Guziki - Agnieszka Lis - ebook

Guziki ebook

Lis Agnieszka

4,5

Opis

Intrygująca opowieść o życiu, miłości, wierze w przeznaczenie i siłę ludzkiej duszy.

Jaromira, żona rybaka, mieszka w stuletnim domu nad samym morzem, w Łazach. Z biegiem czasu część swojego domu przekształca w niewielki pensjonat. Co pięć lat do Jaromiry przyjeżdża wyjątkowy gość, którego kobieta rozpoznaje po szczególnym znalezisku. Każdy natrafia na guzik – w lesie, na plaży, na nadmorskiej promenadzie... gdziekolwiek. Ale przede wszystkim każdy przywozi ze sobą historię nieszczęśliwej miłości. Niekoniecznie typowej. Jaromira uważa morze za partnera do rozmowy, niemal żywą istotę, z którą należy się liczyć, a która potrafi pomóc w rozplątaniu ludzkich problemów.

Jakie odpowiedzi przyniesie morze gościom odwiedzającym pensjonat? Jak po latach złączą się ich losy? Jakie znaczenie odnajdą dzięki Jaromirze w odnalezionych guzikach? Gdy nie potrafisz znaleźć ważnych odpowiedzi, gdy życie oszałamiająco pędzi, gdy kłopoty cię przerastają – zatrzymaj się nad morzem. Może wsłuchasz się w jego mistyczny szum? Być może jego pierwotna siła rozsupła twoje kłopoty...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (78 ocen)
45
27
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szczyrka

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka. Mądre historie i wiele wartościowych słów...
00
Madel777

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna, otulajaca jak ciepły koc opowieść. Polecam serdecznie 🙂
00
Monika999

Nie oderwiesz się od lektury

Nostalgiczna, wzruszająca...
00
annjoop

Nie oderwiesz się od lektury

skłania do refleksji, polecam
00
kapusia_9

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, mądra pozycja
00

Popularność




RedakcjaAgnieszka Czapczyk
KorektaBożena Sigismund
Projekt graficzny okładki, skład i łamanieAgnieszka Kielak
Zdjęcia wykorzystane na okładce © Unsplash/Joanna Derks
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2021 © Copyright by Agnieszka Lis, Warszawa 2021
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66939-58-5
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

ROZDZIAŁ 1

W starym domu tylko kuchnia pozostała ciemna – z małymi oknami, drewnianą powałą i zniszczonym stołem, pamiętającym wiele pokoleń mieszkańców. Generalnie Jaromira zaakceptowała zmiany w domu.

– Świat idzie do przodu – wzdychała czasami.

– Właśnie, babciu – odpowiadała jej Antosia, która imię nosiła po swojej cioci. – Musimy nadążać.

– I nadążamy – stwierdzała wiele razy Jaromira. – Twoi rodzice wszędzie wprawili wielkie plastikowe okna i jasne podłogi. W każdym pomieszczeniu. Oprócz kuchni.

Rzeczywiście, po remoncie ponadstuletni dom oferował mieszkańcom wszelkie wygody. Jaromira szczególnie ceniła centralne ogrzewanie. Noszenie węgla nie tylko było kłopotliwym i brudzącym zajęciem, ale także, a może przede wszystkim, nie starczało jej już na nie sił. Oczywiście syn nie pozwalał nosić matce wiader pełnych czarnego złota, cóż jednak z tego. Zenon był wojskowym, pracował i nie zawsze pamiętał, ile węgla potrzeba do ogrzania całego domu. Synowa zaś, Elwira, dobra dziewczyna, pomagała co sił, ale ile mogły zdziałać słabe kobiece ręce? Dziewczyna pracowała w urzędzie, chowała czwórkę dzieci i dorabiała, jak umiała. Dbała o dom, pilnowała remontu i rozbudowy. Urządziła pokoje gościnne, jakby sama miała w nich mieszkać. Pracowita z niej mrówka, Jaromira była zadowolona z wyboru syna.

A jednak zupełnie nowe plastikowe okna, choć superszczelne, aż do zawilgocenia, nie chroniły przed zimowymi nawałnicami. Morze kpiło z budowlanych nowinek i ostrymi smagnięciami wiatru znaczyło los wszystkich tu żyjących.

– Przed sztormem ochroni tylko nabita w okna wata, napalone w piecu i ciepły koc – mawiała Jaromira. Z pieca zrezygnowała, ale okna w kuchni kazała zostawić stare, drewniane. Dwa razy w roku przynosiła ze spiżarni śrubokręt, pozostawiony tam przez nieżyjącego już męża – którego jak wielu innych ludzi morza zabrały fale, co kobieta przyjęła z bólem, ale i z godnością zarezerwowaną dla wszystkich żon rybaków – i tym śrubokrętem rozkręcała okienne ramy, starannie myjąc każdą szybkę. Wiosną wyrzucała watę, jesienią uzupełniała kit i dokładnie upychała grubą warstwę świeżego białego puchu we wszystkie szpary. Antosia, najmłodsza wnuczka, z przyjemnością towarzyszyła babci. „Będziemy układać chmurki?” – pytała jako mała dziewczynka. Teraz już tak nie pytała, chodziła do szkoły, chmury omawiała na lekcjach przyrody, ale wciąż lubiła z babcią uszczelniać okna przed zimą, zagniatać bułki z drożdżowego, winnie pachnącego ciasta i rozmawiać o dawnych czasach.

Dom, posadowiony niemal na samej wydmie, co wzbudzało irytację miejscowego inspektora budowlanego, tworzył z morzem symbiotyczną wspólność. Nie opierał się huraganom, ale im ulegał. Przepuszczał wiatr przez niewielkie lufciki, które zostały specjalnie umieszczone w murku okalającym kalenicę. Wiatr niósł powietrze i przeciskał się przez otwory, które huczały niczym organy. Dlatego też budynek nazywano czasem harmonią, choć tony wydawane przez wiatr Antosi przypominały bardziej jęk niż melodyjne tony akordeonu.

Posesja skryta była wśród drzew – wysokich sosen, pochylonych w stronę lądu, uległych morzu. Ich gałęzie osłaniały starą rybacką chatę, troskliwie chroniąc ją przed wściekłym szarpaniem morskiej wichury. Buforem była też szopa stojąca od strony wody – odrobinę pochylona, nieznacznie, ale jednak. W pamięci pozostało wspomnienie magicznego miejsca, w którym odpoczywały łodzie, schły sieci, suszyły się czasem ryby. Dziś budynek przede wszystkim osłaniał dom, który dzięki temu wciąż stał prosto, pysznił się pośród drzew białą elewacją, a od strony morza pokornie wystawiał tylko dwa malutkie okna, co roku uszczelniane kitem i watą, co trzy lata malowane błękitną olejną farbą.

Właśnie tu, pomiędzy dawną szopą a domem, kiedyś był ogródek. Choć przez wiele lat dowozili żyzną ziemię, dosypywali obornika, piaski zjadały wszystko. Rosły jedynie ogórki i rudbekie. Więcej udawało się wyhodować na niedalekim poletku, po drugiej stronie drogi. Jaromira przestała więc uprawiać rośliny, ale do byłego ogródka zachodziła często, siadała na niewielkiej ławeczce i wpatrując się w połyskujące między sosnami morze, rozmawiała ze sobą.

Teraz Jaromira siedziała w kuchni razem z synem swojej kumy, też starej żony nieżyjącego już rybaka. Mąż Gertrudy popłynął w ostatni łów dwa lata po tym, jak Jaromira opłakała już swojego Mariana. Sąsiadce, która właśnie spodziewała się najmłodszego syna, Bartosza, pomogła więc we wszystkim. W wypłakaniu oczu, wychowaniu gromadki dzieci, bo „skoro własne chowam, to i cudze mogę”, utrzymaniu porządku w obejściu... I choć kobiety wcześniej też żyły ze sobą dobrze, od tego czasu były niczym siostry.

Bartosz, zapalony i znany wśród kolekcjonerów filokartysta, z bólem, na wyraźne polecenie matki przyniósł właśnie do domu część swoich zbiorów. Na życzenie sąsiadki były to wyłącznie kartki z wizerunkiem guzików. Stara kobieta oglądała je dokładnie, chwaląc sobie przy tym dodatkową elektryczną lampę o trzech żarówkach, którą Zenon zamontował w ubiegłym roku. Poprzednie światło, owszem, było miłe dla oczu, ale nie nadawało się do uważnego patrzenia. A to właśnie musiała teraz zrobić Jaromira.

Bartosz miał wrażenie, że wybierała konkretne karty, szukała dokładnie określonych wizerunków. Nie potrafiłby powiedzieć, co nią kierowało. Na koniec jednak zawyrokowała:

– Te zostawisz.

Bartosz na te słowa odetchnął. Jaromira wybrała karty dość popularne, niektóre nawet stare, ale łatwe do odtworzenia. Takie można było znaleźć na większości aukcji i to za niewielkie pieniądze. Byłoby czymś strasznym, gdyby Jaromira zażądała pozostawienia tej drugiej kupki, większej. W niej spoczywały okazy bezcenne, nie do zdobycia, które Bartosz chciał pozostawić w swojej kolekcji, Gertruda jednak dopilnowała, by Jaromira dostała do wglądu wszystkie pocztówki z interesującym ją motywem.

Na starych kobietach wartość eksponatów nie robiła wrażenia. Jaromira liczyła się jednak z uczuciami młodego człowieka, delikatnie zatem dodała:

– A poza tym znajdziesz mi taką. – I naszkicowała Bartoszowi wzór. Zrobiła to tak, jakby całe życie rysowała ten jeden motyw, ćwicząc kreskę miesiącami, wiele godzin dziennie. Pewnie zakreśliła okrąg, na nim odwzorowała każdy szczegół. – Szukaj – rzuciła rozkazująco, jak do psa, choć wcale nie miała takiego zamiaru. – Dokładnie takiego wizerunku.

Bartosz westchnął.

– Kiedyś taką widziałem – powiedział ciężko. – Ktoś mnie ubiegł i nie kupiłem. Była za droga. Nigdy więcej się na taką nie natknąłem.

Jaromira się uśmiechnęła.

– Znajdziesz – zachęciła ciepło. – A teraz napij się herbaty z malinami, zimnica okropna, żebyś nie przemarzł w drodze do domu. Gertruda by mi nie wybaczyła, gdybym cię nierozgrzanego wypuściła w taką noc!

Pominęli fakt, że między domami było raptem siedem minut spokojnego spaceru asfaltową jezdnią.

– Listopad – westchnął znów Bartosz, sięgając po kubek. – Na rozgrzanie? – Uśmiechnął się.

Jaromira kiwnęła głową.

– Bardzo na rozgrzanie – potwierdził, upiwszy kilka łyków, po czym tęsknie zerknął na stosik kartek.

– Te odżałuj – miękko szepnęła Jaromira.

Chłopak kiwnął głową. Dla Jaromiry choćby i najcenniejsze, najukochańsze. Jej oddałby wszystko.

* * *

Bartosz zjawił się ponownie w domu Jaromiry dopiero tuż przed świętami Bożego Narodzenia, gdy już w każdym okolicznym domu pachniało makowcem, a elewacje rozświetlone setkami lampek błyszczały niczym latarnie morskie. Choć mógł przejść wygodną asfaltową drogą, było mu jednak bliżej przebiec przez wydmę od strony morza. Kiedyś podobno, znał to tylko z opowiadań, zimą ta dróżka, zasypana śniegiem, była nie do przebycia. To był czas, gdy zamarzniętym morzem można było przejść do Szwecji, jak głosiła legenda. Ale to nie mogła być prawda. Ojciec Bartosza, a także mąż Jaromiry i wielu innych rybaków, wypływali w morze czasem i zimą, choć rzadko.

– Mam! Mam! – krzyczał chłopak, wybiegając spomiędzy drzew i widząc twarz Jaromiry w kuchennym oknie.

Uśmiechnęła się, choć go nie słyszała. Domyślała się, co chłopak trzyma w dłoni, co zawiera niewielka bąbelkowa koperta. Czekała na niego przy drzwiach, wszedł rozpromieniony. Jaromira zabrała z jego rąk przesyłkę, a chłopaka dopadła Antosia. Zaczął się tumult, do przedpokoju wyszła Elwira, przewiązana fartuchem, bo kończyła właśnie sprzątanie apartamentów dla gości. Pomagały jej dzieci i mąż, na chwilę zrobili przerwę.

Wszyscy usiedli w kuchni, przy stole, który pamiętał skromne posiłki na przednówku i syte rybne uczty po udanym połowie. I znużenie rybami, gdy nie było do jedzenia nic innego. Mebel mógłby opowiedzieć niejedno, i właśnie nadchodziła kolejna chwila, o której warto by mówić.

Na stole Jaromira postawiła wielki dzban z malinowym sokiem. Maliny zbierała własnoręcznie, razem z Antosią, u schyłku lata na wydmie. Tylko miejscowi wiedzieli o tym miejscu. Trzeba było przejść przez nieczynny już poligon, obok wielu tablic z napisem „przejście wzbronione”, które nikogo już nie obchodziły. Potem iść wzdłuż lasu, przy złamanej sośnie skręcić w lewo. Na wprost nie dawało się przeprawić, koryto niewielkiego strumienia wpadającego tutaj do morza wyżłobiło przez wieki dość głęboki, choć wąski wąwóz. Kilkanaście metrów w głąb można było przejść niewielkim nasypem, potem jeszcze mały kawałek wśród krzaków i nad samym brzegiem rosły krzaki malin. Dzikich, soczystych, słodkich dopiero pod koniec sierpnia. Sok z tych malin od wielu lat chronił okoliczne rodziny przed wszelkimi chorobami. Przed świętami, gdy cały dom pachniał i brzmiał zakazami: „zostaw, to na święta”, sok smakował szczególnie. Usiedli zatem przy stole, wlali do szklanek z uszkiem herbatę i dosłodzili malinowym sokiem.

– Zdobyłem – obwieścił w końcu Bartosz z zadowoleniem. Zanim tu weszli, przekomarzał się z Antosią, żartował z Elwirą, podyskutował chwilę z Zenonem. – Nie było prosto. Szybka aukcja, ktoś sprzedawał jedną ze swoich pierwszych pocztówek, jeszcze był mało znany. Jakbym nie szukał tego konkretnie, tobym nie znalazł. Ale ponieważ ustawiłem odpowiednie wyszukiwanie, to wyhaczyłem aukcję i zalicytowałem pod sam koniec. I mam! Mało tego! – Chłopak rozejrzał się zadowolony. – Facet naprawdę nie wiedział, co sprzedaje. Za takie pieniądze dostałem dwie!

– Co dwie? – zainteresowała się Jaromira.

– Dwie pocztówki!

Jaromira zacisnęła wargi.

– To musisz dopłacić.

– Słucham? – zdziwił się Bartosz.

– Ta jedna jest dla ciebie. – Jaromira wyciągnęła pocztówki z koperty i rozłożyła dwa kartoniki na stole. – A ta dla mnie. I za tę płacę.

– Ale... – Bartosz próbował zaprotestować, mocno zaskoczony.

– Nie dyskutuj. I masz to przelać temu... no wiesz, od tych pocztówek – powiedziała Jaromira. – Przez bank.

– Ale...

– Właśnie. Z babcią się nie dyskutuje – rzuciła Antosia, rozładowując atmosferę.

Po takiej ripoście i przy herbacie osłodzonej magicznym malinowym sokiem nie mogło zrobić się lepiej. Grudniowe morze wściekało się za oknami, tamowane szopą kiedyś pachnącą rybami, łagodzone pochylonymi sosnami. Trudno przecież byłoby uważać, że zgromadzonych ludzi chroniły dwa drewniane okna uszczelnione watą.

I pewnie tak pięknie by już zostało, tak radośnie i szczęśliwie, gdyby Jaromira nie powiedziała jednego zdania. Tego, które zamykało wszystko.

– Teraz już będzie odpowiedni czas.

ROZDZIAŁ 2

Styczeń 1965

Klara przyjechała do nadmorskich Łaz spragniona spokoju. Cichy pensjonat na wydmie poleciła jej koleżanka, Grażynka. Tylko tyle mogła dla niej zrobić.

– Ty to jesteś nienormalna – mówiła Grażynka. – Idealistka.

Cóż Klara mogła odpowiedzieć? Pokiwać głową, ot co.

Dziewczyny razem przyjechały do Poznania z Przeźmierowa, które choć tak niedalekie, zdawało się od Poznania odległe o całe lata świetlne. Zamieszkały w internacie i pomagały sobie wzajemnie. Dzieliły paczkami ratującymi przed stołówkowym głodem. Co dwa tygodnie razem wsiadały do niebieskiego autobusu i wracały do domów. Klara pomagała Grażynce odrabiać prace domowe i na klasówkach siadała tak, by móc jej podpowiadać. Grażynka zaś wyciągała Klarę z internatu na spotkania, domówki, prywatki. Świat niedostępny w Przeźmierowie i nieinteresujący dla Klary okazał się środowiskiem naturalnym dla Grażynki, która powtarzała:

– Po co tracić czas nad książkami? Młodość jest tylko jedna.

Klara nie mogła się z tym nie zgodzić. Patrzyła na swoją mamę, na mamę Grażynki i wszystkie inne mamy. Każda była stara. Dopiero tutaj, w Poznaniu, patrząc na mamy innych koleżanek, uświadomiła sobie, że to nieprawda. To nie kwestia wieku. Ich mamy były zmęczone, wiecznie spracowane, z ogorzałymi twarzami pełnymi zmarszczek, pochylonymi plecami i zniszczonymi dłońmi o grubych palcach. Mamy koleżanek poznanianek nosiły eleganckie płaszczyki, może i przerabiane, ale jakże szykowne! I rękawiczki, spódnice do pół łydki... Podobało się to obydwu dziewczynom, z tym że Klarze z daleka. Grażynka zaś postanowiła wziąć życie we własne ręce.

– Szkoła to szkoła! – mówiła. – A potem trzeba iść w życie. Nie bądź głupia, zostaw książki, idziemy na prywatkę!

Klara się śmiała i szła z przyjaciółką. Grażynka ubrana w sukienkę z czerwonej dzianiny w białe paski, którą ozdabiała na różne sposoby. Szerokim makramowym paskiem z okrągłą klamerką, chustą narzuconą na ramiona, której długie frędzle wirowały wokół sylwetki, długim miedzianym naszyjnikiem. Klara też miała tylko jedną sukienkę, granatową z białym wykończeniem. Na potrzeby prywatek odpruwała koronkowy kołnierzyk.

Potem Grażynka trzymała już w szafie więcej sukienek i śmiała się serdecznie, gdy Klara pytała, zdumiona, skąd je ma.

– Po prostu mam! – odpowiadała i kręciła się w kółko jak na karuzeli.

Obie skończyły szkołę i wcale nie zamierzały się rozstawać.

– To świetna oferta! – zawyrokowała Grażynka i zanim Klara się zorientowała, już obie pracowały w Mosto-Budzie, jak w skrócie nazywano wielki kombinat budowlany. Wśród entuzjazmu odbudowy mostu Chrobrego przeżywały pierwszą miłość, wypełniały równym pismem rubryki w wielkich księgach rozrachunkowych, śmiały się w wiosennym deszczu, moknąc na ulicach piękniejącego z roku na rok Poznania, całowały nad Wartą. Było pięknie, jak tylko pięknie może być w życiu dziewiętnastolatek.

– Ja to bym chciała pójść na studia – wzdychała Klara, a Grażynka wzruszała ramionami.

– Głupia jesteś. Życie trzeba w garść brać, o tak! – mówiła i unosiła wysoko zaciśniętą pięść.

Klara kiwała głową i myślała sobie, że to życie przyjaciółki jest strasznie zaciśnięte. Nic jednak nie mówiła, po prostu wstawała rano, budziła współlokatorkę, robiła śniadanie, a potem przez cały dzień skrupulatnie wypełniała wszystkie rubryki, za siebie i czasem za Grażynkę.

Co to była za radość, gdy w końcu most został oddany, przed samymi świętami, dziewiętnastego grudnia. Formalne otwarcie, wstęgi i tak dalej, miało nastąpić w poniedziałek, dwudziestego pierwszego, ale najważniejsze świętowanie odbywało się dwa dni wcześniej, w sobotę. Bez niepotrzebnych gapiów i bez prasy, tylko ci, którzy naprawdę powinni. Przemowy były niezbyt długie, bo pogoda nie sprzyjała. Pod parasolkami kilku decydentów złożyło budowniczym gratulacje, były też skąpe brawa i biało-czerwone goździki. A potem przyjęcie.

I na tym przyjęciu właśnie, które miało być tak radosne, zaczęły się kłopoty Klary.

Do niedawna dziewczyny zupełnie nie martwiły się o pracę. Kombinat kończył jedną budowę, zaczynał następną. Sprawy i budowy ustalano na wiele miesięcy do przodu.

– A co panna Klara taka samotna? – Jeden z kierowników dopadł ją, objął w pasie i pociągnął za sobą. Klara opierała się chwilę, ale tylko moment. Gdy zobaczyła przy stole Grażynkę, bez oporów dała się posadzić obok samego prezesa, i nawet wypiła przezroczysty płyn z literatki. Palił w gardło, dziewczyna nigdy wcześniej nie piła wódki. Rozgrzała się, na policzki wystąpiły rumieńce, nawet piosenki zaczęły ją śmieszyć.

A potem... prezes przytulił Klarę do wielkiej piersi, uniósł ją w powietrze i przy akompaniamencie śmiechów, przyśpiewek i oklasków wyniósł pracownicę z sali. Nikt nie słyszał jej protestu, wątłego zresztą, bo zaskoczona nie zdążyła zareagować.

Najgłośniej klaskała Grażynka.

– Brawo! Brawo! – krzyczała. – Nareszcie!

Dopiero w niewielkim pokoju na zapleczu Klara zdołała stanąć na własnych nogach i zanim szanowny prezes rozpiął jej sukienkę, szarpnęła się i wyrwała. Mężczyzna trzymał fragment materiału i ze zdumionym uśmiechem, lekko głupawym, spoglądał na wydartą część stanika. Dziewczyna odruchowo zasłoniła tors, choć i tak widać było jej biały, prosty biustonosz. Prezes zaczął rechotać głośno, plując wokół, i w końcu bełkotliwie powiedział:

– Nie chcesz, szmato?

I wyszedł, wciąż się śmiejąc.

Grażyna, widząc go w drzwiach z kawałkiem barwnego materiału w ręku, zerwała się od stolika i pobiegła do przyjaciółki, ale nie znalazła Klary. Spotkały się dopiero następnego dnia. Grażyna weszła do ich wspólnie wynajmowanego mieszkania zmęczona, szara na twarzy, pachnąca alkoholem, papierosami i czymś jeszcze, czego Klara nie chciała definiować.

– Coś ty narobiła – rzuciła z dezaprobatą Grażyna, kręcąc głową, po czym po prostu rozebrała się i ułożyła na skraju ich wspólnego łóżka.

Klara wstała i usiadła na twardym krześle. Nie czuła zmęczenia, choć nie spała całą noc w nadziei, że przyjaciółka przyjdzie do niej i wytłumaczy. Ona to chyba rozumiała. Dla Klary to wszystko było niepojęte. Dziewczyna w lot chwytała pierwiastki i znała bogactwa naturalne Republiki Południowej Afryki. Umiała pokazać dwutakt z koszykówce i wytłumaczyć, na czym polega grawitacja. Ale nie umiała sobie poradzić z cuchnącym oddechem przyjaciółki.

Dopiero późnym popołudniem, po wypiciu klina, Grażyna usiadła przy ich niewielkim stoliku i rzuciła:

– Nie wiem, czy uda mi się ciebie wybronić.

– To on mnie zaatakował! – powiedziała przyjaciółka.

Grażyna nie zareagowała. Klara przesiedziała w domu jeszcze dwie godziny, po czym wyszła na spacer. Nogi same zaniosły ją na Jeżyce, gdzie w poniemieckiej kamienicy z czerwonej cegły mieszkał Witek. Pracowali w jednej firmie, uśmiechali się do siebie i lubili rozmawiać. Chodzili na spacery, dwa razy byli już na Starym Rynku, jedli lody i rury. Teraz też, choć nie umawiali się na niedzielny wieczór, Witek chętnie wyszedł do dziewczyny, objął ją i zagadywał. Była małomówna, tuliła się tylko mocniej niż zwykle i Witek zrozumiał, że chyba zbliża się czas, gdy będą mogli razem... coś więcej. Ucieszył się, na pożegnanie pocałował ją gorąco, a Klara nie zaprotestowała, choć też i nie oddała pocałunku.

Witek wrócił do domu rozemocjonowany. Nie spał przez całą noc. Rano biegł do pracy niczym ptak niesiony wiatrem, właściwie wichurą, bo strasznie tego dnia wiało. W poniedziałkowy ranek cała firma żyła oficjalnym otwarciem, dziennikarze przewijali się przez sekretariat, mało to wszystko obchodziło Witka. Lewitował, wodząc nieprzytomnym wzrokiem za Klarą.

– Ty tam lepiej nie spoglądaj – powiedziała sekretarka ironicznie.

– Same mi oczy lecą – rzucił uśmiechnięty Witek.

– To je powstrzymaj.

Coś w głosie sekretarki kazało mu odwrócić głowę w jej stronę.

– Nie słyszałeś? – zakpiła.

Nie odpowiedział.

– Na sobotniej imprezie twoja Klara... nieźle zabawiała się z prezesem.

Witek nie zareagował.

– Cała sala widziała, jak prezes wraca do stolika po słodkim tête-à-tête ze sporym kawałkiem jej sukienki w ręku. Więc jak potrzebujesz poużywać... – Zaśmiała się.

Witek odwrócił głowę, spoglądając na Klarę. Właśnie patrzyła na niego zarumieniona, uśmiechnięta skromnie, delikatnie. W sercu przeżywała burzę. Było jej jednocześnie gorąco i zimno. Czuła zarazem radość i strach. I snuła plany. Oni razem. Trzymają się za ręce. Na spacerze. W kościele. Biały welon. Wspólna kuchnia, stół nakryty ceratą. Małe dziecko. Większe dzieci. Oni razem, ze skroniami pobielonymi srebrem.

Uśmiechała się nadal, gdy Witek, odwracając głowę, splunął do stojącego w rogu kosza. Spojrzała w tamtą stronę z przyklejonym uśmiechem, jakby nie mogła go z siebie zdjąć. Opuściła ręce na biurko i patrzyła w ślad za Witkiem. Grażyna zorientowała się szybciej niż przyjaciółka. Właściwie od razu. Nie miała serca, by niedzielne popołudnie zatruć Klarze, nic więc nie powiedziała, choć dokładnie tego się spodziewała. Może szkoda, że się nie odezwała? Być może Klara by jej nie uwierzyła, ale nie byłaby aż tak zdumiona.

Jeszcze tego samego dnia Klara dostała wypowiedzenie, pod jakimś zupełnie nieistotnym pozorem. Miała trochę niewykorzystanego urlopu, od wtorku już nie poszła do pracy. Siedziała na krzesełku, najpierw nie rozumiejąc, co się dzieje, potem nie pojmując ludzkiej podłości, a na koniec już tylko płacząc. Grażyna wróciła z pracy po południu z adresem zapisanym na kartce w kratkę, z obszarpanym brzegiem.

– Pojedziesz – powtarzała Klarze, a ta tylko kręciła głową.

Na święta dziewczyny pojechały do domów, do Przeźmierowa.

– Nic nie mów – poradziła Grażynka przyjaciółce i tak właśnie Klara zrobiła. Spędziła z rodzicami spokojny czas, pełen świątecznego blasku, choć jej zamyślenie nie umknęło uwadze matki.

Zaraz po sylwestrze obie dziewczyny wróciły do Poznania.

– Poszukamy ci innej pracy – tłumaczyła. – W Przeźmierowie nie masz perspektyw.

Klara nie mogła jednak znaleźć sobie miejsca we wspólnie wynajmowanym mieszkaniu. W końcu Grażynka odnalazła kartkę z poszarpanym brzegiem i zdecydowanym ruchem położyła ją na stole.

– Pojedziesz – zakomunikowała.

Klara pokręciła głową.

Grażynka nie zamierzała dyskutować. Spakowała przyjaciółce walizkę, pojechała na dworzec, kupiła bilet, a następnego dnia pociągnęła Klarę za rękę i odprowadziła na dworzec. Specjalnie po to zwolniła się z pracy. W ciągle panującym zamieszaniu po niedawnym otwarciu mostu nikt nie robił jej wstrętów.

A teraz Klara stała nad brzegiem morza, za sobą miała stary rybacki dom z dziwną kalenicą. Przez umieszczone w niej otwory wiatr wygrywał intrygujące melodie.

– Kiedy usłyszysz, że to jest muzyka, twoja dusza będzie uzdrowiona – powiedziała jej właścicielka domu, Jaromira. Sympatyczna kobieta o zniszczonych rękach. Żona rybaka, która na całe godziny znikała w szopie śmierdzącej rybami. Zgarniała w rękę szeroką płócienną spódnicę i zamykała się w ciemnym pomieszczeniu.

Klara zastanawiała się, po co tu przyjechała. Spacerowała plażą, zbierała muszle, rozgarniała morszczyny w poszukiwaniu bursztynów. Wśród różnokolorowych kamyków znalazła też błyskotkę, okrągłą, obejrzała ją dokładnie i schowała do kieszeni. Potem wielokrotnie wyczuwała ją w kieszeni i uśmiechała się mimowolnie, a nawet czuła spokój.

Grażyna wysłała ją tu w takim tempie, że Klara nie zdołała zaprotestować. Gdy dojechała na miejsce, na koszaliński dworzec PKP, i zdezorientowana stanęła na ośnieżonym placu, podszedł do niej niewysoki mężczyzna. Przestraszyła się, ale on zapytał tylko miękko: „Klara?”, a gdy kiwnęła głową, zabrał jej torbę i ruszył spokojnym krokiem w stronę stojącej obok škody. Auto wyglądało na leciwe, coś w nim trzeszczało i trzęsło, z okna wiało, ale dojechali szczęśliwie. A gdy znaleźli się przed drewnianym domem posadowionym pośród sosen, Klara zwątpiła w swój zdrowy rozsądek. Dałam się wywieźć na koniec świata w środku zimy. Co ja tu robię? – myślała.

– Dzień dobry – przywitała ją gospodyni. – U nas skromnie, ale domowo. Kolacja za chwilę, rozgość się, dziecko – powiedziała i zniknęła w ciemnej kuchni z zadymioną powałą.

Wtedy po raz pierwszy Klara doświadczyła smaku świeżo złowionych ryb. Wcześniej znała tylko mrożonego mintaja w kostce, podawanego co tydzień w przyzakładowej stołówce, i smażonego pstrąga w grubej panierce. Tutejsza kuchnia, choć prosta, różniła się i od tej poznańskiej, i od domowej. Oparta na rybach i kluskach, była zdumiewająco różnorodna i smaczna. Pierwszego wieczoru Klara z przejedzenia nie mogła zasnąć. Zjadła dwie dokładki, a gospodyni uśmiechała się wyrozumiale.

Klara zwykle wstawała wcześnie, tutaj jednak nie obudził jej nawet huk morskich fal. Zbliżał się styczniowy sztorm, jeden z tych zimnych i okrutnych, które powietrze czyniły sinym, które pulsowały ludziom w głowach migrenami, a czasem po prostu odbierały rozum. Rybacy przewidywali, że nawałnica przyjdzie za kilka dni, twierdzili nawet, że już było słychać, jak się podnosi z trzewi morza, z samego dna. Słychać? Nic nie było słychać, a jednak rybacy wiedzieli. „Za trzy dni” – mówili do siebie i wyciągali na brzeg kutry, mocowali je stalowymi linami, a okna domostw zabezpieczali okiennicami.

Pierwszego dnia dziewczyna więc po prostu zaspała i nie zdążyła na spacer przed śniadaniem. Dopiero po kilku grubych pajdach domowego chleba, okraszonych smalcem lub rybną pastą, wyruszyła na plażę. Bez żadnego planu.

– Załóż, dziecko, kalosze – powiedziała Jaromira, a Klara posłusznie wsunęła stopy w zbyt wielkie obuwie. – Jeszcze skarpety – uzupełniła gospodyni. – Inaczej bąble na twoich nogach będą wielkie jak jeziora.

Miała rację. Stopy Klary w wielkich kaloszach wydawały się malutkie, ale dzięki grubym wełnianym skarpetom w paski spacerowała całkiem wygodnie. Potem wróciła na obiad, zjadła pieczone w kamiennym piecu ryby i ziemniaki i znowu szła długo, długo. Doszła aż do Dąbkowic, a potem do Dąbek, noga za nogą, pochylona, zasłonięta kapturem nieprzemakalnego sztormiaka. Jaromira uparła się, by dziewczyna założyła pod spód dodatkowy sweter i choć ta troska zdawała się Klarze zupełnie zbędna, to jednak była za nią wdzięczna, gdy pomimo tak ciepłego ubioru przemarzła niemal do kości.

– Bój się Boga, gdzieś ty była, zamartwiałam się już – wykrzyknęła Jaromira, gdy Klara wróciła do domu. – Dobrze, że już przestało tak wiać, paskudną pogodę przywiozłaś z tego swojego Poznania. Ale żeś przemarzła! Siadaj, dziecko, siadaj.

I dopiero wtedy, wieczorem, kiedy już usiadła przy zniszczonym stole, oparła głowę na rękach i ukryła twarz w dłoniach, Klara znienacka zaczęła płakać. Najpierw po cichu, drżały jej tylko ramiona, a potem już łzy ciekły nieprzerwanie, szerokim strumieniem.

– Cicho, dziecko, cicho... – szeptała Jaromira.

Łzy od tego wcale nie przestawały płynąć.

– A może i nie cicho – zreflektowała się. – Wypłacz się. Czasem potrzeba słów, a czasem łzy są lepsze.

I przygarnęła do siebie Klarę, która dawno już nie czuła się tak bezpieczna. Otulona ramionami w gryzącym swetrze i głaskana dłońmi przesiąkniętymi rybim zapachem.

Klara wyobraziła sobie, że jej łzy zlewają się w strumień, potem w rzekę, wpadają do morza i zasalają je dodatkowo.

– Bo kiedyś nasze morze – zaczęła opowiadać wtedy Jaromira – wcale nie było takie słone. Było wielkim stawem, w którym żyli wodnicy i rusałki. Przyjechała tu jednak nieszczęśliwa dziewczyna, oszukana przez chłopca, co to kochał na niby. I dziewczyna płakała, płakała, aż oczy jej zupełnie wyblakły. Od wtedy właśnie Bałtyk jest słony, a jego woda niebieska. Czasem jednak duch dziewczyny wraca na plażę, podnosi się z zapiaszczonego dna, dziewczyna stęskniona ukochanego wychodzi go szukać i powoduje sztorm – wtedy morze jest szare i mętne. Jak jej oczy.

– Nie chcę wypłakać oczu.

– To dobrze, dziecko, to dobrze. Nie wypłakuj. Wyrzuć tylko ze swoją słoną wodą z oczu wszelkie nieszczęście i gorycz, i żal, żeby cię nie zatruwały. Niech uciekną. Tutaj jest na to idealne miejsce. Zabierze je wiatr i schowa głęboko pod wodą, w miejscu, gdzie wszystkie smutki świata zbiera dziewczyna, która kolor oczu oddała morzu. Gdy ją ludzkie sprawy przytłaczają, wzywa na pomoc sztorm i burzę. Wtedy trzeba uważać. Czasem dziewczyna weźmie sobie chłopca w prezencie, nic na to nie można poradzić. Nie jest mądra, wszak żyje pod wodą. Czasem morze wyrzuci topielca, częściej nie. Ale na smutki morze zawsze pomoże. Płacz, dziecko, płacz...

I tak Klara płakała godzinę i drugą. Jaromira siedziała obok i tuliła ją jak córkę, choć jej własne dzieci tego dnia poszły spać bez kolacji. Dopiero gdy brzask już przenikał przez szczyty sosen, Klarze skończyły się łzy. Ucałowała zatem Jaromirę, która wydawała jej się jak dobra wróżka. I może właśnie nią wtedy była. Trzydziestoletnia kobieta o mądrości całego morza.

– A to złotko, kochanie, to zatrzymaj sobie. Kiedy go dotkniesz, wróci ten spokój. Z nadmorskiej plaży, z wypłakanego strumienia, który zasolił morze.

Złotkiem był mosiężny guzik z zamkniętą koroną. Uszko zostało lekko zgniecione, jakby ktoś go przygniótł, zanim zdołał wbić się w piasek. Wyglądał jak od wojskowego szynela. Czy żołnierz, który go zgubił, miał z tego powodu nieprzyjemności? Klara wiele razy spoglądała na groszkowe tło i pojedynczy, wyświecony już po latach rant. Jak długo leżał w wodzie? Skąd przypłynął?

Klara już nigdy więcej nie płakała. Nie dlatego, że nie miała powodu. Po prostu nikomu już nie pozwoliła się skrzywdzić. Miała w sobie siłę własną, Jaromiry i dziewczyny o matowych oczach. I dzieliła się nią, kiedy dostrzegła, że ktoś jej potrzebuje.

Bo dobro jest po wielekroć podzielne i niewyczerpane. Rozmnaża się i wraca. I nawet nie potrzebuje pokarmu. To smutek karmi się łzami, dobro po prostu jest.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

POZORY

AgnieszkaLIS

CZY W ŚWIECIE, KTÓRY STALE PĘDZIŁ DO PRZODU I NAGLE SIĘ ZATRZYMAŁ, JEST MIEJSCE NA ROZMOWĘ, PRZYJAŹŃ I MIŁOŚĆ?

Tomek to młody pracownik korporacji, który każdego dnia zmaga się nie tylko z presją otoczenia, lecz także z własnymi słabościami. Koleżanki i koledzy z pracy nie ułatwiają mu życia, odreagowując trudy codzienności.

Gdy niespodziewanie dla siebie i innych mężczyzna znajduje nić porozumienia z Anną, na horyzoncie pojawia się widmo konieczności pracy zdalnej.

Jaką historię skrywa Tomek i jak przymus odseparowania wpłynie na jego relacje z innymi?

Czy w świecie, który stale pędził do przodu i nagle się zatrzymał, jest miejsce na ro mowę, przyjaźń i miłość?

www.skarpawarszawska.pl