoś, z kim będę miała możliwość realizacji wszystkiego, o czym tylko mogłabym zamarzyć.

Decyzja o wycieczce do stolicy kolorowej Portugalii była bardzo spontaniczna. Działaliśmy ekspresowo. Bilety lotnicze i nocleg załatwiliśmy chyba w godzinę, a tydzień później siedzieliśmy już na pokładzie boeinga w drodze do Lizbony.

Sam pobyt – magiczny. Tak, to była magia w czystej postaci. Nie wiem, co o tym sądzi mój kochany Alex, ale wydaje mi się, że też był zadowolony z wyjazdu. Bo jakże można nie zakochać się w tym zaczarowanym, pełnym barw, zapachów i smaków mieście, w dodatku będąc tam z najlepszą na świecie osobą, jaką kiedykolwiek poznałam? Krążąc dniem i nocą krętymi dróżkami dzielnic Alfama i Baixa, czuliśmy się jak w bajce. I, ach, te place non stop tętniące słodkim, beztroskim życiem, zwłaszcza ten najbardziej oblegany – Praça do Comércio! Zdobyliśmy razem zamek Świętego Jerzego, zaliczyliśmy przejażdżkę Elevador de Santa Justa, zwiedziliśmy kilka kościołów i katedr, lecz maksymalnie zauroczyło nas Belém ze swoją wieżą oraz klasztorem hieronimitów, obok którego w legendarnej kawiarni zjedliśmy oryginalne, przepyszne pastéis de nata. To wszystko było nasze. Chłonęliśmy miasto wszystkimi zmysłami.

W ostatni dzień wybraliśmy się do baśniowej Sintry, gdzie trochę się zagapiliśmy, wyobrażając sobie nas w pałacowych wnętrzach, i o mało, a byśmy nie zdążyli na nasz powrotny lot…

*

Skończyłam czytać i pomyślałam: „oh my gosh, jaka ja byłam w nim zakochana”. A on we mnie. Bez dwóch zdań. Wtedy chyba żadne z nas nie przypuszczało w najczarniejszych myślach, że te cudowne chwile da się tak zwyczajnie odciąć grubą kreską i zmienić życie o sto osiemdziesiąt stopni.

Powinnam już wyjść pięć minut temu. Mam nadzieję, że nie spóźnię się do pracy. Do swojej nudnej, żmudnej pracy księgowej w firmie spedycyjnej. Związek z Alexandrem dodawał sporo kolorytu do szarości dnia codziennego. Teraz została mi tylko ta szarość.

Wychodzę na zewnątrz, zostawiając za sobą pustkę.

Zastanawiam się, czy mieszkanie, które zamykam na klucz, żyje swoim życiem pod moją nieobecność. Czy w rozgrzebanej pościeli nie kłębią się jakieś niezbadane emocje, dopiero co narodzone, jeszcze nierozbudzone w niczyjej świadomości? Czy w mojej małej kuchence czajnik stojący na blacie, mikrofalówka, piekarnik i inne sprzęty nie sprzysięgają się właśnie przeciwko ciszy i nie uruchamiają mimowolnie? Czy kran i prysznic w łazience nie zaczynają ronić łez z powodu osamotnienia?

Moje mieszkanko…

Kiedy postanowiłam je wynająć, nie sądziłam, że polubię je tak bardzo. Zaledwie jeden pokój z kuchnią i łazienką, ot, taka zwykła kawalerka. Bo niepotrzebna mi w gruncie rzeczy większa przestrzeń, zdecydowałam. Urządziłam je po swojemu. W malutkim przedpokoju znajdują się jedynie szafa i lustro oświetlane po brzegach. W pokoju, oprócz sporego łóżka, idealnie pasującego do wnęki po przeciwległej stronie wobec przestronnego okna, na prostopadłej ścianie stoi regał z książkami i durnostojkami, które zwykle dostawałam w prezencie z różnych okazji. Obok regału ustawiona jest przecierana biała drewniana komoda, taka w stylu vintage. Mebel ten udało mi się upolować na jakiejś internetowej aukcji po naprawdę korzystnej, śmiesznej wręcz cenie. Na komodzie postawiłam sobie niewielkich rozmiarów telewizor, by mieć jakiś kontakt ze światem. Tak, wiem, że w dzisiejszych czasach wszechobecny internet zapewnia nieprzerwane połączenie nie tylko ze światem, ale z całym kosmosem, lecz – jak większość ludzi, tak mi się przynajmniej wydaje – od dzieciństwa jestem po prostu przyzwyczajona do tradycyjnego odbiornika TV. Czy ja go w ogóle wyłączyłam? Zawsze to robię, więc i tym razem chyba nie zapomniałam o tak prozaicznej czynności. Nieważne… Na czym to ja skończyłam? Ach… Pod oknem ustawiłam pudła, w których trzymam różności wszelkiej maści, włącznie z bielizną, a do kąta przylegającego do kuchni wcisnęłam drugą szafę, bo wiadomo – w jednej ciężko pomieścić całą garderobę, którą i tak co jakiś czas odświeżam, pozbywając się starych, nienoszonych ubrań, z których ktoś inny, bardziej potrzebujący, może przecież skorzystać. W centralnym punkcie pokoju umiejscowiłam stolik oraz taboret i fotel. A za szafą upchnęłam dwa rozkładane krzesła, w razie wizyty większej liczby gości. Większej, czyli maksymalnie trzech osób, nie licząc mnie samej. Wstając od stołu, mam niecałe dwa metry do kuchni i łazienki. Wszystko w zasięgu ręki.

Takie w istocie jest to moje mieszkanie. Ciasne, ale własne, jak to mówią. Z tą własnością – wiadomo, póki je wynajmuję, dbam o nie, płacę i tak dalej, mogę mówić, że moje, chociaż jego prawną właścicielką nie jestem. Swoją drogą, nie wiem, czy kiedykolwiek będzie mnie stać na kupno rzeczywiście własnego mieszkania…

Jeszcze dwa przystanki i wysiadam.

*

W pracy przebimbałam cały dzień. Za tydzień zaczyna się najgorszy okres w roku, czyli grudzień. Najgorszy chyba nie tylko u nas, ale w każdej firmie. Dzyń, dzyń, dzyń, już dzwonią dzwonki sań. Dlatego dziś wrzuciłam na luz. Zbieram energię przed początkiem ostatniego, świątecznego miesiąca roku 2024.

W drodze do domu zrobiłam szybkie i małe zakupy. Małe, bo coś większego do jedzenia zamówię sobie z dostawą. Może ramen? Tak. Amen.

Pogoda dziś nie dopisuje za bardzo. Na zewnątrz jest jakieś siedem stopni Celsjusza, ale przynajmniej nie pada ani nie wieje za mocno. Opatulona kaszmirowym szalem, mam jeszcze dosłownie kilkadziesiąt metrów do swojego bloku i właśnie wtedy dopada mnie myśl, że przy takiej aurze, przed nadciągającą zimą dobrze by było mieć jednak kogoś, do kogo można by się przytulić. Zresztą nie tylko w mroźne dni. Zawsze. Na wieczność.

Potrzeby seksualne mogę zaspokoić wibratorem, ale tu chodzi o coś zupełnie innego. O bliskość, której nie zapewni obrotowo-posuwiste silikonowe urządzenie napędzane silnikiem elektrycznym, służące do masturbacji i tylko masturbacji, niczego więcej. Chwile przelotnych cielesnych doznań mogę sobie zapewnić w każdym momencie dnia i nocy każdej pory roku.

A na dłuższe chwile czułości, kiedy wtulę się w tę wyjątkową męską przestrzeń między pachą a sutkiem, objęta silnym ramieniem, kiedy będę mogła się uspokoić, ukoić zapachem samczej skóry, czuć pod zlęknionym policzkiem wzniesienia i opadania umięśnionej klatki piersiowej wywoływane spokojnymi, lecz pewnymi oddechami i trwać w tym absolutnym, harmonijnym obezwładnieniu – na te chwile będę jeszcze musiała poczekać. Może być też tak, że nigdy nie nadejdą. Że już dane mi było poznać ten smak i ktoś na górze, ktoś wszechwładny, uznał, że nie zasługuję na więcej.

Tak bardzo pragnę kochać i być kochaną. Pragnieniem miłości szyję suknię swojego losu. Chciałabym, żeby była długa, niezwykle długa, ale żeby dobrze leżała, nie uwierała, przetrwała każdy gwałtowny ruch, nie plamiła się, żebym mogła ją nosić przez lata, nie przejmując się, że zniszczy się w praniu, w wirze życia. Już prawie… Prawie udało mi się ją skończyć, gdy byłam tak niemiłosiernie szczęśliwa i spełniona w związku z Alexandrem. Aż tu nagle strzelił jeden szew i suknia rozpruła się całkowicie, w drobne niteczki ginące na wietrze, w zawierusze przeszłości napędzanej marzeniami o lepszym jutrze.

Zamyśliłam się. Stanęłam przed wejściem do bloku niczym dziecko we mgle, zapomniawszy chwilowo kodu do bramy. Zaraz… Jaka była kolejność cyfr? Well, well, już doznaję olśnienia i przypominam sobie wryty głęboko w pamięć ciąg cyfr. Wciskam po kolei sześć pól na panelu dotykowym i słyszę charakterystyczne brzęczenie, dające znak, że mogę pchnąć do wewnątrz metalowe skrzydło włazu do betonowej jaskini anonimowych niewolników systemu… Chyba pojechałam po bandzie. Miało być poetycko, wyszło tandetnie. Dodatkowo w głowie od razu zagrała mi melodia starej, acz nieśmiertelnej piosenki Martyny Jakubowicz W domach z betonu nie ma wolnej miłości…

Chciałabym nie myśleć. Albo przestać myśleć. Byłoby mi łatwiej, gdybym mniej myślała, tak sądzę.

Mój częsty, chyba nieco trudny do zmiany, bajroniczny nastrój na pewno wynika, przynajmniej w jakiejś części, z pustelniczego trybu życia, który akurat prowadzę. Bo chociaż przebywam wśród ludzi, pracuję z nimi, żyję obok nich, po sąsiedzku, trochę na własne życzenie pozostaję odludkiem. Nawet to lubię. Nieustannie odnoszę wrażenie, że ta moja wewnętrzna pustka staje się powoli bezkresna. Bo co dnia wmawiam sobie, że to jeszcze nie czas, by zbliżyć się do kogoś nieco bardziej, by rozpędzić serce, które jeszcze nie ochłonęło wystarczająco po tym, co mnie spotkało. Ciągle nie jestem gotowa na związek czy nawet zażyłą przyjaźń, o ile w ogóle jest możliwa męsko-damska przyjaźń, nawet połączona z seksem, ale bez wchodzenia sobie z buciorami w życie. Sama nigdy wcześniej jej nie doświadczyłam, ale wierzę, że jeśli dwie strony będą chciały zbudować taką więź, może się to udać. A może najlepiej byłoby wejść w relację fuck buddies? Bez żadnych deklaracji, bez budowania psychicznych związków, nie uzależniając się od siebie w żaden sposób. De facto bez żadnych konsekwencji, przy zachowaniu zdrowego rozsądku, ma się rozumieć. Pozostaje jeszcze związek poliamoryczny… Opcji jest wiele, ale która z nich okaże się jakimś rozwiązaniem? Kurczę, nie wiem… Być może żadna.

Jestem rozchwiana.

Z jednej strony sama radzę sobie niby doskonale. Z drugiej – w głębi duszy mam potrzebę dzielenia się z kimś codziennością, zarówno radościami, jak i troskami, także swoim – co by nie mówić – wygłodniałym ciałem. Brakuje mi zapachu innej osoby, który zmieszany z moim własnym utworzyłby rajski, specyficzny bukiet, soczysty mikroklimat, jedyną w swoim rodzaju, nadzwyczajną, niepowtarzalną atmosferę pożądania i spełnienia zarazem. Zastanawiam się tylko, czy… Czy gdzieś tam czeka ktoś za horyzontem? Jeśli czeka… Gdzie ten horyzont się w ogóle kończy? Czy się kończy? A jeśli zamajaczy to widmo uczucia, jeśli ktoś tam się pojawi, czy będzie pragnął tego samego? Nie skreślam w myślach żadnej opcji, zdecyduję się wziąć to, co przyniesie mi los. Czy będę się czuła wreszcie spełniona? Trudno jednoznacznie orzec. Może całkiem. Może połowicznie. Ciągle nawiedza mnie myśl, dziwne przekonanie, że biorę udział w niekończącej się grze, w której – kto wie? – być może nigdy nie zdobędę głównej nagrody.

Siadam w fotelu, nie zdejmując kurtki, a jedynie ściągając leniwym ruchem szal, który zostaje na oparciu. Cały czas mam w głowie ten sen. Las, Alexander, zbrodnia, detektyw, uniesienie… Cały czas zadaję sobie pytanie: dlaczego Alexander mi to zrobił?

Jeszcze na początku tego roku wydawało się, że wszystko jest w porządku. Nic nie zapowiadało katastrofy w naszym związku. Jak dziś pamiętam rozmowę, której oddaliśmy się tuż po imprezie sylwestrowej. Wróciliśmy wtedy nieco wstawieni, aczkolwiek pełni optymizmu i nadziei. Tuż po przekroczeniu progu naszego wspólnego gniazdka życzyliśmy sobie, by nie nawiedziła nas kolejna pandemia, by skończyły się wszystkie wojny, by miłość ogarnęła cały świat. Obdarowywaliśmy się niezliczonymi pocałunkami i pieszczotami. Otwieraliśmy nowy rozdział oznaczony liczbą 2024.

Z tym nowym początkiem, widocznym w szczególności na kartkach kalendarza, oddawaliśmy się sobie z intensywnością sięgającą zenitu. Kochaliśmy się dosłownie wszędzie. Nie było tak, że któraś ze stron naciskała tę drugą. Nie musieliśmy się specjalnie namawiać. Podskórnie wyczuwaliśmy u siebie momenty podniecenia. Chcieliśmy tego obydwoje i we dwójkę byliśmy ze sobą niezwykle kompatybilni. Alexander i ja. Nikt nikogo do niczego nie przymuszał, nie wywierał presji. Wszystko było tak spontaniczne! Pragnęliśmy coraz więcej, coraz mocniej. Zanurzaliśmy się w siebie coraz głębiej.

Mówi się, że tonący brzytwy się chwyta. Dziś wiem, że to był jego sposób. Ja w głębi serca czułam tylko radość.

*

– Może polecimy do Wenecji na walentynki? – zaproponował Alexander pewnego wieczoru, kiedy leżeliśmy wtuleni w siebie na sofie przed telewizorem.

– Wiesz, że spełnię każde twoje życzenie.

– Musimy tylko zarezerwować przeloty i noclegi.

– To zabierajmy się do roboty – stwierdziłam ochoczo, doskakując jednym susem do komputera w celu wyszukania korzystnych połączeń i zakwaterowania.

Nie minęły dwa tygodnie, a już siedzieliśmy w samolocie do Włoch. Dzień zakochanych, czternasty dzień lutego, spędziliśmy w iście romantycznej, cukierkowej atmosferze, pijąc podwójne espresso na placu Świętego Marka, pływając gondolą po Canal Grande, a kończąc na wykwintnej pięciodaniowej kolacji w topowej, jednej z najdroższych restauracji miasta na wodzie, Ai Mercanti.

– Zaskoczyłeś mnie – wyznałam po deserze.

On zdecydował się wówczas na niemalże milowy krok.

– To nie wszystko.

– A co jeszcze dla mnie szykujesz?

W tej chwili wstał i wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwa bilety do Teatro La Fenice – zarezerwował dwa miejsca w loży na operę Turandot Giacoma Pucciniego.

– Przecież to moja ulubiona… – Omal nie zemdlałam z radości.

– Przecież wiem – uciął mój ukochany.

Gdyby nie jego praca i moja praca, pewnie byśmy się nie rozdzielali ani na chwilę. Bo gdy byliśmy razem, świat wokół nas piękniał, wszystko stawało się łatwiejsze, a przyszłość, którą bez najmniejszych wątpliwości zamierzaliśmy dzielić ze sobą, jawiła się nam naprawdę kolorowo. Bez wahania rozmawialiśmy o ślubie, dzieciach, zakupie domku z ogródkiem; przegadywaliśmy te wszystkie sprawy, które u innych par często powodują spory, są trudne, a niekiedy spędzają sen z powiek. My świadomie planowaliśmy jutro. Nie baliśmy się niczego, co może przynieść los.

Nasze eldorado miało trwać w nieskończoność.

ROZDZIAŁ 2

Do świąt Bożego Narodzenia coraz bliżej. Jeśli dobrze liczę, zostało dwanaście dni do Wigilii. Niecałe dwa tygodnie. To niezbyt dużo czasu na zakupy, sprzątanie, gotowanie, generalnie – skrupulatne ogarnianie tego całego bajzlu, jaki ludzkość tworzy na własne życzenie. Więc gdy tylko w sklepach pojawiły się pierwsze czekoladowe mikołaje, podjęłam decyzję, że kompletnie nie chcę się tym przejmować. Ani trochę! W tym roku nie będzie to dla mnie szczególny, wyjątkowy, świąteczny czas, nie zamierzam przywiązywać wagi do tego, co kupię i co zrobię przed dwudziestym czwartym grudnia. Po prostu nie chcę poddawać się tej ogólnoświatowej gorączce świątecznej.

Szczerze powiedziawszy, okres ten nigdy nie kojarzył mi się zbyt dobrze. Gdy widziałam dzieci z rodzicami, całe rodziny pogrążone w zakupowym szale, uśmiechnięte od ucha do ucha, krążące po centrach handlowych z pełnymi wózkami, koszykami wypchanymi po brzegi różnorakimi podarkami, gdy kątem oka łapałam ich radość, było mi zwyczajnie smutno i czułam ogromną tęsknotę za tym, czego ja sama nigdy nie miałam. Bo nigdy nie byłam z mamą ani tatą na przedświątecznych zakupach. Tak naprawdę nigdy nie dane mi było spędzić prawdziwie rodzinnych świąt. Wszyscy ci, którzy byli blisko, którzy byli przy mnie, zawsze starali się w jakiś sposób stworzyć bożonarodzeniową atmosferę, z choinką, prezentami, dobrymi potrawami, stołem pachnącym domowymi ciastami, ale… Ale zawsze czegoś brakowało. Tej iskry rodzicielskiej miłości. Tak, mamy i taty brakowało mi przede wszystkim w czasie zimowych świąt.

Poza tym chyba od dziecka odczuwam w tym okresie przebodźcowanie, przed którym siłą rzeczy trudno się komukolwiek z nas obronić. Wszechobecne choinki, ozdoby, lampki, grubi oszuści w czerwonych wdziankach i z białymi brodami, rozświetlone centra miast, wiosek i miasteczek, promocje spadające z nieba jak puszysty śnieg, wymuszone uśmiechy, chichy, ochy i achy, dudniące wszem wobec Last Christmas i All I Want for Christmas Is You… Co za dużo, to niezdrowo. A dla mnie w tym czasie zawsze było za dużo. Za dużo przepychu, przesytu i w ogóle prze… Od początku listopada za dużo bodźców czai się na nas na każdym rogu publicznego życia. Rozumiem, że są ludzie, którym w to graj, i nie chciałabym nikogo urazić swoją myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem, ale ja się po prostu na to nie piszę. Najchętniej zaszyłabym się w tym czasie pod kocem, bo – co więcej – boję się, że zacznie mi się to wszystko śnić.

Chociaż ostatnio nic mi się nie śni. Albo nie pamiętam swoich snów przez nadmiar świątecznych emocji w ciągu dnia i zwykłe przemęczenie jawą.

Może to dobrze. Bo tamten sen też do mnie nie powrócił… O leśnej chatce, która okazała się moim dawnym domem, gdzie dokonano straszliwej zbrodni na moim byłym, o co zresztą posądzono mnie, ech, a wszystko to z niewyjaśnionych przyczyn skończyło się gorącą sceną seksu z przystojnym policjantem, który w ostatniej chwili przed przebudzeniem zamienił się jak gdyby nigdy nic w obleśnego detektywa. Na jakiś czas wyrzuciłam ten sen z głowy. Może podświadomie uznałam, że nie chcę więcej wspominać Alexandra.

Dziwne, że właśnie teraz sobie to przypomniałam. To, co zdarzyło się we śnie i samego Alexa, jak zwykłam go nazywać. Wrócił w mojej pamięci pewnie przez świąteczny klimat. Bo ostatnie święta, te sprzed roku, spędzone nie z kim innym jak z Alexandrem, były wyjątkowe. Cóż, były to najbardziej niesamowite święta w moim życiu. Jedyne, o jakich wcześniej mogłam tylko zamarzyć…

*

Alexander, kiedy go poznałam, czyli sześć lat temu, był tuż przed pięćdziesiątką. Muszę jednak uczciwie powiedzieć, że czas działał wówczas na jego korzyść. I coś czuję, że nadal działa, choć dzisiaj bliżej mu już do szóstki z przodu.

To mężczyzna, który może przyciągać uwagę i podobać się niejednej kobiecie, bo jest – trzeba to przyznać – jak wino; im starszy, tym lepszy. Z roku na rok zdobywał coraz większe doświadczenie i wydaje mi się, że z wiekiem zyskał nie tylko dojrzałą, szlachetną urodę, ale też wyzwolił w sobie, uwolnił z wnętrza trudny do opisania, bliżej nieokreślony magnetyzm.

Jest wysokim szatynem, lekko siwiejącym po bokach, o atletycznej sylwetce, którą zawdzięcza w miarę regularnym treningom i aktywnemu trybowi życia, co facetom w jego wieku zdarza się nie tak znów często. Ba! Jest wprost przeciwnie. Nie mówię, że wszyscy, ale większość – podkreślam tu słowo „większość” – mężczyzn po czterdziestce generalnie jest – jakby to ująć – cieleśnie zaniedbana. Jakby tego było mało, łysieją lub całkiem siwieją, a poza tym nierzadko brzydko pachną, albo ujmę to dosadniej – śmierdzą. I nie dość, że – błędnie przekonani o swojej zajebistości – paradują bez pardonu z wiszącymi, dyndającymi brzuchami po ulicach, co niestety odstręcza kobiety, to jeszcze w kategorii „wielkość” poza tymi brzuchami nie mają się za bardzo czym pochwalić, a ich libido spada do zera, jeżeli już nie jest na minusie, pod kreską. Raczej się więc nie pomylę, jeśli stwierdzę, że Alexander znajduje się w tej lepszej mniejszości, że jest zupełnym przeciwieństwem powszechnie przyjętego stereotypu.

A gdyby zrobić zbliżenie na twarz Alexandra, jak w filmie… Jego twarz zdradza oznaki dojrzałości, a błękitne oczy przyciągają spojrzenia głębią i spokojem. Zaś gęste, muśnięte srebrzystą siwizną włosy oraz starannie przystrzyżony zarost zdecydowanie podkreślają jego męskość i elegancję. Co do ciuchów… Zawsze ubierał się z klasą – we wszystkim, czego by na siebie nie włożył, czy będzie to sweterek w serek w stylu smart casual, czy dobrze skrojony garnitur, czy nawet zwykły dres, i w każdej sytuacji potrafi wyglądać imponująco. Do tego dodajmy subtelny zapach wyszukanych perfum, takich z górnej półki.

Gdyby znów spojrzeć głębiej, nie tylko powierzchownie, bo – jak się mówi – w końcu nie szata zdobi człowieka, Alex jest człowiekiem o silnej osobowości, pewnym siebie, ale nie jakimś przesadnie dominującym. Potrafi słuchać, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie na początku. Co jeszcze? Bywa duszą towarzystwa; ma błyskotliwe poczucie humoru i naturalną, wydaje się, że wrodzoną, ale w istocie zakodowaną od małego, kulturę osobistą. W wolnym czasie, którego paradoksalnie nie ma za wiele, oddaje się swoim pasjom, z których fotografia jest zdecydowanie na pierwszym miejscu. Poza tym stara się regularnie biegać i chodzić na siłownię, traktując sport jako sposób na utrzymanie równowagi ciała i ducha, ale o tym już było… Lubi muzykę, która towarzyszy mu nieodłącznie niemal w każdej chwili, szczególnie upodobał sobie klasykę i jazz. Często gotuje, najchętniej dania kuchni śródziemnomorskiej, do których bezbłędnie potrafi dobrać wykwintne wino i zaserwować je jak w restauracji z co najmniej jedną gwiazdką Michelin, tyle że w domowych warunkach. Ponadto uwielbia podróżować. I podróże są dla niego źródłem inspiracji oraz motywacji do dalszych działań, dodają mu one dużo pozytywnej energii. Kiedy wyjeżdża, nie szuka luksusu, lecz miejsc posiadających duszę i nierzadko bogatą historię.

Można z pełną świadomością stwierdzić, że to mężczyzna, który wie, czego chce w życiu, zna swoją wartość i nie musi niczego nikomu udowadniać. Samiec alfa z wrażliwością nastolatka.

Jak takiego nie pokochać?

*

A wracając do okresu Bożego Narodzenia sprzed roku…

Alexander zaproponował, żebyśmy spędzili święta nie w naszym mieście, Dortmundzie, a w Bawarii.

– To chyba najbardziej malowniczy region Niemiec, w dodatku blisko domu – przekonywał.

Zgodziłam się niemal od razu, mimo że o Bawarii wiedziałam prawie tyle co nic. Bo orientowałam się, owszem, że stolicą regionu jest Monachium, gdzie co roku odbywa się najsłynniejszy na świecie i trwający ponad dwa tygodnie wielki festiwal piwa, czyli Oktoberfest. Poza tym zdawałam sobie sprawę, że Bawaria znana jest z produkcji serów oraz innych produktów nabiałowych.

Potem szybko znalazłam w sieci inne podstawowe, niezbędne informacje o tym landzie. Zdobywanie takiej wiedzy o miejscu, do którego się wybieram, pomaga mi przed każdym wyjazdem odpowiednio się przygotować i nastawić do podróży. Tak więc, szukając wiadomości o Bawarii, odkryłam, że to nie tylko największy pod względem powierzchni kraj związkowy Niemiec, ale i jeden z najbogatszych, graniczący z Austrią, Czechami i od strony Jeziora Bodeńskiego – ze Szwajcarią, że znajdują się tam aż trzy elektrownie atomowe, że nazwa samochodu BMW, którego produkcja rozpoczęła się właśnie tam, to skrót od Bayerische Motoren Werke, czyli Bawarskie Zakłady Silnikowe, oraz że – last but not least – średnia temperatura w zimie powinna oscylować wokół zera, co tylko będzie sprzyjać szaleństwom na bielutkim śniegu. Nie żebym była jakąś psychofanką sportów zimowych, ale w sezonie lubię pojeździć na nartach.

– Jedziemy zatem do Bawarii, a konkretniej? Znalazłeś już coś, czy działamy na spontanie? – zapytałam na tydzień przed wstępnie ustalonym terminem wycieczki.

– Kochanie, zaplanowałem wszystko w najdrobniejszych szczegółach – zapewnił mnie Alexander.

– Zamieniam się w słuch – odparłam, przy czym on na pewno wyczuł w moim głosie krztę zaskoczenia i zniecierpliwienia.

– A nie może to być niespodzianka, Lenko? – droczył się ze mną. Nie pierwszy raz zresztą.

– Przestań, to znaczy… – Słowa zaczęły mi się plątać. – Jeśli już ustaliłeś ze mną, że tam jedziemy, to chciałabym znać może nie wszystkie, ale przynajmniej jakieś szczegóły, żebym wiedziała, wiesz… Co spakować, ile wziąć dni wolnego w pracy, takie tam.

– Przezorna zawsze ubezpieczona, co? – Alexander już jawnie się ze mnie nabijał.

– Nie drwij ze mnie, bo będę musiała wymyślić dla ciebie jakąś karę – ostrzegłam.

– Grozisz czy obiecujesz? – zapytał, puszczając mi oczko.

Odpowiedziałam mu słodkim, długim pocałunkiem z języczkiem, wkładając sobie jego rękę pod bluzkę.

– To może najpierw się zabawimy, a potem opowiem ci w szczegółach o naszej świątecznej wyprawie? – próbował zachęcić.

– Kusisz mnie, ale… Nie! Będzie zupełnie na odwrót. Najpierw mi opowiesz, co i jak, a potem ci to wynagrodzę. I pospiesz się, bo mam na ciebie straszną ochotę – zapewniłam Alexandra.

– Będę się zatem streszczał – zareagował ochoczo na moje słowa. Widziałam, że jest nabrzmiały w spodniach, ale powstrzymał się od pieszczot i zaczął wyrzucać z siebie słowa z szybkością karabinu, ledwie łapiąc płytkie oddechy. – Wyruszymy rankiem dwudziestego drugiego grudnia. Będę prowadził cały czas, zrobimy sobie jedynie jakiś postój w połowie drogi na kawę i siku. Na miejsce, czyli do Garmisch-Partenkirchen, dotrzemy po południu, ale zapewne już po zmroku, więc dopiero na drugi dzień zobaczysz, jak tam jest pięknie. A – i tu gwóźdź programu – udało mi się zarezerwować nocleg w naprawdę urokliwym hotelu. Dodatkowo zostało mi zagwarantowane, że za niewielką dopłatą na sto procent dostaniemy duży pokój z kominkiem i z widokiem na Zugspitze, najwyższy szczyt Niemiec. W dzień możemy szusować na nartach, chodzić na spacery po miasteczku, spędzać czas aktywnie, a wieczorami się lenić, relaksować, wygrzewać w saunie i korzystać z wellness.

– Brzmi niezwykle interesująco – wyszeptałam, gładząc pierś Alexandra pod swetrem.

– To jeszcze nie wszystko. W jeden dzień musimy się wybrać na szczyt Zugspitze. Wiesz, że kolejka, którą dostaniemy się na górę, będzie częściowo jechała przez tunel wykuty w skale? – kontynuował Alex, coraz bardziej podniecony. Nie wiem tylko, czy tak jarał się naszą podróżą, czy faktem, że już zdążyłam rozebrać się do połowy.

– A jeśli chcesz… – tu zrobił małą pauzę, by na koniec, już megapodekscytowany, wyrzucić z siebie – jeśli chcesz, Leno, możemy wyruszyć dzień wcześniej i zatrzymać się na jedną noc w Norymberdze, mieście słynącym z cudownej architektury i pierników, ale to teraz nieważne. I tam pójdziemy na Christkindlesmarkt, jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, jarmark świąteczny, ale teraz to też bez znaczenia.

– Dlaczego to bagatelizujesz? – spytałam kokieteryjnie.

– Bo już nie wytrzymam.

Wtulił się w moje piersi całą twarzą. Jego język, niczym osobny byt, przesuwał się w dół po mojej skórze, docierając wreszcie do gorącej cipki, którą wylizał, a później wypełnił, wchodząc we mnie sterczącym kutasem.

*

A jak się w ogóle poznaliśmy z Alexandrem?

Czasami ludzie doskonale pamiętają moment spotkania swojej drugiej połówki. Pierwsze głębsze spojrzenie, pierwsze wypowiedziane do siebie słowa, czas, miejsce czy kontekst sytuacji, w której się znaleźli, zapadają w pamięć na zawsze. Są jak wyryte na ścianach egipskich piramid hieroglify. Czasem jednak chwila tego pierwszego spotkania gdzieś umyka, zanika na tle innych, być może intensywniejszych, lepszych lub gorszych, lecz wartych większej uwagi zdarzeń.

Jak było u mnie?

Mimowolnie zapamiętałam tamten dzień i wiem, że trudno będzie mi o nim kiedykolwiek zapomnieć.

Moja nieco szalona, lecz cudowna przyjaciółka, malarka Amanda, zaprosiła mnie do galerii, z którą współpracowała, na wernisaż swojej nowej wystawy. Niespecjalnie interesuję się sztuką, tym bardziej współczesną, ale ponieważ to Amanda, którą znam od początku mojego pobytu w Dortmundzie, zdecydowałam się towarzyszyć jej w tym ważnym dla niej dniu.

Był dość ciepły kwietniowy wieczór. Cała impreza miała zacząć się o godzinie dziewiętnastej. Ponieważ nie chciałam być pierwszym gościem, a jednocześnie nie wyobrażałam sobie, że mogłabym się spóźnić, na kwadrans przed rozpoczęciem wernisażu czyhałam schowana za rogiem budynku przy prostopadłej przecznicy. Widząc, że nadszedł idealny moment na wejście, kiedy kilku uczestników eventu trzymało już w rękach podłużne kieliszki z szampanem, stanęłam w drzwiach. Będę nieskromna, ale wyglądałam zjawiskowo, co – nawiasem mówiąc – wyczułam po spojrzeniach zgromadzonych. Długa szafirowa suknia, idealnie opinająca moje zgrabne ciało, wyraźnie podkreślająca pupę i cycki, od razu przyciągnęła wzrok niektórych mężczyzn. Ja jednak nie zwracałam na nich żadnej uwagi. Przyszłam tam wyłącznie dla mojej przyjaciółki i jej twórczości, tak sobie to zapisałam w myślach.

Po mniej więcej trzydziestu minutach, po tej tak zwanej części oficjalnej, po niezbyt długich, ale też nie superkrótkich przemowach artystki, kuratorki i sponsorów, kiedy wreszcie i ostatecznie został wzniesiony toast za powodzenie całego przedsięwzięcia, kiedy już sama wgapiałam się jak zahipnotyzowana w dzieło przedstawiające nagiego mężczyznę przy stole, siedzącego w oparach dymu z cygara, podszedł do mnie tajemniczy gość w okularach przeciwsłonecznych.

– Jak ci się podoba? – zapytał. Wydał mi się trochę zblazowany.

– Zawsze ceniłam sobie piękno, w każdej postaci – przemówiłam do niego onieśmielona – a ten obraz jest dla mnie zwyczajnie piękny. Wydaje mi się, że symbolizuje pustkę i samotność, jakiej doświadczamy w obecnej rzeczywistości, wyraża także tęsknotę za ulotną, zamierzchłą, prawdopodobnie utraconą miłością, która tutaj wyrażona jest przez unoszący się w powietrzu dym… Wiesz, nie jestem jakąś tam znawczynią, więc według ciebie pewnie plotę trzy po trzy.

– Nie, absolutnie. Twoja interpretacja jest niezwykle ciekawa – uspokajał.

– Mam na imię Lena – przedstawiłam mu się.

– A ja jestem Alexander. – Delikatnie uścisnął mi dłoń, drugą ręką jednocześnie unosząc okulary nad powieki i uśmiechając się do mnie szeroko.

– Zaraz… Przecież ty jesteś tym kolesiem z obrazu! – wykrzyknęłam, nie przejmując się obecnością innych ludzi.

– Masz naprawdę dobre oko. – Zachichotał.

I tak przeszliśmy całą wystawę chyba z dziesięć razy dookoła, wchodząc tym samym na nowy poziom znajomości.

– Uważaj na niego, to niezłe ziółko – szepnęła mi dyskretnie na ucho Amanda, szczypiąc mnie w pośladek, kiedy mijała nas w drodze do toalety. Nie, nie była zazdrosna, choć tak to mogło wyglądać dla niezorientowanych. Bardziej niż na hot modelu, notabene jednym z wziętych radców prawnych w Dortmundzie, zależało jej na mnie. To mnie zawsze próbowała złapać w swe lesbijskie sidła. Nie miałam, nie mam ani nigdy nie będę mieć nic przeciwko podobnym podchodom. Przyznam, że nawet zabawiłyśmy się kilka razy ze sobą, ja z Amandą, jednak w ogólnym rozrachunku penis zdecydowanie wygrywa u mnie z cipką. Sorry. Także tak.

Ja i Alexander jeszcze tego samego wieczoru wylądowaliśmy w małym barze nieopodal galerii, z której wymknęliśmy się cichaczem. Po dwóch daiquiri, dodam, że podwójnych, nie miałam już hamulców. Nie chciałam mieć. Bo w jego towarzystwie czułam się nad wyraz swobodnie. Gdy Alex zaproponował mi, byśmy poszli do niego, w żadnym wypadku nie zamierzałam odmawiać…

Są chwile, które chcemy zachować w pamięci, i takie, które wolimy z tej naszej pamięci wyrzucić.

*

Zeszłoroczne święta, podobnie jak nasz pierwszy wspólny wieczór, ten, kiedy się poznaliśmy, będę chyba pamiętać do końca życia.

Święta Anno Domini 2023.

Wszystko, co zaplanował Alexander, okazało się strzałem w dziesiątkę. I jarmark bożonarodzeniowy w Norymberdze, i cały świąteczny pobyt w Garmisch-Partenkirchen. Oprócz pieszych przechadzek, pełnych dwóch dni na fantastycznych stokach, wieczornych grzańców w urokliwych bawarskich knajpkach, prezentów i seksu przy kominku, miałam po prostu poczucie, że jestem kochana jak nigdy wcześniej.

Do Dortmundu wróciliśmy dwudziestego ósmego grudnia, na kilka dni przed sylwestrem, którego spędziliśmy na imprezie u znajomych, o czym wspominałam już jakoś wcześniej. A potem jak z bicza strzelił, dopiero co minął pierwszy miesiąc nowego roku, a już pakowaliśmy się na walentynkową podróż do Wenecji…

Dziś przypominam sobie, że tuż po walentynkach odbyliśmy dziwną, w moim mniemaniu, rozmowę.

– Wybierzmy się w piątek na kolację, co myślisz? Już tak dawno nie jedliśmy na mieście, a otworzyli nową francuską restaurację niedaleko twojej kancelarii, podobno całkiem dobrą, tak słyszałam. Co ty na to, motylku? – wyszłam z propozycją w poniedziałkowy poranek.

– No jasne, kwiatuszku.

– Tylko nie porzygajmy się z nadmiaru słodkości. – Puściłam do niego oczko i zaraz obydwoje wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Dłuższą chwilę trwało, nim się na dobre uspokoiliśmy i przytuliliśmy, dając sobie czułego całusa.

– Kurczę, nie. Poczekaj… – odezwał się nagle. – W piątek mam tę imprezę.

– Jaką imprezę? – nie kryłam zaskoczenia.

– Spotkanie mojej byłej klasy licealnej. Byliśmy bardzo zgraną grupą, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, zawsze trzymaliśmy się razem, dlatego po skończeniu szkoły postanowiliśmy, że w żadnym wypadku nie możemy pozwolić, by wszystko ot tak przepadło, zginęło. Od matury widzimy się co pięć lat, zawsze mniej więcej w czasie ferii zimowych. Mówiłem ci przecież o tym. Na pewno. Jestem przekonany. I na sto procent wspominałem też o tegorocznym zlocie. Ostatni raz odbył się przed pandemią, w dwa tysiące dziewiętnastym roku, czyli… To był przecież rok, w którym my się poznaliśmy! Tylko że zaczęliśmy ze sobą chodzić pod koniec kwietnia, prawda? A z kolegami i koleżankami z liceum widziałem się w lutym. Dlatego może wyleciało ci to z głowy…

– Nieważne. Jak masz plany, w porządku, nie ma problemu. Kolację możemy przełożyć o tydzień lub dwa.

– Nie jesteś zła?

– Ani trochę, serio. Idź się w piątek pobawić ze swoimi szkolnymi przyjaciółmi, nie miej żadnych wyrzutów sumienia, jeśli będzie fajnie, możesz balować nawet do rana. Do mnie i tak zadzwoniła dziś twoja najmłodsza siostra, Doris, z pytaniem, czy będę mogła zająć się twoimi siostrzeńcami z soboty na niedzielę, więc zbiorę się do nich wcześniej, bo wiesz, że uwielbiam ich dzieciaki. Więc już w piątek pojadę do Düsseldorfu.

– Kochanie, to bardzo dobry pomysł.

– Odpoczniemy chwilę od siebie, a po powrocie… Sam wiesz, że jak zatęsknimy za sobą… – Nie skończyłam zdania, tylko zachęcająco oblizałam wargi.

Po tamtym weekendzie… No właśnie…

Nie skończyło się na jednej imprezie, o ile w ogóle ta, o której wtedy wspomniał, rzeczywiście się odbyła. Alex wychodził z domu coraz częściej, na coraz dłużej. Bywało też, że w ogóle nie wracał na noc.

W połowie marca poczułam nagłe ochłodzenie. Nie żeby diametralnie zmieniła się pogoda. Nic z tych rzeczy. Na zewnątrz nie zrobiło się zimniej. Było wręcz przeciwnie. Wychodzącą naprzeciw zimie wiosnę można było namacalnie wyczuć w powietrzu. Rośliny wypuszczały pierwsze, nieśmiałe pąki, drzewa pomału zazieleniały przemrożony świat obecnością nowo narodzonych liści, a lekki, orzeźwiający wiatr powoli wybudzał owady ze stanu hibernacji, z troską gładził policzki, koił oddech. Temperatura za oknem miała tendencję zwyżkową.

Natomiast serce Alexandra stawało się bryłą lodu.

Królowa Śniegu chwyciła go w swoje objęcia.

Niemiłość mroziła krew w żyłach.

Nie dość, że nie chciał się już ze mną kochać, to jeszcze nie okazywał mi żadnych pozytywnych uczuć. Z dnia na dzień stał się oschły i, co gorsza, obojętny.

Wiele razy próbowałam z nim porozmawiać, żeby dowiedzieć się, dlaczego tak nagle zmienił się w stosunku do mnie. I to praktycznie rzecz biorąc – o sto osiemdziesiąt stopni. Kiedy go pytałam, co się stało, milczał, zmieniał temat albo mówił mi na odczepnego nieprzyjemne rzeczy. Słyszałam na przykład sformułowania w stylu: „Zajmij się czymś pożytecznym, a nie gderaniem”, „Naprawdę nie masz teraz większych problemów?”, „Daj mi wreszcie chociaż chwilę świętego spokoju, bo jestem zmęczony, a ty mi tu marudzisz”.

Problem w tym, że nie marudziłam. Chciałam jedynie przegadać, co się stało. Zmartwiłam się, że coś go gryzie. Wydawało mi się, że mogę mu jakoś pomóc. I przy okazji sobie. Nam. By było normalnie.

Nie jestem małą dziewczynką i wiem, że w związku nie zawsze jest cukierkowo, sielankowo. Relacja dwojga ludzi to nie utopia. Po czasie zauroczenia, choćby okres ten trwał i kilka lat, pojawiają się zgrzyty. Pojawiają się problemy, które trzeba rozwiązać. Oj, czasem nawet trzeba się pokłócić. Ale zawsze wszystko powinno zmierzać ku dobremu, jeśli dwóm stronom zależy na drugiej połówce, na utrzymaniu dobrych relacji. Nie można tak po prostu uciec.

Czy to moja wina?

Kurczę, zdaję sobie sprawę, że to absurdalne, lecz właśnie tak zaczęłam myśleć. Że cała wina leży po mojej stronie, mimo iż nie zrobiłam nic, co dawałoby podstawy do tego, żeby się obwiniać. Nie mówiąc już o tym, że w ogóle nie przyszło mi wtedy do głowy, że to Alexander nie był w stanie poradzić sobie z tym, co zrobił. Nie podejrzewałam też, że sprawy potoczą się tak szybko, że w niecały tydzień rozpadnie się to, co budowaliśmy razem przez ostatnich kilka lat.

– Musimy zamienić parę słów – zwrócił się do mnie pierwszego dnia wiosny, kiedy oglądałam wiadomości w salonie.

– Wreszcie – syknęłam sarkastycznie, nie zakładając, że zaraz usłyszę coś, czego się nie spodziewałam za Chiny ludowe. Wyłączyłam telewizor i wstałam. Spojrzałam na niego pytająco.

– Po pierwsze, przepraszam, że ostatnio byłem wobec ciebie taki, jaki byłem – oznajmił Alexander ze spuszczoną głową.

– Przeprosiny przyjęte – zapewniłam i chciałam go pocałować, ale on powstrzymał mnie ręką.

– Nie mogę – powiedział i zrobił dłuższą pauzę. Ta chwila absolutnej ciszy ciągnęła się niemiłosiernie długo.

Między nami wyrósł niewidzialny mur.

Omal nie zemdlałam.

Przed oczami przeleciało mi całe życie. No może przesadzam, nie całe życie, ale na pewno spora jego część. Ta część życia spędzona z nim, z moim ukochanym Alexandrem.

– Powiesz mi wreszcie, o co biega? – przerwałam milczenie.

– Otóż… – Znów się zawahał.

– Do rzeczy! – rozkazałam tonem nieznoszącym sprzeciwu, wtedy już cała roztrzęsiona, z myślami oscylującymi wokół najgorszych chorób świata, które mogły go dotknąć. „No jasne! Na pewno jest na coś chory i dlatego przez ostatnie dni zachowywał się jak ostatni gbur” – przebiegło mi przez głowę.

– Strasznie mi głupio – zaczął powoli, cały czas ze spuszczonym wzrokiem. Tak gapiąc się w panele podłogowe, w ślimaczym tempie rozwijał swój straceńczy monolog: – Długo zbierałem się, by ci to powiedzieć, Leno – wydukał. – Za długo, bo z dnia na dzień jest mi coraz trudniej, ale… musimy się rozstać.

Nie to chciałam usłyszeć. Wszystko, tylko nie to. Odsunęłam się od niego na odległość mniej więcej półtora metra i siadłam na przeciwległym brzegu kanapy. Subtelnie uszczypnęłam się w policzek, nie wierząc, że to dzieje się naprawdę.

– Jeżeli chcesz, możesz tu zostać, ja się wyprowadzę – wyrzucał z siebie pomału kolejne, pojedyncze słowa, które składałam w świadomości jak puzzle.

– Ale dlaczego? – wyszeptałam. Nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej. Zaschło mi w gardle. Nie rozumiałam całej sytuacji.

– Lenko, wiem, że mi nie wybaczysz. – Z trudem przełknął ślinę i ciągnął dalej: – Sam sobie nie potrafię tego wybaczyć, ale kiedy dowiedziałem się, że jest w ciąży… Ja tylko raz. Nie uwierzysz, ale to był naprawdę jeden, jedyny raz… Jeden kretyński błąd. Teraz muszę wziąć odpowiedzialność za to, co zrobiłem, i nie wyobrażam sobie, by ciebie wciągać w tę sytuację w jakikolwiek sposób. Nie mam wyjścia, muszę zająć się jej, to znaczy – naszym dzieckiem. Ciebie nie chcę ani nie będę w to mieszać. Nie mogę pozwolić, żebyś była tą trzecią. Boże, co ja w ogóle opowiadam? Myśli mi się plączą… Nie będę ci marnować najpiękniejszych lat. Wciąż jesteś młoda. Ja stary. Stary i w dodatku głupi. A ty masz przed sobą jeszcze tyle życia…

– Kim ona w ogóle jest? – zmusiłam samą siebie, by zadać to pytanie.

– Może lepiej, żebyś nie wiedziała – rzekł wymijająco.

– Tak samo jak nie wiedziałam… – nagle dotarło do mnie, że nie mogę dłużej milczeć i w mig nakręciłam się niczym mechaniczna zabawka – …do dzisiaj nie wiedziałam, że mnie zdradziłeś. Jeden raz? Jeden błąd? Jeden pewnie dlatego, że za każdym innym razem analizowałeś swoim prawniczym móżdżkiem, co zrobić, by go nie popełnić. Za nią i za tego bachora weźmiesz odpowiedzialność, jasne! Szkoda tylko, że jak ją rżnąłeś, odpowiedzialność za mnie, za siebie, za nas, odpowiedzialność za nasz związek miałeś w dupie! I nie chcesz mnie mieszać, tak? Ty w ogóle zastanawiasz się, co ty pieprzysz? Czy po prostu pierdolisz to, co ci ślina na język przyniesie? W swojej chorej wyobraźni widziałeś nas jako patchworkową rodzinkę, hm? Albo jeszcze lepiej – dołączyłoby do nas jeszcze kilka dziewczyn i miałbyś swój mały harem, ha? Jak mogłeś ubzdurać sobie, że zgodziłabym się uczestniczyć w tej szopce, choćby w najmniejszym procencie, co? Masz rację w jednej kwestii. Bezsprzecznie. Jesteś stary i głupi. I wiesz co? Nie zostanę tutaj ani dnia dłużej. Nie chcę mieszkać w miejscu, które dzieliłam z tobą, bo… Nie ma już nas. Idę się spakować i lepiej, żebyś już nic nie mówił ani nie wchodził mi w drogę. Najlepiej wyjdź, zejdź mi z oczu!

Alexander próbował otworzyć usta. W tym momencie chwyciłam z ławy szklankę, na wpół wypełnioną przestudzoną owocową herbatą, i cisnęłam nią o ścianę. Wyszedł bez słowa.

Nerwowo wkładałam do toreb i walizek wszystko, co wpadło mi w ręce. Ubrania, kosmetyki, książki, płyty, inne rzeczy osobiste. Z salonu, sypialni, kuchni, łazienki. Zależało mi na tym, żeby się jak najszybciej stamtąd wynieść.

Od czasu do czasu robiłam sobie jednak małe przerwy.

A to musiałam popłakać, a to wydrzeć się wniebogłosy.

No i jeszcze pozostawała sprawa znalezienia noclegu. W tym pomogła mi niezawodna Amanda. Któżby inny. Przekimałam u niej dwie doby. Od razu uruchomiła swoją siatkę znajomości. I tak, dzięki niej oraz trochę zrządzeniem losu, udało mi się w kilka dni przeprowadzić do w miarę ładnego, spokojnego lokum, położonego tylko dzielnicę dalej.

Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Nie mogę się teraz poddać. Nie mogę użalać się nad sobą – pomyślałam, gdy tylko przekroczyłam próg swojego nowego gniazdka. Dobrze, że od początku zaczęłam działać w sferze urządzania mieszkania, że z rozpaczy nie porzuciłam pracy lub też nie popadłam w beztroski alkoholizm. Od marca, czyli od dziewięciu miesięcy, żyję i do tej pory jakoś nie dałam się chandrze, która po stokroć chciała mnie upolować i zamarynować w melancholii.

Bo generalnie z rzadka zapala mi się w środku światełko wspomnień.

I dopiero w listopadzie, po ponad ośmiu miesiącach od rozstania, nawiedził mnie ten sen…

Jeszcze nie udało mi się zacerować największego rozdarcia na sukni mojego losu, zmyć wszystkich plam straty, wybielić znamion przeszłych bolączek, lecz mogę sobie obiecać, przede wszystkim sobie, że nieugięcie będę nad nią pracować. Uszyję ze swych pragnień najpiękniejszą kreację, na jaką mnie stać.

*

Do świąt Bożego Narodzenia coraz bliżej. Jeśli dobrze liczę, to zostało dwanaście dni do Wigilii. Niecałe dwa tygodnie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki