Ukrainka - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Ukrainka ebook i audiobook

Lis Agnieszka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rodzina Nataszy wiele lat temu przeprowadziła się ze Lwowa do Polski. Budowali swój nowy świat w starym domu na podrzeszowskiej wsi. Nie był im jednak pisany spokój… Tragiczne wydarzenia burzą delikatną równowagę wszystkich domowników, a dziewczyna znajduje oparcie w jedynej przyjaciółce, koleżance ze szkolnej ławy, Karolinie. Wybuch wojny na Ukrainie ponownie wywraca życie Nataszy do góry nogami. W Rzeszowie, gdzie stacjonują amerykańscy żołnierze, niepokój związany z obecnością armii miesza się z codziennością. Ludzi obchodzą zwykłe sprawy – miłość, radość, nieporozumienia, troska o byt, choroby, śluby, narodziny i śmierć. Mieszają się uczucia, interesy, narodowości, wyznania. Okazuje się, że pomimo różnic, wszyscy są takimi samymi ludźmi. Tak samo kochają i cierpią. Tak samo tęsknią i odczuwają strach… Czy poznany amerykański żołnierz – Robert – odmieni życie Nataszy? Czy ich losy staną się wspólne? I czy wojna rzuci na nich swój nieubłagany cień? Agnieszka Lis maluje bardzo realistyczny obraz rzeczywistości. Udowadnia, że każdy zasługuje na miłość i szansę na lepsze, a przede wszystkim bezpieczne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 49 min

Lektor: Jagoda Małyszek

Oceny
4,4 (52 oceny)
33
12
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iwonek0206

Dobrze spędzony czas

Polecam.
00
lopi98

Dobrze spędzony czas

Dobra książka
00
KRYWS

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna pozycja ciekawa wzruszająca. Czyta się jednym tchem. To pozycja od której się nie oderwiesz. Polecam
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Ukrainka" to wzruszający spektakl niezwykle trudnych emocji, które skłaniają do zadumy nad kondycją moralną drugiego człowieka. Natasza to w połowie Polka po matce i Ukrainka po ojcu. Z powodu choroby mamy, która chciała umrzeć na swojej ziemi, przeprowadziła się ze Lwowa na podrzeszowską wieś. Dziewczyna przez wielu traktowana jest jak "obca", mimo że ona sama czuje się w Polsce jak u siebie. Matka umiera, ojciec popada w alkoholizm, a na Ukrainie wybucha wojna. "Wojna, na­wet gdy pa­trzysz na ludz­ki po­ryw serca, ni­gdy nie jest czymś do­brym. I nie nie­sie spo­koju". Najbardziej zachwyca mnie kreacja bohaterów, którzy niosą na barkach bagaż doświadczeń, traum i przeżyć, które naznaczyły ich na zawsze. Agnieszka Lis nie boi się zajrzeć w mroki historii i przypomina niełatwą relację Polaków z Ukraińcami za czasów drugiej wojny światowej, kiedy to bandy UPA bestialsko mordowały polskie rodziny, ale i Polacy nie pozostali im dłużni, bo przecież "jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie". Aut...
00
608400342667300020605547

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszająca książka. Tyle się mówi o tolerancji, ale tylko mówi. Najbardziej przeraża mnie obwinianie kogoś za czyny jego dziada lub pradziada. Często ludzie nie patrzą na człowiek, tylko na jego pochodzenie.
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© Oleg/Ado­be­Stock, Mack/Ado­be­Stock, Va­ite­kune/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Agnieszka Lis, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-31-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nata­lie uśmiech­nęła się de­li­kat­nie. Jej bar znany był w oko­licy przede wszyst­kim z czaru roz­ta­cza­nego przez wła­ści­cielkę, choć wy­róż­niał się także nie­spo­ty­ka­nym w oko­licy je­dze­niem. Piel­mieni za­ma­wiali wiel­bi­ciele mięsa, a we­ga­nie mo­gli zna­leźć w ofer­cie kilka ro­dza­jów wa­re­ni­ków. Far­sze zmie­niały się w za­leż­no­ści od fan­ta­zji wła­ści­cielki.

– Kawy? – za­pro­po­no­wała ci­cho.

To py­ta­nie Na­ta­lie za­da­wała wiele razy dzien­nie. Kil­ka­dzie­siąt, a może na­wet i kil­ka­set? To było do­bre py­ta­nie, bez­pieczne. W eks­pre­sie prze­cież cały dzień prze­le­wała się kawa. Wła­ści­cielka na­le­wała ją wy­ćwi­czo­nym ru­chem, okra­sza­jąc lu­ro­waty na­pój swoim uśmie­chem.

Cza­sem po­trzebne było coś wię­cej. Kilka słów, może zdań. Uspo­ka­ja­ją­cych, bal­sa­micz­nych. Z tego też Na­ta­lie sły­nęła. Wła­śnie z tego i z pie­ro­gów, bo prze­cież nie przy­cią­gała klien­tów podła kawa, ty­powa ame­ry­kań­ska lura, ani cał­kiem prze­ciętne bur­gery. Jej bar za­wsze był pe­łen go­ści, bo Na­ta­lie po­tra­fiła słu­chać.

– Ona jest suką – po­wie­dział męż­czy­zna. Na­ta­lie znała go wy­łącz­nie z imie­nia. Nie miała po­ję­cia, kim jest, gdzie pra­cuje ani co po­trafi. Tyle jej wy­star­czało.

– Oczy­wi­ście. A ty je­steś do­brym czło­wie­kiem – po­wie­działa.

– Wła­śnie. – Męż­czyźni cza­sami łkali, cza­sami tylko się za­my­ślali. Na­ta­lie zwy­kle mięk­kim ru­chem do­le­wała kawy, cza­sem sta­wiała przed klien­tem ta­lerz go­rą­cych piel­mieni po­la­nych ma­słem, cza­sem ham­bur­gera. Do­da­wała zwy­kle ogórka z za­lewy i tro­chę sa­łatki z ku­ku­ry­dzy. To też była jej spe­cjal­ność.

Może więc wię­cej było ele­men­tów, które skła­dały się na lo­kalną sławę tego miej­sca.

– Tu­taj mo­żesz mó­wić, co chcesz. Cho­robę du­szy da się nie­kiedy wy­le­czyć sło­wami. Nie za­wsze, ale warto pró­bo­wać. Je­steś jej wy­bran­kiem, a i ty bar­dzo ją ko­chasz. Wolno ci raz po raz o tym za­po­mnieć, ale tylko na chwilę. Zjedz, od­pocz­nij i wra­caj do uko­cha­nej – mó­wiła cza­sami.

In­nym ra­zem zaś tłu­ma­czyła:

– Je­steś oj­cem, choć bywa, że o tym za­po­mi­nasz. Przy­po­mnisz so­bie jed­nak w od­po­wied­nim mo­men­cie i wtedy wszystko się ułoży.

– Je­stem do dupy – mó­wili nie­któ­rzy.

– Nie – od­po­wia­dała wtedy ła­god­nie. – To ży­cie. Po pro­stu ży­cie. Po­trze­bu­jesz od­po­cząć? Po­łóż się, przy­kryję cię.

– Skąd wiesz, że cię ko­cham? – szep­tali wtedy męż­czyźni, któ­rym zda­wało się, że w au­re­oli zło­tych wło­sów po­chyla się nad nimi anioł o por­ce­la­no­wej ce­rze.

„Bo ja też cie­bie ko­cham, tato” – my­ślała wtedy Na­ta­lie, ale nic nie mó­wiła.

***

– Bob, wy­no­cha! – sły­chać było raz po raz w ba­rze.

Klienci przy­zwy­cza­ili się do tem­pe­ra­ment­nych okrzy­ków Na­ta­lie i chwi­lo­wego ba­ła­ganu, re­gu­lar­nie wpro­wa­dza­nego przez kil­ku­let­niego chłopca. Zwy­kle wpa­dał za nim star­szy, o skó­rze ciem­nej ni­czym he­ban. Sa­muel też krzy­czał na kil­ku­latka, były to jed­nak ra­czej gło­śne prze­ko­ma­rza­nia się niż awan­tury.

– Na­ta­lie, zro­bisz stek? – py­tał cza­sem ja­kiś klient, gdy rzadko, ale zda­rzało się, że pie­rogi już się skoń­czyły, a bur­gery by­wały lep­sze gdzie in­dziej. I wtedy oka­zy­wało się, że Na­ta­lie ma dar. W kuchni sta­wała się ar­tystką. Każde da­nie, poza ham­bur­ge­rem, w jej wy­ko­na­niu sta­wało się dzie­łem sztuki. Przy­go­to­wy­wała więc cza­sem steki, a cza­sami coś, co rzadko ktoś za­ma­wiał. Trudna na­zwa. Nikt ta­kich nie po­tra­fił usma­żyć. „Syr­niczki” mó­wiła na nie Na­ta­lie, w wy­wie­szo­nym na ścia­nie menu jed­nak fi­gu­ro­wała na­zwa „pan­ca­kes”. Drob­nymi li­te­rami do­pi­sano „with che­ese” i nikt, kto ich nie spró­bo­wał, nie po­tra­fił wy­obra­zić so­bie, co to tak na­prawdę ozna­cza. Pu­szy­ste na­le­śniki z se­ro­wego cia­sta, cza­sem z ro­dzyn­kami, czę­sto po­sy­pane so­wi­cie grubą war­stwą cu­kru pu­dru. To były bar­dzo szcze­gólne pan­ca­kes.

Więc może to też wy­róż­niało bar Na­ta­lie.

Mało kto jed­nak po­tra­fił do­ce­nić jej kuch­nię. To był prze­cież tylko skromny bar na skraju dziel­nicy. Bo­gaci z Buc­khead tu nie za­glą­dali, a biedni... Dla nich zwy­kle waż­niej­szy był uśmiech Na­ta­lie. Choć, być może, z cza­sem się to zmieni? Może za­czną tu za­glą­dać hip­ster­scy po­szu­ki­wa­cze ku­li­nar­nych wra­żeń? Mło­dzi lu­dzie z wy­pcha­nymi port­fe­lami ro­dzi­ców, ubrani w po­darte dżinsy za śred­nią kra­jową i przy­bru­dzoną fla­ne­lową ko­szulę w kratę z wy­ha­fto­wa­nym na ple­cach logo eks­klu­zyw­nej marki. Może będą chcieli spró­bo­wać okra­szo­nych aniel­skim uśmie­chem piel­mieni, do­ma­ga­jąc się do nich we­gań­skiej śmie­tany. Być może, kie­dyś. W przy­szło­ści.

– Sa­muel, zo­staw Boba i stań za ba­rem. Sły­sza­łam dzwo­nek, ktoś przy­szedł – po­pro­siła Na­ta­lie, roz­dzie­la­jąc prze­ko­ma­rza­ją­cych się chło­pa­ków.

Sa­muel cza­sami jej po­ma­gał, choć miał swoje sprawy i obo­wiązki. To Na­ta­lie prze­ko­nała go, by kon­ty­nu­ował na­ukę, by nie dał się we­ssać ulicy i jej sta­łemu ryt­mowi nudy, drob­nych prze­stępstw, uży­wek, wię­zie­nia. Na­ta­lie była dla niego obcą, ale to wła­śnie jej słu­chał.

Może dla­tego, że wy­glą­dali jak dzień i noc. Ona biała jak śnieg na pust­ko­wiu Ala­ski, on czarny ni­czym he­ban. Żar­to­wali z tego, cza­sem ona ubie­rała się na czarno, on na biało. Cza­sem od­wrot­nie. Prze­ko­ma­rzali się i po­ma­gali so­bie wza­jem­nie.

Klienci uwiel­biali Na­ta­lie. Nie za pa­skudne ham­bur­gery ani kawę, która w ża­den po­zy­tywny spo­sób nie od­róż­niała jej baru od dzie­siąt­ków in­nych w Grove Park. Przy­cho­dzili tu, by usły­szeć fi­lu­terne grze­cho­ta­nie jej bran­so­le­tek, zo­ba­czyć jej de­li­katny uśmiech i usły­szeć brzmie­nie ro­dzin­nych prze­py­cha­nek. Choć cza­sem gło­śne, za­wsze były pełne mi­ło­ści.

I wła­śnie dla tego brzmie­nia tu się po­ja­wiali.

.

Wcze­śniej

ROZDZIAŁ 1

Zu­riana za­ha­mo­wała gwał­tow­nie, za­trzy­mu­jąc auto do­słow­nie kilka cen­ty­me­trów od wpa­trzo­nego w nią sze­ścio­latka. Nie wy­glą­dał na prze­stra­szo­nego, jej serce za to biło jak osza­lałe.

Mały po pro­stu się­gnął po piłkę, mu­siał po­ło­żyć się na as­fal­cie, by wy­cią­gnąć ją spo­mię­dzy kół sa­mo­chodu. Zła­pał za­bawkę, uśmiech­nął się sze­roko i od­biegł.

Ko­bieta uspo­ko­iła od­dech i z wście­kło­ścią wy­sia­dła z sa­mo­chodu. Na­wet nie trza­snęła drzwiami, zo­sta­wiła je otwarte na oścież. Na sa­mym środku wą­skiej ulicy. Ener­gicz­nie prze­szła kil­ka­na­ście kro­ków i z im­pe­tem otwo­rzyła mo­ski­tierę za­nie­dba­nego drew­nia­nego domu. Drzwi wej­ściowe po­zo­stały nie­do­mknięte, wy­star­czyło tylko je pchnąć.

– Lo­uise? Je­steś? Gdzie je­steś, Lo­uise?

Zro­biła kilka kro­ków, roz­glą­da­jąc się i krzy­wiąc nos.

– Do­my­ślam się, że tam, gdzie za­wsze – po­wie­działa już do sie­bie.

Skie­ro­wała się na pię­tro. Schody trzesz­czały przy każ­dym kroku, jakby miały się za­ła­mać. Zu­riana do­sko­nale wie­działa, w którą stronę spoj­rzeć. Du­żego wy­boru zresztą nie miała, były tam za­le­d­wie dwa po­koje i ła­zienka. Obie sy­pial­nie stały otwo­rem, w jed­nej z nich na zbar­ło­żo­nym łóżku le­żała w po­przek ko­bieta w po­pla­mio­nym szla­froku.

– Znowu pi­łaś? – Zu­riana wes­tchnęła z re­zy­gna­cją. – O mało nie po­trą­ci­łam two­jego ma­łego. Sa­muel lata kom­plet­nie bez nad­zoru. Nie mo­żesz tyle pić, do cho­lery!

Za­ci­snęła dło­nie w pię­ści i ude­rzyła nimi o łóżko. Wes­tchnęła bez­rad­nie i szarp­nęła Lo­uise. Le­żąca jęk­nęła, wy­mam­ro­tała coś po­mię­dzy: „zoo­oł­staw mie” a „ić do dia­aaabła”, tyle że, jak zro­zu­miała Zu­riana, w mniej par­la­men­tarny spo­sób.

Ktoś za­czął trą­bić. Zu­riana zo­sta­wiła Lo­uise i po­de­szła do okna. Wy­chy­liła się do po­łowy z za­mia­rem wy­krzy­cze­nia, co o tym my­śli, do­strze­gła jed­nak są­siada wy­sia­da­ją­cego wła­śnie ze swo­jego auta, rów­nie zde­ze­lo­wa­nego jak jej wła­sny. Mark mach­nął do niej i po kilku chwi­lach był już na gó­rze.

– Twój sa­mo­chód w tym miej­scu może ozna­czać tylko jedno – po­wie­dział do Zu­riany.

– Za­nie­śmy ją do wanny.

Wspól­nymi si­łami za­tasz­czyli Lo­uise do ła­zienki i z głu­chym łup­nię­ciem wrzu­cili do wanny. Już pierw­sze kro­ple zim­nej wody po­dzia­łały na pi­janą ko­bietę. Pod­sko­czyła ni­czym kró­lik ra­żony prą­dem.

– A te­raz wsta­waj, ogar­nij się i zaj­mij dziec­kiem – po­wie­działa Zu­riana z re­zy­gna­cją. – O resz­cie po­ga­damy póź­niej, lody mi się roz­to­pią w sa­mo­cho­dzie.

Ra­zem z Mar­kiem wy­szli z domu w mil­cze­niu. Do­piero na ulicy Zu­riana stwier­dziła zmar­twiona:

– Trzeba z tym w końcu coś zro­bić. Dziś o mało nie roz­je­cha­łam Sa­mu­ela. W końcu jej go za­biorą.

– Może tak by­łoby dla niego le­piej – skwi­to­wał są­siad.

– Nie grzesz. Z matką dzie­ciak za­wsze ma le­piej.

– Z taką ja ty może i tak – od­pa­ro­wał Mark.

– Była świetną matką. Do­piero gdy Abel od­szedł...

– Nie może się po­zbie­rać, ale na śmierć nie ma le­kar­stwa. – Mark po­krę­cił głową.

– Ale wróci do normy.

– Dzie­ciak po­trze­buje matki tu i te­raz.

– A mnie na­prawdę roz­płyną się lody.

Unie­śli dło­nie w ge­ście po­że­gna­nia i każde ru­szyło do swo­jego domu. W tę samą stronę. Od za­wsze miesz­kali na tej sa­mej ulicy. Cho­dzili do tej sa­mej szkoły, ro­bili za­kupy w tym sa­mym skle­pie. Zresztą, wszy­scy się tu znali. Żyli nie­da­leko cen­trum Atlanty, a jed­nak w in­nym świe­cie. Mia­sto na ich oczach zmie­niło się w me­tro­po­lię, cen­trum naj­więk­szych mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cji, a oni żyli spo­koj­nym, nie­zmien­nym ryt­mem. I nie szu­kali żad­nych re­wo­lu­cji. Tak było do­brze, choć mo­głoby być le­piej.

Zu­riana pod­je­chała pod wła­sny dom, wy­cią­gnęła torby z za­ku­pami i usta­wiła je w kuchni na pod­ło­dze. Otarła przed­ra­mie­niem pot z czoła, była wy­czer­pana. Te­go­roczne upały wszyst­kim da­wały się we znaki.

– Znowu ku­pi­łam za wiele. – Wes­tchnęła, lu­stru­jąc wy­pa­ko­waną po brzegi lo­dówkę. – Choć przy­jazd Ro­berta trzeba uczcić.

We­szła po scho­dach, skrzy­pią­cych tak samo jak w domu Lo­uise. Otwo­rzyła drzwi do ła­zienki na ta­kim sa­mym do­kład­nie pod­da­szu. Więk­szość do­mów w po­bli­skich kwar­ta­łach wy­glą­dała tak samo.

Sta­nęła naga przed lu­strem. Wciąż była piękna. Wy­soka ni­czym mo­delka, z no­gami do sa­mej szyi i dłu­gimi czar­nymi wło­sami. Wła­śnie te włosy były obiek­tem za­zdro­ści wszyst­kich ko­le­ża­nek, po­tem są­sia­dek – nie krę­ciły się. Zu­riana spi­nała je w gruby kok z tyłu głowy, a w chwi­lach chan­dry zło­ściła się na nie. Były cięż­kie ni­czym te­atralna kur­tyna i gę­ste jak las wo­do­ro­stów u wy­brzeży Ka­li­for­nii. He­ba­nowa skóra lśniła w prze­fil­tro­wa­nym fi­ranką słońcu. Ani mi­ja­jące lata, ani ciąża nie znie­kształ­ciły jej pro­por­cji.

– We­nus z Atlanty – mruk­nęła sar­ka­stycz­nie.

Na­ło­żyła lekką ko­szulkę i majtki, po czym ze­szła na dół.

– Wiel­kie go­to­wa­nie czas za­cząć – po­wie­działa sama do sie­bie.

Trzy go­dziny póź­niej sie­działa przy ku­chen­nej wy­spie zmę­czona, ale bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lona. Pięk­nie pach­niały pie­czeń i cia­sto cy­try­nowe. W lo­dówce chło­dziła się pa­sta z su­szo­nych po­mi­do­rów, zna­ko­mita do to­stów. „Ju­tro jesz­cze przy­go­tuję sa­łatkę, musi być świeża, Ro­bert taką lubi naj­bar­dziej” – po­my­ślała i uśmiech­nęła się, jak za­wsze na myśl o synu.

Usia­dła przed włą­czo­nym te­le­wi­zo­rem i zwi­nęła się w kłę­bek. Pra­wie za­sy­piała, gdy usły­szała chro­bo­ta­nie przy drzwiach. Pod­sko­czyła. Dziel­nica ucho­dziła wpraw­dzie za nie­bez­pieczną, ale tylko dla ob­cych. Lo­kalsi żyli tu ze sobą w sym­bio­zie.

Unio­sła głowę i aż pod­sko­czyła z ra­do­ści, gdy w wej­ściu zo­ba­czyła wy­soką, umię­śnioną po­stać syna.

– Ro­bert! Mia­łeś przy­je­chać ju­tro!

– Spo­dzie­wa­łem się cie­plej­szego przy­ję­cia – sko­men­to­wał ze śmie­chem. – Poza tym... hm, je­steś wciąż bar­dzo atrak­cyjną ko­bietą, mamo, jed­nak...

Zu­riana opu­ściła głowę i spoj­rzała na swoje na­gie nogi.

– Nie spo­dzie­wa­łam się go­ści – rzu­ciła, po czym znik­nęła w są­sied­nim po­koju i po chwili wró­ciła ubrana. – Na szczę­ście, co nieco mam już przy­go­to­wane – po­wie­działa, ści­ska­jąc syna.

– Wy­daje mi się, że je­stem silny i wy­spor­to­wany – stwier­dził męż­czy­zna. – A za każ­dym ra­zem udo­wad­niasz, że ze mnie sła­be­usz.

– To zna­czy? – Zu­riana nie kryła zdzi­wie­nia.

– Kiedy mnie tak ści­skasz na wej­ściu, nie mam siły się prze­ciw­sta­wić. – Ob­jął z czu­ło­ścią matkę. – A co masz przy­go­to­wane?

– Ko­la­cję, oczy­wi­ście – od­po­wie­działa z po­wagą.

– Mamo, ja­dłem już.

– Nie dys­ku­tuj.

– Ja­kim cu­dem za­cho­wu­jesz taką syl­we­tkę? – Zdzi­wił się, wi­dząc za­war­tość lo­dówki.

– Zdra­dzę ci se­kret – od­po­wie­działa za­do­wo­lona. – To je­dze­nie jest dla cie­bie.

– Tego się wła­śnie oba­wia­łem. Ale ja je­stem je­den...

– Wła­śnie. Mój je­dyny. Nie dys­ku­tuj z matką, myj ręce i sia­daj do stołu.

Po po­siłku roz­sie­dli się na ka­na­pie, w tle brzę­czał te­le­wi­zor.

– Na ile masz prze­pustkę?

– Na ty­dzień – od­parł z po­wagą, która szybko udzie­liła się też Zu­ria­nie.

– Skoro na tak długo, to...

Ro­bert po­ki­wał głową.

– Do­sta­łem roz­kaz. Jadę na mi­sję.

Ko­bieta unio­sła rękę do ust.

– Nie wie­rzę. To nie­moż­liwe. Nie zga­dzam się.

– Mamo... – po­wie­dział de­li­kat­nie, zu­peł­nie nie jak fa­cet ro­biący sto pom­pek na jed­nej ręce.

– Ten kraj osza­lał. Nie zga­dzam się na żadne mi­sje.

– Mamo, służę w eli­tar­nej jed­no­stce. W Fort Bragg nie py­tają, czy się zga­dzasz i czy masz ochotę, tylko czy się na­da­jesz. I każdy chce się nada­wać.

– Kiedy?

– Ter­minu jesz­cze nie znam. Za­pewne we wrze­śniu. Może póź­niej, kto wie? Kilka ty­go­dni, dwa mie­siące? Nie wiem. Do­stanę roz­kaz, jadę. Nie za­py­tasz do­kąd?

– Boję się py­tać.

– Wojna w Ukra­inie...

– Czyli po­je­dziesz do Pol­ski.

Po­ki­wał głową. W sa­lo­nie nie­wiel­kiego domu sze­re­go­wego na ci­chej ulicy Atlanty za­pa­dła dzwo­niąca w uszach ci­sza, choć te­le­wi­zor wciąż wy­da­wał nie­słu­chane przez ni­kogo dźwięki.

Zu­riana uśmiech­nęła się do syna, wstała i po­wie­działa:

– Pójdę już do sy­pialni. Ty masz już po­ście­lone w twoim po­koju. Nie zmy­waj, ja ju­tro po­sprzą­tam.

Kiedy jed­nak na­stęp­nego dnia rano wstała przed szó­stą, by zdą­żyć wszystko ogar­nąć przed pracą, kuch­nia lśniła, a po­kój jej syna był pu­sty. Przez chwilę po­my­ślała, że to był tylko zły sen. Nie było tej roz­mowy, Ro­bert przy­je­dzie do­piero dzi­siaj, zo­sta­nie trzy dni, w cza­sie któ­rych będą wza­jem­nie się roz­piesz­czać. Jeść naj­pysz­niej­sze je­dze­nie, za­pra­szać zna­jo­mych, a może na­wet pójdą do kina.

Na co dzień nie miała z kim cho­dzić do mul­ti­pleksu ani z kim po­roz­ma­wiać. Wi­zyty syna były dla niej jak słońca roz­rzu­cone po ka­len­da­rzu.

W po­koju Ro­berta do­strze­gła jed­nak torbę, a w sza­fie kilka ubrań zło­żo­nych w kostkę. Uświa­do­miła so­bie, że syn jak za­wsze o po­ranku po­szedł bie­gać. Wra­cał około siód­mej, ra­zem zja­dali śnia­da­nie, po­tem ona wy­cho­dziła do pracy, on spo­ty­kał się ze zna­jo­mymi, cza­sem od­wie­dzał salę tre­nin­gową, w któ­rej jako szcze­niak uczył się wy­gry­wać z wor­kiem do ćwi­czeń. Choć po­tem po­rzu­cił boks na rzecz krav magi. Wie­czory zwy­kle spę­dzali ra­zem.

Zu­riana ze­szła do kuchni, przy­go­to­wy­wała sa­łatkę i cze­kała na po­wrót syna, za­ci­ska­jąc wargi w ha­mo­wa­nym gnie­wie.

„Je­stem sama. Sama jak pa­lec” – po­my­ślała.

– Wszy­scy mnie zo­sta­wiają! – wy­krzyk­nęła w końcu. Z no­żem w ręku usia­dła na ka­na­pie i po­czuła pły­nące łzy. – Jesz­cze tego mi trzeba. Nie dość, że sa­motna i po­rzu­cona, ni­komu nie­po­trzebna, to jesz­cze ma­zgaj. Bierz się, Zu­riano, w garść!

Kiedy Ro­bert wró­cił do domu, za­stał matkę uśmiech­niętą, de­li­kat­nie uma­lo­waną i sta­ra­nie ubraną.

– Moja naj­pięk­niej­sza mama na świe­cie – po­wie­dział z po­dzi­wem. – Szybki prysz­nic i je­stem.

– Ro­zu­miem, że nie masz wyj­ścia. Mu­sisz je­chać – za­ga­iła, gdy już koń­czyli po­si­łek.

Kiw­nął tylko głową.

– Je­stem zła – po­wie­działa. – Wy­da­wało mi się, że ten kraj znor­mal­niał. Że Wiet­nam nas cze­goś na­uczył. I Afga­ni­stan. I że ten nasz śpiący Joe w końcu prze­sta­nie wy­ma­chi­wać re­wol­we­rem przed ca­łym świa­tem, zaj­mie się na­szymi pro­ble­mami, nie tymi, które ma ktoś inny po dru­giej stro­nie globu. Je­stem wku­rzona.

– Na pre­zy­denta? – Ro­bert pró­bo­wał za­ła­go­dzić.

– Każda z tych mi­sji to było, w pew­nym sen­sie, fia­sko. Po Wiet­na­mie we­te­rani do dziś sta­no­wią ob­cią­że­nie dla sys­temu.

– Tak ich, mamo, po­strze­gasz? Jako ob­cią­że­nie dla sys­temu? To żoł­nie­rze. Może bo­ha­te­ro­wie, może tchó­rze, ale ro­bili to, co im ka­zano!

– I o to wła­śnie mam pre­ten­sje. Nie do nich, tylko do tych, któ­rzy im ka­zali! Po co się tam pcha­li­śmy? Za­ro­zu­miałe ame­ry­kań­skie bia­łasy!

– Czy ty wła­śnie oka­za­łaś się ra­sistką? – Pró­bo­wał ła­go­dzić sy­tu­ację.

– Czarni zwy­kle nie śpie­szą się do wy­wo­ły­wa­nia wo­jen. Ce­nimy spo­kój i bez­pie­czeń­stwo.

– Mamo, wszy­scy je­ste­śmy Ame­ry­ka­nami.

– Wła­śnie. Chcemy na­pra­wiać świat i zba­wiać kraje, które wcale tego nie po­trze­bują. Nie chcą nas i na­szej za­faj­da­nej de­mo­kra­cji! Mają swoje sys­temy, swoje prawa, swoje ży­cie...

– Nie mó­wisz po­waż­nie, mamo.

– A Afga­ni­stan? – Zuri nie ustę­po­wała. – Fia­sko kom­pletne. Po­mi­ja­jąc już pie­nią­dze, za które tu­taj można by wy­bu­do­wać szkoły i na­resz­cie na­pra­wić dziury w na­szej ulicy. Nic tam nie zdzia­ła­li­śmy. Tam była dzicz i nic się nie zmie­niło. Po­mimo na­szych na­kła­dów, kosz­tów, czasu, roz­dzie­lo­nych ro­dzin... Lu­dzie po­zo­stali tacy sami. A te­raz ty masz po­je­chać na drugi ko­niec świata i na­sza ro­dzina zo­sta­nie roz­dzie­lona...

Ro­bert mil­czał, a ona znów po­czuła go­rące łzy. Przy­mknęła po­wieki i przy­gry­zła wargi.

– Tak na­prawdę cho­dzi mi oczy­wi­ście o to, że­byś tam nie je­chał.

– Ale po­jadę, mamo, bo taki do­sta­łem roz­kaz. Poza tym... Pol­ska. Nie uwa­żasz, że to w pew­nym sen­sie zna­mienne?

– To ra­czej bez żad­nego spe­cjal­nego sensu, ale tak, ow­szem, może i zna­mienne. Spo­tkasz tam kilka niedź­wie­dzi na uli­cach, wy­pi­jesz mo­rze wódki, bo ona leci tam z kra­nów, i wró­cisz z prze­ko­na­niem, że był to czas zmar­no­wany.

– Może i tak. – Uśmiech­nął się. – Bę­dziemy sta­cjo­no­wać w Rze­szo­wie.

– Jesz­cze le­piej. – Wy­wró­ciła oczami. – Ja­kieś fa­tum czy co? Na­wet nie po­tra­fię wy­mó­wić po­praw­nie tej na­zwy. – Wzru­szyła ra­mio­nami.

– To tak jak ja. Nie na­uczy­łaś mnie – cią­gnął pro­wo­ka­cyj­nie. – Może dla­tego cie­szę się, że wła­śnie tam bę­dziemy sta­cjo­no­wać.

– Cie­szysz się na mi­sję? – Zu­riana aż się za­po­wie­trzyła.

– Oj, mamo. Pyszne to cia­sto. A tego je­dze­nia wy­star­czy dla ca­łej na­szej dy­wi­zji. Może ko­goś za­pro­simy?

– Mark na pewno się ucie­szy.

Ro­bert uniósł brwi i się­gnął po ko­lejny ka­wa­łek cia­sta.

– Ju­tro po­bie­gam dłu­żej. A co do Marka... Może za­dzwo­nisz po niego?

– Je­stem sa­motna.

– Wiem, mamo. Nie mam pre­ten­sji.

– Wczo­raj o mało nie prze­je­cha­łam dzie­ciaka Lo­uise.

– Co zro­bi­łaś?

– Wy­biegł mi prak­tycz­nie pod koła. Koło ich domu.

– Był sam?

– Lo­uise spała.

– Znowu pije? – Ro­bert wy­raź­nie się za­fra­so­wał.

– Miała tylko kilka mie­sięcy prze­rwy. Mar­twię się o nią. I o ma­łego.

– Jak on ma na imię? Sa­muel? – Kiw­nęła głową. – Doj­dzie kie­dyś do nie­szczę­ścia.

– Nie kracz. A te­raz lecę do pracy. Bo jesz­cze bę­dziesz mu­siał utrzy­my­wać starą matkę.

– Sta­rych wo­kół dość, ale rzecz nie do­ty­czy mo­jej matki.

Ro­bert zo­stał sam w ro­dzin­nym domu. Sprząt­nął po śnia­da­niu i wy­szedł na ta­ras. Wró­cił do środka i ro­zej­rzał się uważ­nie, naj­pierw na dole, a po­tem ru­szył na pię­tro, jakby przy­po­mi­nał so­bie dawne lata. Po­tem, już w swoim po­koju, w któ­rym zmie­nił się tylko wy­strój ścian – pew­nego lata ze­rwał pla­katy ze­spo­łów mu­zycz­nych, o któ­rych dziś już nie pa­mię­tał – prze­su­nął łóżko. Od­su­nął jedną z de­sek w pod­ło­dze, wy­jął stam­tąd nie­wiel­kie za­wi­niątko. Nie oglą­dał za­war­to­ści, otrze­pał tylko z ku­rzu i scho­wał do swo­jej torby. Do­piero wtedy za­dzwo­nił do kum­pla ze szkoły. Umó­wili się na po­po­łu­dnie.

Kiedy wie­czo­rem wró­cił do domu, Zu­riana cze­kała już z ko­la­cją na ta­ra­sie. Jakby na za­wo­ła­nie po­ja­wił się Mark, przy­niósł ze sobą zgrzewkę piwa.

– Bo wino jest dla bia­łych bur­żu­jów – stwier­dził.

Ro­bert się ro­ze­śmiał. Mark do­sko­nale wie­dział, że syn Zu­riany nie lubi piwa. I oczy­wi­ste było, że z oka­zji spo­tka­nia tego wie­czoru się go na­pije. Odro­binę.

Upał w końcu ze­lżał, od­dy­chało się ła­twiej. Noc uśpiła du­chotę, obu­dziła za to cy­kady. Je­dli sa­łatki, pili piwo, śmiali się, do­kład­nie tak, jak zwy­kle ro­bili to przy­ja­ciele. Za­pa­dła już noc, Zu­riana po­my­ślała, że czas za­koń­czyć spo­tka­nie. Na­stęp­nego dnia też szła do pracy. Nie zdą­żyła tego jed­nak po­wie­dzieć.

Przy­jemny wie­czór prze­rwał im Sa­muel. Wpadł do ich domu, nie trosz­cząc się o pu­ka­nie. – Mama! – wy­krzyk­nął zde­ner­wo­wany. – Mama! – po­wtó­rzył i wy­biegł.

Cała trójka przez chwilę pa­trzyła na sie­bie skon­ster­no­wana, a po­tem rów­no­cze­śnie ze­rwali się i skie­ro­wali do wyj­ścia. Pierw­szy był Ro­bert, do­go­nił malca, zgar­nął go pew­nym ru­chem na ręce i ra­zem z nim do­biegł do domu Lo­uise.

Matka Sa­mu­ela le­żała u stóp scho­dów, wy­raź­nie po­tur­bo­wana.

– Mó­wi­łam, żeby ni­kogo nie wzy­wał – po­wie­działa skwa­szona. – To tylko noga.

– Otwarte zła­ma­nie – stwier­dził chłodno Ro­bert. – Pla­ster­kiem tego nie wy­le­czymy.

Kiedy Zu­riana i Mark do­tarli na miej­sce, Bob był już po roz­mo­wie z po­go­to­wiem.

– Przy­go­tuję ci torbę do szpi­tala – po­wie­działa Zu­riana.

– Nie chcę iść do szpi­tala – jęk­nęła Lo­uise.

Zu­riana tylko wzru­szyła ra­mio­nami i zni­kła na gó­rze. Po kilku mi­nu­tach ze­szła z torbą w ręku.

– Szczo­teczka i pa­sta do zę­bów, my­dło, ręcz­nik, ko­szula nocna, klapki. Co jesz­cze? – za­py­tała rze­czowo.

– Za­pa­kuj mi do­dat­kową nogę. Tę za­pa­sową. Przyda się. Tylko się nie po­myl, prawą.

– Pi­łaś? – Zu­riana nie pod­chwy­ciła żar­to­bli­wego tonu przy­ja­ciółki.

– Od czasu, jak mnie wło­ży­łaś w ubra­niu pod zimną wodę, to nie.

– Bo je­śliby stwier­dzili, że je­steś pod wpły­wem, a masz pod opieką dziecko...

– Je­stem trzeźwa – od­po­wie­działa sta­now­czo Lo­uise. – Choć chęt­nie bym się na­piła. Noga na­pier­dziela mnie tak, że na trzeźwo trudno wy­trzy­mać. A woda ogni­sta ła­go­dzi na­wet ból du­szy, z girą też by so­bie po­ra­dziła.

– Całe szczę­ście.

– Że mnie boli?

Zu­riana spoj­rzała na przy­ja­ciółkę z wy­rzu­tem.

– Po pro­stu się mar­twię.

– Zaj­miesz się Sa­mu­elem?

– Je­stem ob­ra­żona, że o to py­tasz.

Lo­uise po­dzię­ko­wała ski­nie­niem, bo wła­śnie przy­je­chała ka­retka.

– Sam, bądź grzeczny u cioci Zu­riany.

– Chcę do cie­bie – za­pła­kał sze­ścio­la­tek.

– Mama szybko wróci – wtrą­cił ra­tow­nik. – Może na­wet i ju­tro. To tylko zła­ma­nie. Skom­pli­ko­wane, ale tylko zła­ma­nie. Nie martw się.

Zu­riana za­jęła się mal­cem, Ro­bert z Mar­kiem usta­lali z ra­tow­ni­kami wszyst­kie szcze­góły. A gdy od­je­chali, Ro­bert znów wziął Sa­mu­ela na ręce i za­niósł tym ra­zem w drugą stronę.

– Ju­tro po­je­dziemy do mamy. Oso­bi­ście cię tam za­wiozę.

– I bę­dziesz mnie tak niósł? – Mały wy­raź­nie się za­in­te­re­so­wał.

– Może nie przez całą drogę. – Ro­bert się za­śmiał. – Je­steś już tro­chę za duży. Ale tro­chę tak.

– To do­brze. Bo mama jest za słaba i nie mam ni­kogo, kto mógłby mnie po­no­sić.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki