Marcepanowa miłość - Agnieszka Lis - ebook + książka

Marcepanowa miłość ebook

Lis Agnieszka

4,2

Opis

Historia pachnąca choinką, przy której grzejemy serca rodzinną miłością. Zimowa opowieść pełna czułości i wzruszeń!
Nastoletni Norbert przeżywa swoje pierwsze zauroczenie. Uczuciu młodych przeciwni są rodzice, którzy mają własne, całkiem dorosłe animozje. Dla nastolatków jest to zatem czas szczególnie burzliwy, a zbliżające się wielkimi krokami święta i trudności w młodzieńczej komunikacji niczego nie ułatwiają... Norbert znajduje jednak wsparcie w swojej matce, Justynie, która tego roku bierze na swoje barki przygotowanie wigilijnej kolacji. Kobieta pragnąc szczęścia swojego dziecka postanawia zaprosić także Zuzannę i jej rodziców. Czy magia świąt zadziała wśród ludzi, którzy różnią się prawie wszystkim? Agnieszka Lis zabiera nas w świąteczną podróż po ludzkich charakterach i emocjach, kolejny raz udowadniając, że bohaterowie jej książek są tacy jak my. Pełni skrajności i tajemnic do rozwikłania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (75 ocen)
37
21
15
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorotka64

Dobrze spędzony czas

Tak trudno zrozumieć nastolatki ... Mądry rodzic to jeldnak potrafi. Miłość pomaga wszystkim i każdy jej potrzebuje. Ta książka jest właśnie o tym. Polecam
00
alakad
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Typowa, świąteczna książka, taką do herbaty i pod kocyk
00
darek1210

Nie oderwiesz się od lektury

👍👍👍
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ❤️
00
phunwone

Nie oderwiesz się od lektury

Na poczatku troche toporna ale sie rozkreca
00

Popularność




Re­dak­cjaAgniesz­ka Czap­czyk
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki, skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce© Si­mon­for­stock/Ado­be­Stock, Ma­ria­_lh/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Agniesz­ka Lis, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-82-4
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

ROZDZIAŁ 1

Przez szkol­ny ko­ry­tarz prze­le­wa­ła się mag­ma. Nie­sy­me­trycz­na, po­zna­czo­na tak ró­żny­mi ko­lo­ra­mi wło­sów, jak i sztam­po­wy­mi fry­zu­ra­mi. W ma­sie do­mi­no­wa­ła cze­rń, gdzie­nie­gdzie tyl­ko prze­ci­ęta neo­no­wą szmat­ką. Nie spo­sób na­wet było okre­ślić kie­run­ku, w któ­rym fala się prze­miesz­cza­ła. Ra­czej po pro­stu bul­go­ta­ła.

Wśród uczniow­skich głów nie wy­ró­żnia­ły się te pro­fe­sor­skie, bo też na­uczy­cie­le nie do­mi­no­wa­li już wzro­stem. Mi­nęły ta­kże cza­sy, gdy schlud­nie ubra­ne dziew­czyn­ki prze­miesz­cza­ły się skrom­nie pod ścia­na­mi, a środ­kiem pły­nęła roz­wi­bro­wa­na cze­re­da chłop­ców. Zresz­tą mo­żna to uznać za zja­wi­sko fa­scy­nu­jące, prze­czące pra­wom fi­zy­ki – ucznio­wie bie­gli za­wsze w stro­nę bo­iska. Z po­wro­tem, po dzwon­ku na lek­cję, po pro­stu ma­te­ria­li­zo­wa­li się pod kla­są. Nikt się też na lek­cje nie śpie­szył. Sko­ńczył się już czas, za­re­zer­wo­wa­ny dla szko­ły pod­sta­wo­wej, kie­dy to su­ro­we spoj­rze­nie na­uczy­ciel­ki przy­wra­ca­ło po­rządek w kla­sie i na ko­ry­ta­rzu. Przy­naj­mniej do­pó­ki na­uczy­ciel wci­ąż pa­trzył.

W li­ceum wszyst­ko było zu­pe­łnie inne. Nikt nie bie­gał. Zwy­kle nikt nie krzy­czał. A i tak było gło­śno, a i tak wszy­scy po­ru­sza­li się zbyt szyb­ko. Masa uczniów na ko­ry­ta­rzu zda­wa­ła się nie­kszta­łt­na i bez­oso­bo­wa, dla Nor­ber­ta jed­nak przede wszyst­kim po­zo­sta­wa­ła wro­ga. Szep­cząca, ko­men­tu­jąca, oce­nia­jąca.

Usia­dł na krze­śle nie­mal w sa­mym ko­ńcu ko­ry­ta­rza, tuż koło to­a­let. Zwy­kle nikt tu nie przy­cho­dził. Wi­ęk­szo­ść uczniów ko­rzy­sta­ła z WC znaj­du­jących się w środ­ko­wej części ko­ry­ta­rza. Tu by­wa­ło spo­koj­nie i od­lud­nie.

Nie dzi­siaj. Choć wła­ści­wie za­gęsz­cze­nie ludz­ko­ści wzro­sło za­le­d­wie o jed­ną oso­bę, to i tak Nor­bert po­czuł, że świat stał się prze­lud­nio­ny. Alek­san­der sta­nął nad nim i rzu­cił z wes­tchnie­niem:

– Do­brze, że się tu scho­wa­łeś. Przy­naj­mniej ni­ko­go nie ra­nisz swo­im wi­do­kiem.

Nie było w tym na­wet kpi­ny, po pro­stu chłod­ne stwier­dze­nie. Chło­pak wy­po­wie­dział je i wsze­dł do to­a­le­ty, na­wet nie spraw­dza­jąc wy­war­te­go wra­że­nia. Nor­bert za­ci­snął dło­nie w pi­ęści.

„Tyl­ko spo­koj­nie, tyl­ko spo­koj­nie” – po­wta­rzał so­bie z za­mkni­ęty­mi ocza­mi. Chciał ze­rwać się i uciec, po­my­ślał jed­nak, że to by­ła­by kom­plet­na ka­pi­tu­la­cja. Nie po­tra­fił się bić, ni­g­dy zresz­tą nie miał po­trze­by wcho­dzić w otwar­te kon­flik­ty. W pod­sta­wów­ce jego naj­wi­ęk­szym prze­wi­nie­niem były kil­ku­go­dzin­ne wa­ga­ry, któ­re zresz­tą nie spra­wi­ły mu żad­nej przy­jem­no­ści. Snu­li się po mie­ście ra­zem z Wojt­kiem, nie­ja­ko przy­mu­so­wym ko­le­gą, i zu­pe­łnie nie mie­li po­my­słu, co ze sobą zro­bić. Na do­da­tek mat­ka na jego wiel­ki wy­bryk za­re­ago­wa­ła pe­łnym wspó­łczu­cia wes­tchnie­niem, przez co stał się za­le­d­wie mi­zer­nym wy­głu­pem nie­do­rost­ka.

Nor­bert nie mógł wie­dzieć, że mat­ka wes­tchnęła z prze­ra­że­nia. Za­da­ła so­bie wte­dy py­ta­nie: „To już? Do­ra­sta­nie? Na­sto­let­nie wy­bry­ki?” i nie spa­ła przez całą noc. Roz­mo­wę dys­cy­pli­nu­jącą prze­pro­wa­dzi­ła na­stęp­ne­go dnia i za­ko­ńczy­ła ją po pierw­szym stwier­dze­niu Nor­ber­ta: „Było nud­no. Nie mie­li­śmy co ze sobą zro­bić”. Uzna­ła wte­dy, że kara wy­mie­rzy­ła się sa­mo­ist­nie i nic do­tkliw­sze­go nie wy­my­śli.

Te­raz jed­nak Nor­bert po­my­ślał, że przy­da­ła­by się umie­jęt­no­ść spek­ta­ku­lar­nej bi­ja­ty­ki. Cho­dził do li­ceum za­le­d­wie dwa ty­go­dnie, a już chciał ze szko­ły ucie­kać.

Roz­wa­ża­nia chło­pa­ka prze­rwa­ło wy­jście Alek­san­dra z to­a­le­ty.

– Jesz­cze tu sie­dzisz? – zdzi­wił się. Nor­bert wzru­szył ra­mio­na­mi. – A wła­ści­wie sie­dź i ni­g­dzie in­dziej się nie po­ka­zuj. – Chło­pak po­chy­lił się nad Nor­ber­tem. – Szko­da za­tru­wać po­wie­trze kimś ta­kim jak ty. Przy­naj­mniej wia­do­mo, gdzie cię zna­le­źć. Koło ki­bla.

Alek­san­der od­wró­cił się i od­sze­dł szyb­kim kro­kiem, kli­ka­jąc coś w te­le­fo­nie. W ostat­niej chwi­li, już nie­mal zni­ka­jąc za za­ło­mem ścia­ny, od­wró­cił się jesz­cze i szyb­ko zro­bił Nor­ber­to­wi zdjęcie.

– Ład­na nie­zda­ra. – Uśmiech­nął się i scho­wał te­le­fon do kie­sze­ni.

Po dłu­giej prze­rwie za­czy­na­ła się „fe­eria pol­skie­go”, jak w my­ślach na­zy­wał te go­dzi­ny Nor­bert. Dwie go­dzi­ny języ­ka pol­skie­go i na za­ko­ńcze­nie dnia jesz­cze WOS. I tak jak od po­cząt­ku wia­do­mo było, że ten ostat­ni przed­miot będzie pi­ętą achil­le­so­wą chło­pa­ka, któ­ry ni­g­dy nie lu­bił śle­dzić żad­nych ak­tu­al­no­ści, tak pol­ski – do nie­daw­na – ca­łkiem lu­bił. Jesz­cze w pod­sta­wów­ce, po­mi­mo ewi­dent­nie ści­słych za­in­te­re­so­wań chło­pa­ka, po­lo­nist­ka po­tra­fi­ła wy­krze­sać z nie­go spo­ro do­bre­go. Osi­ąga­ła przy­naj­mniej tyle, że chcia­ło mu się chcieć. Li­ce­al­ne per­spek­ty­wy wy­da­wa­ły się mniej obie­cu­jące. Na­uczy­ciel­ka pol­skie­go o prze­pi­ęk­nym imie­niu Ju­lia w ni­czym nie przy­po­mi­na­ła szek­spi­row­skiej bo­ha­ter­ki. Nie była ani ro­man­tycz­na, ani ete­rycz­na, ani mło­da, ani udu­cho­wio­na.

A przede wszyst­kim – od pierw­sze­go spoj­rze­nia nie po­lu­bi­ła Nor­ber­ta. Sama nie wie­dzia­ła dla­cze­go i wca­le nie za­mie­rza­ła się nad tym za­sta­na­wiać.

Na dźwi­ęk dzwon­ka chło­pak pod­nió­sł się z krze­sła i ru­szył do sali. Wsze­dł ostat­ni, wi­ęk­szo­ść miejsc była już za­jęta. Nie miał wy­bo­ru, usia­dł w pierw­szej ław­ce do­kład­nie na­prze­ciw ka­te­dry, za któ­rą za­sia­da­ła na­uczy­ciel­ka. Był na li­nii strza­łu i jesz­cze za­nim usia­dł, już sku­lił się w środ­ku.

Zer­k­nął tyl­ko na ław­kę z tyłu. Zwy­kle tam sia­da­ła Zuza. Zuz­ka. Zu­zan­na. Sąsiad­ka z osie­dla. Po­zna­li się w nie­przy­jem­nych oko­licz­no­ściach, gdy za­cze­pia­ło ją dwóch wy­rost­ków. A po­tem jej ory­gi­nal­ny tata, Pa­weł, w spe­cy­ficz­ny spo­sób wy­ra­żał chło­pa­ko­wi swo­ją wdzi­ęcz­no­ść.

Nor­bert i Zuza za­przy­ja­źni­li się, spędza­li co­raz wi­ęcej cza­su ra­zem. Uczy­li się, śmia­li i wy­cho­dzi­li na spa­ce­ry z psem. Po­znał jej upodo­ba­nia, pa­mi­ętał, że uwiel­bia mar­ce­pa­ny, często ku­po­wał też ja­kiś sma­czek dla psa. Obec­no­ść Zuzy do­da­wa­ła Nor­ber­to­wi wi­go­ru.

Oczy­wi­ście, że się nie po­my­lił. Był pierw­szą oso­bą, któ­rą na­uczy­ciel­ka wy­wo­ła­ła do od­po­wie­dzi. I oczy­wi­ście nie miał po­jęcia, o co pyta. Ja­sne, za­li­czył je­dyn­kę. Choć jesz­cze kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej by­łby to dla nie­go po­wód do we­wnętrz­ne­go dy­go­tu, te­raz nie zro­bi­ło to na nim szcze­gól­ne­go wra­że­nia. Ot, pa­łka. Cóż to jest wo­bec wiecz­no­ści?

– Prze­rwy nie będzie. Zro­bi­cie so­bie dłu­ższą po dru­giej lek­cji. Nie będzie­my prze­ry­wać. – Na­uczy­ciel­ka nie pod­da­ła tego pod dys­ku­sję, po pro­stu oznaj­mi­ła uczniom swo­ją de­cy­zję. Nikt się nie zbun­to­wał, choć Nor­bert miał na to ocho­tę.

„W su­mie co za ró­żni­ca” – po­my­ślał. – „I tak nie będę cho­dził do tej szko­ły. Nie­na­wi­dzę tej szko­ły!”. Sie­dział więc grzecz­nie do ko­ńca lek­cji, zu­pe­łnie nie słu­cha­jąc. Nic go nie ob­cho­dzi­ło. Tęsk­nił tyl­ko za Zuzą.

Na prze­rwie zo­sta­wił wszyst­kie rze­czy na ław­ce i wy­sze­dł przed kla­sę. Pod­pie­rał ścia­nę tuż przy we­jściu, a kil­ku chło­pa­ków, w tym Alek­san­der, spe­cjal­nie prze­szło tak, by go po­trącić.

– Do­brze, że ni­g­dzie da­lej się nie po­ka­zu­jesz – zdążył jesz­cze wy­szep­tać Alek­san­der. – Przy­naj­mniej nie bu­rzysz w oto­cze­niu po­czu­cia es­te­ty­ki. Bo wiesz, do tej budy cho­dzą faj­ni lu­dzie, w nor­mal­nych ciu­chach, nie ja­kieś cio­łki z trwa­łą na gło­wie. Tak że stój tu, chłop­ta­siu, stój.

Nor­bert po­de­rwał gło­wę i na­tknął się na tak­su­jący wzrok pani Ju­lii. Zło­żył usta w krzy­wy gry­mas, niby uśmiech, i opu­ścił gło­wę. Prze­cze­kał tak do dzwon­ka. A gdy wsze­dł do kla­sy, oka­za­ło się, że jego biur­ko jest pu­ste.

– Nor­bert? – Na­uczy­ciel WOS-u unió­sł lek­ko brwi. – Je­steś nie­przy­go­to­wa­ny? – Wska­zał ru­chem gło­wy pu­ste biur­ko.

– Ja... – chło­pak się za­jąk­nął – nie wiem, gdzie są moje rze­czy.

– To zna­czy?

– Były tu przed prze­rwą.

Kla­sa w na­tchnio­nej ci­szy słu­cha­ła roz­mo­wy.

– Czy­li zni­kły? – skwi­to­wał na­uczy­ciel. Nor­bert kiw­nął gło­wą. – Czy ktoś coś o tym wie?

Pa­no­wa­ła ca­łko­wi­ta ci­sza. „Żeby cho­ciaż ja­kaś mu­cha prze­le­cia­ła!” – Nor­bert uśmiech­nął się, roz­ba­wio­ny wła­sną my­ślą. Na­uczy­cie­la zaś zi­ry­to­wał ten uśmiech. „Niech so­bie gów­niarz ra­dzi sam!” – po­my­ślał. Gło­śno zaś po­wie­dział:

– Pro­szę za­tem, żeby w przy­szło­ści nic ta­kie­go nie mia­ło miej­sca.

I sku­pił się na pro­wa­dze­niu lek­cji.

Po lek­cji Nor­bert zna­la­zł swój ple­cak wci­śni­ęty w kąt z tyłu kla­sy, po­mi­ędzy dwo­ma scho­dzący­mi się w rogu re­ga­ła­mi. Przy­bo­ry z ław­ki le­ża­ły obok po­roz­rzu­ca­ne na podło­dze. Wszyst­ko było w kom­ple­cie, choć rzu­co­ne bez­ład­nie, tyl­ko li­nij­ka się po­ła­ma­ła.

„Po ja­kie li­cho wy­ci­ąga­łem li­nij­kę na pol­ski?” – za­sta­no­wił się Nor­bert. Ze­brał swo­je rze­czy i jak naj­wol­niej ru­szył do wy­jścia. Szat­nia była pu­sta, wrze­sień wci­ąż roz­piesz­czał wszyst­kich sło­necz­ną po­go­dą i mło­dzież nie no­si­ła kur­tek. Wy­obra­ził so­bie, że za kil­ka ty­go­dni będzie mu­siał we­jść w roz­dy­go­ta­ny te­sto­ste­ro­nem, ści­śni­ęty w bok­sach tłu­mek, i prze­sze­dł go dreszcz. Już wi­dział sie­bie szu­ka­jące­go kurt­ki, na­ra­żo­ne­go na ci­che par­sk­ni­ęcia, lek­ce­wa­żąco od­wró­co­ny wzrok, na po­ro­zu­mie­waw­cze szturch­ni­ęcia łok­ciem. Czy­li na wszyst­ko, co musi zno­sić kla­so­wa ofia­ra. „Tyl­ko dla­cze­go aku­rat ja?”

W szko­le pod­sta­wo­wej ni­g­dy nie utrzy­my­wał się w głów­nym nur­cie, nie za­le­ża­ło mu na tym. Mniej wi­ęcej do pi­ątej kla­sy ry­wa­li­zo­wał w na­uce z Wojt­kiem, po­tem Woj­tek po­zo­stał ku­jo­nem, Nor­bert pla­so­wał się w gór­nych re­jo­nach śred­niej. De­ner­wo­wa­ło to jego mamę, uczącą w tej sa­mej szko­le an­glist­kę, ale chło­pak ni­g­dy nie dał po­wo­dów do praw­dzi­wych zmar­twień, więc ra­dy­kal­ne in­ter­wen­cje ro­dzi­ciel­skie nie były po­trzeb­ne. Nor­bert ni­g­dy nie zin­te­gro­wał się z kla­są, ale też nie po­zo­sta­wał na jej da­le­kich ru­bie­żach. Ra­czej prze­by­wał na obrze­żach. By­wał za­pra­sza­ny na im­pre­zy, choć nie wszyst­kie. Za­wsze uczest­ni­czył w kla­so­wych zbiór­kach, ale nie­ko­niecz­nie chciał wy­cho­dzić przed sze­reg i co­kol­wiek pre­zen­to­wać. Na­wet na fo­rum kla­sy, na­wet wręczać pre­zen­tu na­uczy­cie­lo­wi. Może to dla­te­go, że za­wsze miał opar­cie w Wojt­ku?

Tu­taj tra­fił w kom­plet­nie nowe śro­do­wi­sko. Dla nie­go pry­wat­ne li­ceum mia­ło być tram­po­li­ną do wie­dzy i lep­szych stu­diów, wy­brał tę szko­łę świa­do­mie i z bi­ciem ser­ca cze­kał na wy­nik wstęp­nych eg­za­mi­nów. Jaka to była ra­do­ść, gdy zna­la­zł swo­je na­zwi­sko na li­ście przy­jętych!

Już dru­gie­go dnia wie­dział, że będzie miał kło­po­ty. Wi­ęk­szo­ść kla­sy była zży­ta, bo prze­szli do tego li­ceum wprost ze znaj­du­jącej się w sąsied­nim skrzy­dle pod­sta­wów­ki. No i wi­ęk­szo­ść dzie­cia­ków mia­ła ugrun­to­wa­ny po­gląd na ży­cie. Li­czy się kasa. Masz mieć buty za śred­nią kra­jo­wą, blu­zę za dru­gą kra­jo­wą, ple­cak za jej po­ło­wę... To był tu­taj wła­ści­wy prze­licz­nik. „Śred­nia kra­jo­wa” w ustach wi­ęk­szo­ści uczniów tej szko­ły była rów­no­wa­żni­kiem „mi­ski ryżu”. A ro­dzi­ce Nor­ber­ta mie­li na pie­ni­ądze ca­łko­wi­cie inny po­gląd. „Nie­na­wi­dzę tej szko­ły” – po­my­ślał chło­pak po raz ko­lej­ny tego dnia, tak samo jak przez kil­ka­na­ście po­przed­nich dni. „Całe szczęście, że jest Zuza”.

Uśmiech­nął się na tę ostat­nią myśl i wy­sze­dł ze szko­ły. W sło­necz­ne wrze­śnio­we po­po­łud­nie wszy­scy ucznio­wie ucie­ka­li ze szko­ły jak naj­szyb­ciej. Wy­bra­li się całą ha­ła­strą pie­cho­tą do skle­pu, by tam iry­to­wać sprze­daw­czy­nie prze­sta­wia­niem to­wa­ru na pó­łkach i wy­brzy­dza­niem na do­stęp­ne pro­duk­ty. Po in­nych przy­je­cha­li ro­dzi­ce. W wy­pa­sio­nych SUV-ach ner­wo­wo stu­ka­ły o kie­row­ni­cę dłu­gie pa­znok­cie, a but­ni pie­nia­cze po­tul­nie wsia­da­li na przed­nie sie­dze­nie.

Zuza mia­ła tego dnia do­dat­ko­we za­jęcia, ko­ńczy­ła o jed­ną lek­cję pó­źniej. Nor­bert usia­dł na ław­ce, spraw­dziw­szy uprzed­nio jesz­cze raz, że nie ma w po­bli­żu żad­ne­go z ko­le­gów, i za­jął się cze­ka­niem.

ROZDZIAŁ 2

Justy­na usia­dła ci­ężko na ku­chen­nym ta­bo­re­cie. Kie­dyś ma­rzy­ła o ele­ganc­kich, błysz­czących ho­ke­rach, naj­le­piej ta­pi­ce­ro­wa­nych czer­wo­ną skó­rą. „Kie­dyś” to było po­mi­ędzy. W cza­sie przed Zuz­ką, ale po Nor­ber­cie. Od­cho­wa­ny syn da­wał już tro­chę swo­bo­dy, a ko­lej­ne­go dziec­ka nie pla­no­wa­ła. Cóż, czło­wiek strze­la, pan Bóg kule nosi. Na świe­cie po­ja­wi­ła się Zu­zan­ka, któ­ra imię do­sta­ła po pra­bab­ce Ju­sty­ny, ko­bie­cie zna­nej w ro­dzi­nie z twar­de­go cha­rak­te­ru. Wie­lu cech mo­żna było ma­łej od­mó­wić – ale kon­se­kwen­cji w dąże­niu do celu mia­ła aż nad­to. Je­śli po­sta­no­wi­ła nie spać – nie przej­mo­wa­ła się go­dzi­ną, oko­licz­no­ścia­mi ani pra­wi­dła­mi roz­wo­ju nie­mow­ląt. Je­śli po­sta­no­wi­ła nie jeść pysz­nej po­żyw­nej kasz­ki – ozda­bia­ła abs­trak­cja­mi ścia­ny kuch­ni. Na szczęście pod­czas ostat­nie­go re­mon­tu wszyst­kie ścia­ny domu po­ma­lo­wa­no pla­mo­od­por­ny­mi far­ba­mi i jak do­tąd sku­tecz­nie uda­wa­ło się zmy­wać wszyst­kie or­na­men­ty au­tor­stwa Zu­zan­ki, Ju­sty­na za­sta­na­wia­ła się jed­nak, dla­cze­go musi to ro­bić co­dzien­nie.

Kil­ka dni wcze­śniej mała po­ka­za­ła świa­tu, co po­win­ny jeść po­nadrocz­ne dzie­ci­ąt­ka. Za­pew­ne nie zgo­dzi­łby się z tym twier­dze­niem ża­den die­te­tyk, Nia­nia Fra­nia, Su­per­nia­nia ani żad­na inna, na­wet i elek­tro­nicz­na. Zu­zan­ka bo­wiem chwy­ci­ła za le­żącą na ta­le­rzu ojca pa­rów­kę i wło­ży­ła so­bie do buzi, za­nim kto­kol­wiek zdążył za­re­ago­wać. Za­gul­go­ta­ła słod­ko i za­de­mon­stro­wa­ła onie­mia­łej Ju­sty­nie, jak je grzecz­ne dziec­ko. Po czym wy­ci­ągnęła rącz­kę po dru­gą pa­rów­kę, a że nie było jej w za­si­ęgu wzro­ku, za­jęła się de­ko­ro­wa­niem podło­gi mu­sem mar­chew­ko­wo-ja­błko­wym. Ju­sty­na wy­da­ła z sie­bie jęk i od razu od­pa­li­ła in­ter­net, by zna­le­źć po­ra­dy na te­mat ci­ężkiej nie­straw­no­ści u dzie­ci. Prze­czy­ta­ła wszyst­ko na ten te­mat, jej mąż śmiał się, że do­ta­rła już do sa­me­go ko­ńca in­ter­ne­tu, ma­łej jed­nak nic nie było. Na­stęp­ne­go ran­ka Zu­zan­ka rącz­ką po­ka­za­ła, co chce do­stać na śnia­da­nie. Do­pie­ro gdy roz­wa­rła pasz­czę i wy­da­ła z sie­bie pierw­szy ryk, Cza­rek prze­su­nął ta­lerz w jej stro­nę. Wrzask ustał, pa­rów­ka znik­nęła w buzi dziew­czyn­ki, podło­ga zy­ska­ła ozdob­ne szlacz­ki tru­skaw­ko­wo-ja­błko­we.

– Cho­wa­my mu­tan­ta – po­nu­ro oznaj­mi­ła Ju­sty­na.

Na­stęp­ne­go dnia mała od­kry­ła, że ket­chup jest pysz­ny. Ju­sty­nie za­pa­li­ło się świa­te­łko. Ket­chup mo­żna zro­bić w domu. Albo ku­pić eko. By­wa­ją ket­chu­py z mar­chew­ki. I z bu­racz­ków. Na­stęp­ne­go dnia uda­ło jej się prze­my­cić wraz z pa­rów­ką kil­ka ły­że­czek zmik­so­wa­nej mar­chew­ki. To już było coś... „Z Nor­ber­tem nie mia­łam ta­kich prze­bo­jów” – my­śla­ła ciut roz­ża­lo­na. „Może to ze­msta mło­dej za to, że w pierw­szej chwi­li nie ucie­szy­łam się z ci­ąży. Co za bzdu­ry” – skar­ci­ła od razu sama sie­bie. „Ko­cham moje dzie­ci tak samo moc­no, oby­dwo­je”.

Ak­cja o kryp­to­ni­mie „pa­rów­ka” mia­ła miej­sce kil­ka dni temu. Te­raz Zuz­ka za­snęła snem na­je­dzo­ne­go nie­mow­lęcia, a Ju­sty­na cie­szy­ła się, że nie wy­po­sa­ży­li kuch­ni w efek­tow­ne ho­ke­ry. Mu­sia­ła­by się na nie wspi­nać, na ta­bo­ret zaś mo­gła bez­wład­nie opa­ść. Wi­zja sa­mej sie­bie le­żącej bez­wład­nie ni­czym pu­sty wo­rek po kar­to­flach na lek­ko kle­jącej podło­dze, tuż pod chro­mo­wa­nym ho­ke­rem obi­tym czer­wo­ną, ko­niecz­nie wło­ską skó­rą, wy­wo­ła­ła na jej twa­rzy bla­dy uśmiech.

„Gdzie jest, do li­cha, to ma­cie­rzy­ństwo pe­łne słod­kich gul­go­tań, bez­zęb­nych uśmie­chów i ca­ło­wa­nia roz­kosz­nych wa­łecz­ków na ko­ńczy­nach?” – za­sta­na­wia­ła się cza­sa­mi. „Po dru­giej stro­nie wy­spa­nia się” – od­po­wia­da­ła so­bie w ta­kich sy­tu­acjach. „Po­dob­nie jak błysz­czące ka­fle w kuch­ni i sza­fa z rów­no po­ukła­da­ny­mi ciu­cha­mi”.

Wes­tchnęła i si­ęgnęła po czaj­nik. Wła­śnie za­go­to­wa­ła się woda, może zdąży wy­pić cie­płą her­ba­tę. Ze smut­kiem stwier­dzi­ła, że ostat­nio roz­mi­ja­ją się z Czar­kiem co­raz bar­dziej. Ona po ca­łym dniu zaj­mo­wa­nia się roz­czu­la­jącym nie­mow­la­kiem ocze­ki­wa­ła, że wie­czo­rem ktoś przej­mie opie­kę nad Zuz­ką. Cho­ciaż na dwie go­dzi­ny. Cza­rek wra­cał zmęczo­ny po ca­łym dniu pra­cy, li­cząc na go­to­wą cie­płą ko­la­cję i może odro­bi­nę ro­man­ty­zmu. A tym­cza­sem ten ostat­ni za­ka­mu­flo­wał się w ich w domu i za­jął miej­sce na pó­łce z lek­tu­ra­mi szkol­ny­mi. In­tym­no­ść le­ża­ła odło­giem, choć Ju­sty­na bar­dzo tego ża­ło­wa­ła. Zresz­tą Cza­rek też, ale nie znaj­do­wa­li do­god­nej chwi­li, by so­bie o tym po­wie­dzieć.

Ju­sty­na z za­do­wo­le­niem stwier­dzi­ła, że od kie­dy Zuz­ka za­apli­ko­wa­ła so­bie die­tę pa­rów­ko­wą, śpi co­raz dłu­żej. Już nie po dwa­dzie­ścia mi­nut, co do­tąd było stan­dar­dem. Wy­czer­pa­na mat­ka li­czy­ła na go­dzi­nę ci­szy i zde­cy­do­wa­ła, że wy­ko­rzy­sta ją naj­bar­dziej ego­istycz­nie, jak tyl­ko po­tra­fi­ła so­bie wy­obra­zić. Po­sta­no­wi­ła pó­jść spać.

Uło­ży­ła się w sa­lo­nie na na­ro­żnej ka­na­pie, podło­ży­ła pod gło­wę ha­fto­wa­ną po­dusz­kę i na­kry­ła zmęczo­ne cia­ło ko­cem. Za­nim jesz­cze roz­ło­ży­ła pled na so­bie, jej ręka już się osu­nęła, a po­miesz­cze­nie wy­pe­łnił mia­ro­wy od­dech. Spa­ła jak nie­mow­lak, sko­ro nie­mow­lak pra­wie nie spał. Nie mia­ła żad­nych snów, w ogó­le ostat­nio nie śni­ła. Po pro­stu za­pa­da­ła się w nie­byt z po­czu­ciem, że jest to miej­sce do­bre i otu­la­jące, w sam raz dla niej.

Uda­ło jej się po­spać pół go­dzi­ny. Ock­nęła się, prze­ra­żo­na i zdez­o­rien­to­wa­na, a dzwo­ni­ący te­le­fon wzbu­dził jej iry­ta­cję. Nie zdąży­ła ode­brać i mach­nęła ręką na od­dzwo­nie­nie. „Pó­źniej” – po­my­śla­ła.

Sen jed­nak nie nad­cho­dził. Zre­zy­gno­wa­na, wsta­ła, ci­ężko wes­tchnęła i upi­ła łyk zim­nej już her­ba­ty. Po­kręci­ła gło­wą i si­ęgnęła po te­le­fon, wy­bie­ra­jąc opcję: „Od­dzwoń”.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­ła, przed­sta­wia­jąc się.

– Dzień do­bry pani – od­po­wie­dział miły ko­bie­cy głos. – Je­stem wy­cho­waw­czy­nią Nor­ber­ta. Czy mo­gły­by­śmy się spo­tkać?

ROZDZIAŁ 3

Po tej roz­mo­wie Ju­sty­nie drża­ły ręce. „Po­trze­bu­ję mle­ka, nie her­ba­ty. Albo wody. Tak, woda by­ła­by nie­zła. Po­le­ję nią so­bie gło­wę, może wte­dy uwie­rzę, że to się dzie­je na­praw­dę” – po­my­śla­ła.

W cza­sie jej roz­mo­wy z wy­cho­waw­czy­nią obu­dzi­ła się Zuza. Pierw­sze gul­go­ta­nia były roz­czu­la­jące, Ju­sty­na nie mia­ła jed­nak złu­dzeń. Za chwi­lę zmie­nią się w ryk ty­ra­no­zau­ra, któ­re­mu wła­śnie ucie­kł sma­ko­wi­ty bra­chio­zaur. Za­jęła się có­recz­ką, cały czas my­śląc o Nor­ber­cie. „Prze­chwa­li­łam star­sze dziec­ko” – po­my­śla­ła gorz­ko.

Do­tych­czas chło­pak był bez­pro­ble­mo­wy. Ząb­ko­wał o cza­sie, racz­ko­wał zgod­nie z pod­ręcz­ni­kiem, jadł sło­icz­ki bez ma­ru­dze­nia i spał jak nie­mow­lę, dzi­ęki cze­mu mat­ka mo­gła funk­cjo­no­wać jak czło­wiek, nie zom­bie. Po­tem uczył się nie­źle, może bez fa­jer­wer­ków, ale rów­no. Z po­mo­cą mat­ki, któ­ra czuj­nie ob­ser­wo­wa­ła oce­ny i wkra­cza­ła za­wsze, gdy po­ja­wia­ła się ja­kaś czwór­ka czy – nie daj Boże – trój­ka, fun­do­wa­ła ko­re­pe­ty­cje, ewen­tu­al­nie sama za­sia­da­ła z Nor­ber­tem nad lek­cja­mi – chło­pak ka­żdą kla­sę ko­ńczył ze świa­dec­twem z czer­wo­nym pa­skiem.

Wia­do­mo – do­ra­sta­nie, zmia­na śro­do­wi­ska, nowa szko­ła... Ale żeby za­czy­nać rok szkol­ny od we­zwa­nia przez wy­cho­waw­cę na dy­wa­nik? Iry­ta­cja prze­pla­ta­ła się w Ju­sty­nie z nie­po­ko­jem.

Pa­nie umó­wi­ły się za dwa dni w szko­le, na prze­rwie po pierw­szej lek­cji. Ju­sty­na po­sta­no­wi­ła od­wie­źć Nor­ber­ta do szko­ły, Zuzę zo­sta­wić pod czuj­ną opie­ką taty, a po­tem po­cze­kać chwi­lę na wy­cho­waw­czy­nię. Za­mie­rza­ła jed­nak przy­go­to­wać się do tej roz­mo­wy, co­kol­wiek mia­ło­by to ozna­czać. Cze­ka­ła na Nor­ber­ta z obia­dem, a za­do­wo­lo­na Zuz­ka do­ka­zy­wa­ła na dy­wa­nie. Cho­dze­nie w pio­nie, choć jesz­cze lek­ko chwiej­ne, spra­wia­ło jej nie lada fraj­dę, jed­nak lu­bi­ła ta­kże wci­ąż po pro­stu spro­wa­dzać mat­kę do par­te­ru. Ju­sty­na nie mia­ła wy­jścia, mała wy­mu­sza­ła za­ba­wy, w któ­rych mat­ka na ko­la­nach podąża­ła za dziec­kiem. Na no­gach się nie li­czy­ło. Chy­ba że mama była na no­gach, a dziew­czyn­ka na rękach mamy. Sie­dząc na dy­wa­nie, ob­ser­wo­wa­ła, jak mała wspi­na się, ła­pi­ąc za nogę od sto­łu. „Ko­niec wol­no­ści już nie­dłu­go” – po­my­śla­ła. „Za­raz za­cznie bie­gać, nie nadążę za nią. I nie będzie miej­sca, do któ­re­go ta ło­bu­zia­ra nie do­trze”. Za­śmia­ła się sama do sie­bie. „Wol­no­ści? Nada­łam temu sło­wu nowe zna­cze­nie”.

Roz­wój có­recz­ki bar­dzo ją cie­szył, jak pew­nie ka­żdą ko­cha­jącą mat­kę. Jed­nak z pew­nym prze­ra­że­niem my­śla­ła o opie­ce nad dziec­kiem, któ­re jest w sta­nie sa­mo­dziel­nie do­trzeć w ka­żdy kąt. „Jak ja so­bie po­ra­dzę?” – mar­twi­ła się. „Będę mu­sia­ła po­ra­dzić so­bie jak naj­le­piej” – od­po­wia­da­ła sama so­bie.

Te­raz nie mia­ła cza­su roz­wa­żać tej kwe­stii. Cze­ka­ła na syna, pa­nicz­nie pró­bu­jąc zna­le­źć do­bry po­czątek roz­mo­wy.

Nor­bert wsze­dł do domu, rzu­ca­jąc bez­oso­bo­we „cze­ść” rów­no­cze­śnie z ple­ca­kiem. Ten ostat­ni wy­lądo­wał na środ­ku ko­ry­ta­rza, buty chło­pak roz­rzu­cił w przed­sion­ku. „To nie będzie do­bry po­czątek” – po­my­śla­ła Ju­sty­na. „Nie zwró­cę mu uwa­gi, by po so­bie sprzątał. Nie te­raz”.

Spo­koj­nie na­la­ła zupę na ta­lerz i cze­ka­ła na syna. Umy­cie rąk po przy­jściu do domu było na­tu­ral­ne, ale czy po­win­no trwać kwa­drans? Zupa wy­sty­gła. „Do­brze, że nie jest za sło­na” – kąśli­wie roz­my­śla­ła Ju­sty­na, wle­wa­jąc ją z po­wro­tem do garn­ka.

– Nor­bert! – za­wo­ła­ła w ko­ńcu.

Ci­sza.

– Nor­bert!

Stan nie ule­gł zmia­nie. Po­czu­ła, że się w środ­ku go­tu­je. Mała wy­czu­ła emo­cje mat­ki i na­tych­miast też za­częła krzy­czeć. Ju­sty­na wzi­ęła cór­kę na ręce i wspi­ęła się po scho­dach do po­ko­ju syna. Uchy­li­ła drzwi, mło­dy na­wet tego nie za­uwa­żył. Sie­dział przed kom­pu­te­rem ze słu­chaw­ka­mi na uszach, po­chło­ni­ęty in­ter­ne­to­wą kon­wer­sa­cją. „Tyl­ko spo­koj­nie” – po­wta­rza­ła w my­ślach Ju­sty­na. Po­de­szła do syna i de­li­kat­nie do­tknęła jego ra­mie­nia. Pod­sko­czył, za­nim się jed­nak od­wró­cił i zdjął słu­chaw­ki, za­mknął ekran cza­tu.

– Wo­ła­łam cię na obiad – po­wie­dzia­ła naj­spo­koj­niej, jak po­tra­fi­ła.

– Nie sły­sza­łem.

„Gdy­byś zdjął słu­chaw­ki, to­byś sły­szał!” – wy­krzyk­nęła w du­chu, gło­śno zaś po­wie­dzia­ła:

– Zwy­kle po two­im po­wro­cie ze szko­ły cze­ka na cie­bie obiad. Zwy­kle, czy­li mam na my­śli za­wsze. – Bar­dzo się sta­ra­ła unik­nąć sar­ka­zmu. Oka­za­ło się to jed­nak za­da­niem po­nad jej siły.

– Idę – od­burk­nął na­sto­la­tek.

Ju­sty­na ze­szła pierw­sza, usa­do­wi­ła Zuz­kę w fo­te­li­ku do kar­mie­nia i za­nim Nor­bert się ob­ja­wił, po­kro­iła pa­rów­kę. Na­la­ła sy­no­wi od­grza­nej po­now­nie zupy, na­sta­wi­ła resz­tę obia­du i przy­go­to­wa­ła pysz­ną po­żyw­ną kasz­kę dla nie­mow­ląt. Do cie­płej wło­ży­ła po­kro­jo­ną pa­rów­kę i ta­kim ze­sta­wem za­częła kar­mić có­recz­kę.

– Ka­sza z pa­rów­ką? – z od­ra­zą stwier­dził Nor­bert.

„To przy­naj­mniej jest ja­kiś po­czątek” – po­my­śla­ła Ju­sty­na. „Mimo wszyst­ko lep­szy niż: ułóż buty!”

– O gu­stach się nie dys­ku­tu­je – od­po­wie­dzia­ła, si­ląc się na po­god­ny ton. – Co w szko­le?

– Nic – od­burk­nął.

– To pew­nie nowe zna­cze­nie tego sło­wa – od­pa­rła spo­koj­nie. – Dla mnie za­wsze jest „coś”, ale nie spie­raj­my się o de­fi­ni­cje. Nic, czy­li?

– Nie chcę cho­dzić do tej szko­ły.

Spo­dzie­wa­ła się tego, do­kład­nie to po­wie­dzia­ła jej wy­cho­waw­czy­ni przez te­le­fon. Mimo wszyst­ko jed­nak za­sko­czył ją ton, ja­kim Nor­bert wy­po­wie­dział to zda­nie. Po­nu­ry, gro­bo­wy, nie­po­zo­sta­wia­jący żad­nych złu­dzeń.

– Ops – od­po­wie­dzia­ła, uda­jąc zdzi­wie­nie. – A dla­cze­go? – Na ra­zie po­sta­no­wi­ła zi­gno­ro­wać po­wa­żny ton chło­pa­ka. Na­sto­lat­ki często zmie­nia­ją zda­nie. – Prze­cież jesz­cze dwa mie­si­ące temu by­łeś prze­szczęśli­wy? Do tej szko­ły prze­cież chcia­łeś pó­jść? Pa­mi­ętasz stres, jaki prze­ży­wa­li­śmy przed ogło­sze­niem wy­ni­ków wstęp­nych eg­za­mi­nów?

– Pa­mi­ętam. – Ton chło­pa­ka się nie zmie­nił.

– Cho­dzisz do tej szko­ły za­le­d­wie trzy ty­go­dnie. Co się sta­ło?

– Tam cho­dzą de­bil­ni lu­dzie. Kre­ty­ni.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dzia­ła ostro­żnie, czu­jąc roz­dwo­je­nie ja­źni. Sta­ra­ła się w sku­pie­niu kar­mić małą, a jed­no­cze­śnie my­śli jej ga­lo­po­wa­ły w po­szu­ki­wa­niu do­brych od­po­wie­dzi. – A my­ślisz, że gdzie in­dziej będą cho­dzi­li inni?

Już ko­ńcząc to zda­nie, wie­dzia­ła, że się podło­ży­ła.

– Oczy­wi­ście, że będą inni. Ci cho­dzą do tej szko­ły. A ta­kich de­bi­li ni­g­dzie in­dziej nie ma.

– Syn­ku, ale dla­cze­go? Nie pa­su­je ci ja­kiś na­uczy­ciel? Ktoś ci zro­bił przy­kro­ść?

Za­da­wa­ła jesz­cze wie­le py­tań, na­sto­la­tek ka­żde kwi­to­wał wzru­sze­niem ra­mion. Ci­ężka to roz­mo­wa, gdy mówi tyl­ko jed­na stro­na. W ko­ńcu Ju­sty­na do­szła do ścia­ny.

– A do ja­kiej szko­ły chcia­łbyś cho­dzić?

– Do ja­kiej­kol­wiek. Może być ta, do któ­rej cho­dzi Woj­tek.

Na tym sko­ńczy­ła się wy­mia­na po­glądów. Ju­sty­na zo­sta­ła z mętli­kiem w gło­wie. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Cza­rek miał dzi­siaj ja­kieś wa­żne spo­tka­nie, ostat­nio ci­ągle mó­wi­ło się o bra­kach pa­pie­ru, a jego dru­kar­nia po­trze­bo­wa­ła go dużo. Z roku na rok co­raz wi­ęcej. Sta­wał na gło­wie, żeby za­pew­nić fir­mie i ro­dzi­nie byt, a do tego po­trzeb­ny był pa­pier. Po­sta­no­wi­ła po­pro­wa­dzić ma­łże­ńską kon­wer­sa­cję o pro­ble­mach na­sto­lat­ka w szko­le po po­wro­cie męża z pra­cy, te­raz i tak mu­sia­ła za­jąć się Zuz­ką.

Po­my­sł kasz­ki z pa­rów­ką był ge­nial­ny, jak sama oce­ni­ła. Mała zja­dła wszyst­ko i za­do­wo­lo­na lek­ko ka­czym cho­dem prze­szła do koj­ca z za­baw­ka­mi. Ju­sty­na wło­ży­ła na­czy­nia do zmy­war­ki i sku­pi­ła się na za­ba­wie w do­pa­so­wy­wa­nie kszta­łtów. „To po­dob­no roz­wi­ja” – po­my­śla­ła. „Jak ja te­raz po­trze­bu­ję roz­wo­ju!”

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki