Czerwony - Agnieszka Lis - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Czerwony ebook i audiobook

Lis Agnieszka

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Czerwony – zdumiewająca opowieść o manipulacji

Dwudziestosześcioletnia Marcelina ma szczególny dar – postrzega świat kolorami. Według niej każdy człowiek ma aurę, którą dziewczyna nie tylko widzi, ale także rozumie.

Od kilkunastu tygodni dręczą ją senne koszmary, w których topi się w krwistej czerwieni. Sny się powtarzają, a nawet rozwijają, a wszystkie dotyczą jednego miejsca – Bromierzyka, opuszczonej wsi w Puszczy Kampinoskiej. Okazuje się, że jest to miejsce istotne dla historii Marceliny, stamtąd bowiem pochodzą jej przodkowie.

Skąd jednak okropne sny, w których powracają tragicznie zmarli ludzie? I to tacy, których Marcelina nie mogła poznać – niektórzy odeszli bowiem nawet ponad sto lat temu. W korowodzie sennych postaci pojawiają się nie tylko jej protoplaści, ale też samobójcy, ofiary kolejnych powstań i zawieruch wojennych, a nawet okrutnych mordów.

Czy sny mają związek z sympatycznym starszym panem, który poi Marcelinę prozdrowotnymi ziołami?

Czy ktoś próbuje nią manipulować?

A może dziewczyna traci zmysły i stopniowo pogrąża się w otchłani szaleństwa?

Czy jest ku temu jakiś powód?

Agnieszka Lis udowadnia, że autentyczne historie potrafią być niezwykle zaskakującą kanwą opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 15 min

Lektor: Paulina Fonferek

Oceny
4,2 (5 ocen)
3
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PodrozniczkaLiteracka

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna fenomenalna książka Agnieszki Lis. Zaskakująca, wciągająca - bardzo polecam.
00
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Historia, która wciąga od pierwszej do ostatniej strony! Intrygująca, niesamowita i budząca niepokój! Książka, której warto poświęcić swój czas! Polecam!
00
Lost70

Całkiem niezła

Straszna ta książka, normalnie zimno mi było jak czytałam. Bardzo dużo zła, krzywdy, cierpienia. Nie znoszę jak cierpią zwierzęta choćby te w książkach a tu są sceny tak okropne że żałuję że przeczytałam. Pomysł dobry ale nawet dla mnie - raczej odpornej na tyle złych emocji ta książka jest za mocna.
00

Popularność




Prolog

Kory­tarz zda­wał się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. Może dla­tego, że był biały – jak kości, które prze­le­żały w suchym miej­scu kil­ka­dzie­siąt lat. Kiedy już wszyst­kie tkanki zostaną zago­spo­da­ro­wane, zużyte, zje­dzone, zuty­li­zo­wane, kości wciąż jesz­cze potra­fią się bie­lić. Długo… Tak jak ten cią­gnący się kory­tarz.

A może znu­że­nie wzroku powo­do­wał równy rytm drzwi? Syme­trycz­nie usta­wio­nych po obu stro­nach, z nie­wiel­kimi mlecz­nymi szy­bami na wyso­ko­ści głowy wyso­kiego męż­czy­zny. Gdyby ktoś przyj­rzał się uważ­niej, szkło było har­to­wane. Nie do zbi­cia. A każde drzwi miały zamek.

Biały kory­tarz, białe drzwi, białe szybki i świa­tło też białe.

A może to i dobrze. Zawsze lepiej biały niż czer­wony. Bo czer­wony to kolor krwi, która potrafi czło­wieka oble­pić od stóp do głów. Zalać po kolana, po pas, po szyję. A potem zadu­sić.

Tak, biały jest lep­szy.

Biały to spo­kój.

Rozdział 1

Leśna droga roz­kła­dała się wśród zie­leni niczym sze­roki brą­zowy sznur. Zakrę­cała wie­lo­krot­nie, figlu­jąc ze wzro­kiem patrzą­cego. Tu można było dostrzec kawa­łek, tam następny…

Znała tę drogę dosko­nale. Prze­mie­rzała ją setki razy. Może tysiąc? Albo i wię­cej. Miesz­kała tu od uro­dze­nia. I jej rodzice. I dziad­ko­wie.

Od dwu­stu lat rodzina zaj­mo­wała kilka tutej­szych domów, jej człon­ko­wie znali więc każdy kąt. Roz­ma­wiali z drze­wami, które skrzy­pie­niem dawały im znać o nie­bez­piecz­nych wia­trach. Po zapa­chu roz­po­zna­wali czas jagód i grzy­bów. Ona szcze­gól­nie lubiła zbie­rać borówki, co to czer­wie­niły się w niskich roz­ło­gach, mamiły niczym świą­teczne korale. Kwa­śne po zebra­niu, po usma­że­niu nabie­rały szla­chet­nej, wytraw­nej sło­dy­czy. Mistrzy­nią w tym była babka – mie­szała zawsze w jedną stronę, żeby się nie przy­pa­liły, dosy­py­wała cukru oszczęd­nie, na raty, sza­nu­jąc kosz­towny doda­tek. A na koniec przy­kry­wała kamienny gar­nek lnianą ścierką i nie pozwa­lała nikomu rzą­dzić zawar­to­ścią. Dla niej babka szy­ko­wała drugi gar­nu­szek. Scho­wany z tyłu na półce był nagrodą za to, że zawsze zbie­rała boró­wek naj­wię­cej i ni­gdy nie prze­ga­piła oka­zji, by pomóc babce w domo­wych robo­tach.

O tej porze roku, kiedy poszy­cie lasu prze­kłu­wały prze­bi­śniegi, mogła już zbie­rać czo­snek niedź­wie­dzi. Wokół polany roz­kła­dały się grądy pełne dębów, gra­bów i brzóz, a ona kła­dła się na szcze­gól­nie nasło­necz­nio­nym sta­no­wi­sku i wysta­wiała twarz, by ogrzać się pierw­szymi pro­mie­niami słońca. Zanim gałę­zie drzew pokryły się liśćmi, podzi­wiała różowe dywany roz­chod­ni­ków, fio­le­towe dzwon­ków, obser­wo­wała plamy bia­łych pię­cior­ni­ków i wdy­chała upa­ja­jący zapach różowo-pur­pu­ro­wych mio­dow­ni­ków. Zbie­rała cza­sem pokrzywy, dziką miętę i szczaw. Nic nie mogło się zmar­no­wać. Nie tutaj, nie u nich, gdzie bieda regu­lar­nie zaglą­dała w kąty, a na przed­nówku mościła się w naj­wy­god­niej­szym miej­scu, tuż przy piecu.

Liche piasz­czy­ste zie­mie rodziły mar­nie, las był bogac­twem. Babka nauczyła ją korzy­stać z tego dobro­dziej­stwa.

To był dobry, bez­pieczny świat. Nie bała się wcho­dzić pomię­dzy drzewa, szcze­gól­nie że więk­szość leśnej połaci, raczej igla­sta niż liścia­sta, była przej­rzy­sta niczym nacią­gnięte zwie­rzęce jelito. Takim ojciec wykań­czał otwory okienne w ich cha­cie, bo na szkło zwy­kle bra­ko­wało pie­nię­dzy. Ni­gdy nie zgu­biła się w lesie. Lubiła to zbio­ro­wi­sko drzew, dla niej czy­telne i zro­zu­miałe. Od naro­dzin było natu­ral­nym świa­tem. Las mówił do niej, roz­szy­fro­wy­wała jego znaki jak inni litery w książ­kach. Te ostat­nie były jej znane, choć nie korzy­stała z nich na co dzień. Gdyby kazano jej coś prze­czy­tać, pew­nie by się udało, ale z tru­dem. Z drzew nato­miast czy­tała płyn­nie i bez naj­mniej­szego waha­nia. Ani błędu.

Szła teraz drogą, podzi­wia­jąc śmiałą, zadziorną zie­leń mło­dych liści. Pomy­ślała, że przy­dałby się deszcz – z pod­łoża wzbi­jał się kurz, dla­tego wolała iść skra­jem, lekko zaro­śnię­tym pasem, pod­szy­tym mło­dym odro­stem. Zagłę­biła stopy w przy­jemną zie­leń i choć zimno wciąż kąsało w łydki, zdjęła buty. Obu­wie trzeba oszczę­dzać, szcze­gól­nie że dostała takie piękne trze­wiki, czer­wone, z błysz­czą­cymi kla­mer­kami. Bosymi pode­szwami odczu­wała każdą nie­rów­ność, ostrzej­szy listek, nie­wielką nawet gałązkę. Sta­wiała zatem kroki ostroż­nie, cie­sząc się doty­kiem roślin niczym masa­żem.

Za kolej­nym zakrę­tem, na roz­wi­dle­niu dróg, mogłaby skrę­cić w prawo, gdzie las ucho­dził za nie­bez­pieczny. To tam stał wielki i piękny, i bar­dzo stary, Dąb Powstań­ców. Na jego kona­rach zaborcy wie­szali w tysiąc osiem­set sześć­dzie­sią­tym trze­cim nie­po­kor­nych pra­gną­cych oddy­chać wol­no­ścią. Duchy tych ludzi wciąż tam trwały. Zbo­lałe szep­tały cza­sem w kona­rach drzew, nie tylko tego dębu, na któ­rym bez­sku­tecz­nie o jesz­cze jedno tchnie­nie wal­czyły kie­dyś bez­radne ciała.

Kto był słaby, kto nie miał opar­cia w Bogu, kto nie potra­fił pora­dzić sobie z trud­nym życiem, doświad­czył nie­szczę­śli­wej miło­ści lub nie miał do kogo otwo­rzyć ust w dłu­gie zimowe wie­czory – także przy­cho­dził tutaj. Zamiast spę­dzać czas w zaciem­nio­nej izbie, z per­spek­tywą ponu­rej codzien­no­ści zimo­wych mie­sięcy, kiedy to dzień nie tylko wsta­wał późno, ale też nie roz­ja­śniał rze­czy­wi­sto­ści, wyru­szali w pobliże dębu. Zwy­kle zabie­rali ze sobą linę, musiała być mocna. Takie liny były w każ­dym gospo­dar­stwie potrzebne. Cenne. Niby nikt nie powi­nien mar­no­wać dobrego sznura. Ale jak powie­sić się bez niego? Powroź­nik to był zawód bar­dzo poszu­ki­wany w oko­licy. Nie tylko ze względu na wiślane szkut­nic­two.

W tym celu despe­raci przy­by­wali do Lasu Wisiel­ców nawet z daleka. No bo gdzie lepiej się powie­sić niż w lesie? Można w spo­koju poma­chać nogami i nawet mocz spły­wa­jący w ostat­nich chwi­lach po nogaw­kach nie zawsty­dza. I jest duża szansa, że w ogóle nikt nie znaj­dzie. Tak naj­le­piej. Żona, dzieci, rodzice – będą tęsk­nić, przez jakiś czas. Albo i nie. Zajmą się walką o codzien­ność. Ale przy­naj­mniej nie będą zno­sić odium samo­bój­stwa, które zawsze potem spły­wało na rodzinę. To była sła­bość, choć fru­straci postrze­gali to raczej jako akt odwagi. Pójść do lasu, daleko od ludz­kich sie­dzib. Żeby sąsiad ani z tej, ani z sąsied­niej wsi pod­czas grzy­bo­bra­nia nie dostrzegł zwi­sa­ją­cego ciała. Trzeba było mieć w sobie siłę, by tak iść, poko­ny­wać pagórki i zapa­dliny, nie przej­mo­wać się trza­ska­ją­cymi gałąz­kami i omi­jać wiel­kie konary zagra­dza­jące drogę. Nie­któ­rzy mówili, że wystar­czyło słu­chać lasu – on pro­wa­dził swoim magicz­nym szep­tem do wła­ści­wego miej­sca. Kto się uro­dził i wycho­wał w pusz­czy, ten rozu­miał jej język. Las jest żywym stwo­rze­niem, każdy z miesz­kań­ców oko­licz­nych wsi to wie­dział i potra­fił z lasem roz­ma­wiać.

Potem nale­żało prze­rzu­cić sznur przez wystar­cza­jąco wysoko zawie­szony konar. Cza­sem nawet konieczna była wspi­naczka po pniu. Niby nic takiego, dla miesz­kań­ców boru lub jego skraju natu­ralna umie­jęt­ność. Ale kiedy wła­zisz po pniu, by się­gnąć gru­bej gałęzi, na któ­rej za chwilę masz zawi­snąć? To musiało być nie­pro­ste – tak sobie wyobra­żała.

A potem dła­wie­nie w tcha­wicy. Zaci­ska­jący się, chro­po­waty sznur, raniący skórę, odbie­ra­jący powie­trze, brak opar­cia pod sto­pami, macha­jące w próżni nogi. Czy to był moment paniki? Żalu? Stra­chu?

Czy w takiej chwili wisielcy chcie­liby cof­nąć stra­ceń­czy krok w pustkę? Czy życie w tym ostat­nim bły­sku czasu wyda­wało im się atrak­cyjne? Pomimo smutku, który cza­sami dopada żywych?

Być może.

Odno­siła wra­że­nie, że szepty wśród drzew nale­żały nie tylko do powstań­ców, ale wła­śnie do wszyst­kich wisiel­ców, któ­rych dusze wciąż tutaj krą­żyły. Nie­któ­rzy ni­gdy nie­od­kryci, pew­nie doskwie­rało im porzu­ce­nie. Może nie mogli zna­leźć swo­jego miej­sca? Opu­ścili to, które było im dane, ale nie tra­fili w żadne inne. Czy ich udzia­łem była już tylko nicość – po wiecz­ność?

Czy dałoby się im pomóc?

Zasta­na­wiała się cza­sem nad tym. Co trzeba by zro­bić, aby ulżyć tym duszom woła­ją­cym wśród drzew? Dokład­nie tak to sły­szała: szepty, które były woła­niem. Ksiądz nie chciał z nią o tym roz­ma­wiać. „Głu­po­tami się aby nie zaj­muj” – powie­dział, czy­niąc nad nią znak krzyża, i odwró­cił się ple­cami. Matka skar­ciła ją za dener­wo­wa­nie pro­bosz­cza, więc ni­gdy wię­cej nie wra­cała do tej kwe­stii.

Ale myśleć – ow­szem, myślała. I sły­szała te woła­nia. Cza­sem smutne, cza­sem wście­kłe, zawsze pod­szyte nie­po­ko­jem. Jak mia­łaby pomóc?

Nie lubiła zatem tej czę­ści lasu. Rzadko cho­dziła do Dębu Powstań­ców, ni­gdy sama. Zwy­kle w rocz­nicę miała chęć zło­żyć kilka polnych kwia­tów, ale w stycz­niu nic nie kwi­tło. Prze­cho­dzili cza­sem grupą w pobliżu, ona wtedy mil­kła, czu­jąc na ple­cach zimny powiew i wszyst­kimi zmy­słami odbie­ra­jąc roz­dzie­ra­jący krzyk. Nikt poza nią go nie sły­szał, jed­nak wszy­scy przy­spie­szali kroku.

Teraz, w piękne połu­dnie, wśród jado­wi­cie szma­rag­do­wych liści, skrę­ciła w lewo, w kie­runku zabu­do­wań. Panu­jący tu spo­kój obez­wład­niał. Szum drzew, wiatr koły­szący gałę­ziami, szmer mło­dej zie­leni, jazgot pta­ków, trzask gałęzi łama­nych przez sarny i dziki. Cisza, a jed­nak hałas. Pełno dźwię­ków, har­mo­nia i kako­fo­nia jed­no­cze­śnie. Mogło przy­tra­fić się wycie wilka, czemu nie, dla­tego obcy odczu­wali tutaj nie­po­ko­jące dresz­cze. Ona jed­nak była stąd. Rozu­miała zwie­rzęta. Potra­fiła roz­ma­wiać z drze­wami. Mech uwa­żała za poduszkę. Szła więc w stronę domu z lek­kim ser­cem.

Za zakrę­tem, jed­nym z wielu, wła­ści­wie niczym się nie­wy­róż­nia­ją­cym, usia­dła. Dopa­dło ją rap­tem prze­ni­kliwe zmę­cze­nie. Jakby dzień stał się obcią­że­niem, może koń­cem żniw, bala­stem skwar­nych godzin spę­dzo­nych wśród ostrych źdźbeł, ranią­cych dło­nie, nogi i torsy. A może uciąż­li­wym mro­kiem nud­nego zimo­wego popo­łu­dnia, kiedy słońce led­wie wychyla się zza wyso­kich drzew, pozo­sta­wia­jąc świat w cało­dzien­nym pół­zmierz­chu. Poczuła się tak, jakby gwał­tow­nie zaszło słońce.

Musiała usiąść.

Lubiła odpo­czy­wać w lesie. Na mięk­kiej ściółce potra­fiła umo­ścić się wygod­nie, a na mchu to już w ogóle, jakby była otu­lona pie­rzyną. Teraz przy­cup­nęła, po chwili się poło­żyła. Przy­mknęła oczy.

Prze­cież dobrze dziś spa­łam – pomy­ślała.

A potem zoba­czyła roz­le­wa­jącą się wokół czer­wień. Naj­pierw na obrzeżu pola widze­nia poja­wiła się led­wie dostrze­galna poświata. Bar­dziej różowa niż kar­mi­nowa, ale kolor szybko doj­rze­wał. Wyda­wał się cie­pły, otu­la­jący, jed­nak prędko nabie­rał mocy. Nie tylko zale­wał świat dookoła, w tym i ją samą, sta­wał się też coraz ciem­niej­szy. Potężny. Zaczął wła­dać prze­strze­nią. Kiedy poczuła, że cała jest czer­wie­nią, poja­wiły się dźwięki.

Zapa­dła noc. Nagle, cał­ko­wi­cie nie­spo­dzie­wa­nie. Ciem­ność ukryła ją, pod­czas gdy ona leżała bez ruchu, jakby scho­wana. Całe szczę­ście, że poło­żyła się wśród paproci, tam mech rósł naj­grub­szą war­stwą.

Kiedy usły­szała szmer roz­mów, stru­chlała. Trwała nie­ru­chomo, niczym umarła. Pró­bo­wała je roz­po­znać, żaden nie był jej znany. Przede wszyst­kim zaś nie rozu­miała ani słowa.

Głosy były męskie. Zbli­żały się. Nali­czyła ich chyba kil­ka­na­ście. Idący śmiali się gło­śno, uwa­żała, że wul­gar­nie. Przy­po­mniało jej się, jak kie­dyś weszła do głów­nej izby, w któ­rej ojciec zwy­kle gościł sąsia­dów po dożyn­kach. Męż­czyźni świę­to­wali w spo­sób, który zdał jej się plu­gawy. Oko­wita zni­kała szybko, pijący mieli czer­wone twa­rze, tro­chę beł­ko­tali, a przede wszyst­kim – oble­piali ją wzro­kiem. Jeden i drugi wycią­gnął nawet rękę, matka trza­snęła jed­nego pro­sto w gębę, dru­giego zdzie­liła ścierką w wysu­nięte ramię.

Zaśmiali się wtedy wszy­scy, tak jak ci teraz. Dla­tego to do niej wró­ciło. Matka zabrała ją wtedy z izby i zapro­wa­dziła do sto­doły. „Dzi­siaj śpimy na sło­mie” – zarzą­dziła. „I żebyś mi wię­cej nie wcho­dziła do cha­łupy peł­nej zala­nych w trupa chło­pów. Jak chcesz wia­nek zatrzy­mać dla ślub­nego, pil­nuj się”.

Teraz w myślach usły­szała tamto zda­nie, a głosy zbli­żały się, zbli­żały, zbli­żały. Były już tuż obok. Czy ją doj­rzą? Poczuła lęk i zapisz­czała jak nie­wiel­kie zwie­rzątko, szczu­rek, łasica, kret, któ­rym wio­skowe łobu­ziaki, trzy­ma­jąc za ogon, machały niczym wia­tra­kiem. A wie­działa prze­cież, że powinna być cicho. Cał­ko­wi­cie cicho. Załkała bez­gło­śnie. Znajdą ją…

Mar­cela zerwała się z prze­ra­że­niem. Sie­działa na wła­snym łóżku, w sko­tło­wa­nej pościeli. Nie­wiel­kie czer­wone kwiatki na powłoczce przy­po­mniały o zale­wa­ją­cej ją chwilę temu czer­wieni. Krzyk­nęła.

Co ja wypra­wiam! Wes­tchnęła gło­śno, zdaw­szy sobie sprawę, że przez sen nie pisz­czała jak krzyw­dzony futrzak, a raczej gło­śno wrzesz­czała.

– Cie­kawe, czy zain­te­re­so­wa­łam któ­re­goś z sąsia­dów – rzu­ciła w prze­strzeń z prze­ką­sem. – Swoją drogą, idio­tyczny ten sen. I wszyst­kie inne. Muszę z nimi coś w końcu zro­bić.

Rozdział 2

Mar­ce­lina grzecz­nie niczym kon­sula Hono­lulu poże­gnała wyjąt­kowo upier­dli­wego klienta. Wybie­rał, wybrzy­dzał, maru­dził, a na koniec zde­cy­do­wał się na last minute w naj­tań­szej opcji. Wła­ści­wie lubiła swoją pracę – uwa­ża­jąc, że sprze­daje marze­nia. Hotel z aqu­apar­kiem dla rodziny z trójką dzie­cia­ków. Luk­su­sowy, odosob­niony bun­ga­low dla nowo­żeń­ców. Lokum na ubo­czu, ale z łatwym dojaz­dem do dzie­sią­tek atrak­cji dla żąd­nych wra­żeń. Dla każ­dego coś miłego.

Jak jed­nak zado­wo­lić kogoś, kto chce wszystko? Waka­cje w luk­su­so­wym kuror­cie, z pakie­tem zabie­gów spa, wyciecz­kami w cenie i dar­mo­wym dostę­pem do drin­ków? Z naci­skiem na to ostat­nie. Przy tym ma być gorąco, bo jego mał­żonka tak lubi, ale on to jed­nak naj­chęt­niej poje­chałby na narty.

– Da się zro­bić – odpo­wie­działa Mar­cela wciąż z uśmie­chem. Wtedy jesz­cze nie była znie­sma­czona. – Dubaj jest inte­re­su­jącą opcją…

– Tak daleko lecieć? Osza­lała pani – odparł klient. – Żona puch­nie w samo­lo­cie. Lot musi być krótki.

– Oczy­wi­ście, panie Rut­kow­ski. To może pół­nocne Wło­chy? Sie­dem dni nad morzem, na pięk­nych, piasz­czy­stych pla­żach, a drugi tydzień w luk­su­so­wym alpej­skim kuror­cie.

– I mamy dzie­lić urlop na pół? – obru­szył się Rut­kow­ski.

I tak w kółko. Lita­nia wyra­fi­no­wa­nych ocze­ki­wań, zbyt sprzecz­nych, by je speł­nić. Do tego za rów­no­war­tość dwóch dni na polu namio­to­wym pod­czas Pol’and’Rocka. Ulżyło jej, kiedy klient w końcu wyszedł. Choć z mar­sem na czole, spra­wiał jed­nak wra­że­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego.

Wydał mało, dosta­nie śred­nio, będzie eks­tre­mal­nie nie­za­do­wo­lony i wróci z pre­ten­sjami – pomy­ślała Mar­cela.

Weszła do mikro­sko­pij­nej kuchenki, pstryk­nęła eks­pres do kawy i wró­ciła na miej­sce.

– Dzi­siaj nie lubię swo­jej pracy – powie­działa do Krzysz­tofa, który sie­dział przy sąsied­nim biurku, wpa­trzony w kom­pu­ter. – Prze­wi­duję, że ta trans­ak­cja odbije nam się czkawką.

Uniósł na nią wzrok i lekko się uśmiech­nął.

– Jesteś wróżką? – zapy­tał.

– Są rze­czy i sprawy, które widzę z wyprze­dze­niem – odparła poważ­nie.

Nie zdą­żył odpo­wie­dzieć, bo w tym momen­cie zabrzę­czał dzwo­nek nad drzwiami. Oby­dwoje natych­miast przy­brali służ­bowe wyrazy twa­rzy.

– A, to pan! – Mar­ce­lina się ucie­szyła.

Krzy­siek szybko się pod­niósł i pomógł star­szemu czło­wie­kowi. Odsta­wił jego siatkę z zaku­pami, pod­su­nął krze­sło.

– Kawy? – zapro­po­no­wała w tym samym cza­sie Mar­cela. – Eks­pres się wła­śnie roz­grzewa.

– Gdzie tam kawy, dziecko! – Przy­były się zaśmiał. – W moim wieku nad­miar kofe­iny może przy­spie­szyć spo­tka­nie z Naj­wyż­szym. Choć nie wiem, czy rze­czy­wi­ście byłoby to przy­spie­szone spo­tka­nie. Osiem­dzie­siąt pięć lat, zważ­cie na to. Kto by pomy­ślał, taki ze mnie sta­ruch!

– Ależ, panie Sta­ni­sła­wie, jaki tam z pana sta­ru­szek! – zapro­te­sto­wali oby­dwoje. – Tyle werwy, tyle siły. A mądrość jaka! Wie­dza, elo­kwen­cja i bły­sko­tli­wość. Umysł godny podziwu!

– Mili jeste­ście, bar­dzo uprzejmi. Dobre z was dzieci. Zawsze taka byłaś, kochana, odkąd pamię­tam. Ale kawą grze­szę tylko cza­sami. Za to wody bym się odro­binę napił.

Krzy­siek zerwał się pierw­szy.

– Refleks mam dziś spóź­niony – uspra­wie­dli­wiła się Mar­cela, zie­wa­jąc. – Źle spa­łam.

– O sen to się powinno dbać! – stwier­dził pan Sta­ni­sław. – Kłaść się o dzie­sią­tej naj­le­piej. Wtedy ciało odpo­czywa, a nie tak jak wy, mło­dzi. Świa­tło to u pani widzia­łem kie­dyś jesz­cze o dru­giej.

– A co pan robił o dru­giej nad ranem?

– W moim wieku trzeba w nocy kilka razy wsta­wać. Nie ceni­cie tego, mło­kosy, że może­cie spać spo­koj­nie aż do rana.

– Sny mi ostat­nio prze­szka­dzają, panie Sta­ni­sła­wie.

– To może film dobry? – Uśmiech­nął się ser­decz­nie. – Mam coś cie­ka­wego. Kome­dia, roman­tyczna, jak pani lubi.

– Pięk­nie. Oddam panu te poprzed­nie. Świet­nie się bawi­łam, szcze­gól­nie ten mi się podo­bał. – Mar­ce­lina podała star­szemu panu kilka płyt zapa­ko­wa­nych w torebkę, wska­zu­jąc na tytuł widoczny przez folię. – Bar­dzo sym­pa­tyczny.

– Bez­sen­ność w Seat­tle, kla­syka gatunku – przy­tak­nął Krzy­siek.

– A ty niby skąd wiesz? – obru­szyła się Mar­cela.

– Się zna dobre filmy.

– Aku­rat – burk­nęła. – Gadasz tak, bo ci o nim opo­wia­da­łam.

Sąsiad wypił wodę i pod­niósł się z krze­sła ze stęk­nię­ciem.

– Zdra­dzę wam, dro­gie dzieci, że dopiero jak sta­rość zawita w ludz­kie progi, to dostrze­gamy, co w życiu naj­waż­niej­sze. Wszystko to banały, moi dro­dzy, same banały. Rodzina i spo­kój duszy, ot co. To się liczy. Ale, co wy tam, mło­dzi, wie­cie. – Mówiąc to, uśmiech­nął się ser­decz­nie i lekko się zachwiał. Mach­nął jed­nak ręką, gdy Krzysz­tof chciał go wes­przeć.

– A idzie stąd. Stary jestem, ale wciąż jary. Trzy­maj­cie się, dzie­ciaki, dobrze i zdrowo. Pójdę już, bo się zmę­czy­łem.

Dodał coś jesz­cze, ale już bar­dziej do sie­bie. Patrzyli przez chwilę za wycho­dzą­cym z biura jego­mo­ściem.

– Prze­pa­dam za nim – pod­su­mo­wała życz­li­wie Mar­cela.

– Fajny gość – zgo­dził się Krzy­siek. – Też chciał­bym taki być w jego wieku.

– Od kiedy się tu spro­wa­dził, znacz­nie popra­wiła się moja zna­jo­mość świa­to­wej kine­ma­to­gra­fii.

– Dotych­czas zna­łaś tylko węgier­ską fil­mo­gra­fię – sko­men­to­wał ze śmie­chem.

– I mogłam cię w niej edu­ko­wać – odcięła się.

– Naprawdę pan Sta­ni­sław zna cię tak długo? – Zmie­nił temat.

– Mnie jak mnie. Moich rodzi­ców. Coś kie­dyś chyba robili z tatą zawo­dowo, nie wiem dokład­nie. Ja go nie bar­dzo pamię­tam, ale podobno mu kie­dyś powie­dzia­łam, że jest nie­bie­ski. Przy tata­rze i kie­liszku zmro­żo­nej wódeczki.

– Jak zare­ago­wał?

– On chyba dobrze… Mama gorzej. Ode­słała mnie do dru­giego pokoju. Miło go znów zoba­czyć, choć dzi­siaj nie jest już taki błę­kitny. Cóż, aury się zmie­niają. Nie­mniej cie­szę się, że przy­nosi filmy. A kla­sykę węgier­ską rze­czy­wi­ście znam na pamięć.

Zamil­kli. Mar­ce­lina przy­po­mniała sobie dłu­gie wie­czory z Łuka­szem, kiedy to wtu­leni w sie­bie oglą­dali kolejne madziar­skie arcy­dzieła. Jej aten­cja do tego kraju zaczęła się od filmu Wol­ność i miłość. Dzia­dek zgi­nął w pięć­dzie­sią­tym szó­stym w Pozna­niu, w domu kul­ty­wo­wano więc pamięć o tej rewol­cie bar­dziej niż o powsta­niu war­szaw­skim. A ten obraz nawią­zy­wał do poznań­skiego Czerwca, a wła­ści­wie do węgier­skiej rewo­lu­cji, którą pol­ski zryw zaini­cjo­wał.

A kiedy czter­na­sto­let­nia Mar­cela prze­czy­tała wiersz, od któ­rego film wziął swój tytuł – prze­pa­dła.

Wol­ność, miłość – przy­się­gamJed­nako mi nie­zbędne.Ja za miłość jestem gotówOddać żywot.Ja za wol­ność jestem gotówOddać miłość1.

Potem się­gnęła po wię­cej poezji Sándora Petőfiego i jak się miało oka­zać – nikt i nic nie poru­szyło jej już bar­dziej. Pró­bo­wała z wiel­kimi pol­skimi roman­ty­kami: prze­czy­tała sporo Mic­kie­wi­cza, Sło­wac­kiego, całego Nor­wida. Stu­dio­wała Baczyń­skiego, Paw­li­kow­ską-Jasno­rzew­ską, Gał­czyń­skiego, Tet­ma­jera, Tuwima, Bro­niew­skiego i dzie­siątki innych. Się­gnęła po Goethego, Byrona, Bau­de­la­ire’a. Znała Szek­spira, Ach­ma­tową, Emily Dic­kin­son, Hora­cego, Lorcę, Róże­wi­cza, Szym­bor­ską i wybit­nych poetów afry­kań­skich, któ­rych nazwisk już nie pamięta. I w jej umy­śle, a może przede wszyst­kim duszy, nie zago­ścił na dłu­żej nikt. Tylko Petőfi. Zatem hun­ga­ry­styka była jej naj­oczy­wist­szym, pierw­szym i jedy­nym wybo­rem. Choć po angiel­sku mówiła na tyle bie­gle, że anglistka wespół z matką zała­my­wały ręce. „Dziecko, a co ty będziesz w życiu robiła po tych węgier­skich wygi­ba­sach?” – pytała mama. Do lamen­tów dołą­czyła nauczy­cielka pol­skiego, bo Mar­cela była zwy­cięż­czy­nią woje­wódz­kiego kon­kursu polo­ni­stycz­nego i fina­listką ogól­no­pol­skiej olim­piady lite­ra­tury.

Dziew­czyna trwała jed­nak upar­cie przy swoim, a z cza­sem była z doko­na­nego wyboru jesz­cze bar­dziej zado­wo­lona. Na stu­diach poznała Łuka­sza, wielką miłość swo­jego życia. Chło­pak był po równo zako­chany w niej i w mean­drach mowy Madzia­rów. A przy­naj­mniej spra­wiał takie wra­że­nie.

Długo się razem pro­wa­dzali, w końcu zapla­no­wali ślub. Zakle­pali ter­min u księ­dza, zare­zer­wo­wali salę weselną, wybrali wzór zapro­szeń. Usta­lili nawet taki szcze­gół, że do ślubu pojadą kre­mową alba regią z ciem­nym dachem, zabyt­kiem z tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego pią­tego roku. Zna­jomy Łuka­sza spe­cjal­nie dla nich zaofe­ro­wał się, że spro­wa­dzi ten samo­chód z Węgier, bo w Pol­sce nie udało się takiego zna­leźć. Już nawet kraw­cowa wzięła pierw­szą miarę do sukni marzeń.

I wtedy się oka­zało, że Łukasz, ide­alny męż­czy­zna Mar­celi, był takim także dla pew­nej Wero­niki, która z rado­ścią ocze­ki­wała ich pierw­szego dziecka. I wie­rzyła, że to maleń­stwo będzie począt­kiem spo­rej gro­madki, bo marzyła co naj­mniej o czwórce.

Mar­ce­lina i Wero­nika spo­tkały się pew­nego dnia zupeł­nie nie­chcący. Dla sie­bie i Łuka­sza. Gdy ten cało­wał Mar­celę na powi­ta­nie, pode­szła do nich, głasz­cząc swój wysta­jący brzuch, sym­pa­tyczna dziew­czyna i objęła Łuka­sza od tyłu.

– A ty nie mia­łeś być na uczelni, kocha­nie? – zapy­tała Wero­nika i spoj­rzała w oczy Mar­ce­li­nie. Nic wię­cej nie trzeba było doda­wać, a jed­nak umó­wiły się jesz­cze raz. To Wero­nika do niej zadzwo­niła. Skąd wzięła numer? Z tele­fonu Łuka­sza. Były tam dwie osoby ozna­czone jako ICE. In Case of Emer­gency. W razie wypadku zadzwoń do… Nie rodzi­ców, nie rodzeń­stwo – ozna­czył tak dwie narze­czone.

– Będziesz miała z nim dziecko, więc zosta­wiam go tobie – zako­mu­ni­ko­wała Mar­ce­lina.

– Marzyła mi się nawet czwórka – odpo­wie­działa Wero­nika płacz­li­wie. – I zwy­kle nie jestem taka nie­przy­tomna beksa, to cią­żowe hor­mony robią ze mnie płacz­liwą lebiegę.

Płacz­liwa lebiega zyskała uzna­nie Mar­ce­liny.

– Cią­gle możesz mieć taką gro­madkę – odparła spo­koj­nie. – Tylko naj­pierw weź ślub, żeby ci chłop­taś nie uciekł. – Jed­nak nie powstrzy­mała się przed zło­śli­wo­ścią.

Czuła się dziw­nie z tym, że pocie­sza dziew­czynę, przez którą jej zaawan­so­wane weselne plany legły w gru­zach. Nie zdzi­wiła się jed­nak, gdy Wero­nika posłu­chała jej rad i zmu­siła Łuka­sza do ożenku. Wyko­rzy­stała nawet zare­zer­wo­waną przez Mar­celę salę ban­kie­tową i kre­mową alba regię kolegi Łuka­sza.

Wero­nika zadzwo­niła ponow­nie przed samym ślu­bem, do któ­rego szła już z małym Anto­siem na rękach.

– Jeśli zechcia­ła­byś mnie zaszczy­cić obec­no­ścią na uro­czy­sto­ści… – Zamil­kła w ocze­ki­wa­niu na reak­cję Mar­ce­liny.

– Raczej nie­ko­niecz­nie. Dziw­nie bym się czuła. Mogła­bym się pomy­lić i podejść do ołta­rza z inten­cją zło­że­nia przy­sięgi. Wiesz, jak na wła­snym ślu­bie, na któ­rym ktoś zajął moje miej­sce.

– Cóż… – zawa­hała się Wero­nika. – Ja nie chcia­łam wycho­dzić za mąż. Dzieci tak, part­ner tak, mąż nie. Mał­żeń­stwo to skom­pro­mi­to­wany prze­ży­tek poprzed­niej epoki. To twoje ist­nie­nie skło­niło mnie do tego, żeby zale­ga­li­zo­wać zwią­zek. Ja wiem, że Łukasz będzie mnie zdra­dzał, ale dzieci są dla mnie waż­niej­sze, chcę mieć dzieci. A poza domem niech ich tatuś robi se, co chce. Byle wra­cał. Wycho­wy­wa­łam się jako jedy­naczka i zależy mi na dużej rodzi­nie.

– A co ja mam z tym wspól­nego?

– Twoja obec­ność przy­po­mni mu, że jego miej­sce jest przy mnie…

– Wero­nika, nie gnie­waj się – prze­rwała jej Mar­ce­lina. – Mia­łam więk­szą tole­ran­cję dla cie­bie, kiedy byłaś w ciąży. Hor­mony i te sprawy. Nawet ci współ­czu­łam. Ale nie zamie­rzam być dla nikogo wen­ty­lem bez­pie­czeń­stwa. Swoją traumę już prze­pra­co­wa­łam, Łukasz mnie nic a nic nie obcho­dzi, a ty… Cóż, wła­ści­wie też nie bar­dzo. Masz świa­do­mość, jaki on jest, a jed­nak wycho­dzisz za niego za mąż. Twój wybór. Mnie w to nie mie­szaj.

Roz­łą­czyła się wku­rzona. Przede wszyst­kim dla­tego, że skła­mała. Niczego nie prze­pra­co­wała. Zamiast więc udać się na swój nie­do­szły ślub, zaszyła się w miesz­ka­niu i cały week­end ryczała. Potem przez trzy dni pocie­szali ją Krzysz­tof wraz z Pau­liną, jej przy­ja­ciółką jesz­cze ze szkoły. A i tak imię „Łukasz” wciąż powo­do­wało u Mar­ce­liny dreszcz.

Roz­my­ślała o tym teraz, choć prze­cież jesz­cze chwilę temu prze­ko­ma­rzała się z Krzyś­kiem. Teo­re­tycz­nie ich roz­mowa wciąż trwała, bo Krzysz­tof przy­wykł do jej nagłych zawie­szeń, cza­sem cał­kiem dłu­gich, i po pro­stu zaj­mo­wał się swo­imi spra­wami. A gdy wszedł kolejny klient i skie­ro­wał się w stronę Mar­ce­liny, zapro­sił go do swo­jego biurka. Nowo przy­były jesz­cze chwilę spo­glą­dał tęsk­nie na dwu­dzie­sto­sze­ścio­latkę. Zawsze milej być obsłu­żo­nym przez kogoś o zie­lo­nych oczach i jasno­blond lokach upię­tych w wysoki kok niż przez… cóż, w miarę przy­stoj­nego, ale chło­paka. Ponie­waż jed­nak zadzwo­nił tele­fon Mar­ce­liny, męż­czy­zna usiadł posłusz­nie naprze­ciw Krzysz­tofa.

– Co ty powie­dzia­łaś?

Klient już miał w rękach kata­log z ofertą wycie­czek na nad­cho­dzące lato, odwró­cił jed­nak wzrok. Tak samo zresztą jak Krzysz­tof. W gło­sie Mar­ce­liny sły­chać było bowiem tak bez­brzeżne zdu­mie­nie, jakby kosmici wylą­do­wali na placu Pił­sud­skiego.

I może wła­śnie wylą­do­wali. Tyle że nie na placu, a na dol­nym Moko­to­wie, i z koszem czer­wono-żół­tych tuli­pa­nów.

Rozdział 3

– No i może wła­śnie tak byłoby naj­le­piej?

Matka Mar­ce­liny prze­wró­ciła oczami.

– Nie wcho­dzi się dwa razy do tej samej rzeki. Nawet o tym nie myśl.

– Ale…

– Nie ma żad­nego „ale”. Praw­dziwa miłość takich rze­czy nie robi.

– Łukasz twier­dzi, że się tylko pomy­lił.

– I przez pomyłkę ma żonę i dziecko? – Anna, matka Mar­ce­liny, wes­tchnęła.

– Mamo, ja wiem, że opo­wia­dam głu­poty. Sama kaza­łam Wero­nice wziąć ten ślub. Popchnę­łam ją do niego. Ona dosko­nale zda­wała sobie sprawę, że Łukasz nie będzie jej wierny. Chciała mieć inse­mi­na­tora na wła­sność. A te tuli­pany… Mamo, on mi zawsze przy­no­sił róże.

– Są dostępne w każ­dej kwia­ciarni przez cały rok. I róże, i tuli­pany. – Matka spoj­rzała na nią, krę­cąc głową.

– Ale ja nie lubię róż.

– Ni­gdy go nie obcho­dzi­łaś – powie­działa twardo Anna. – Kwiaty dosta­wa­łaś na odczep­nego.

– A jed­nak to tuli­pany. Teraz zaczęło mu zale­żeć… – Mar­ce­lina wyraź­nie się roz­ma­rzyła.

– Osza­la­łaś? – Matka wzięła głę­boki oddech. – Chyba mu nie pozwo­lisz…

– Dro­gie panie, sto­nujmy emo­cje. – Bog­dan, ojciec dziew­czyny, wyszedł z dru­giego pokoju i od razu wyczuł ner­wo­wość.

– Każdy ma prawo do błędu. – Mar­cela udała, że nie zare­je­stro­wała poja­wie­nia się taty.

– Dro­gie panie – spró­bo­wał znów męż­czy­zna, tym razem gło­śniej i bar­dziej sta­now­czo. – Czas na spo­kojny, rodzinny obiad. Jak na nie­dzielę przy­stało.

Kobiety spoj­rzały na sie­bie ze zło­ścią, jed­nak zgod­nie wstały i prze­szły do kuchni. Ojciec posta­wił na stole butelkę wina i trzy kie­liszki. Kiedy Anna i Mar­ce­lina weszły z pół­mi­skami, sie­dział już przy stole i aku­rat się­gał po kor­ko­ciąg.

– Wypi­jemy za moją mądrą żonę i rów­nie rozumną córkę – zapro­po­no­wał kon­cy­lia­cyj­nie.

Usia­dły naprze­ciw sie­bie, wciąż obra­żone, co wyra­żały osten­ta­cyj­nym mil­cze­niem.

– Jakie masz plany na przy­szły week­end? – zapy­tał ojciec, na co Mar­ce­lina wzru­szyła ramio­nami. – Pytam, bo chciał­bym, żeby­śmy razem poje­chali…

– Wła­śnie! – prze­rwała mu żona. – Dzwo­niła cio­cia Helenka. Zapro­siła nas na uro­dziny. Będzie moja mama, cio­cia Bar­bara, wujek Andrzej, kuzyn Romek…

– Mamo, muszę?

– Na pewno lepiej posie­dzieć z rodziną, niż roz­my­ślać o tym łachu­drze.

– Aniu, nie pro­wo­kuj – łago­dził ojciec. – Miła atmos­fera, miłość, fami­lijny nie­dzielny obiad, zażyłe rela­cje… i takie spo­kojne kli­maty. Utrzy­majmy to, dro­gie panie.

– Nie ogar­niam tych wszyst­kich kuzy­nów, pociot­ków i innych. – Mar­ce­lina, wciąż nabur­mu­szona, udała, że nie sły­szy ojca.

– Rodziny niby nie znasz? – unio­sła się matka, nie­po­mna mężow­skich inter­wen­cji.

– Mam pro­po­zy­cję – wtrą­cił się znów ojciec. – To dobra oka­zja, by poroz­ma­wiać o naszych przod­kach i krew­nych.

Mar­cela prze­wró­ciła oczami.

– Robi­łem ostat­nio porządki w gabi­ne­cie. Nie żebym bar­dzo tego pra­gnął, ale twoja matka tak mi truła – zer­k­nął z wyrzu­tem na żonę – że już nie mia­łem siły słu­chać. Na odczep­nego się­gną­łem na naj­wyż­szą półkę i doko­na­łem tam odkry­cia. Dwa zaku­rzone albumy, niczym dwa Święte Gra­ale.

– Święty Graal jest tylko jeden. Pozo­stałe to pod­róbki – wtrą­ciła Anna.

– Nie mam poję­cia, kto na nich jest – Bog­dan posta­no­wił zigno­ro­wać komen­tarz żony – ale wiele zdjęć jest opi­sa­nych. Może ty coś pamię­tasz? – zwró­cił się w końcu bez­po­śred­nio do Anny.

– Mogę popa­trzeć – odburk­nęła. – Ale po obie­dzie. Nie po to sta­łam przy garach, żeby­śmy teraz zimne jedli. Zraza sobie nałóż. – Spoj­rzała na córkę, wciąż ura­żona.

Z każ­dym kęsem atmos­fera się popra­wiała. Nie darmo się mówi, że przez żołą­dek do serca. Aż w końcu, przy dese­rze, roz­ma­wiali ze sobą jak zwy­kle. Ser­decz­nie i tro­skli­wie. Jak rodzina.

– Ogarnę naczy­nia, a ty przy­nieś te albumy – powie­działa Anna, wsta­jąc od stołu. – Tylko odkurz, żebyś mi brudu na obru­sie nie roz­sma­ro­wał.

Ojciec mru­gnął do Mar­celi, razem prze­szli do sąsied­niego pokoju i przy­nie­śli cięż­kie tomisz­cza, już wcze­śniej prze­zor­nie wyczysz­czone.

– No oczy­wi­ście, że pamię­tam – powie­działa Anna, gdy znów usia­dła przy stole. – Mama ze swoim rodzeń­stwem. Bar­bara, Andrzej, Jacek i Mie­tek. Helenki tu bra­kuje. Pamię­tam to zdję­cie. Byli wtedy na waka­cjach na Mazu­rach. Pod namio­tem. Mama opo­wia­dała, że wtedy poznała tatę. Ile mogli mieć lat? Jest tu data?

– Tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­siąty ósmy – odpo­wie­dział męż­czy­zna.

– Czyli mama miała dwa­dzie­ścia. Ide­alny moment na pozna­nie męża, czyż nie? – Anna spoj­rzała zalot­nie na wła­snego wybranka.

– Ja mam już dwa­dzie­ścia sześć. Coś chyba prze­ga­pi­łam – stwier­dziła z prze­ką­sem Mar­cela.

– Nie zaczy­naj – zri­po­sto­wała matka. – Dzi­siaj czasy są inne, nikt już nie zako­chuje się pod­czas waka­cji na Mazu­rach. Ja two­jego tatę pozna­łam na stu­diach i oka­zał się cał­kiem znoś-nym kan­dy­da­tem na męża. Ty Łuka­sza też spo­tka­łaś na uczelni, ale jak widać, uni­wer­sy­tet to dzi­siaj nie jest dobre miej­sce do zna­le­zie­nia życio­wego part­nera.

– Wyglą­dają na szczę­śli­wych – powie­dział Bog­dan, przy­glą­da­jąc się zdję­ciu.

– Mama mówiła, że to były naj­szczę­śliw­sze waka­cje jej życia – dorzu­ciła Anna sen­ty­men­tal­nie.

– Bab­cia Wanda była naj­młod­sza? – zain­te­re­so­wała się Mar­ce­lina.

– Nie, czwarta z szóstki. Naj­star­sza Bar­bara, potem w kolej­no­ści Andrzej i Jacek, mama, Helenka i naj­młod­szy Mie­tek. Poza tym mieli jesz­cze czwórkę rodzeń­stwa, ale dzie­ciaki nie dożyły pierw­szych uro­dzin, może dru­gich, imiona gdzieś się zapo­działy.

– To straszne. – Mar­cela się wzdry­gnęła.

– Co takiego? – zdzi­wiła się Anna.

– Te dzieci żyły, a nawet nie znamy ich imion. To byli twoi wujo­wie i ciotki, prawda?

– Takie były czasy.

– A są cho­ciaż groby tych dzieci?

– Może i tak, kto to wie.

– Czyli pew­nie już ślad nie pozo­stał.

– Każda rodzina ma takie smutki – zri­po­sto­wała matka. – Dzi­siaj dzieci nie umie­rają tak masowo.

– Już nie­długo. Jesz­cze tro­chę i nasza służba zdro­wia nad­robi to nie­do­pa­trze­nie.

– Bez poli­ty­ko­wa­nia – zmi­ty­go­wał córkę Bog­dan.

– W każ­dym razie mama, o ile dobrze koja­rzę, wró­ciła z tych waka­cji zako­chana, a rok póź­niej wzięli z ojcem ślub. W kolej­nym roku ja przy­szłam na świat.

– A pozo­stali?

– Z cio­cią Bar­barą i trójką jej dzieci będziemy się widzieli za tydzień, sama zapy­tasz. A reszta… Prze­cież wiesz. Wujek Andrzej mieszka trzy ulice dalej.

– Tak, wujka Andrzeja znam. I wujka Jacka. A Mie­tek?

– Wielki nie­obecny. – Anna się zaśmiała. – Kto wie, gdzie jest i co pora­bia. Spło­dził czwórkę dzieci, po czym znik­nął jak sen złoty.

– Joanna, Antoni oraz bliź­niaki: Romek i Kamila. Sam Mie­tek praw­do­po­dob­nie wyje­chał. Stany, Mek­syk, Azja, szu­kaj wia­tru w polu.

– Naroz­ra­biał, że tak znikł?

– Praw­do­po­dob­nie. Sie­dział w wię­zie­niu, ale nie wiem za co. Coś drob­nego, bo szybko wyszedł. Potem przez jakieś dwa lata jeź­dził jako kie­rowca tira. Spo­ra­dycz­nie kon­tak­to­wał się z rodziną, aż pew­nego dnia zamilkł. Nie ma go w spi­sach peni­ten­cjar­nych, nie ma w reje­strze stanu cywil­nego. Ani umarł, ani żyje, ani sie­dzi w wię­zie­niu. Wielki nikt. Dzieci go szu­kały. Ale to nie­obecny, zagi­niony. Antoni i Romek wpadną za tydzień, możesz ich pod­py­tać. A Jacek wyje­chał do Sta­nów, dla­tego myślę, że Mie­tek poje­chał za nim.

– Że niby do brata? Skoro taki odlu­dek, to mało praw­do­po­dobne.

– Szcze­gól­nie że nikt za bar­dzo nie wie, co się z Jac­kiem dzieje – uzu­peł­niła kwa­śno Anna.

– Cie­kawa rodzinka. Szóstka rodzeń­stwa, w tym dwójka zagi­niona. Jedna trze­cia.

– Cze­piasz się, dziecko. A na tych zdję­ciach to już jeste­śmy razem. – Matka prze­wró­ciła stronę na kolejną z wyraźną ulgą.

– Pokaż, tato, wcze­śniej­sze albumy – powie­działa Mar­ce­lina. Now­sze zdję­cia znała. Inte­re­so­wało ją to, czego dotych­czas nie widziała.

Drugi album oka­zał się znacz­nie cie­kaw­szy.

– Te foto­gra­fie led­wie pamię­tam. – Anna się zamy­śliła. – Ale mama mi je poka­zy­wała. To jej rodzice w domu na wsi.

– Co za gro­mada! – Mar­ce­lina aż sap­nęła.

– Takie kie­dyś były rodziny. Wie­lo­dzietne. Mnó­stwo dzieci wcze­śnie umie­rało. Jak te, o któ­rych mówi­ły­śmy. Dla­tego kobiety tak czę­sto rodziły. Jest tam rok? – Anna zmru­żyła oczy.

Bog­dan wyjął i odwró­cił zdję­cie.

– Tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­sty. I jest opis. Słu­chaj­cie. Bro­ni­sława i Józef z dziećmi: Teli­mena, Teresa, Wie­sław, Rado­sław, Prze­my­sław, Gra­żyna, Bole­sław, Dobro­sława i Jerzy.

– Moja bab­cia to Dobro­sława. Uro­dziła mamę w tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym ósmym. Pozo­sta­łych ze zdję­cia nie znam. Nawet nie mam poję­cia, co się z nimi działo. Coś mi się tylko koja­rzy z tą Teresą. Tra­giczna histo­ria, chyba popeł­niła samo­bój­stwo. Powie­siła się na drze­wie, kil­ka­set metrów od domu. O resz­cie nic nie wiem. Żyć to już raczej nie żyją, ale pew­nie ich potom­ko­wie błą­dzą gdzieś po świe­cie.

Mar­ce­lina wzięła głę­boki oddech. Poczuła zna­jome mro­wie­nie. Na obrze­żach pola widze­nia poja­wił się kolor. Mignęły błysz­czące kla­merki przy czer­wo­nych trze­wi­kach.

– A ten dom? Co to za miej­sco­wość? – zapy­tała szybko. Póki poświata była deli­katna, mogła jesz­cze zapo­biec jej roz­la­niu. Matka nic nie zauwa­żyła, tak przy­naj­mniej się wyda­wało.

– Dawno nie ist­nieje – odpo­wie­działa Anna. – Wtedy wszy­scy, kilka poko­leń, miesz­kali w jed­nej drew­nia­nej cha­cie we wsi na skraju lasu. Tyle wiem. I że tę wieś wysie­dlono. Wszy­scy wyje­chali. Podobno w latach sie­dem­dzie­sią­tych ktoś tam jesz­cze miesz­kał, mama mnie nawet chyba tam zabrała, ale pamię­tam tylko las.

– A to?

– Twoi dziad­ko­wie. Już w War­sza­wie. Na Gro­cho­wie.

Na oglą­da­niu zdjęć zeszło im do późna. Dopiero po dwu­dzie­stej Mar­ce­lina poże­gnała się z rodzi­cami.

– Odpro­wa­dzę cię – powie­dział ojciec.

Chwilę pro­te­sto­wała, ale się uparł. Przed jej blo­kiem cmok­nął córkę w poli­czek i powie­dział:

– Śpij dobrze, dziecko.

– Będę, tato. – Uśmiech­nęła się.

A potem ze stra­chem pomy­ślała o nad­cho­dzą­cej nocy: oby tylko nie był to czas kolej­nego kosz­maru.

Rozdział 4

Idąc lasem, pomy­ślała, że ni­gdzie nie czuje się tak szczę­śliwa. Zapach, kolory, świa­tło, powie­trze. Tak lekko się tu oddy­chało.

Poza tym lubiła oglą­dać te wszyst­kie malut­kie rośliny pora­sta­jące zwa­lone pnie drzew, gałę­zie leżące na zie­lo­nych poła­ciach mchu, a nawet poro­sty na pół­noc­nej ścia­nie ich chaty. Nie­które były srebrne jak księ­życ w mroźną noc, cza­sem pokry­wały powierzch­nię drob­nym nalo­tem, w innych miej­scach przy­po­mi­nały roso­chy łosia, a jesz­cze gdzie indziej two­rzyły całe korony, malow­ni­czo postrzę­pione niczym mroźne malunki na tale­rzu brony. Bywały też zie­lone, poroz­ra­stane niczym łopaty, cza­sem sztywno celu­jące w niebo, a cza­sem zwi­sa­jące niczym mokre strąki topie­licy. Innym razem przy­po­mi­nały męskie brody. Gęste kępki, nie­po­skro­mione i ster­czące w różne strony. Bywały też brą­zowe i splą­tane niczym nici, któ­rymi bawił się nie­sforny kot. Kie­dyś kocica poplą­tała babce motek – błą­kała się potem zimową porą po oko­licy, wygłod­niała, bo babka wygnała ją z domu. Dopiero gdy kotka była już bli­ska śmierci, przy­jęła ją z powro­tem pod swój dach.

– Nikomu nie pozwolę na takie harce – mru­czała kobieta wście­kła. – Niteczki są za dro­gie, by kot je nisz­czył. Musiała się łachu­dra nauczyć.

Tak naprawdę babkę bolało smutne miau­cze­nie futrzaka, co jed­nak było zro­bić. Prze­cież bra­ko­wało na wszystko, czę­sto nawet na jedze­nie. Nici nie dało się zro­bić w domu, a koty mno­żyły się same. Nie ten, to inny, choć babka kochała aku­rat tę kocicę, bo sama ją wykar­miła, gdy jej matka zde­chła zaraz po oko­ce­niu. Pozo­stałe trzy chu­cherka nie prze­żyły, ta jedna ruda­ska prze­trwała i stała się ulu­bie­nicą babki. Choć nie na tyle, by bez­kar­nie plą­tać nici.

Prze­mie­rza­jąc las, dziew­czyna przy­glą­dała się mchom. Lubiła je, nawet bar­dzo. Mięk­kie podu­chy, zwy­kle ciem­no­zie­lone, zachę­cały do odpo­czynku. Kła­dła się więc na pucha­tych koł­drach i roz­ko­szo­wała ciszą, a wła­ści­wie leśnym hała­sem.

Tak jak teraz. Leżała na piasz­czy­stym wzgó­rzu, wśród sosen, spo­glą­da­jąc na ich wierz­chołki. Zda­wały się ukła­dać nad nią w wiel­kie koło, w samym środku ona. Cen­trum świata, dokład­nie tak czuła się w lesie.

Czubki drzew koły­sały się deli­kat­nie, przy­pra­wia­jąc o zawrót głowy. Lubiła to uczu­cie. Wygod­nie wycią­gnięta przy­mknęła oczy i słu­chała pta­sich kłótni. Traj­ko­tały wilgi, trzna­dle, szczy­gły, zięby. Daleko zabrzmiały per­kozy, bli­żej pól zwy­kle sły­szała także bażanty. Rozu­miała pta­sią orkie­strę. Ten gwar, dys­ku­sje, cza­sem złość, choć wio­sną domi­no­wały raczej zaloty. Ptaki upra­wiały uwo­dze­nie z wielką gra­cją, a ona poj­mo­wała ich język. Wyobra­żała sobie takie umi­zgi ze strony… No wła­śnie. Nie potra­fiła zde­cy­do­wać. Sta­cha z Famu­łek Bro­chow­skich? Czy Jędrka z Bro­chowa? Ten drugi miał znacz­nie dalej, będzie z dzie­sięć kilo­me­trów, był jed­nak bogat­szy. Życie w domu z praw­dzi­wymi szy­bami? I oddzielne pomiesz­cze­nia dla zwie­rząt. Bez kur w izbie! I bez świń. A ogrze­wa­nie podobno tylko z pieca, żad­nego kro­wiego łajna paru­ją­cego tak potrzeb­nym zimą cie­płem. Luk­susy! No i miał ten Jędrek odzie­dzi­czyć osiem mor­gów ziemi, cał­kiem żyznej, na któ­rej rosło nie tylko żyto, ale nawet psze­nica pięk­nie rodziła. Tyle że Jędrek nie pocią­gał jej za bar­dzo… Nie­zbyt wysoki i o wło­sach twar­dych niczym szcze­cina, w dodatku w kolo­rze zacho­dzą­cego słońca, a ona nie prze­pa­dała za ryżymi. Za to głos miał miękki niczym aksa­mit. Potra­fił nim zacza­ro­wać każ­dego, a jej zda­rzało się cał­ko­wi­cie w nim zatra­cić. Kiedy Jędrek mówił, gotowa była pójść za nim nawet i na koniec świata. Kiedy jej doty­kał – nie.

Za to na każde dotknię­cie Sta­cha nie­opa­no­wana sła­bość roz­le­wała się po jej człon­kach. Naj­moc­niej paliło ją wtedy w brzu­chu, ale i reszta ciała drżała. Stopy sta­wały się lodo­wate, ręce za to gorące. Tra­ciła spo­kój ducha na samą myśl, że Stach prze­su­nie pal­cem po jej skó­rze. Wła­ści­wie krę­ciło jej się w gło­wie. To było piękne i straszne jed­no­cze­śnie. Jed­nak Stach był czwar­tym synem gospo­da­rza, który ziemi miał trzy morgi. Rodzina żyła z doryw­czych prac, ple­ce­nia koszy, ukła­da­nia strzech z żyt­niej słomy, choć nie­któ­rzy mawiali, że trzcina oka­za­łaby się trwal­sza. Może i tak, kto to wie. Żyto jed­nak było spraw­dzone i łatwo dostępne, dla­tego wielu wolało zbo­żowe mio­tły szybko prze­ra­sta­jące chwa­stami. Kobiety wią­zały snopy z wcze­śnie sko­szo­nego, zie­lo­nego jesz­cze żyta. Wytrzą­sano z niego póź­niej krót­sze kawałki słomy, sama kie­dyś poma­gała w tej pracy. Chwy­tała słomę za kłosy i mocno tar­mo­siła. Robota była ciężka i gdyby nie Stach, jego bli­ska obec­ność, na pewno by się na nią nie zde­cy­do­wała. Razem z sio­strami chło­paka krę­ciła gło­wa­cze. Dziew­czyny dwa snopy wią­zały prze­wią­złem, jeden sno­pek obra­cały wokół dru­giego. Zapeł­niały nimi spe­cjalne skrzy­nie. Taki wykrę­cak męż­czyźni kła­dli potem na dach i moco­wali war­stwowo do żer­dzi. Bogaci gospo­da­rze zmie­niali strze­chy nawet i co dzie­sięć lat. Biedni nie czę­ściej niż co pięt­na­ście. A w rodzin­nym domu Sta­cha na dachu wciąż leżała słoma sprzed pra­wie dwu­dzie­stu. Innym robili nowe, na swoją nie mieli czasu. Albo pie­nię­dzy. A wła­ści­wie to szczy­cili się tym, że jak oni przy­go­tują wykrę­caki, to i dwa­dzie­ścia pięć lat strze­cha wytrzyma.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Sándor Petőfi, Wol­ność i miłość (frag­ment), z języka węgier­skiego na potrzeby niniej­szej powie­ści prze­ło­żył Tomasz Rud­nicki. Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od autorki. [wróć]