Niebieski - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Niebieski ebook i audiobook

Lis Agnieszka

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niebieski – zdumiewająca opowieść o sile przeznaczenia.

Justyna wychodzi za mąż i wyjeżdża na przemyską wieś. Próbuje odnaleźć się w nowym życiu z Hubertem i teściową, która nerwowo oczekuje wnuka. Stara się także wżyć w lokalną społeczność, ale nie jest to łatwe zadanie.

Tym bardziej że dziewczyna doznaje różnych wizji, otaczają ją kolorowe aury, słyszy wołania...

Czyżby traciła zmysły? Jaki ma w tym udział pamiętnik sprzed stu lat? Co wydarzyło się wtedy w rodzinie? Dlaczego kapliczka z sąsiedniego lasu zdaje się ją przywoływać? Czy stoi za tym jakaś szczególna siła?

Zaskakująca. Oryginalna. Niesamowita.

Agnieszka Lis udowadnia, że znakomicie włada literackim warsztatem i potrafi wykorzystać go w każdym gatunku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 12 min

Lektor: Kamila Worobiej

Oceny
3,9 (35 ocen)
15
13
1
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
syperek

Nie polecam

Tragiczna lektorka
00
bachasd

Nie polecam

Przykro mi, ale nie dałam rady ……
00
ZuziaNikola

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Niezła
00
Kachula71

Z braku laku…

trudna,zbyt zawiła fabuła.
00

Popularność




Rozdział 1

Dokład­nie o trzy­na­stej czter­dzie­ści sie­dem Justyna spoj­rzała na samo­cho­dowy wyświe­tlacz. Rów­no­cze­śnie ze zmianą cyfr, jak w wyre­ży­se­ro­wa­nym spek­ta­klu, słońce wychy­liło się zza chmur, wydo­by­wa­jąc na pierw­szy plan biały pień. Brzoza stała pochy­lona, jakby pła­cząca, otu­lała zwi­sa­ją­cymi gałę­ziami białą kon­struk­cję.

Justyna pomy­ślała, że to znak. Biel na moje przy­by­cie dobrze wróży… Uśmiech­nęła się. Biel i wszech­obecna nie­bie­skość. To będzie wspa­niałe połą­cze­nie.

Wyje­chała z domu o czwar­tej rano. Żadna nie­do­god­ność, gdy ruszasz w nowe, lep­sze życie. Gdy serce działa zgod­nie z głową, a wszystko układa się wła­ści­wie.

Wsia­dła do noc­nego auto­busu, który krą­żył po War­sza­wie usta­loną trasą, zabie­ra­jąc z mrocz­nych przy­stan­ków zie­wa­ją­cych pasa­że­rów. Opa­tu­leni w kurtki, owi­nięci sza­li­kami, scho­wani w czapki i kap­tury, całą swoją postawą mani­fe­sto­wali cię­żar bytu, a myślami znaj­do­wali się zgoła gdzie indziej. Może wy powin­ni­ście być gdzie indziej – myślała – ale ja jestem dokład­nie na swoim miej­scu. Jadę tam, gdzie powin­nam być. W moją prze­strzeń, w mój czas. Odczu­wana radość roz­pie­rała ją od środka, Justyna chciała śpie­wać, choć powinna być nie­przy­tomna z nie­wy­spa­nia. Od trzech nocy prze­wra­cała się na łóżku bez­sen­nie, w ocze­ki­wa­niu na nie­znane, a dzi­siaj wprost nie zmru­żyła oka. Wstała jed­nak rześka, sku­piona i czujna jak zwie­rzątko w ocze­ki­wa­niu na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Auto­bus prze­mie­rzał ulice mia­sta nie­śpiesz­nie, wyglą­dała przez szybę pod­eks­cy­to­wana, jakby pierw­szy raz widziała War­szawę. Pierw­szy nie – zre­flek­to­wała się w pew­nym momen­cie – ale być może ostatni. Przy­naj­mniej w naj­bliż­szym cza­sie.

Wysia­dła przed Pała­cem Kul­tury, w obu dło­niach kur­czowo trzy­mała torby. Choć więk­szość rze­czy Hubert zabrał wcze­śniej, ta skromna resztka i tak nie chciała pomie­ścić się w gra­na­to­wych, w jej oczach pra­wie nowych, choć fak­tycz­nie już sfa­ty­go­wa­nych, tor­bach.

Na bus do Prze­my­śla cze­kała długo. Wolała przy­je­chać wcze­śniej, i tak nie mogła spać. Choć trzę­sła się w mar­co­wym chło­dzie, stała jed­nak wypro­sto­wana. Dumna, szczę­śliwa. Spoj­rzała na swoje buty – świeżo wypa­sto­wane dosłow­nie lśniły, jakby odbi­jały świa­tła mia­sta. W busie zajęła miej­sce jako jedna z pierw­szych, mniej wię­cej w poło­wie pojazdu. Zapa­mię­tała, że na kole jest nie­bez­piecz­nie. Kto tak mówił? Nie pamię­tała. Co za róż­nica. Skoro wszyst­kie miej­sca były wolne, wybrała takie, na któ­rym mogła czuć się lepiej.

Mono­tonny szum sil­nika usy­piał ją. Otwie­rała zaspane oczy, nie reje­stru­jąc zmie­nia­ją­cego się kra­jo­brazu. Jakiś przy­sta­nek, zada­szona wiata, oku­tani ludzie. Pole, jaskra­wo­nie­bie­ski neon przy dro­dze. Nie­wielki dwo­rzec auto­bu­sowy, ele­wa­cja z czer­wo­nej cegły, ładne łuki nad oknami.

W sen­nej mali­gnie sta­wała jej przed oczami postać męża. Nawet ten mgli­sty obraz był przy­jemny. Szcze­gólne cie­pło roz­le­wało się w sercu i duszy dziew­czyny, gdy dostrze­gała wokół męż­czy­zny nie­bie­ską poświatę. Sze­roki pas błę­kit­nej aury, czy­stej niczym niebo nad morzem w pogodny dzień. Taką aurę mie­wają wyłącz­nie dobrzy ludzie – wie­działa to prze­cież dosko­nale. Taką miał jej ojciec, a lep­szego czło­wieka na całym świe­cie nikt by nie zna­lazł.

Poznali się z Huber­tem w skle­pie, gdzie jako sprze­daw­czyni zara­biała nędzne gro­sze, pozwa­la­jące na bar­dziej niż skromną codzien­ność. Chło­pak do nie­dawna stu­dio­wał, znał tro­chę ele­ganc­kich wyra­zów, potra­fił zwró­cić się do niej z kul­tu­ral­nie. Czego wię­cej może chcieć dziew­czyna? Sza­cunku i pięk­nego męża, naj­le­piej z wła­snym domem.

Justy­nie wystar­czy­łoby nawet mniej. Hubert wpraw­dzie opo­wia­dał o wiel­kim domu na prze­my­skiej wsi, ale nawet gdyby miał być nie­piękny, jakie to ma zna­cze­nie? Byle mąż był przy­stojny.

Chło­pak przy­je­chał do War­szawy teo­re­tycz­nie na stu­dia. A nawet prak­tycz­nie. Oka­zały się dla niego nie­wy­star­cza­jąco inte­re­su­jące. Z roz­pędu prze­brnął jeden rok. Zmu­sił się do prze­trwa­nia pra­wie połowy dru­giego. Potem osta­tecz­nie uznał, że dość już życia zmar­no­wał nad książ­kami.

– Co się mia­łem nauczyć, to się nauczy­łem – mawiał. – Ojciec dał radę bez wiel­kich nauk, dzia­dek i pradzia­dek też, to i ja podo­łam. Zie­mia się nie zmie­niła, od zawsze rodzi tak samo.

Nie chciał pamię­tać, że w ostat­nich latach, choć zie­mia rodziła tak samo, dawne metody uprawy prze­stały wystar­czać. Gospo­dar­stwo było duże, z coraz więk­szym tru­dem był w sta­nie o nie zadbać. Wła­śnie po to poje­chał do War­szawy – żeby ich hek­tary znów były naj­wy­daj­niej­sze we wsi. Po to matka zatrud­niała wio­sną chło­pa­ków ze wsi, pła­ciła za to, co zawsze robił Hubert – żeby on mógł się kształ­cić. Wykształ­cił się – ile zdo­łał.

Naj­pierw miesz­kał w aka­de­miku. Tanio i towa­rzy­sko, ale cią­gle ktoś się cze­piał. Wraz z dwoma kole­gami wyna­jęli zatem nie­wiel­kie miesz­ka­nie pod War­szawą. Pano­wała tam pełna swo­boda, wol­ność abso­lutna, miesz­ka­nie szybko zaczęło więc przy­po­mi­nać staj­nię Augia­sza. Tele­wi­zja w nocy, kanał spor­towy bez prze­rwy. W poko­jach walały się resztki pizzy, do kuchni nie było po co wcho­dzić. Już nawet nie śmier­działo, pozo­sta­ło­ści jedze­nia po pro­stu wyschły, ale nie było gdzie posta­wić stopy. Jedli w poko­jach, palili w poko­jach, pili i zaży­wali, co się dało. Na uczel­nię było daleko, Hubert jeź­dził tam jesz­cze bez prze­ko­na­nia przez kilka mie­sięcy, potem uznał, że lepiej zacząć żyć. Uni­wer­sy­tet życia to naj­lep­sza uczel­nia.

Spo­tkał nowych kole­gów, razem z nimi tra­fił na siłow­nię. Spodo­bało mu się, choć iro­ni­zo­wał, że to wymysł war­szaw­ski. U nich na wsi siłow­nią to był szpa­del, dwa kamie­nie na drągu lub wyścigi z chło­pa­kami po polnej dro­dze. W war­szaw­skim Fit­ness Stu­dio podo­bało mu się głów­nie dla­tego, że nie musiał dużo mówić, wystar­czyły zdaw­kowe, hasłowe komu­ni­katy. Ćwi­czył tam regu­lar­nie, więc ciało miał piękne, wyspor­to­wane. Każda dziew­czyna chcia­łaby takiego chło­paka za męża. Wszyst­kie patrzyły z zain­te­re­so­wa­niem i na uczelni, i poza nią. Cie­szył się z tego, ale rzadko z którą się uma­wiał. Wyda­wały mu się albo prze­mą­drzałe, albo za głu­pie.

Wtedy Hubert poznał Justynę. Cze­kał na nią wie­czo­rami, aż skoń­czy zmianę w skle­pie, więc siłow­nia była roz­wią­za­niem lep­szym niż piwko pod skle­pem. Bo co innego miałby w tym cza­sie robić? Justyna dener­wo­wała się, że przy pawi­lo­nie pić nie wolno, przy­nosi to jedy­nie wstyd i kło­poty.

Pra­co­wała w skle­pie nie­da­leko lokum wynaj­mo­wa­nego przez Huberta. Sama miesz­kała obok. Naj­pierw dostrze­gła jego nie­bie­skość. Kolor nie­mal taki jak u jej ojca w ostat­nich latach życia. Aż zabra­kło jej tchu. Dopiero potem zwró­ciła uwagę na wyso­kiego chło­paka, krę­cone, krót­kie, czarne włosy, umię­śnione ręce. Po pew­nym cza­sie zauwa­żyła, że jego aura jest wie­lo­po­zio­mowa, czę­sto się zmie­nia, przy­biera różne odcie­nie w zależ­no­ści od nastroju. Hubert był dla niej otwarty jak wrota sto­doły, którą opi­sał jej na dru­giej randce. Widziała wokół niego każdą emo­cję, zanim jesz­cze zdą­żył o niej opo­wie­dzieć. Widziała, ale nie komen­to­wała.

Spo­tkała w życiu kilka osób widzą­cych podob­nie jak ona. Czy­tała na ten temat sporo w inter­ne­cie i doszła do wnio­sku, że w więk­szo­ści to stek bzdur. A w każ­dym razie infor­ma­cje zebrane w sieci nie paso­wały do jej wła­snych doświad­czeń. Zna­la­zła kilka grup „widzą­cych”, ale nie potra­fiła się w nich odna­leźć. Śle­dziła wpisy, każdy widział ina­czej niż ona. Dla­tego nie słu­chała innych, sku­piła się na wła­snych obser­wa­cjach.

Zwy­kle ludzie mieli wie­lo­ko­lo­rowe aury, ewen­tu­al­nie z domi­nu­ją­cym wybra­nym kolo­rem. Paski róż­nej sze­ro­ko­ści jak tęcza ota­czały ludz­kie syl­wetki. U Huberta nato­miast widziała na ogół jeden kolor, rzadko kiedy poprze­ci­nany w poprzek innymi bar­wami. Z doświad­cze­nia wie­działa, że naj­czę­ściej prze­cię­cia były z gruntu złe – szare, czarne, a naj­gor­sze, jak się prze­ko­nała, były bru­natne.

Hubert wciąż spę­dzał dłu­gie godziny na wyci­ska­niu cię­ża­rów. I tam spo­strzegł to u pew­nego gościa… Biceps pra­co­wał, a wraz z nim uno­siła biust dziew­czyna o dłu­gich czar­nych wło­sach i inten­syw­nie czer­wo­nych ustach. Hubert zama­rzył o tatu­ażu. Kiedy pierw­szy raz poszedł do salonu, nie od razu się komu­kol­wiek przy­znał. Nie pra­gnął niczego wyzy­wa­ją­cego. Pomy­ślał, że zrobi przy­jem­ność matce, pierw­szym jego tatu­ażem był zatem nie­wielki krzyż na ramie­niu, czarny w oto­cze­niu czer­wo­nych cierni. Ide­alny.

Wie­rzył, że matce się spodoba, ale czy Justyna zaapro­buje? Przez kilka dni nie pochwa­lił się dziew­czy­nie, ale ona przy­jęła to obo­jęt­nie. Posta­no­wił pójść dalej. Wkrótce miał na sobie osiem tatu­aży, więk­szość nie­wiel­kich, wśród nich powstań­czą kotwicę i czer­woną różę, ale naj­waż­niej­sza dla niego była Matka Boska. Wyta­tu­owana na lewym boku, od serca, nie­wi­doczna, gdy opusz­czał rękę wzdłuż ciała. Na pier­siach pozo­stało jesz­cze miej­sce nad ser­cem, zosta­wione spe­cjal­nie dla papieża, tego jedy­nego naj­pierw­szego Polaka, któ­rego wiel­biła Bogna, jego mama. Hubert miał oczy­wi­ście także tatuaż dla swo­jej przy­szłej żony: bukiet trzech kwia­tów na pra­wej łydce.

Justyna uwiel­biała patrzeć na ciało męża. Teraz, w pół­śnie, wycią­gała do niego ręce, doty­kała umię­śnio­nego torsu, czuła gładką skórę pod opusz­kami. Omi­jała Matkę Boską na lewym boku, tak zapo­bie­gaw­czo. Może nie należy kalać takiego wize­runku? Nie była wpraw­dzie szcze­gól­nie wie­rząca, ale reli­gijne sym­bole jej nie prze­szka­dzały, raczej budziły umiar­ko­wany sza­cu­nek. Tak na wszelki wypa­dek. Zresztą, od pierw­szego spo­tka­nia wie­działa o głę­bo­kiej wie­rze Huberta i zupeł­nie jej to nie wadziło. Bez pro­te­stu zaak­cep­to­wała fakt, że żyjąc razem z nim i teściową w jed­nym domu, będzie musiała przy­jąć ich oby­czaje i kościół odwie­dzać regu­lar­nie. I tak naj­waż­niej­sza dla niej była nie­bie­ska aura wybranka, dzięki niej była pewna, że tra­fiła na dobrego czło­wieka. Przez nią zwró­ciła na Huberta uwagę i wła­śnie w tym nie­bie­skim odcie­niu zanu­rzyła się cała, naj­pierw duszą, a potem oddała i ciało.

Z każ­dym kilo­me­trem kra­jo­braz się zmie­niał. Zamiast pro­stych otyn­ko­wa­nych domów wzdłuż ulic poja­wiły się regu­larne bryły czer­wo­nych budyn­ków, sklep meta­lowy w głów­nej ulicy mia­steczka, fry­zjer Zby­szek, gospo­dar­stwo domowe z wiel­kim napi­sem „Wszy po 5”. Frag­ment napisu znik­nął za uchy­lo­nymi drzwiami. Zmie­niała się także mowa wsia­da­ją­cych ludzi. Poja­wiał się deli­katny zaśpiew, lekko wyczu­walne zmięk­cze­nie spół­gło­sek, wydłu­że­nie samo­gło­sek. Gali­cja.

Justyna się nad tym wszyst­kim nie zasta­na­wiała. Co za róż­nica. Niech gadają, jak chcą, byle tylko ona była szczę­śliwa.

Na dworcu w Prze­my­ślu hulał wiatr, szar­pał jej sza­li­kiem, męż­czyź­nie idą­cemu przed Justyną porwał czapkę ham­burkę. Kilka wiat nie sta­no­wiło dla żywiołu żad­nej prze­szkody. Zachmu­rzone niebo pre­zen­to­wało cał­ko­witą obo­jęt­ność na ludz­kie sprawy, szczę­ścia i fra­sunki. Szaro i przy­gnę­bia­jąco wyglą­dały także prze­my­ka­jące w pośpie­chu nie­wy­raźne ludz­kie syl­wetki.

Żeby cho­ciaż jakaś burza albo deszcz – pomy­ślała Justyna. – Przy­naj­mniej byłyby jakieś emo­cje.

Wyszła za ogro­dze­nie dworca, pochy­loną siatkę zamon­to­wano na kilku wątłych słu­pach. Chod­nik, uło­żony jesz­cze za komuny, stra­szył nie­rów­no­ściami, zapad­nięte płyty gro­ziły skrę­ce­niem kostki, nie miało to jed­nak dla niej zna­cze­nia. I tak nie zamie­rzała ni­gdzie iść. Posta­wiła dwie torby na skraju traw­nika, spraw­dza­jąc wcze­śniej, czy nie ma tam psich pozo­sta­ło­ści. Cze­kała na Huberta.

Zatrzy­mał samo­chód na chwilę, pośpiesz­nie wrzu­cił obie torby do bagaż­nika. Justynę od razu zalała nie­bie­skość, choć nawet nie cmok­nął jej na powi­ta­nie. Mimo że sta­rali się wszystko robić jak naj­szyb­ciej, i tak jakiś nie­cier­pliwy kie­rowca zatrą­bił. Hubert roz­luź­nił się dopiero po wyjeź­dzie z mia­sta. Roz­wi­nął pręd­kość, zda­niem Justyny – aż za bar­dzo. Nic jed­nak nie powie­działa. Po co się kłó­cić na początku nowego życia?

Niebo roz­stą­piło się wła­śnie w momen­cie, w któ­rym mijali brzózkę. Justynę zalało uczu­cie przy­jem­nego cie­pła.

– Jak cudow­nie – szep­nęła z wes­tchnie­niem Justyna.

– E tam – burk­nął. – Już nie­da­leko. – Ode­tchnął zado­wo­lony, gdy wje­chali w las.

Ostat­nie osiem­set metrów jechali grun­tową drogą, wzdłuż wyso­kich sosen. Kurz za nimi two­rzył chmurę w kształ­cie ato­mo­wego grzyba.

– Kie­dyś zbie­ra­łem tu hur­towo maślaki. Mama zawsze ciężko wzdy­chała na widok peł­nych koszy­ków – powie­dział.

– Już nie zbie­rasz? – zain­te­re­so­wała się.

Pokrę­cił głową.

– Matka zabro­niła.

– Za dużo roboty? – Zaśmiała się.

– Nie. – Znów pokrę­cił głową i zamilkł.

Justyna chciała się jesz­cze ode­zwać, uprze­dził ją:

– Za gęsty las. Ostat­nio jak pró­bo­wa­łem tu wejść, gałę­zie były tak zwarte, że po kilku kro­kach zawró­ci­łem, a i tak matka się cze­piała.

– Cze­piała? Czego?

– Podra­pany byłem. Ubra­nie porwa­łem. Do kitu z takim lasem, co to do niego wejść nie można.

– Trzeba było zaorać, jak się wysiał.

– Zaorać? Dzia­dek sadził! Drzewo po drze­wie. Podobno każde wsa­dzał ręcz­nie, opo­wie­ści w rodzi­nie krążą.

– Rze­czy­wi­ście, wszę­dzie dookoła pola, tylko tutaj te drzewa… Dziwne miej­sce na las. W środku niczego – rzu­ciła Justyna.

– Nie niczego, tylko naszej ziemi.

– Ale dla­czego w środku?

– Bo dzia­dek chciał zakryć te zaro­śla z dru­giej strony.

– Zaro­śla? Nie widzia­łam żad­nych zaro­śli, tylko tę piękną brzozę. Wygląda, jakby była nie z tego świata.

– Nie­ważne – uciął Hubert.

– Roz­mowny jesteś. – Pokrę­ciła głową.

– Bo róż­nie gadają.

– O czym?

– Kapliczka tam stoi – powie­dział nie­chęt­nie.

– Widzia­łam. Biała. Bar­dzo malow­ni­cza.

– Maryjna – dodał.

– No i?

– Dzia­dek posta­wił tę kapliczkę koło brzozy – wyja­śnił już wyja­śnione. Wywró­cił przy tym oczami. Justyna miała wra­że­nie, że temat go uwiera. Co draż­li­wego mogło być w uro­czej kapliczce? – Dla Maryi Panny. Pro­ce­sje tam cho­dzą.

Dokład­nie wtedy słońce scho­wało się za chmury. Do tego chłód w gło­sie Huberta… Ciarki prze­szły Justy­nie po ple­cach.

Popa­trzyła na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Opo­wia­dasz o tym niczym o wiel­kiej tajem­nicy. Jakieś miste­rium? Siły tajemne?

– Dojeż­dżamy – odpo­wie­dział z wyraźną ulgą.

Justyna odwró­ciła głowę. Ostat­nie zabu­do­wa­nia minęli długo przed lasem. Wokół kra­jo­braz zdo­mi­no­wały pola, o tej porze roku dopiero pokry­wa­jące się mgłą zie­leni, choć zie­mia już kar­miła ziarna, roz­pulch­niała nasiona, przyj­mo­wała w sie­bie roz­ra­sta­jące korze­nie. Za kilka mie­sięcy zboża pochylą kłosy do żniw, a teraz już zaczęły się nie­wi­doczne dla ludz­kiego oka przy­go­to­wa­nia.

– Daleko do sąsia­dów – powie­działa Justyna. – A droga tak dziw­nie, tylko do kapliczki.

– Mówi­łem ci, pro­ce­sje tam cho­dzą.

– Czyli dla księ­żych butów asfalt, a dla was ubity grunt?

– Nie śmiej się. Cała wieś z wdzięcz­no­ści na tacę dodat­kowo daje, że ksiądz się godzi nabo­żeń­stwa tu odpra­wiać. Kapliczka wbrew kościo­łowi tu powstała i długo nie była poświę­cona. Dopiero nie­dawno ksiądz ją uznał, cała wieś ode­tchnęła i od razu ofiarę na drogę usta­lono. Wszy­scy się zło­żyli, bez wyjątku. Nie odmó­wiły i naj­więk­sze opi­jusy, co to nawet na pasterce progu kościoła nie prze­stą­pią, tylko przed wro­tami stoją. Mie­tek był pierw­szy. A my to ofia­ro­wa­li­śmy poczwór­nie.

– Jesteś jedy­na­kiem. O ile dobrze liczę, matka, ojciec i syn daje trzy.

– Za matkę, ojca, za mnie i jesz­cze dodat­kowo.

– Kto to jest Mie­tek? – Hubert wzru­szył ramio­nami. – Mówi­łeś, że pierw­szy opi­jus we wsi? – drą­żyła.

– Wła­śnie.

Zamil­kli.

– Nie­ważne – prze­rwała mil­cze­nie Justyna. – Tak uzna­li­ście, tak zro­bi­li­ście. Nauczę się.

– Nauczysz.

– Choć będzie mi pew­nie trudno. Przy­wy­kłam do sąsia­dów, ludzi, któ­rzy zaga­dują, że się dzieje…

– Od zawsze tak miesz­kamy. – Hubert wzru­szył ramio­nami. – Pój­dziesz do sklepu raz i drugi, tele­wi­zję pooglą­dasz, tele­fon masz. Zresztą, w domu jest huk roboty, nudzić się nie będziesz.

– Ja nie z tych, co się nudzą. Zaję­cie zawsze znajdę – odpo­wie­działa Justyna, choć wcale tak nie uwa­żała.

Nie lubiła się prze­pra­co­wy­wać. Lubiła, jak wszystko było zro­bione, a ona mogła pooglą­dać tele­wi­zję, malu­jąc paznok­cie. W pew­nym momen­cie swo­jego życia uznała sta­ranny mani­cure za obo­wią­zek. W ten spo­sób, wyko­nu­jąc pracę, mogła oglą­dać tele­wi­zję.

– Dla­czego? Nie było innego miej­sca na dom? – Roz­glą­dała się wciąż uważ­nie. Wokół roz­cią­gały się pola, ogra­ni­czone z jed­nej strony lasem, z dru­giej dale­kimi budyn­kami. W oddali wyróż­niała się wieża kościoła i druga, tro­chę niż­sza, zapewne remizy, jak domy­śliła się Justyna.

– Jest mnó­stwo miej­sca. – Hubert w końcu się zaśmiał. – Wszystko wokół jest nasze. Aż pod sklep. Tam będziesz cho­dzić na poga­du­chy. – Wska­zał ręką w stronę kościel­nej wieży.

– To dla­czego tu? – Upie­rała się.

– Nie mam poję­cia. Po pro­stu tu miesz­kamy i już. Od stu lat.

Justyna dalej nie drą­żyła. Doszła do wnio­sku, że i tak niczego sen­sow­nego się nie dowie. Sku­piła się na widoku.

Droga zakrę­cała w tym miej­scu, ota­cza­jąc sosnowy las. Przed oczami Justyny poja­wił się dom. Duży, pię­trowy budy­nek ze spa­dzi­stym dachem i nie­wiel­kimi oknami pre­zen­to­wał się dostoj­nie. Szara ele­wa­cja spra­wiała wra­że­nie przy­bru­dzo­nej, ale wyglą­dała szla­chet­nie.

Jak na zamó­wie­nie słońce znów wyszło zza chmur. Jakby bawiło się z Justyną: odbi­jało się w zło­tych szpro­sach, pozo­sta­wia­jąc cie­nie na dachu i nie­wy­so­kich ogro­do­wych krze­wach, mru­ga­jąc figlar­nie do dziew­czyny.

Będzie mi tutaj dobrze – pomy­ślała Justyna. – Powin­nam poczuć, nie pomy­śleć. Tu będę prze­cież teraz miesz­kać. – Uśmiech­nęła się do męża, cały czas roz­my­śla­jąc.

– Pięk­nie się pre­zen­tuje, prawda? – powie­dział z dumą Hubert, a jego nie­bie­skość zapul­so­wała inten­syw­nie ciem­nym, nie­mal gra­na­to­wym nie­bie­skim. – Ojciec wyre­mon­to­wał, dachu tylko nie zmie­niał, wciąż jest w świet­nym sta­nie. Nie było po co kasy wyda­wać.

Justyna kiw­nęła głową. Pró­bo­wała wymu­sić na sobie jakąś reak­cję. Podoba mi się tu? Nie podoba. Dom jest śliczny. A może okropny. Szu­kała emo­cji, nada­remno. Chciała je poczuć, wyczuć miej­sce, dostroić do niego wła­sną wibra­cję. Zoba­czyć kolory, wiele barw. Nie czuła nic, choć widziała dookoła fio­le­tową aurę. Ciemną, w zim­nym odcie­niu.

Spoj­rzała na męża.

W War­sza­wie jego aura była inten­syw­nie błę­kitna. W naj­żyw­szym moż­li­wym do wyobra­że­nia cha­bro­wym odcie­niu, jaki Justyna widziała wcze­śniej tylko u jed­nego czło­wieka. Tutaj otok Huberta pociem­niał, nie­bie­skie cen­trum zma­lało, żółty i poma­rań­czowy, które dotych­czas cudow­nie uzu­peł­niały go w zewnętrz­nej war­stwie, zma­to­wiały, za to poja­wiły się, a nawet zaczęły domi­no­wać, czer­wień i fio­let.

I niech mi ktoś powie, że miej­sce nie wpływa na czło­wieka – prze­mknęło jej przez głowę. – Znów myślę, nie czuję – dodała po chwili, też bez­gło­śnie.

Bo fak­tycz­nie, nie czuła nic.

Rozdział 2

Marzy­łam o karocy, mam fur­mankę – pomy­ślała Anna, roz­glą­da­jąc się wokół z uśmie­chem praw­dzi­wie szczę­śli­wej kobiety.

Jan powo­ził spo­koj­nie, z poczu­ciem speł­nie­nia. A jesz­cze nie­dawno to wszystko wyda­wało się nie­praw­do­po­dobne.

Zała­do­wał na wóz tyle kufrów, ile tylko udało się po kry­jomu przy­go­to­wać. Nie było łatwo. Annę, szlach­ciankę z boga­tej rodziny, od uro­dze­nia prze­zna­czono do wyż­szych celów. Rodzina woziła ją do mia­sta, nawet i do War­szawy, szy­ko­wała stroje, ojciec dbał o opi­nię panny uro­dzi­wej i mądrej, matka o lek­cje muzyki, fran­cu­skiego i lite­ra­tury. Fran­cu­ska guwer­nantka pil­no­wała każ­dego kroku dziew­czę­cia. W dworku regu­lar­nie bywali mala­rze uwiecz­nia­jący piękne lico dora­sta­ją­cej bogaczki. Rodzice ota­czali córkę tajem­nicą, potę­gu­jąc zacie­ka­wie­nie jej osobą. Z bie­giem lat coraz czę­ściej w dworku poja­wiali się przed­sta­wi­ciele wysoko posta­wio­nej szlachty, a nawet i wysłan­nicy zubo­ża­łej ary­sto­kra­cji. Ojciec dbał o inte­resy rodziny, mają­tek kwitł… Można by rzec – ide­al­nie.

Aż do momentu, w któ­rym miał nastą­pić debiut uro­dzi­wej Anny. To był wyjąt­kowy rok. Nie­zwy­kle upalny, prze­pla­tany ide­alną ilo­ścią desz­czu, bogaty we wszel­kie zbiory. Obro­dziły zboża, sady ugi­nały się od owo­ców. Spi­żar­nie nie mie­ściły warzyw. Do zbio­rów potrzeba było rąk. Wszy­scy pra­co­wali od świtu do nocy, wciąż było mało. Ojciec nie szczę­dził środ­ków, by ścią­gnąć ręce do pracy nawet z daleka. Było go na to stać i nie miał żad­nych skru­pu­łów, by pod­bie­rać chło­pów z mniej zamoż­nych fol­war­ków.

W taki spo­sób do domu Anny tra­fił Jan. Swoje zbiory zdą­żył zło­żyć w pach­ną­cych zło­tych sno­pach, w wypeł­nio­nej sto­dole i wielu piw­nicz­nych schow­kach, przy­go­to­wa­nych zawczasu. Był boga­tym chło­pem, naj­star­szym synem w rodzi­nie, w któ­rej ojciec wyko­rzy­sty­wał każdą moż­li­wość zaro­bie­nia pie­nię­dzy. Senior przez lata stał się lokalną namiastką lichwia­rza, boga­cił się wtedy, gdy wsie przy­mie­rały gło­dem. Kradł? Nie, skądże. Tylko wyko­rzy­sty­wał oka­zje z wro­dzo­nym spry­tem, któ­rego nie można się nauczyć. Zosta­wił po sobie wiele hek­ta­rów. Po śmierci ojca Jan trzy­mał rodzinę twardą ręką. Bra­cia dostali nie­wiele, dora­biali, upra­wia­jąc zie­mię pier­wo­rod­nego. Głodu nie cier­pieli, do tego Jan by nie dopu­ścił. W końcu rodzina, co by ludzie powie­dzieli.

Jan dzie­lił i rzą­dził, jak uwa­żał za spra­wie­dliwe. Bra­ko­wało mu tylko żony. Żony i następ­ców. Żadna dziew­czyna jed­nak nie zdo­była jego serca, choć wiele i uro­dzi­wych chło­pek, i cał­kiem zasob­nych zie­mia­nek życz­li­wie spo­glą­dało w stronę zło­to­wło­sego, wyso­kiego chło­paka. Przyj­mo­wał ich względy z grzecz­no­ścią jak hołdy odda­wane władcy. Wciąż śnił o kimś wyjąt­ko­wym. O kobie­cie tak zło­to­wło­sej jak on sam, z lokami do pasa, deli­kat­nym uśmie­chem i kibi­cią do obję­cia dłońmi. Oto­cze­nie koro­nek w niczym mu nie prze­szka­dzało. Dla­tego gdy zoba­czył Annę, onie­miał tylko na chwilę. Szybko uznał, że po pro­stu obja­wiła mu się jego wybranka. I tyle. Aż tyle.

Pro­ble­mem był ojciec Anny. Nawet naj­bo­gat­szy chłop nie leżał w orbi­cie jego zain­te­re­so­wań. Szlach­cianka była prze­zna­czona do zło­co­nej karocy, atła­so­wych wie­czo­ro­wych sukni wykoń­czo­nych fiku­śnymi zdo­bie­niami i wiel­kiego pałacu. Jan się tym zupeł­nie nie przej­mo­wał, zwłasz­cza że panna ule­gła spoj­rze­niom jego nie­bie­skich oczu, jesz­cze zanim minęły żniwa. Po nich Jan nie wró­cił do swo­jego gospo­dar­stwa. Był pomocny. Pra­co­wał ciężko i długo każ­dego dnia. Ale wie­czo­rami…

Jesie­nią Anna, nie mówiąc nikomu, nawet sio­strze, matce, niani, guwer­nantce, spa­ko­wała pięć kufrów. Wypeł­niła je ulu­bio­nymi rze­czami, które uwa­żała za nie­zbędne, a które w póź­niej­szym życiu oka­zały się bez­u­ży­teczne. Była z sie­bie dumna, bo doko­nała tego cał­ko­wi­cie samo­dziel­nie. Po raz pierw­szy w życiu nie ogra­ni­czyła się do wyda­nia pole­ce­nia. Mało tego! Zro­biła wszystko w cał­ko­wi­tej tajem­nicy, cie­sząc się z samo­dziel­no­ści. Dla Anny sta­no­wiło to zabawę… Choć trzeba przy­znać, że fak­tycz­nie się zako­chała. W oczach, wło­sach, gło­sie wyjąt­ko­wego chło­paka, jakim Jan bez wąt­pie­nia był.

Była tak zako­chana, że zde­cy­do­wała się poroz­ma­wiać z ojcem. Naj­pierw ją wyśmiał. Kazał wra­cać do dziew­czę­cego pokoju, zdob­nego w spe­cjal­nie spro­wa­dzaną z Paryża tapetę w kwiatki i peł­nego lalek w bufia­stych sukien­kach. Wezwał słu­żącą i naka­zał odpro­wa­dzić pannę. Gdy zro­zu­miał, że córka nie żar­tuje, rzu­cił o ścianę karafką pełną wiśnio­wej nalewki. Plama pozo­stała pamiątką na wiele lat, nie dał jej zmyć. Jed­no­znacz­nym gestem, z wygię­tymi w pod­kowę ustami, ponow­nie roz­ka­zał córce wró­cić do swo­jego pokoju, słu­żą­cej wydał pole­ce­nie pil­no­wa­nia nie­sfor­nej pan­nicy. Jak miała to zro­bić cicha, grzeczna i pokorna dziew­czyna? Sta­nęła pod drzwiami swo­jej pani, wier­nie pil­nu­jąc wej­ścia. W tym cza­sie Anna spo­koj­nie wyszła do Jana przez okno, na wóz z zapa­ko­wa­nymi już pię­cioma kuframi peł­nymi koro­nek, baty­stów i saty­no­wych pan­to­fli. Nie zapo­mniała nawet o dwóch balo­wych suk­niach, naj­now­szym krzyku mody, spro­wa­dzo­nych z samej War­szawy. To były ostat­nie dwie modne rze­czy, które Anna posia­dała w swo­jej gar­de­ro­bie. Ostat­nie za jej życia.

Matka Anny zała­my­wała ręce. Wyrzu­cała sobie – a i mąż nie szczę­dził jej gorz­kich słów, nie­przy­sta­ją­cych uro­dze­niu i kla­sie, do któ­rej upo­rczy­wie się dobi­jał – że nie zauwa­żyła strzały Amora, która tra­fiła w serce jej córki. Zajęta hafto­wa­niem i towa­rzy­skimi spo­tka­niami, mar­twiła się, czy stroje zostaną przy­go­to­wane na czas, choć obsta­lo­wane zostały wiele tygo­dni wcze­śniej. Prze­cież córka nie mogła w War­sza­wie wystą­pić w kre­acji z ubie­głego roku! Zamó­wiono dla Anny osiem nowych balo­wych toa­let, a każda była wyjąt­kowa.

Anna zaś żad­nej z nich nie miała ni­gdy zoba­czyć. Jechała z mężem do swo­jego nowego domu, któ­rego nie potra­fiła nawet sobie wyobra­zić. Spo­dzie­wała się cze­goś podob­nego do miej­sca, w któ­rym się wycho­wała.

Ojciec Anny o świ­cie wysłał swo­ich parob­ków w pogoń. Gdy jed­nak ci dogo­nili ucie­ki­nie­rów, był już ranek. Dziew­czyna spę­dziła z obcym męż­czy­zną noc poza domem. Ojciec sam chciał wsiąść na konia, gonić ją, zła­pać za suk­nię, szarp­nąć, porwać, a potem… przy­tu­lić do sie­bie. Pomy­ślał, że gotów byłby kupić jej wszyst­kie fata­łaszki, nawet kre­ację ze zbyt śmia­łym dekol­tem, buciki na zbyt wyso­kim obca­siku lub zbyt drogą etolę z bia­łych lisów, nawet… wszystko. Byle tylko była za ścianą, zaspana, potar­gana, pach­nąca nocą, a nawet i lekko śmier­dząca, jak wtedy, gdy skraj noc­nej koszuli zamo­czyła nie­chcący w noc­niku. Nie wsiadł jed­nak na konia ani do bryczki, nie ruszył sam w pościg. Został w domu, swoją osobą świad­cząc, że świat się nie skoń­czył, że wciąż warto żyć – choć sam czuł ina­czej. Służba snuła się po domu, mar­ku­jąc robotę, żona zamknęła się w swo­ich poko­jach, zapewne wypła­ku­jąc bez­rad­nie oczy. Drugą córkę powie­rzył guwer­nantce, surowo oznaj­mia­jąc, że jest za nią odpo­wie­dzialna wła­snym życiem. Czuł, że musi trzy­mać fason, że trzeba poka­zać dookoła siłę, uda­wać… Ale co uda­wać?

Wie­lo­krot­nie w ciągu tego dnia i następ­nych miał wra­że­nie, że to tylko uro­je­nie. Że obu­dzi się i zaśmieje z nie­do­wie­rza­niem, jak głupi sen mu się przy­tra­fił. Potrzą­sał wtedy głową, szczy­pał swoje ramię lub udo, aż pokryły się sinia­kami. Za każ­dym razem, nie­stety, czuł. A co gor­sza, odczu­wał do końca życia, choć wolałby zamknąć się w jakiejś bańce, puszce, sko­ru­pie. I nawet udat­nie uda­wał, że tak zro­bił, pomimo że w dniu ucieczki Anny jego dusza roz­pa­dła się bez­pow­rot­nie na kawałki.

Tym­cza­sem po jeź­dzie dłu­giej jak sznur kora­li­ków do obszy­cia obrębku sukni zado­wo­lony Jan w końcu oznaj­mił:

– Dojeż­dżamy.

Anna pod­nio­sła głowę. Nie­prze­spana na trzę­są­cym się wozie noc była pierw­szą taką w jej życiu. Wcze­śniej nie spała w nocy dwa razy. Raz z wra­że­nia, że ukrad­kiem wypiła kie­li­szek nalewki, gdy kucharka, zajęta szy­ko­wa­niem kola­cji, mie­szała w garach. Drugi raz rok temu, gdy wycze­ki­wała na pudła przy­wie­zione przez ojca od reno­mo­wa­nego krawca ze sto­licy. Miał wró­cić po połu­dniu, ale nie mogli docze­kać się jego powrotu. Matka zarzą­dziła porządki, by zająć czymś zarówno rodzinę, jak i służbę. Ocze­ki­wa­nie prze­dłu­żało się, dom zapadł w sen, szcze­gól­nie słu­żące, zmę­czone sprzą­ta­niem, udały się na spo­czy­nek. Anna zaś wtedy spać nie mogła. A w ciągu tej nocy na wozie przy­sy­piała kilka razy zale­d­wie na chwilę. Była nie­wy­spana, ale w ogóle jej to nie prze­szka­dzało, choć musiało już minąć połu­dnie. Takiej przy­gody nie prze­żyła ni­gdy!

Uświa­do­miła sobie, że roz­my­śla o tym, jak opo­wie­dzieć o wszyst­kim sio­strze. Przez chwilę poczuła smu­tek. Zro­zu­miała bowiem, że nie będzie miała takiej szansy. Sio­stra została w minio­nym życiu. Bez wąt­pie­nia pustym i pozba­wio­nym wra­żeń.

Rozej­rzała się uważ­nie. Wokół były pola, dalej maja­czył sad. Rży­ska wyglą­dały mało efek­tow­nie, Anna wola­łaby sady i warzyw­niaki, jakich pełno było wkoło ich dworku. Przy­da­łoby się też jezioro z pochy­loną na brzegu wierzbą.

Sia­da­ła­bym na brzegu i wpa­try­wała się w odbi­cie zie­lo­nych gałęzi – roz­my­ślała dziew­czyna. – Może nawet z książką. Byłoby tak pięk­nie!

Stawu jed­nak ni­gdzie nie było widać. Wokół pola i ciemna plama drzew owo­co­wych. W środku dnia, gdy słońce oświe­tlało każdą bruzdę ziemi, oko­lica wyglą­dała jed­nak inte­re­su­jąco. Anna nie zasta­na­wiała się, jak będzie w nocy. Szu­kała wzro­kiem zabu­do­wań, w końcu Jan zapo­wie­dział, że się zbli­żają. Była pod­eks­cy­to­wana. Zaraz zoba­czy swój nowy dom!

Wyobra­żała sobie, że będzie piękny. Marzyła, że w przy­szło­ści sama roz­pla­nuje ogród. Sze­roki pod­jazd przed wej­ściem, a z tyłu pose­sji duży par­ter obsa­dzony buksz­pa­nami. Tam będzie przyj­mo­wała gości, na nie­wiel­kim tara­sie z bia­łymi tral­kami. Być może wzdłuż ale­jek każe posta­wić kilka bia­łych posą­gów, to powinno dobrze wyglą­dać.

Jan zatrzy­mał wóz. Sie­działa wciąż dalej, gdy pod­szedł i podał jej dłoń. Spoj­rzała na niego z nie­zro­zu­mie­niem.

– Jeste­śmy w domu – powie­dział z dumą.

Anna zdo­łała prze­łknąć łzy, nie dała jed­nak rady się uśmiech­nąć.

To był naj­więk­szy i naj­pięk­niej­szy dom we wsi. Drew­niany, ze strze­chą kła­dzioną w ubie­głym roku, cał­kiem nową. Nie zwró­ciła na niego uwagi, w cie­niu nie­da­le­kich jabłoni nie rzu­cał się w oczy, choć gospo­darz zadbał, by został świeżo pobie­lony. Jan popro­sił też wszyst­kie kobiety z rodziny o pomoc i wnę­trza ozdo­biono mnó­stwem wstą­żek przy­tro­czo­nych do powały, roz­cho­dzą­cych się na boki. Wszystko zostało przy­go­to­wane na przy­by­cie nowej pani. Było pięk­nie.

Męż­czy­zna z dumą pre­zen­to­wał Annie obej­ście. Wielką izbę z dużym pie­cem, ze spe­cjal­nie zamó­wio­nymi ozdob­nymi drzwicz­kami. Nikt we wsi takich nie miał. Stół pod oknem, w które Jan wsta­wił spro­wa­dzone spe­cjal­nie szyby, poma­lo­wany był w wie­lo­barwne wzory. Nowe ławy przy stole, dwa razy heblo­wane.

Był bar­dzo dumny. Poza izbą główną dom miał także drugi pokój, sypial­nię, a w nim wspa­niałe, dłu­gie łóżko. Widział takie w domu Anny i takie zamó­wił, gdy kilku chło­pów wra­cało z pracy u ojca Anny do rodzin­nej wsi.

– Niech mi Mie­tek takie przy­go­tuje – powie­dział poważ­nie, ukrad­kiem poka­zu­jąc chło­pa­kom, o co cho­dzi. – Dobrze zapłacę.

Jesz­cze nawet w nim nie spał. Pie­rzyny nie było, każda pani domu koł­drę wno­siła w posagu. Poduszki też.

Anna nie była każdą.

– Zwie­rzęta będą w sieni. Żadna koza ni kura nam się po izbie nie będzie plą­tać – powie­dział z dumą.

– Koza? Kura? – odpo­wie­działa Anna odru­chowo.

– Będziemy tutaj szczę­śliwi.

Ksiądz przy­je­chał w ciągu godziny. Pobło­go­sła­wił mło­dych, choć zale­cił, by ślub się odbył nor­malny, w kościele, zgod­nie z oby­cza­jem. Coś jed­nak zara­dzić musiał, bo panna przy­je­chała do kawa­lera, nie było dla niej we wsi innego miej­sca. Tylko ten dom, a jak miała w nim zostać? Bez bło­go­sła­wień­stwa? Jakby z obcym. Nie­mo­żebne. Dla­tego bło­go­sła­wień­stwo dał, kosze z dobro­sta­nem przy­jął i kazał zapa­ko­wać na swój wóz. A na datek ślubny i tak cze­kał.

Noc spę­dzili w łóżku, ale przy­kryci pal­tem Jana. Anna miała tylko lekką narzutkę, balowe suk­nie nie nada­wały się do przy­krycia.

Druga nie­prze­spana noc to było dla Anny zbyt dużo. Zapra­gnęła powrotu. Do matki, ojca, któ­remu na pewno w końcu prze­szłaby złość na uko­chaną córkę, do sio­stry i słu­żą­cych. Do cie­płego łóżka, pucho­wej wywie­trzo­nej pie­rzyny i śnia­da­nia poda­nego na por­ce­la­no­wym tale­rzu. Chciała przy­tu­lić się do matki, poczuć jej dłoń na swo­ich wło­sach, ucze­sa­nych wcze­śniej szczotką z mięk­kim wło­siem przez ulu­bioną słu­żącą. Chciała napić się zbo­żo­wej kawy. Tyle rze­czy chciała!

Nie zabrała ze sobą szczotki do wło­sów z mięk­kim wło­siem. Tale­rze były na miej­scu, drew­niane. O pie­rzynę musiała się zatrosz­czyć. Zamiast kawy mogła napić się świe­żego zim­nego mleka. Nie umiała obsłu­żyć pieca, nie potra­fiła zagrzać posiłku.

Poczuła, że przy­goda jej życia odro­binę ją prze­ro­sła, cią­gle jed­nak jesz­cze uwa­żała, że wszystko da się przy­spo­so­bić. A przede wszyst­kim, że ma dokąd wró­cić. Że jej praw­dziwy dom jest tam, skąd ucie­kła. Tutaj jest tylko na chwilę. Wysoki blond chło­pak o nie­bie­skich oczach? Uro­czy. Ale prze­cież nie pozwoli mu się doty­kać!

Dopiero po kilku dniach do Anny dotarło, że nawet gdyby miała dokąd – nie ma jak wró­cić. Końmi nie umiała powo­zić. Pie­chotą za daleko. Innych opcji nie było.

Chcąc nie chcąc, jako naj­pięk­niej­sza panna młoda we wsi poszła do ślubu z Janem w czepcu ozdo­bio­nym kolo­ro­wymi wstąż­kami. Miała na sobie spód­nicę z barw­nego pasia­stego sukna, suto marsz­czoną w pasie, cudow­nie leżała na jej wiot­kiej kibici. Białą bluzkę z hafto­waną fal­baną ofia­ro­wała jej bra­towa Jana, która po czwar­tym dziecku nie mie­ściła się już w żadne ubra­nie sprzed lat. W tej bluzce też brała ślub, a to dobra wróżba.

– Będziesz szczę­śliwa – mówiła do Anny uśmiech­nięta dziew­czyna z dziec­kiem przy piersi, któ­rego imie­nia Anna nie potra­fiła zapa­mię­tać.

Cała wieś zeszła się na ten ślub, do któ­rego oblu­bie­nica szła z zaczer­wie­nio­nymi oczami i wykrzy­wio­nymi ustami. Wyda­wała się wynio­sła, oczy jed­nak mówiły coś innego. To był wzrok prze­stra­szo­nego zwie­rzę­cia.

Jan uwa­żał, że jest szczę­ścia­rzem i wszystko ułoży się ide­al­nie. Anna sta­rała się nie myśleć.

Gdy po ślu­bie wra­cali do drew­nia­nego bia­łego domu, wybiła dokład­nie ta sama godzina, w któ­rej Anna po raz pierw­szy ujrzała swój dom. Nie miała zegarka i nie potra­fiła tego stwier­dzić, była jed­nak dokład­nie trzy­na­sta czter­dzie­ści sie­dem.

Rozdział 3

Justyna się prze­cią­gnęła. Po wczo­raj­szym dniu, dłu­gim i peł­nym wra­żeń, spała długo. Obu­dziło ją słońce, wpa­da­jące przez okno przy­sło­nięte żakar­dową firanką, któ­rej wzór jako żywo przy­po­mi­nał te osią­galne w skle­pach tek­styl­nych w latach osiem­dzie­sią­tych. A może wła­śnie nieosią­galne.

Dokład­nie tak zresztą było. Firanka została kupiona, bo aku­rat była dostępna. Leżała potem w komo­dzie przez pra­wie trzy­dzie­ści lat, w końcu przed przy­jaz­dem syno­wej matka Huberta zde­cy­do­wała się zawie­sić ją w oknie. Głów­nie dla­tego, że była pra­wie zupeł­nie na wymiar, może tro­chę przy­krótka, kto by się tym jed­nak przej­mo­wał.

Przy­jazd syno­wej wyma­gał przy­go­to­wań.

Bogna wysprzą­tała dwa pokoje, choć w duchu zży­mała się, że aż tyle.

Po co im dwa? – myślała. – Na sypial­nię wystar­czy jeden, cała reszta i tak będzie się odby­wać na dole, w dużym domu. Goto­wa­nie i wszystko inne.

„Duży dom” był dla niej syno­ni­mem praw­dzi­wego domu, pokój na pię­trze, a nawet dwa, bez kuchni i tylko z nie­wielką łazienką, nie mógł sta­no­wić praw­dzi­wego miej­sca do życia. Owo miało się toczyć w jej kuchni, w jej salo­nie i na jej warun­kach.

Wysprzą­tała jed­nak dwa pokoje. W jed­nym usta­wiona była roz­kła­dana kanapa, choć Hubert chciał peł­no­wy­mia­rowe łóżko.

– Będzie nie­wy­god­nie – mar­twił się.

– Nie ma być wygod­nie – odpo­wie­działa mu matka. – Ma być sku­tecz­nie. Co rok pro­rok naj­le­piej.

Kanapa została, do tego sto­lik na trzech nóż­kach, dwa krze­sła i głę­boka trzy­drzwiowa szafa z lakie­ro­wa­nej na ciemno płyty. W dru­gim pokoju stół i krze­sła, nic wię­cej. Podob­nie skrom­nie ume­blo­wana była łazienka – prysz­nic z pla­sti­kową zasłonką PCW we wzór w nie­bie­skie del­finy, szma­rag­dowy dywa­nik wokół sedesu, lustro z półką i biała narożna szafka.

Justyna pomy­ślała, że na tle pozo­sta­łych pomiesz­czeń jest to prze­strzeń wyjąt­kowo skromna. W pierw­szej chwili odrzu­ciła pomysł, że musi zasłu­żyć na coś ład­niej­szego, ale gdzieś z tyłu głowy to spo­strze­że­nie pozo­stało. Hubert oba­wiał się, że całość może nie przy­paść do gustu mło­dej żonie, ale w pew­nym momen­cie prze­stał się tym przej­mo­wać. Dom jest, jaki jest. Justyna z pałacu nie przy­je­chała, a stąd i tak nie mia­łaby gdzie wró­cić.

Justy­nie wystrój wnę­trza się oczy­wi­ście nie spodo­bał, nie miała jed­nak potrzeby rewo­lu­cyj­nych zmian. Jedyne, co chciała wymie­nić jak naj­szyb­ciej, to żakar­dowa firanka. Marzyła o muśli­no­wej, upi­na­nej na boki, z sze­roką szarfą zbie­ra­jącą gęste fałdy. Miała być piękna, ale chyba naj­bar­dziej zale­żało Justy­nie, by widzieć przez nią świat. Obec­nie wiszący w oknie gęsty żakard prze­pusz­czał słońce, ale wido­ków nie zapew­niał.

Odsu­nęła firanę. Oparła łok­cie o wąski para­pet i zapa­trzyła się w siel­ski kra­jo­braz. Dom stał na ubo­czu, można było doje­chać doń z dwóch stron. Wczo­raj przy­je­chali od lasu, dalej droga pro­wa­dziła wprost do wsi. Nikt nie korzy­stał z tego skrótu. Jeź­dzili tędy tylko oni. Dwie kole­iny wio­dły wśród pól, wzdłuż cią­gnął się rów melio­ra­cyjny, pusty w tej chwili. Droga wyda­wała się sucha, i na pewno taka była. Justyna przy­po­mniała sobie tumany kurzu uno­szące się poprzed­niego dnia za samo­cho­dem.

Patrzyła na czer­woną wieżę kościoła, drugą, niż­szą, remizy stra­żac­kiej i zabu­do­wa­nia pomię­dzy. Kil­ka­na­ście domów ukry­tych w nie­wiel­kich ogro­dach, wszyst­kie usta­wione fron­tem do drogi. Polny trakt pro­wa­dzący od ich domu był bowiem pro­sto­pa­dły do głów­nej ulicy we wsi, wąskiego asfaltu bez kra­węż­ni­ków, popę­ka­nego na brze­gach.

Justyna jesz­cze tego nie wie­działa, ale tam mie­ściło się cen­trum wsi. Kościół i remiza, to oczy­wi­ste, poza tym – co dla niej miało być naj­waż­niej­sze – sklep spo­żyw­czo-wie­lo­bran­żowy, punkt pocz­towy i biuro infor­ma­cji tury­stycz­nej w jed­nym. Z tego ostat­niego fak­tycz­nie ist­niała wyłącz­nie wypło­wiała wywieszka na drzwiach.

Justynę cią­gnęło jed­nak w drugą stronę. Miała wra­że­nie, jakby kapliczka przy­wo­ły­wała ją do sie­bie. Z okien sypialni nie widziała sosno­wego lasu. Zajęta roz­pa­ko­wy­wa­niem skrom­nego dobytku, poma­ga­niem teścio­wej, pozna­wa­niem domu, wczo­raj nie miała dość czasu, by przyj­rzeć się ścia­nie drzew. A teraz nie potra­fiła ode­rwać od niej myśli.

Po szyb­kim prysz­nicu zeszła na dół, śnia­da­nie cze­kało na nią na tale­rzyku z ozdob­nym brze­giem w kwiatki. Dwie kanapki z lekko zeschnię­tym żół­tym serem i łyżka twa­rogu.

– Jajecz­nicy zro­bię – powie­działa Bogna na jej widok. – My już zje­dli­śmy.

– Zaspa­łam – wytłu­ma­czyła się Justyna, czu­jąc dez­apro­batę w jej gło­sie. – Wczo­raj mia­łam dużo wra­żeń.

– Niech je – odpo­wie­działa świe­kra, nie oka­zu­jąc emo­cji.

Justyna pochy­liła się nad tale­rzem. Jajecz­nica pach­niała wybor­nie. Szczy­pior był tak świeży, że aż szczy­pał w oczy. Chleb dzi­siej­szy, godzina czy dwie sta­nia na stole mu nie zaszko­dziły. Takiego pie­czywa w War­sza­wie ni­gdy nie spo­tkała, zja­dła więc do ostat­niego okruszka.

– Sma­kuje? – zapy­tała Bogna bez uśmie­chu.

– Zna­ko­mite – odpo­wie­działa dziew­czyna, zabie­ra­jąc naczy­nia ze stołu.

– Zostawi. Sprzątnę.

– Chęt­nie pomogę. Prze­cież od wczo­raj tu miesz­kam – powie­działa łagod­nie.

Umyła i wytarła naczy­nia.

– Tylko nie wiem, gdzie poukła­dać… – Rozej­rzała się bez­rad­nie.

– Zostawi. Poukła­dam. – Teściowa miała dość krzą­ta­nia się obcej po jej kuchni. Ode­pchnęła Justynę łok­ciem, niby nie­chcący. Gest pozor­nie bez zna­cze­nia.

– Może zro­bię her­baty? – zapy­tała dziew­czyna.

– Wodę wstawi. – Bogna kiw­nęła głową w stronę elek­trycz­nego czaj­nika. – I cia­sta nakroi.

Justyna posłusz­nie wyko­nała pole­ce­nia. Musimy się do sie­bie przy­zwy­czaić – uznała. – Też bym chyba nie była szczę­śliwa, gdyby ktoś z dnia na dzień wszedł do mojego świata i zaczął w nim zamia­tać.

Podała szklanki w koszycz­kach i pomy­ślała, że nie­wiele się zmie­niło. Nie tak dawno piła we wła­snym domu her­batę ze szkla­nek w meta­lo­wych koszycz­kach. Potrzą­snęła głową. Teraz jest nowe życie i nowy, lep­szy świat – zade­cy­do­wała. – Kubek jest nowo­cze­sny, meta­lowa ple­cionka nie. Kupię kubki.

Uło­żyła równo tale­rzyki z pia­skową babką i usia­dła przy stole.

Her­batę wypiły, pra­wie nie roz­ma­wia­jąc.

– Dla Huberta cia­sto ukro­iła?

– Oczy­wi­ście.

– Jak wróci, musi zjeść. Chłop głodny, to nie­zno­śny.

– Oczy­wi­ście – potwier­dziła znów Justyna.

Poprzed­niego dnia dokład­nie obej­rzała jadal­nię, salon i kuch­nię. Każda powierzch­nia, pio­nowa i pozioma, wysprzą­tana była na błysk i Justyna podej­rze­wała, że to nie na pokaz z oka­zji jej przy­jazdu. Krysz­tały w ser­wantce lśniły, na okien­nych szy­bach nie wypa­trzyła żad­nego zacieku, ser­wetka z sze­roką koronką na szafce pod tele­wi­zo­rem leżała równo uło­żona w romb.

– Mamo, może przejdę się tro­chę, obej­rzę oko­licę.

– A idzie – odpo­wie­działa Bogna z zado­wo­le­niem, które nie­udol­nie sta­rała się ukryć.

Odpocznę tro­chę we wła­snym domu bez tej smar­kuli – pomy­ślała.

Justyna wyszła, uważ­nie roz­glą­da­jąc się wokół. Nie­szcze­gól­nie było na co patrzeć. Przy­do­mowy ogró­dek, dalej pola w każdą stronę. Z jed­nej strony wieś z góru­jącą wieżą kościoła, z dru­giej las.

I to las przy­cią­gał dziew­czynę. Ruszyła powoli w jego stronę. Jak na marzec przy­stało, pola zaczy­nały się zie­le­nić. Od dłuż­szego czasu nie padał deszcz, śniegu zimą było mało i stop­niał już w lutym. Choć Justyna szła powoli i tak uno­sił się za nią kurz. Zeszła z drogi na kawa­łek zie­leni. Rodzaj mie­dzy oddzie­la­ją­cej drogę od pola. Szło jej się tam ciut mniej wygod­nie, chwa­sty ukry­wały nie­rów­no­ści terenu, ale przy­naj­mniej się nie kurzyło. Rów z dru­giej strony drogi był zupeł­nie wyschnięty.

Śpie­wały ptaki, Justyna przy­sta­nęła na chwilę, słu­cha­jąc. Sły­szała cie­kaw­skie zapy­ta­nia zięby i świer­got rudzika. I oczy­wi­ście ćwier­ka­nia wró­bli. Ode­tchnęła głę­boko. Pach­niało zie­mią i świe­żo­ścią, takiego zapa­chu w mie­ście nie można odna­leźć.

Las z daleka wyglą­dał na przy­ku­rzony i gęsty. Zbli­żała się do niego powoli, aż sta­nęła pod pierw­szymi sosnami. Były wyso­kie, ale pomię­dzy nimi rosły niż­sze samo­siejki. Teren wyraź­nie pozba­wiony był opieki leśnika, drzewa rosły samo­pas. Justyna zasta­na­wiała się, czy powinna wejść głę­biej, zre­zy­gno­wała jed­nak z pomy­słu. Ruszyła wokół, wzdłuż drogi.

Knieja z każ­dej strony zda­wała się wyglą­dać tak samo. Gęsta, zwarta, jakby zamknięta.

Trudno sobie wyobra­zić, że Hubert zbie­rał tu maślaki – uśmiech­nęła się do wła­snych myśli.

Gdy stra­ciła z oczu dom, odnio­sła wra­że­nie, że pły­nie. Że jest poza cza­sem i miej­scem, ist­niało tylko to pole, las, słońce i ona. Wyobra­ziła sobie, że taki stan będzie trwał wiecz­nie. W końcu jed­nak, po chwili dłu­giej jak cały dzień, doszła do kapliczki.

Naj­pierw, zupeł­nie jak wczo­raj, zoba­czyła brzozę. Dłu­gie gałę­zie zwi­sały nie­mal do ziemi, drobne listki czę­ściowo ocie­niały pień. Zachłan­nie – pomy­ślała Justyna.

Znów zda­rzyło się, że brzoza lśniła w pro­mie­niach słońca, jakby spe­cjal­nie na nią skie­ro­wa­nych, niczym sce­niczne reflek­tory. Justyna miała wra­że­nie przy­go­to­wa­nej dla niej sceny, którą miała się zachwy­cić i… czy naprawdę? Tak wła­śnie czuła?

I odejść?

Pokrę­ciła głową, uśmie­cha­jąc się. Kapliczka – uzmy­sło­wiła sobie. – Muszę ją prze­cież zoba­czyć.

Zbli­żała się powoli. Droga usiana była wer­te­pami, aż dziwne, że nie czuła ich wczo­raj, gdy jechali samo­cho­dem. Powie­trze zgęst­niało, Justy­nie zachciało się spać. Bez żar­tów! – pomy­ślała zdzi­wiona. – Spa­łam do ósmej!

Jej stopa wpa­dła w wykrot, poczuła nie­przy­jemny ból. Na szczę­ście kostka nie została skrę­cona. Chyba, bo ból po chwili ustał. Powoli zbli­żała się do asfaltu, potem ruszyła raź­niej. Była bli­sko, coraz bli­żej.

Roz­chy­liła gałę­zie i nagle poczuła, że jest tutaj akcep­to­wana. Że ma prawo tu być, jakby wcze­śniej ktoś poda­wał to w wąt­pli­wość.

Absurd – pomy­ślała.

Ota­czały ją kolory. Tań­czyły wokół, uno­sząc się w powie­trzu, jak wiru­jąca tęcza.

Weszła w cień brzozy, oglą­da­jąc kapliczkę. Biała, wyraź­nie świeżo wap­no­wana, przy­stro­jona kolo­ro­wymi wstąż­kami. Wokół kil­ka­na­ście szkla­nych pozo­sta­ło­ści po zni­czach. Wewnątrz, za czy­stą szybą, umiesz­czono skromny posą­żek Maryi z dzie­ciąt­kiem w ramio­nach. Matka Boska miała na gło­wie złotą koronę, całą jej postać skry­wał inten­syw­nie nie­bie­ski płaszcz. Jej twarz była dziwna, jakby wykrzy­wiona. Justyna dopiero po chwili zro­zu­miała, że nie­udolny rzeź­biarz umie­ścił oczy Maryi nie­równo.

Nie było w tej figurce nic szcze­gól­nego. Ot, wyrób lokal­nego arty­sty. A jed­nak dziew­czyna ucie­szyła się, że tu dotarła, choć wła­śnie roz­bo­lał ją żołą­dek. Poczuła mdło­ści.

Poło­żyła się, nakry­wa­jąc dłońmi brzuch, ogrze­wa­jąc go. Zwy­kle to poma­gało na bóle w tych oko­li­cach. Leżała tak chwilę, zda­wało jej się – krótką. Zamknęła oczy i natych­miast pod powie­kami dostrze­gła ele­gancki pokój, w nim na sze­ro­kiej kana­pie obi­tej ciem­no­ró­żo­wym atła­sem w pasy sie­działa kobieta w cha­bro­wej kre­acji. Głę­boko wycięty dekolt sukni, prze­sło­nięty pół­prze­źro­czy­stym sza­lem, falo­wał w gwał­tow­nym spa­zmie.

– Szu­kaj jej! Szu­kaj!

– Nie ma potrzeby. – Męż­czy­zna cho­dził ner­wowo po pokoju, prze­mie­rza­jąc wydep­taną już ścieżkę na cał­kiem nowym turec­kim dywa­nie. – Ucie­kła. Sama z sie­bie. Nikt jej nie zmu­szał. Czego jej bra­ko­wało? Czego, czego, czego? – Ostat­nie słowa pod­kre­ślił wal­nię­ciem pię­ścią w nie­wielką, intar­sjo­waną ser­wantkę, aż zadźwię­czały krysz­tały. Oszczę­dził drugą, z por­ce­laną, ta była zbyt cenna.

– Potrze­bo­wała przy­gody! – odwa­żyła się powie­dzieć kobieta, a męż­czy­zna zatrzy­mał się z wyra­zem twa­rzy, który przy­po­mi­nał maskę potwora. – Ale wróci!

– Wróci? A po co? Co z nią zro­bię? Nikt jej nie zechce! Nikt! Wieść już się roze­szła, docho­dzi do wszyst­kich, szep­czą, wszę­dzie szep­czą. Nie jestem nawet pewien, czy nie odwo­łają zamó­wień – na wina, na kuku­ry­dzę, na buraki… Psze­nicy mamy tyle, że jeśli szybko jej nie sprze­dam, nie pomiesz­czę w spi­chler­zach. Zmar­nuje się.

– Znik­nęła nasza uko­chana córka, a ty o inte­re­sach? O zbożu? – Kobieta chwy­ciła się za pierś w teatral­nym geście.

– Nie. Ja o życiu – odpo­wie­dział. – Twoim, moim i naszej dru­giej córki, rów­nie kocha­nej. Anny już dla nas nie ma. Będziemy za nią tęsk­nić w mil­cze­niu. Roz­ma­wiać o niej – już ni­gdy.

Justyna ock­nęła się i uśmiech­nęła do wła­snych myśli.

– Bra­zy­lij­ska tele­no­wela – skwi­to­wała pół­gło­sem. – Czy taką kie­dyś oglą­da­łam? – Usia­dła i potrzą­snęła głową. – Pora wra­cać – naka­zała sama sobie. – Droga do kapliczki oka­zała się długa i trudna. Szłam tu chyba ze dwie godziny? Dwie godziny? Prze­cież wczo­raj prze­je­cha­li­śmy tę drogę w kilka minut.

Wyszła z cie­ni­stych objęć brzozy i ruszyła w stronę domu. Dotarła tam w kwa­drans, po dro­dze czu­jąc coraz więk­szy uścisk na żołądku. Po przyj­ściu na miej­sce musiała się natych­miast poło­żyć.

– Mama wyba­czy – powie­działa. – Chyba za dużo świe­żego powie­trza.

– A idzie – odpo­wie­działa Bogna.

Rozdział 4

– I dobrze, że mdli! – odpo­wie­działa Bogna cał­kiem zado­wo­lona. – Powinno. Po ślu­bie już, to wypada. – Kobieta zaśmiała się chra­pli­wie, choć prze­cież zamie­rzała być miła. I naprawdę była zado­wo­lona.

– Mamo! – Hubert wywró­cił oczami. – Na wszystko przyj­dzie pora. Co to? – Zmie­nił temat, grze­biąc łyżką w garnku. – Pycha.

Chło­pak jadł pro­sto z ron­dla.

– Kapu­śniak, jak lubisz. Na smal­czyku.

– Nie to. O to pytam. – Wska­zał pal­cem. – Dobre.

– To? – Matka się skrzy­wiła. – Niby pomi­do­rowa. Na wodzie, pal­cem pisana. Tej two­jej, jak jej tam.

– Mamo! Nie dasz zapo­mnieć, że ci na ślu­bie pod­pa­dli­śmy? To moja żona, twoja synowa, daj jej spo­kój.

– Pod­pa­dli­ście, powia­dasz? Ty byś takiego pomy­słu nie miał, nie tak cię wycho­wa­łam. Żeby obiad zamiast wesela gościom sta­wiać? To wstyd nie do zma­za­nia. Jak na sty­pie! Ślub bez wesela nie­ważny!

– Przed księ­dzem ślu­bo­wa­li­śmy, jak chcia­łaś. Doku­menty mamy, jak trzeba. Kochamy się, więc nie narze­kaj.

– Nie tak cię wycho­wa­łam – powtó­rzyła Bogna. – Prze­mą­drzały się w tej War­sza­wie zro­bi­łeś. Poje­cha­łeś na nauki, żeby gospo­darkę posta­wić na nogi, żeby ojcow­skie morgi rodziły, odło­giem nie leżały.

– I żeby żonę przy­wieźć.

– Żonę? Mia­stową? Kobietę to ty mia­łeś tu zna­leźć, odpo­wied­nią, do pracy zapra­wioną, co jej jedze­nie kapu­sty na przed­nówku nie prze­szka­dza! Mało mia­łeś chęt­nych? Sznu­re­czek panien się usta­wiał, co naj­pięk­niej­sza we wsi, chętna!

– One chętne na te ojcow­skie morgi, nie na mnie. Nie widzia­łaś tego, mamo? Łypały tylko okiem, każda jedna. Na dom, zie­mię. Wszystko by zro­biły, by się w pie­nią­dze wże­nić.

– Na dom, krysz­tały w kre­den­sach i zło­cone płytki w łazien­kach. Co w tym złego? Dziew­czyny chcą mieć w życiu wygod­nie, to i kan­dy­data sta­ran­nie oglą­dają. Dobrze to o nich świad­czy, że za goło­dupca nie chcą iść, dzie­ciom pra­gną przy­szłość zapew­nić.

– Mamo, posta­raj się – powie­dział miękko, odkła­da­jąc łyżkę i pod­cho­dząc do matki. Zamknął ją w sze­ro­kich ramio­nach.

– Ach, synku – wes­tchnęła tęsk­nie.

Za czym tęsk­niła? Za dorodną panną, z okrą­głymi policz­kami i wałecz­kami na pal­cach, co to droż­dżowe zagnie­cie w chwilę, zaczyn na chleb nastawi, golonkę z piwem mężowi poda? A może za wła­sną mło­do­ścią, gdy krzą­ta­jąc się wokół kuchni, szy­ko­wała dla męża pie­czy­ste, pączki na smalcu sma­żyła? A może, po pro­stu, za mężem? Który pew­nego dnia zwy­czaj­nie źle się poczuł, jak nie on. A potem leżał w ich mał­żeń­skim łóżku, blady, bez sił. Aż w końcu na szpi­tal­nym posła­niu uśmie­chał się spod wąsa, nie­udol­nie pró­bu­jąc ukryć chu­dość i kaszel. Ope­ra­cja się nie udała. Ten uśmiech musiał wystar­czyć Bognie już do końca dni, żad­nego innego nie było. Mogła też tęsk­nić do cza­sów, gdy z nadzieją co mie­siąc cze­kała, aż nie nadej­dzie to, co przy­cho­dziło regu­lar­nie, bru­dząc majtki. Nie chciała o tym nikomu opo­wia­dać, ani teścio­wej, dobrej kobie­cie, która wszystko rozu­miała i gła­skała ją po gło­wie bez słowa, ani mężowi, ani synowi. Jedy­nemu, któ­rego udało jej się uro­dzić, choć w jej duszy spo­czy­wało wiele dzieci nie­do­no­szo­nych, ni­gdzie nawet nie­zgło­szo­nych. Żaden lekarz, tylko ona wie­działa, a w rogu ogrodu ukła­dała za każ­dym razem kamień. Przy­cho­dziła tam cza­sami, niby pie­ląc, w tajem­nicy, ukrad­kiem gła­skała kamie­nie jak główki dzieci. Dla­tego uwa­żała, że z mdło­ściami należy się śpie­szyć, nie zwle­kać, by docze­kać gro­madki wnu­ków. Z jed­nego to ni­gdy nie wia­domo, co będzie. A tak, spo­śród wielu, zawsze któ­reś na dobre wyro­śnie. Dobrze, że jej Hubert tak się udał… A może tęsk­niła za jesz­cze czymś innym?

Ze scho­dów przy­słu­chi­wała się wszyst­kiemu Justyna. Po cichu wyco­fała się na górę, otwo­rzyła drzwi do łazienki, po czym upu­ściła meta­lowy pojem­nik. Dopiero wtedy zeszła na dół, sta­ra­jąc się robić jak naj­wię­cej hałasu.

– Pyszna zupa, kocha­nie – powie­dział Hubert. Bogna zaci­snęła szczęki i się nie ode­zwała.

– Dzię­kuję – nie­mal szep­nęła Justyna.

Hubert zjadł drugi talerz zupy, tym razem kapu­śniaku, wszy­scy byli zado­wo­leni.

– Twoja mama mnie nie lubi – odwa­żyła się zagad­nąć Justyna, gdy już po obie­dzie zna­leźli się w sypialni.

– Głu­poty ci cho­dzą po gło­wie – skwi­to­wał.

– Byłam dzi­siaj przy kapliczce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki