Underground. Rebelia - František Kotleta - ebook

Underground. Rebelia ebook

František Kotleta

4,5

Opis

Drugi tom bestselleru Františka Kotlety:

Świat pogrążył się w ciemnościach, ale Praga City w roku 2108 to szczęśliwe miasto, pełne milionów zadowolonych mieszkańców i mieniące się neonami. Przynajmniej tak twierdzi City News. Ale nawet redaktorzy wszechobecnego kanału telewizyjnego wiedzą, że pod powierzchnią dojrzewa rewolta. Korporacje się rozpadają. Po wielu latach ogłoszono wybory, a kampania wyborcza przynosi nie tylko słowne potyczki, ale także krew na ulicach. Ulicami miasta kroczy Cybermesjasz, rzekomy wybawiciel poniżanych mas, rozczarowanych kultem cybernetycznych czarodziejek.

Detektywa Vachtena zajmują jednak inne problemy. Giną wpływowi ludzie, a do City News spływają informacje od mordercy, który sam siebie nazywa Zodiakiem. Na domiar złego praska młodzież ulega magii retrorapowych wersji piosenek Hany Zagorovej i Heleny Vondráčkovej.

Witajcie w postpunkowym świecie Františka Kotlety, który oczarował tysiące czeskich czytelników i stał się bestsellerem lockdownu w roku 2020, 2044, 2056, 2077 – a w wersji uzupełnionej także w roku 2103.

Uwaga: tylko 18+

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (54 oceny)
35
14
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szopa666

Nie oderwiesz się od lektury

Na święte kości Lecha Kaczyńskiego! Po lekturze nabrałem ochoty na bigos "Pod Capiącym Polakiem" - w najlepszej (i jedynej) polskiej knajpie w Pradze. Autor w formie. Liczę na kontynuację perypetii detektywa Vachtena. A może nawet jego przygody z wojny polsko-czeskiej?
10
leh666

Nie oderwiesz się od lektury

Godna kontynuacja pierwszej części. Frantisek Kotleta w życiowej formie. Nic tylko czytać.
00
Zakath

Dobrze spędzony czas

Całkiem niezła kontynuacja
00
szenute

Nie oderwiesz się od lektury

Cyberpunk w całkiem swojskim stylu. Korporacje, gangi, alfonsi, biedacy, prostytutki i...spisek podlane bliskim sercu słowiańskim klimatem. Mam nadzieję, że auror nie poprzestanie na dwóch tomach. Polecam.
00

Popularność




Z kanałów…

Postukałem w maskę i włączyłem noktowizor.

Plusk!

– Może byś…

Patrząc na Belcha, stojącego po pas w cieczy tworzonej setki lat przez ścieki, mazut, brud, martwe szczury, ludzi i kto wie, co jeszcze spłynęło ze świata na górze, natychmiast minęła mi złość, że wydał z siebie ten zaskakujący i, co najważniejsze, głośny dźwięk.

Ostrożnie wybadałem teren między nami, szukając solidnego oparcia. Poruszaliśmy się po jakichś starych rurach, pod którymi znajdowało się niepewne dno. Polak powoli opadał w dół, jak akcje DEZATEG-u po tym, kiedy jego właściciele w tajemniczych okolicznościach opuścili ten świat.

– Może powinieneś mi pomóc – warknął.

– Może powinienem pozwolić ci umrzeć za to, co dodajesz do bigosu. – Uśmiechnąłem się, chociaż przez maskę ochronną nie mógł tego dostrzec.

– Na święte kości Lecha Kaczyńskiego, Czesi, wy żeście sōm ale blank ciule! – zaklął po śląsko-czesku ziomek z Katowic.

Ze względu na to, iż podczas drugiej wojny o Śląsk Cieszyński załapałem trochę polskiego i śląskiego – języków wciąż używanych na pograniczu, domyślałem się, że mamy zostać czymś w rodzaju bandy kutasów, ale rękę mu podałem. Nawet gdyby mi nasrał na głowę, to i tak bym mu pomógł. Nie pozostało mi zbyt wielu przyjaciół w tym pieprzonym mieście.

Podałem mu rękę i wyciągnąłem z tej śluzowej brei. Ciemna, śluzowata gnojowica spływała po nim powoli. Na szczęście mieliśmy na sobie inteligentne wodoodporne spodnie i kurtki oraz stare, ale cholernie niezawodne, wojskowe buty ze sztucznej nanoskóry.

– Wiesz, że to śmierdzi jak twój sos grzybowy po warszawsku?

– Wiesz, że przegraliście wojnę, pepiki? – odpowiedział.

Ale w tym momencie gdzieś w pobliżu odezwało się kolejne pluśnięcie.

Od razu się zamknęliśmy. Belch wyczyścił maskę. Znajdowaliśmy się w czymś, co kiedyś częściowo było kanalizacją i kolektorami, a od czasów, kiedy zawitał tu ostatni konserwator, z pewnością upłynęło już ponad sto lat. Od tamtej pory z pękających rur i kanałów po prostu spływało tu gówno. Ale mieszkali tu też ludzie. Praga – mocno oddzielona od reszty świata przez autonomiczne drony bojowe, bunkry i zasieki – nie mogła się rozrastać wszerz, więc bogaci cisnęli się w górę, a biedni w dół. Zawsze tak było. Życie w zamkowych wieżach różniło się od życia w podzamkowych slumsach, nawet w czasach reżimów, które ściemniały, że zaprowadzą równość. W końcu zawsze pojawiały się kolejne szychy, a wraz z nimi ludzie zepchnięci na margines. I dużo krwi, i bólu.

– Trzymaj – Belch wyrwał mnie z jałowego filozofowania.

Rozpiął plastikowy plecak i wręczył mi pistolet. Widniała na nim pięcioramienna gwiazda.

– Co to jest?

– Makarow. Radziecki klasyk – odpowiedział.

– Radziecki? Masz na myśli ten Związek Radziecki, który zniknął, zanim mój pradziadek miał pierwszą erekcję? – upewniłem się i sprawdziłem broń. Posiadał magazynek na osiem nabojów kaliber dziewięć.

– Wątpię, żeby ktoś z twojej rodziny kiedykolwiek miał erekcję, ale tak, to jest ze Związku Radzieckiego. Stalin drapał się nim po jajach, podczas gdy Beria mu obciągał – odpowiedział i wyciągnął drugi zabytkowy kąsek. Znałem go z czytanych w dzieciństwie czarno-białych komiksów drukowanych na po stokroć recyklowanym papierze – pistolet maszynowy Thompson, ulubiona broń amerykańskiej mafii z zamierzchłych czasów. Hot dogi, hamburgery i Al Capone to moja dawna miłość.

– Okradłeś muzeum? – spytałem, nadal sprawdzając pistolet Makarowa. Wyglądał na sprawny.

– Coś w tym stylu. Jeden kolekcjoner wymienił go u mnie na bigos.

Co tu dużo gadać, dobry bigos z prawdziwego mięsa i kapusty miał większą wartość niż przestarzała spluwa, a teraz jest potrzebne to drugie. Na co nam w kanałach bigos.

* * *

Przedzierałem się ostrożnie przez stojącą ciecz. Milczeliśmy, idąc dobre trzysta metrów. Słyszeliśmy kapanie wody i odległe chrobotanie, które stopniowo się nasilało.

Zatrzymałem się, czekając, aż Belch do mnie dotrze. Nie był już najmłodszy. W czasie wojny polsko-czeskiej, która zakończyła się czymś, co można nazwać polskim zwycięstwem – kiedy to Republika Czeska się rozpadła i straciła zainteresowanie walką z północnymi sąsiadami – służył w jednostkach specjalnych. Ich specjalność polegała na zdobywaniu prowiantu dla jednostek walczących. Potem Belch założył w Pradze polską restaurację, aby jakoś spożytkować nabyte doświadczenia z czasów wojny w zdobywaniu ekskluzywnych produktów spożywczych, takich jak: mięso, jajka czy kapusta. Kiedy wspomniałem o mojej dzisiejszej pracy, przekonał mnie, żebym zabrał go ze sobą. Teraz głośno dyszał, co dało się słyszeć nawet przez filtr maski.

– Czy nadal chcesz: „Doświadczyć odrobiny tego podniecenia, jak za starych dobrych czasów?” – wyrecytowałem z pamięci jego słowa.

– Jebać twoją starą. Lepiej skup się na tym, co jest z przodu – wyszeptał, sprawdzając kondom na lufie thompsona.

Tego rodzaju środki zostały kiedyś wprowadzone w życie przez amerykańskich żołnierzy w Wietnamie, którzy w ten sposób chronili broń i amunicję przed wilgocią. Zapach wietnamskiej wojny domowej był więc mieszanką napalmu oraz spalonej gumy. W rezultacie, z powodu braku prezerwatyw, w armii amerykańskiej rozprzestrzenił się syfilis, ale to jest cena, jaką trzeba zapłacić, kiedy człowiek stawia na przeżycie tu i teraz, choćby miało to człowiekowi okaleczyć przyszłość.

Przeszliśmy kolejne dwieście metrów. Chrobotanie stało się głośniejsze, a jednocześnie dało się słyszeć nowy, stłumiony dźwięk. Przyspieszyłem.

* * *

Tam na zewnątrz świat mógł być okrutny i niecywilizowany, pogrążony w ruinie i zepsuciu, i być może Praga jest szczytem współczesnej cywilizacji europejskiej, ale to, co ukrywało się we wnętrznościach tego miasta, nie przetrwałoby nawet w dziczy. Ale jakoś to tu wegetowało, ukryte przed światłem dziennym w czymś, co może kiedyś było magazynem lub rozdzielnią elektryczną.

Tymczasem ktoś przedarł się przez tunele, którymi można wydostać się na zewnątrz w inny sposób niż przez gnojowicę, w której staliśmy teraz po pas. W ciemności, dzięki kamerze na podczerwień w mojej masce, zobaczyłem zarys wysokiej, zgarbionej postaci.

– Kanalarz – podsumował Belch.

Różnie ich określano, ale słowo „kanalarz” chyba najlepiej oddawało ich istotę. Ludzie, którzy żyli poza systemem, przebywali zazwyczaj na stacjach U-metra, czyli najniższej z trzech tras. W przeciwieństwie do naziemnej linii S i luksusowej N, łączącej magnetyczną ekspresówką nowe centrum Pragi z eleganckimi przedmieściami, wstęp do strefy metra U był bezpłatny. Tylko że tą linią jeździli też zwykli ludzie do pracy. Więc kiedy ktoś stał się już zbyt wielkim wrakiem, nawet jak na poziom U, to kilku napakowanych typów – co to nic lepszego w życiu nie potrafili, niż jebać po dwanaście godzin w fabryce sztucznego mięsa i spuszczać wpierdol śliniącym się ludzkim wrakom – posyłało ich jeszcze głębiej. I tak zostawali kanalarzami. Niektórzy żyli pod powierzchnią już od kilku pokoleń. Były wśród nich dziwne istoty. Mało kto mógł sobie pozwolić na prawdziwe jedzenie, takie jak mięso czy (nie daj Boże) warzywa, podczas gdy wszyscy jedli to, co produkowano w laboratoriach DEZATEG-u lub ARKAS-u – ale kanalarze nie mogli kupić ani wygrzebać ze śmietnika nawet tego. Od tego byli zwykli bezdomni i włóczędzy, znacznie wyższa kasta. Dla najbiedniejszych zostawały kostki produkowane przez mafię i różnych eksperymentatorów z pozostałości oraz bioodpadów w nielegalnych wytwórniach, gdzie nie przestrzegano standardów jakości i norm ISO. Chodziło tylko o to, by nędznikom dostarczyć kalorii za kilka groszy i jeszcze na tym zarobić. Jednak kiedy żyło się od wielu pokoleń w mroku, piło brudną breję zamiast wody oraz jadło się taki humus, to okazywało się, że ewolucję można nie tylko cofnąć, ale także popchnąć w zupełnie innym kierunku. Dlatego niektórzy kanalarze nie wyglądali jak ludzie. A ten był jednym z nich.

– Zarchnch – odezwała się postać.

Teoretycznie nie powinien nas widzieć, ale pewnie usłyszał pluskanie gównobrei albo nas wyczuł. Wydaje się, że pomimo dwugodzinnej wędrówki w ściekach nadal nie cuchnęliśmy tak, jak wymagała tego miejscowa etykieta – EdZSz. Eau de Zdechły Szczur.

– Zarchn. Chrm chrm hrmla strm – rozległo się w ciemności.

Odbezpieczyłem bolszewickie narzędzie na kontrrewolucjonistów.

– Brzmi jak moja była po flaszce wina – szepnął Belch.

Nie było już potrzeby zachowywania „ciszy radiowej”.

Nie widzieliśmy go za dobrze. Pomału wychodziliśmy ze ściekającego z nas obrzydliwego gówna.

– Kurwa, po lewej – rzucił Polak.

– Co?

– Jest ich tu więcej – wyjaśnił.

Rozejrzałem się, ale nie widziałem ani nie słyszałem nikogo, nawet przy użyciu podczerwieni.

– Jesteś pewien?

– Mogę się założyć o lewe jądro.

– A nie sprzedałeś go za pół krowy ruskim?

– Zamknij się – warknął szorstko Belch, wyciągając amerykański rarytas.

I chociaż wysmagały go wichury tej najgłupszej wojny – zaraz po trzydniowej rzezi między Federacją Koszycką a Cesarstwem Żyliny – to niebezpieczna sytuacja działała mu na nerwy. Stał się leniwy.

Zrobiliśmy jeszcze kilka kroków, a ja wciąż słyszałem przed sobą tylko dźwięk.

– Tam. – Polak wskazał na trzecią godzinę.

I miał rację. Coś się tam poruszyło.

Wyleźliśmy z brei na stabilną, betonową powierzchnię. Rozpiąłem podwójnie osłonięty gumowy suwak i wyciągnąłem z bocznej kieszeni flarę sygnalizacyjną.

– Zmniejsz kontrast – wyszeptałem, odbezpieczyłem ją i rzuciłem w prawo.

Czerwone światło oświetliło przestrzeń.

Chuj.

No i chuj.

* * *

Przed czerwonym światłem rozproszyło się co najmniej piętnaście postaci. Widziałem tylko ich zarysy i migoczące cienie, ale sprawiały przerażające wrażenie. Niektóre w potarganych brudnych szmatach, inne zupełnie nagie.

– To powinno ich odstraszyć – uśmiechnąłem się.

– Oby.

– Bez czarnowidztwa – warknąłem, a dopóki flara wskazywała drogę, mogłem podążać z bagnistego łajna w kierunku, z którego dobiegał głos podobny do głosu byłej Belcha.

– Słyszę go.

I nie tylko on. Ja też, zamiast parskania i chrząkania, nagle zarejestrowałem płacz dziecka. Przyspieszyłem i przez zardzewiałą żelazną futrynę wlazłem do czegoś, co kiedyś było zapewne pomieszczeniem serwisowym, a teraz przypominało raczej jaskinię. Wszędzie walały się stare śmieci, szmaty, elementy elektroniki oraz zardzewiałe konserwy. Resztka światła z dogorywającej flary pozwoliła mi to zobaczyć w idealnie zarysowanych konturach.

– Brum – usłyszałem ze stosu starych gazet.

– Zarchn – skontrował głos z lewej.

Stał tam facet, który wyglądał jak skrzyżowanie Jiřiny Bohdalovej*, słynnego awatara z wieczorynek Wodnik Szuwarek i atak robotów z mgławicy Kocie Oko lub Żwirek i Muchomorek budują sieć 7G oraz hipopotama.

– Stój, zjebie – krzyknąłem do kanalarza i wycelowałem w niego pistolet.

– Cholera – zaklął stojący obok Polak. Trzęsły mu się ręce.

– Kiedy ostatnio strzelałeś? – spytałem. Jego oczywisty strach sprawił, że się wkurzyłem.

– W zeszłym tygodniu… Do wróbli. Do człowieka nigdy.

– No i kurwa.

– Kurwa.

* * *

Kanalarz stał zgarbiony niecałe dwa metry ode mnie.

– Zarchn?

– No, za bogatego słownictwa to on nie ma – zauważył Belch.

Zignorowałem go. Dziecko, którego od dwóch dni szukaliśmy w tym gównie i okolicach, rozpłakało się gdzieś pod ścianą po mojej prawej stronie.

– Niemożliwe, żebyś mnie nie zrozumiał, kanalarzu – powiedziałem powoli i głośno, a jednocześnie posuwałem się w kierunku ciałka leżącego w barłogu z pomiętych gazet i starych ulotek. Belch trzymał się mnie. Flara dogorywała, a kontury powoli traciły swą ostrość.

– Zabieram tego gnojka i znikam. Nic ci się nie stanie – kontynuowałem.

– Zarachan?!

To samo słowo w lekkiej modyfikacji zabrzmiało groźniej.

– Wojciech, dawaj prezenty.

Właściciel najlepszej polskiej restauracji w całej Pradze – i, co prawda, także jedynej – ponownie otworzył swój wór i wyciągnął z niego dwa opakowania batoników proteinowych.

– To pożywniejsze niż ten gnojek. Cała rodzina się naje. Połowa jest o smaku bożonarodzeniowego psa, przypadnie ci do gustu. A jak to obtoczysz w błocie, to będzie smakować jak domowe jedzenie – kontynuowałam spokojnym głosem i zrobiłem jeszcze kilka kroków w kierunku dziecka.

– Nie. Dziecko moje. On Zarachan. Ja Zarchn – zaskoczył mnie.

Nie wyglądał za bardzo na przedstawiciela tego gatunku, ale kiedy przemówił, po plecach przebiegł mi dreszcz. Zamiast dziwacznego monstrum ujrzałem w nim karykaturę złamanej ludzkości zepchniętej na dno i od razu coś ścisnęło mnie w dołku. Jego zgarbiona sylwetka jakby się wyprostowała. Kręgosłup i twarz były zdeformowane. Wyglądał jak jeden stary polityk z początku ubiegłego wieku, którego nazwisko rozpaczliwie usiłowałem sobie przypomnieć, ale poza tym był człowiekiem. Na szczęście dziecko zaczęło głośniej płakać i po moim współczuciu nie pozostał ślad.

– To nie jest Zarachan. To gnojek z Sierocińca Przeklętej Dziwki Teresy. I tam musimy go zwrócić – odpowiedziałem, robiąc kolejny krok w kierunku szeleszczącej kupki noworodkowej czułości.

Byliśmy już blisko dziecka. Zarchn wciąż stał i się nie ruszał. Schyliłem się po berbecia. Leżał nagi pośród gazet, a na brzuchu miał namalowane jakąś tłustą czarną substancją małe kółeczko. Na jednej z ulotek zauważyłem napis: „Tydzień retro w Lidlu”. Wydawało mi się, że chodzi o jakieś porno, ale nie chciało mi się tracić czasu na brudne archiwa.

– Nie gnojek. Ofiara dla Wznosiciela – zaoponował Zarachan.

– Co, kurwa? – nie kumał Polak.

Jego gwałtowny obrót przykuł moją uwagę i podążyłem za jego spojrzeniem – przy wejściu zaczęli zbierać się kanalarze. Byli to chłopcy i dziewczyny jak dęby. To znaczy o ile mamy na myśli dęby pokryte pleśnią, które powykręcane wyrastają na świat przez kratę kanalizacyjną. Niektórzy wyglądali bardzo młodo, inni staro i zwiędle. Większość nie miała na sobie niczego – w ogóle niczego. Inni zaś tylko brudne strzępy. Pomimo maski z filtrem nanowęglowym w nozdrza uderzał mnie gęstniejący obrzydliwy smród, któremu nie dorównywał nawet odór ścieków, których resztki wciąż skapywały z naszych spodni. Filtr chronił przed wirusami i bakteriami, ale na molekuły tej ohydy okazał się za cienki. Kanalarze nie byli identyczni. Paru z nich robiło wrażenie zdeformowanych z dziwnie przetworzonymi tkankami. Jednej kobiecie aż po sutki małych piersi zwisały z twarzy kawałki skóry. Inny facet miał podobnie naciągnięte brzuszysko, usiane dziesiątkami wrzodów. Opasał je kawałkami jakieś plastikowej taśmy, aby nie plątały mu się między nogami. Innych obsiewały narośle lub ropne wysypki umiejscowione na twarzach, ale niektórzy z nich wyglądali tak, że jeśli wzięliby porządny prysznic, mogliby wyjść na powierzchnię i nikt by na nich nie zwrócił uwagi.

Lewą ręką chwyciłem płaczącego gnojka. Kanalarzom się to nie spodobało. Zaczęli syczeć i warczeć, a niektórzy nawet wypowiadali jakieś słowa, ale brzmiało ich tak wiele naraz, że ich nie rozumiałem.

Chrup.

Na początku nie zwracałem uwagi na dźwięk pod stopami, ale potem, pomimo solidnych podeszew, zdałem sobie sprawę, że tych chrupiących rzeczy jest więcej. Zaryzykowałem spojrzenie w dół i przez parę sekund nie miałem pojęcia, po czym, do cholery, łażę. W końcu się wkurzyłem, rozsunąłem zamek na lewym udzie i wyłowiłem latarkę.

Klik – usłyszałem, a ostry błysk maski oślepił mnie na chwilę. Zaraz potem przełączyła się na światło i na ziemi ujrzałem stos dziecięcych kości. Niektóre wyglądały na dość świeże. To, co teraz miażdżyłem obcasem, to kości klatki piersiowej około półrocznego szkraba.

Kiedy próbowałem się przesunąć, para żeber wydała mocne chrupnięcie. Odwróciłem się ze wściekłością i oświetliłem latarką Zarchna i jego gości. Światło nie działało na nich dobrze. Warczeli, jęczeli i osłaniali oczy przed snopem jasności. Teraz mogłem lepiej przyjrzeć się ich ciałom. Oczom ukazała się dziwnie pożółkła i poszarzała skóra. Zauważyłem też, że niektórzy trzymali w rękach żelazne pręty, haki i zardzewiałe maczety domowej roboty.

– Stary, przez cały tydzień będę chlał wódę – powiedział Belch, głośno przełykając ślinę.

Prawdopodobnie próbował stłumić wymioty. I nie tylko on. Ale narzyganie do własnej maski nie jest najlepszym pomysłem.

Płacz dziecka przybrał na sile.

Poświeciłem Zachrnowi w oczy. Jego żółtoszara twarz wykrzywiła się i coś wymamrotał.

– Pozwólcie nam odejść – powiedziałem stanowczo.

Ale masa kanalarzy zrobiła krok do przodu.

– Nie masz posłuchu wśród swoich krewniaków – pokręcił głową Belch.

Mimo zaistniałej sytuacji się roześmiałem.

Jednak kanalarze nie mieli poczucia humoru.

– Zostawią tu ofiarę dla Wznosiciela. Odejdą – powiedziała zdecydowanie kobieta z białymi włosami pokrytymi kawałkami błota, która stała w kłębowisku wokół wejścia.

Zarchn skinął aprobująco głową.

Spojrzałem na kobietę z wyschłymi piersiami. Jej oczy były zamglone, a żebra prześwitywały przez skórę. Pomimo tego mógłbym się założyć, że nie miała więcej niż trzydziestkę. W kanałach nie ma miejsca na dobre i długie życie.

Myślę, że instynktownie potrząsnąłem głową, co kanalarze logicznie odebrali jako wyraźny gest, że nie ma sensu z nami negocjować.

* * *

Bariera ciał się poruszyła. Kanalarze ruszyli naprzód, jak jednolita masa, nie zważając na to, kto miał w rękach żelazo, a kto tylko brud za paznokciami.

Bum!

Bolszewicka wiertarka na kontrrewolucjonistów wstrząsnęła przestrzenią, a Zarchn padł na ziemię.

– Nie byłoby zbyt mądre, by przestrzelić mu kolano – mruknął Belch i oczywiście miał rację.

Podczas gdy na odgłos wystrzału dzieciak rozdarł się na maksa, kanalarze zaczęli biec w naszym kierunku. Polak pokropił ich serią z thompsona. Ponieważ miał sto nabojów w magazynku bębnowym, mógł sobie na to pozwolić. Amunicja 45 ACP przyzwoicie zredukowała ich szeregi. Kanalarze krwawili, krzyczeli i padali na ziemię, ale wystrzały i ryk dziecka zagłuszały dochodzące nas krzyki. Nie zdążyliśmy nawet wykrzyczeć naszego obowiązkowego „kurwa”. Facetowi z brzuszyskiem owiniętym taśmą przewierciłem szczękę i ledwo umknąłem przed zardzewiałym kluczem francuskim, którym koścista kobieta wymachiwała tuż obok mnie. Kopnąłem ją w lewe kolano, a potem z odległości dwudziestu centymetrów strzeliłem między oczy jakiegoś faceta z bezzębnymi ustami pełnymi śliny. Jego krew, kawałki mózgu i odłamki czaszki rozbryzgnęły się wokół nas. Mnie chroniła maska, ale dziecko nabrało nowego, czerwonego koloru.

– Aaaa!

Krzyk należał do mnie. Siwe dziwadło kanałowe z przetrąconym kolanem wgryzło się w moją łydkę. Prawdopodobnie w agonii zdołała przegryźć kombinezon ochronny tuż nad butem. Kopnąłem ją w głowę. Bolało jak diabli. Dobrze, że zrobiłem wszystkie szczepienia w czasach, gdy jeszcze nie kosztowały fortuny.

Niepewność opuściła Polaka, przełożył automat na strzelanie pojedynczymi nabojami i walił w masę przed nami z pewnością godną kolesia z wesołego miasteczka, koszącego dobrze skalibrowaną wiatrówką perfumowane róże.

To znaczy dopóki jeden z facetów nie dźgnął go żelaznym prętem w brzuch. Zgiął się, a thompson wypadł mu z ręki.

Zalała nas horda napływających posiłków. Wnioskując z ryku dochodzącego z błotnistej brei, prawdopodobnie pędzili w naszym kierunku wszyscy mieszkańcy podziemi.

* * *

Kopnąłem najbliższego faceta w dziwnie kołyszącego się, pożółkłego kutasa. Skulił się i w tym momencie zdzieliłem go kolanem w głowę. Podczas gdy skomlał z bólu, chwyciłem go z boku i użyłem do staranowania dwóch kobiet stojących z kluczami francuskimi między nami a wyjściem z jaskini Zarchna. Jednocześnie starałem się własnym ciałem chronić krzyczące i rzucające się dziecko. Jedna z kobiet przy uderzeniu upadła na ziemię, a druga walnęła mnie w ramię. Na narzędziu zauważyłem starożytne logo Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego Miasta Stołecznego Pragi.

– Suka! – było ostatnim słowem, jakie usłyszała.

Pocisk z makarowa utknął jej w żebrach. Zatoczyła się i zaczęła łakomie łapać powietrze. Rany postrzałowe płuc wkrótce pozbawią ją życia. Drugiej strzeliłem między oczy. Jej cierpienie trwało znacznie krócej. Około półtorej pikosekundy.

– Cholera!

Odwróciłem się w kierunku jaskini i zobaczyłem Polaka miotającego się pod nawałem ciał. Kobiety i mężczyźni bili go swoją prymitywną i tępą, ale nie mniej skuteczną bronią lub tylko rękami, kąsali zębami i drapali paznokciami. Wił się pod nimi. Ktoś zdarł mu maskę.

Zastrzeliłem dwóch napastników, a kolejnych odtrąciłem kopniakami. Wreszcie mógł wstać. Po jego twarzy spływała krew. Zapewne nie tylko jego. Oby miał też wszystkie możliwe szczepienia, ponieważ w paznokciach i zębach kanalarzy musiało siedzieć więcej bakterii, niż zostało w bunkrze Kim Dzong Trumpa.

Bum – sprzątnąłem umazanego chłopaka w spodniach roboczych, który z wyciągniętym śrubokrętem biegł do nas przez breję. Po chwili zanurzył się w niej aż po odstające uszy.

– Trzymaj. – Podałem Belchowi makarowa i drącego się dzieciaka.

– Masz tam ostatni nabój. Zachowaj go dla siebie – mruknąłem i ruszyłem między rannymi i umierającymi kanalarzami. Podniosłem thompsona z brudnej, zakrwawionej ziemi. Szacowałem, że zostało w nim co najmniej pięćdziesiąt nabojów. Jednak uśmiech, który to odkrycie wywołało na mojej twarzy, wkrótce zniknął. Nawet gdybym każdym trafił z precyzją, to i tak nie wystarczyłoby na otaczającą nas hordę.

* * *

Rząd zwartych ciał stał w półokręgu, jakieś dziesięć metrów od nas. Dziecko ryczało, ale nikogo to nie obchodziło. Ranni i umierający wokół też wyli. Ta kawaleria, która dla Zarchna przybyła za późno, a dla nas za wcześnie, nie była kanalarską hołotą. Ci faceci i kobiety to było coś w rodzaju lokalnej gwardii pretoriańskiej. Nie tylko nosili spodnie, a niektórzy z nich nawet buty, ale wyglądali też na całkiem dobrze odżywionych i przyzwoicie umięśnionych.

– Ilu ich jest? – zapytał Belch.

Po utracie maski widział tylko to, co pozwalały zobaczyć promienie mojej latarki świecącej na ziemi gdzieś z tyłu w norze, w której krwawił Zarchn.

– Około setki, może więcej – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Ustawili się jeden przy drugim, trzymając w rękach nie tylko rury i różne groźnie wyglądające narzędzia, ale także długie pręty z ostrymi końcami. Po prostu cholernie skuteczne włócznie. Stali ramię w ramię, w kilku rzędach od krawędzi płynącej gnojowicy po ścianę, po przeciwnej stronie. Większość z nich miała odkryte torsy, ale nie był to tak straszny widok, jak koledzy i koleżanki Zachrana.

– Masz zapasowy magazynek do tego amerykańca? – Postukałem w thompsona.

Belch pokręcił głową, a dziecko narobiło w gacie. Nie dziwiłem się mu. Mnie też niewiele brakowało.

– Dobra, jak powiem „Chryste”, wiejemy! Ostatecznie spotkamy się albo w słowiańskim piekle, albo w twojej knajpie.

– Jestem Ślązakiem i w związku z tym w połowie jestem Niemcem, a w jednej czwartej Żydem. Raczej nie skończę w słowiańskim piekle. Nie potrafię nawet siedzieć w kucki. Pięty mam zawsze w górze – uśmiechnął się krzywo i otarł strużkę krwi spływającą do oczu.

Dzieciak zaczął sikać. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że to chłopczyk. Zrobił naprawdę ładną fontannę.

– Chryste!

* * *

Tuż przed tym wyciągnąłem z kieszeni cztery flary, odpaliłem je i rzuciłem w kanalarzy. Zaraz potem zacząłem strzelać. Zabytkowa broń wybuchła równie niezawodnie i elegancko, jak każda współczesna spluwa. Czułem zapach starego oleju maszynowego oraz spalonego prochu strzelniczego, a wszystko wokół wyglądało jak po przekroczeniu Acheronu. Flary oślepiły kanalarzy przyzwyczajonych do ciemności, doskonale ich dezorientując. Strzelanina wprowadziła prawdziwy chaos. Belch wbiegł do śmierdzącego kanału z dzieckiem w ramionach. A ja za nim, strzelając przy tym do każdego, kto zakumał, dokąd zmierzamy. To była masakra. Pieprzone podziemne safari. Jeden ranny lub martwy na dwa czy trzy naboje. Stłoczeni ludzie rzucili się do przodu, krwawiąc, upadając, krzycząc i zawodząc – a ja strzelałem jak na nielegalnym jarmarku ulicznym.

Dopóki nie skończyła mi się amunicja. Nie został ani jeden nabój, nawet dla mnie. Kiedy Wojciech w ostatniej chwili pociągnie za spust makarowa, prawdopodobnie będziemy musieli przytulić się głowami.

* * *

Wokół nas rozlegał się plusk wody. Po chwili dogoniłem Polaka, złapałem go za wolną rękę i próbowałem wskazywać mu drogę. Bez maski noktowizyjnej był praktycznie ślepy. W przeciwieństwie do kanalarzy, którzy toczyli się za nami. Poza tym w tej brei czuli się jak u siebie w domu. Tych, którzy od razu się zorientowali i jako pierwsi wyruszyli za nami, bezlitośnie powystrzelałem, ale teraz doganiali nas kolejni. Trzymałem pistolet maszynowy jak maczugę, starając się nie zgubić kierunku na kilku zakrętach i zbiegach jednego śmierdzącego ścieku gnojowicy z drugim. Podczas gdy na powierzchni cieczy było niewiele, to tutaj porządnie się jej nałykaliśmy. Niestety w postaci przypominającej raczej zawartość szambowozu. Ścieki pluskały, prześladowcy wrzeszczeli, a dzieciak ryczał. Przyznaję, że zasługiwał na podziw. Zabrakłoby mi tchu po pierwszych dziesięciu minutach, ale ten bachor darł się nieustannie, jak jakaś świąteczna zabawka elektroniczna firmy VEP dla rozpuszczonych gnojków. Chociaż ten z pewnością nim nie jest. Podejrzewam, że jeśli to przeżyje, to będzie miał większą traumę niż jakakolwiek paniusia z poziomu N, która zobaczyła na ulicy szczającego bezdomnego i chwyciły ją mdłości.

Doganiali nas. Najbardziej przybliżył się jakiś wychudły chłopak. Miał długie włosy związane w kucyk, a na sobie jakiś dziwny płaszcz przeciwdeszczowy. W ręku trzymał kawałek płytki w kształcie grotu. Dostrzegałem, że jest tuż za mną. Zbliżał się centymetr po centymetrze, aż wspierany krzykami innych znalazł się w zasięgu ręki.

Łup! – zamachnąłem się thompsonem. W roli maczugi okazał się świetny. Walnąłem kanalarza w głowę. Stracił równowagę i zsunął się pod wodę. Próbowałem przyspieszyć, ale brakowało nam tchu.

– W lewo! – krzyknąłem do Belcha.

Po niespełna kilometrze szaleńczej ucieczki udało nam się dotrzeć do schodów wyprowadzających z gównianej brei. Po nich weszliśmy tu niecałe dwie godziny temu. Pomogłem mu wspiąć się na dwumetrowy, betonowy nawis pokryty grubą warstwą czegoś śliskiego. Musiałem się przy tym zaprzeć, chwycić go za nogę i podnieść.

Polak i dziecko spadli na beton.

– Iaaaaaaa! – wrzasnął ktoś za mną, a na plecy wskoczyła mi postać umazana breją.

* * *

Zanurkowałem aż na samo dno tego gówna. Ktoś przy tym trzymał mnie za gardło i walił mi po głowie kawałkiem żelastwa. Częściowo ochroniła mnie maska, ale głównie śmierdząca breja, która tłumiła siłę uderzeń. Nic nie widziałem. Nieprzenikniona ciemność. Wstrzymałem oddech, próbując znaleźć oparcie dla stóp. Nie bardzo się to udawało, tym bardziej że kanalarz wisiał mi na szyi jak kleszcz. Próbowałem wesprzeć się o dno i wyłonić głowę na wierzch, aby złapać powietrze, ale bezskutecznie. Kolejny cios ponownie zepchnął mnie z powrotem pod powierzchnię. Czyjaś ręka zerwała mi maskę i nosem wessałem ten humus. Miałem wrażenie, że wciągam płonący napalm. Kolejna próba wstania nie powiodła się, więc zrobiłem odwrotnie – prześlizgnąłem się w prawo, gdzie kończyły się żelazne rury i głęboko się zanurzyłem.

Nogi wjechały w niestabilne błoto, ale napastnicy też stracili równowagę. Jeden z nich mnie puścił, drugi nadal trzymał za szyję. Dopiero teraz upuściłem niezawodnego thompsona i wyczułem ciało kanalarza. Przejechałem mu palcami po żebrach w dół i dotarłem do… no, hurra, to facet – pomyślałem i ściskiem zmiażdżyłem mu niespodziewanie wielkie jaja.

Puścił mnie, ale ja nadal trzymałem go za torturowany narząd. Kiedy trzeba, jestem jak szczur kanałowy. Wgryzam się i nie popuszczę.

* * *

Wreszcie wynurzyłem się na powierzchnię. Puściłem jego jaja i złapałem kanalarza za włosy, od razu ściągając go pod wodę. Celowo. Zobaczmy, jak długo on wytrzyma w tym gównie.

* * *

Wreszcie mogłem zetrzeć z oczu tłuste obrzydlistwo i zobaczyłem, że wszystko wokół skąpane jest w różowej poświacie, która promieniowała od wróżki.

W takim razie prawdopodobnie jestem martwy – pomyślałem.

* * *

Z pierwszego szoku otrząsnąłem się dzięki kilku rzeczom. Po pierwsze, kanalarze. Ten, którego trzymałem pod powierzchnią, wciąż próbował wydostać się na wierzch. Drugi, którego strząsnąłem poprzez uskok, nagle wypłynął i rzucił się za mną. W blasku różowego światła zobaczyłem też grupę innych osób brodzących za mną w gnojowicy. A co najważniejsze – wróżka była właściwie wróżem.

Co prawda miał on długie, mieniące się skrzydła, które świeciły w przestrzeń, ale jego broda była tak ogromna, że mógł w niej hodować pszczoły. Zauważyłem, że przy skrzydłach miał pasy, które mocowały je na różowym pikowanym kombinezonie. Antygrawitacyjne buty w kolorze fuksji trzymały go półtora metra nad powierzchnią, tworząc kręgi na leniwie płynącej gnojowicy. Chociaż posiadał metr dwadzieścia, i to z obcasami, które na antygrawitacyjnych ciężkich buciorach sprawiały dziwne wrażenie, to jednak z pewnością był człowiekiem.

– Kim jesteś, do cholery? – spytałem.

Nie tylko mnie zaskoczyło to unoszące się stworzenie. Nawet prześladowcy zatrzymali się i gapili w na niego.

Jestem tęczową wróżką

W twym spojrzeniu słońce mam

Już niosę chmurę

Jestem różowobiała

Tańczę, spójrz jak!**

Wróż skończył rapować dźwięcznym głosem. Brzmiało to tak samo groźnie, jak te retro szlagiery, co leciały teraz u ulicznej młodzieży z poziomu N.

– A czy mógłbyś mi pomóc? – wypaliłem zdesperowany i walnąłem w gębę kanalarza, który przybliżył się na niebezpieczną odległość.

Wreszcie miałem wolne obie ręce, bo gdy wróż rapował, to facet, którego trzymałem pod wodą, się utopił. Gdziekolwiek się udał, było to zdecydowanie lepsze miejsce niż to, w którym żył.

– Oczywiście, panie Vachten. Może powinien pan ponownie zanurzyć się w ramionach tej kawowej rzeki – oświadczył wróż i w tym momencie zauważyłem, że między trzepoczącymi skrzydłami ma czarny pojemnik z metaloplastu. Zza błękitnej opaski wyciągnął rurkę, a kiedy rozległo się „klik”, na jej końcu pojawił się mały płomień ognia.

– Wróżka z miotaczem ognia – wyszeptałem, wziąłem głęboki wdech i znów zanurzyłem się w brei. Zdążyłem jeszcze usłyszeć:

Patrz, patrz, tęczowa sala!

Patrz, patrz, tęczowy bal!

A gdzie na tym balu jest król?

Świat nade mną zmienił się z różowego na czerwonożółty. Musiałem wstrzymać oddech na ponad dwie minuty, ale dłużej nie wytrzymałem i musiałem się wynurzyć. Nie sądziłem, że w kanałach może być jeszcze większy smród niż wtedy, gdy zgubiłem maskę, ale połączenie spalonych ciał i gówna parującego z powierzchni ścieków pokazało, że jest to możliwe.

Rzucę się na rzeź

Twym rozpalonym skroniom

Daję tęczową straż

Co pachnie jak rumianek

– Nie chcę polemizować z facetem z miotaczem ognia, ale rumiankiem to tu raczej nie pachnie – oznajmiłem, wyciągając ślinę aż z pięt, żeby usunąć z ust resztki gnojowicy.

– Oczywiście, też to czuję. Nawet Perfumy Jednorożca nie dadzą temu rady – powiedział ze smutkiem wróż.

Doceniłem, że zaniechał bzdurnego rapowania, którego ludzie słuchali sto lat temu, a co gorsza, które znów stawało się modne. Na uwagę o Perfumach Jednorożca nie zareagowałem.

– Czy mógłbyś mi pomóc się stąd wydostać, zanim dolecą tu kolejni kanalarze? – poprosiłem, pomimo sytuacji, dość rzeczowo i spokojnie.

– Kolejni? Skończył mi się wkład do miotacza ognia – przestraszył się wróż.

– Kolejny powód, żeby się stąd ewakuować.

– Ależ proszę, bez krępacji, odezwało się z magicznej słuchawki – odpowiedział facet i podał mi rękę.

Nie miałem pojęcia, o czym gada, ale ścisnąłem podaną dłoń i po chwili obaj byliśmy na górze. Buty musiały pracować na pełną moc, bo szło to dość wolno. Ale zawsze to lepsze niż nic. Przez gnojowicę przedzierały się do nas posiłki kanalarskiej gwardii pretoriańskiej. Wylądowałem na betonowej powierzchni i usłyszałem ciche gaworzenie dziecka.

– Co to, kurwa, jest? – przerażony Belch wskazał na wróża.

Z ledwością łapał oddech. Wspomnienie starych dobrych czasów dało mu porządnie popalić. Pomimo wszystko udało mu się dokonać tego, że dziecko nie tylko żyło, ale także przestało ryczeć i zachłystywać się cuchnącym powietrzem.

– Tęczowa wróżka – wyjaśnił facet, trzepocząc skrzydłami jakieś pół metra od nas.

– Musimy spadać, i to jak najszybciej – zignorowałem obu, chwyciłem dzieciaka i wbiegłem po schodach na górę.

Gnojek natychmiast zaczął ryczeć.

* Jiřina Bohdalová – popularna czeska aktorka i prezenterka telewizyjna, w Polsce znana m.in. z serialu pt. Pod jednym dachem (cz. Chalupáři) jako pani Fuchsová [przyp. tłum.].

** Ten oraz kolejne nieoznaczone fragmenty pochodzą z piosenki Duhová víla Hany Zagorovej – popularnej czeskiej piosenkarki [przyp. tłum.].

…ku obłokom…

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Pierwszy tom „Undergroundu” Praga 2107 ulega magii cybernetycznych czarodziejek

Pierwsza książka Františka Kotlety wydana po polsku.

Boże Narodzenie roku 2107 w Pradze – gigantycznym megapolis, powstałym po polsko-czeskiej wojnie o Śląsk.

Potężne korporacje zawładnęły miastem. Ktoś morduje cybernetyczne czarodziejki, których kult przenika do serc mieszkańców miasta. Weteran wojny, były policjant Petr Vachten, podejmuje się ich ochrony.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Z kanałów…
…ku obłokom…
…i z powrotem
Zodiak
Mina
Cybermesjasz
Cienie wojny
Pipa
Cezar
Powrót Miny
Rebelianci

Copyright © František Kotleta, 2021

Czech Edition: Nakladatelství Epocha, Praha 2021

Polish Edition: Silesia Progress, Kotórz Mały 2022

Tłumaczenie: Ilona Gwóźdź-Szewczenko

Redakcja: Katarzyna Szewioła-Nagel, Marek Baczewski

Korekta: Marek Baczewski, Agnieszka Witczak

Ilustracja na okładkę: Adéla Stopka

Projekt okładki: Rafał Szyma

SILESIA PROGRESS

ul. Wodna 9

46-045 Kotórz Mały

tel.: +48 693 953 661

http://silesiaprogress.com

zamówienia: [email protected]

Wydanie I

ISBN: 978-83-65558-52-7

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek