Szczęściarze - Agnieszka Lis - ebook + książka

Szczęściarze ebook

Lis Agnieszka

4,2

Opis

Gdy nie wiesz, gdzie szukać pomocy. Gdy wydaje ci się, że na świecie nie ma już światła. Gdy wszyscy wokół nie widzą rozwiązania... okazuje się, że jest w Tobie siła, która umożliwia pozornie niemożliwe.

Nastoletnia Edyta ma wrażenie, że nie ma dla niej miejsca na świecie. Wyobcowana, z silną depresją, po ciężkim wypadku ma mroczne myśli. A jednak, z biegiem czasu, odnajduje sens i swoje miejsce w życiu. Znajduje przyjaciół, odkrywa, że rodzina jest siłą, choć nie zawsze oczywistą. I że ludzka wola, metodyczne dążenie do celu potrafią pokonać największe przeszkody. A szczęście – tak ulotne, czasami pozornie nieosiągalne – okazuje się znajdować na wyciągnięcie ręki. Bo szczęście jest w nas, bez względu na okoliczności.

Agnieszka Lis po doskonale przyjętych Pozorach oraz Guzikach, kolejny raz udowadnia, że po mistrzowsku potrafi zaglądać do wnętrza ludzkiej duszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (51 ocen)
26
13
7
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KASIADZ1991

Nie oderwiesz się od lektury

SZACUN DLA AUTORKI ZA PORUSZENIE TAK WIELU TRUDNYCH TEMATÓW W JEDNEJ KSIĄŻCE.PANI AGNIESZKO GDYBY W KAŻDEJ RODZINIE BYŁO TAKIE WSPARCIE PO WYPADKU I WALKA O POWRÓT DO ZDROWIA.JA TEGO WSPARCIA PRZEZ BARDZO DŁUGI CZAS NIE MIAŁAM,ALE DAŁAM RADĘ I Z OSOBY LEŻĄCEJ 24H W ŁÓŻKU (ROŚLINKI) DZIŚ SIEDZĘ NA WÓZKU💪 TYM STASZKIEM TO MNIE PANI AGNIESZKA ZASKOCZYŁA.PRZYZNAJĘ,ŻE NA POCZĄTKU NIESKUMAŁAM O CO CHODZI😉🤔 NIEZWYKLE WAŻNA LEKTURA, UCZĄCA TAKŻE TOLERANCJI.SERDECZNIE POLECAM PRZECZYTAĆ-WARTO.
00
anna19784

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
justyf

Nie oderwiesz się od lektury

Szczęście to zjawisko, które definiuje doświadczenie szczególnie pozytywnych, negatywnych lub nieprawdopodobnych zdarzeń. A bycie szczęśliwym jest opisową etykietą, lecz to zależy dla kogo i co jest tym poczuciem. Dla jednych to ciepło rodzinnego domu, bezpieczeństwo, czy życie w pełnej rodzinie. Każdy z nas inaczej to pojmuje. Szczęściarze to przewrotny tytuł najnowszej książki Agnieszki Lis, w której się dużo i intensywnie dzieje i nie są to wcale takie dobre zdarzenia jakby się wydawało. Główna postać bowiem ma poważny wypadek na rowerze i wydaje się, że życie się jej totalnie zmieni. Na szczęście trafia w ręce dobrego chirurga ortopedy, który czyni cuda na jej kręgosłupie. Lecz to jest i tak kropla w morzu potrzeb Edyty. Dzięki wsparciu rodziny i znajomych oraz intensywnej rehabilitacji dziewczyna zaczyna powoli stawać na nogach, ale tylko dlatego, ze nie jest świadoma niemożliwości tego czynu. „ Szczęście rozbiło sobie namiot w sali rehabilitacyjnej i miało tam pomieszka...
00
Marcelinasl

Dobrze spędzony czas

ok
00
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna , pełna emocji książka , poruszająca ważne tematy. Książka o miłości , walce, determinacji . Polecam gorąco
00

Popularność




RedakcjaAgnieszka Czapczyk
KorektaBożena Sigismund
Projekt graficzny okładki, skład i łamanieAgnieszka Kielak
Zdjęcia wykorzystane na okładce©NewAfrica /AdobeStock
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2022 © Copyright by Agnieszka Lis, Warszawa 2022
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67093-32-3
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Niniejsza historia, choć zainspirowana autentycznymi wydarzeniami, jest jednak fikcją literacką. Bohaterowie, ich przeżycia, problemy zostały przetworzone i nie należy szukać pierwowzorów w rzeczywistości. Wszelkie podobieństwa są przypadkowe.

ROZDZIAŁ 1

– Niech pani przyjedzie, szybko!

Teresa westchnęła ciężko. Znała ten głos, spłaszczający lekko „s”. „Sz” brzmiało wtedy jak szelest świeżo zmienionej pościeli, było niepokojące jak tarcie dłonią o metalową rurę. Już kilkakrotnie na brzmienie tego głosu podrywała się w biegu, porzucała dotychczasowe zajęcia, obieranie ziemniaków, mycie podłogi lub rozmowę z klientem w sklepie i z niepokojem, siedzącym na ramieniu niczym złowrogi ptaszor, pędziła w podane miejsce. Za każdym razem okazywało się, że wcale nie było to konieczne. Ot, przytrafiło się niewielkie stłuczenie. Zranienie dłoni. Raz, faktycznie, skręcenie kostki wymagało wizyty u ortopedy. Ale nawet wtedy ostatecznie wystarczyło trochę okładów z altacetu i solidne zabandażowanie nogi.

Teraz, po raz kolejny, Teresa odłożyła obieraczkę. Przygotowywała ziemniaki na obiad, choć właściwie powinna być w hurtowni. Z samego rana jednak uznała, że w firmie sobie poradzą, a ona nadgoni domowe sprawy. Zajęło jej to kilka godzin, wspólny rodzinny obiad zaplanowała na późne popołudnie. „Właściwie to bardziej obiadokolacja” – pomyślała. Poza tym czekała na Edytę. Pozwoliła córce jechać z przyjaciółmi na rowerową wycieczkę, dalszą niż zazwyczaj. A po takim wysiłku dziewczyna zwykle wracała głodna jak drwal po podwójnej dniówce. „Pracownicy dopilnują interesu, a obiad dla rodziny – bezcenna sprawa” – usprawiedliwiała się.

– Pod warunkiem że zostanie skończony – mruknęła do siebie, sięgając po kluczyki.

Spojrzała w stronę łazienki. Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby wejść tam na chwilę, umalować usta. Teresa była piękną kobietą – w swoim czasie uganiali się za nią wszyscy chłopcy w okolicy. Trudno się dziwić, wysoka i szczupła, z burzą ciemnych loków i niemal czarnymi, roześmianymi oczami wiodła prym w każdym towarzystwie. Zawsze wesoła i pogodna, co zresztą w ogóle nie zmieniło się po ślubie. Serce zabiło jej do Karola, równie przystojnego, jak ona piękna. Chłopak też ciągnął za sobą kometę adoratorek, dostrzegał jednak tylko Teresę – od kiedy się spotkali. Ku rozpaczy wielu amantów i wielbicielek szybko zdecydowali się na ślub i od blisko dwudziestu lat stanowili szczęśliwą parę.

Nie przeszkadzało to Teresie dbać o urodę, tak dla siebie, jak i dla męża. Impuls pociągnięcia warg szminką był u niej naturalny, jednak odruch matki – silniejszy. Odsunęła na skraj głowy myśl o szmince i perfumach – choć spodziewała się, jak zawsze u Edyty, niewielkiego zranienia, niepokój jak usiadł na ramieniu, tak siedział i ciążył coraz bardziej, z każdym kilometrem dotkliwiej.

Na szczęście to były zaledwie trzy kilometry. Dzieciaki już wracały z wycieczki, szeleszczący głos dość precyzyjnie określił miejsce. Edyta kochała rowerowe szaleństwa, dwa kółka stały się jej pasją w momencie gdy dostała pierwszy rower. Wsiadła na niego, wywróciła się dwa razy i zanim Karol zdołał wytłumaczyć córce, jak to zrobić – ona już jeździła. Od razu z zachwytem w oczach, tym charakterystycznym zawadiackim błyskiem, którym nieświadoma kilkulatka uwodziła całe otoczenie.

Edyta bardzo szybko zaczęła poszukiwać ekstremalnych rowerowych przeżyć. Jeśli gdzieś nie dało się wjechać – właśnie tam kierowała swój jednoślad. Zmieniała rowery jak inne dziewczynki buciki, nie tylko dlatego, że z nich wyrastała. Po prostu kolejne dwa kółka nie spełniały jej rosnących oczekiwań, a i rowerowe kraksy nie sprzyjały ich kondycji. Mówiąc wprost, Edyta wykańczała każdy rower, co było powodem wielu rodzinnych anegdot. Poza tym zwyczajnie potrzebowała coraz lepszego sprzętu.

Ostatnio z okazji urodzin dostała wymarzonego górala – i właśnie dziś pojechała go wypróbować. Bezpieczna leśna okolica, pełna górek i wykrotów, idealnych dla Edyty. Spokojne słoneczne przedpołudnie, jeden z pierwszych dni wakacji.

Teresa rozpamiętywała potem, gdzie popełnili błąd. Może byli za bardzo ufni? To przecież tylko nastolatka. Dziewczynka przekonana o własnej sile i sprawności, uwiedziona swoimi wciąż rosnącymi umiejętnościami. Może je przeceniła? A może to oni przesadzili, kupując jej taki rower? A może tak po prostu miało być?

Może i tak. To pewnie los, Bóg, przeznaczenie. Teresa wiele razy się nad tym zastanawiała, nad tym i nad wieloma innymi sprawami. Jadąc na leśny parking, nie wiedziała jeszcze, że będzie miała mnóstwo czasu na rozmyślanie, tak wiele, jak jeszcze nigdy w życiu. W pustych korytarzach, ciągnących się pozornie kilometrami, wyłożonych gładkim linoleum, na twardych krzesłach czas płynie zupełnie inaczej. Myśli wariują, człowiek usiłuje uporządkować fakty, uładzić zabałaganiony świat, choć z każdym dniem przychodzi mu to z coraz większym trudem.

O tym jednak Teresa miała się dopiero przekonać. Teraz jechała samochodem, czarnym i błyszczącym, bo tylko takie uznawał jej mąż, Karol. Nie chciała się śpieszyć, a jednak noga sama opadała, dociskając pedał gazu – odrobinę za bardzo, za mocno. To było tak blisko, nie było potrzeby ścinać niebezpiecznie zakrętu, który w okolicy uchodził za zakręt śmierci. Teresa nawet nie zauważyła, że zajechała komuś drogę, nie chciała się śpieszyć, a jednak goniła czas, jakby sekundy mogły zmienić rzeczywistość. A może mogły?

Na parking podjechała zbyt szybko, rozbryzgując wokół drobne kamyczki. Zwykle tego nie robiła – ostre brzegi małego tłucznia mogły porysować karoserię. Kiedyś ją uszkodziły, niestety, i trudno było Teresie zapomnieć zawód w oczach jej męża. Nie krzyczał, nie złościł się, ale w jego twarzy dostrzegła bolesny żal, jakby to jego własna skóra została zraniona. Karol kochał samochody od zawsze, i Teresa nauczyła się o nie dbać. Właśnie dla męża. Bo jemu na tym zależało. Jej nie, ale z miłości robimy różne rzeczy, możliwe jest nawet zachowawcze omijanie parkingów wysypanych kruszywem.

Tym razem jednak nie pamiętała o statecznym, powolnym ruchu, którym eleganckie auto powinno wtaczać się na wysypany żwirem parking. Właściwie po co wjazd do lasu wysypano kamykami? Nie zastanawiała się nad tym ani wtedy, ani nigdy później. Po prostu podjechała, rozbryzgując fontannę kamyków, a i tak z każdym ruchem miała wrażenie, że wszystko powinna robić szybciej, jeszcze prędzej. Wysiadła, właściwie nie rejestrując tego faktu. Nie domknęła drzwi samochodu, nie szkodzi, w to miejsce i tak mało kto przyjeżdżał. Okoliczni mieszkańcy zbierali grzyby, wtedy zwykle można tu było spotkać kilka samochodów, ale sezon grzybobrań zacznie się dopiero za kilka tygodni. Dziewczynka, ta od szeleszczącego „sz”, czekała na nią, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Gdy zobaczyła Teresę, nie powiedziała nawet „dzień dobry”, po prostu ruszyła szybko w las. Teresa biegła za nią, choć wydawało jej się, że przesuwa się powoli, mijając wciąż to samo drzewo, krok za krokiem, jak w gęstej mazi. Dotarła jednak do łąki, niewielkiej, prześwietlonej słońcem powierzchni, na której skraju dostrzegła kilka osób pochylonych nad wykrotem. Spojrzała na swoje stopy – wychodząc z domu, odruchowo założyła czółenka na niewielkim obcasie. To nie było obuwie adekwatne do biegania po szutrowym parkingu. Ani po lesie.

„Całe szczęście, że nie założyłam szpilek” – pomyślała jeszcze i już biegła wśród traw, pachnących, delikatnie szeleszczących dojrzewającymi kłosami. Czuła, jak obcasy zapadają się w miękką ziemię, raczej piach, i miała nadzieję, że nie wykręci kostki. Zupełnie nie przejmowała się butami, które – już to wiedziała – trzeba będzie wyrzucić. Biegła do córki, która gdzieś tam musiała być, bo Teresa z daleka rozpoznawała stojące nastolatki. Razem pojechali z rana na wycieczkę, więc Edyta musiała tam być, ale Teresa wcale jej tam nie widziała. Dlaczego te dzieciaki się tak pochylają?

Teresa przyspieszyła. „Dlaczego Edyta nie wstaje?” – przemknęło jej przez głowę. Dostrzegła w końcu córkę, leżała na miękkiej leśnej wyściółce, mech wokół jej głowy wyglądał jak puchata poduszka. Teresa dopadła do zbiegowiska, któraś koleżanka płakała, pozostałe nastolatki tłumaczyły coś nieskładnie. Do Teresy nic nie docierało. Edyta mrugała, patrząc na matkę.

– Nie mogę ruszać nogami – powiedziała. – W ogóle nic nie czuję. Nie mogę się podnieść.

Teresa kucnęła nad córką, pogłaskała ją po głowie, uśmiechnęła się, patrząc w jej oczy. Dopiero po chwili dotarło do niej, co mówi jej koleżanka.

– Bo kiedy Edyta upadła, to Romek wpadł na nią. Jechał chyba za blisko...

– Nie jechałem za blisko! – zapiszczał pryszczaty nastolatek.

– Gdybyś nie jechał, tobyś na nią nie wpadł! – krzyczała koleżanka Edytki. Teresa uspokoiła dzieciaki.

– Ja też się potłukłem! – piszczał dalej Romek.

– Ale ty już wstałeś, a ona nie!

– Przestańcie – powiedziała Teresa najspokojniej, jak umiała. – Czy zadzwoniliście po pogotowie? – Poczuła w sobie lodowaty chłód. Żadnej emocji, rozlewającej się wrzątkiem po brzuchu, płucach i sercu. Tylko spokój, wszechwładny, przenikający na wylot, nicujący do kości.

Nikt nie odpowiedział. Teresa wyciągnęła komórkę z torebki, choć nie była nawet świadoma, że ją zabrała z samochodu. Zadzwoniła na numer alarmowy. Potem rozmawiała z córką, głaskała ją po ręce, bo bała się po nodze. Nie chciała, by jej córka nic nie czuła. Bo może, jeśli się sprawdzi dokładniej, to jednak okaże się, że noga tylko zdrętwiała, wszystko czuć, a jedynie ze stresu w pierwszej chwili mniej.

Karetka podjechała na parking, a potem sunęła ostrożnie pomiędzy drzewami, przez niewielką łąkę, łamiąc dojrzewające trawiaste kłosy, aż dotarła do Edyty.

Nic z tego Teresa nie zapamiętała. Ilu ich było w karetce? Dwóch? Trzech? Co mówili?

Szpital. Oczywiście, że szpital. Pewnie, że pojedzie z córką? A samochód?

Teresa uświadomiła sobie, że nie zadzwoniła do męża. Zajęta uśmiechaniem się do córki, nie powiadomiła Karola!

– Dasz radę sama – usłyszała Teresa.

– Przyjedź – odpowiedziała stanowczo.

– Tyle razy już jechałem po alarmie i co? Zawsze to były niepotrzebne nerwy. Edyta jest temperamentna, nie potrafi jeździć normalnie, zawsze szaleje. Ile razy można się śpieszyć do takiego samego incydentu? Tyle razy spadała z roweru! I co? I nic. Dasz radę – odburknął mąż.

– Karol! – krzyknęła Teresa. – Musisz tu przyjechać! Teraz!

Karol pomyślał, że Teresa nie jest, nigdy nie była histeryczką. „Ile razy w ciągu naszych wspólnych lat z przerażeniem w głosie upierała się, że mam przyjechać natychmiast? Rzadko? Nie. Do tej pory nigdy. Co się zatem stało?”. Miał jednak bardzo męczący dzień. Od samego rana w warsztacie panował tłok, a w takich przypadkach o iskry nietrudno. Potem żałował tego, co powiedział Teresie przez telefon. „Jak zawsze, powiedziałem to, czego nie powinienem” – wyrzucał sobie wielokrotnie.

– Karetka już tu jest – powiedziała znacznie ciszej.

– Karetka? – powtórzył Karol odruchowo.

– Sanitariusze się zastanawiają, jak Edytę przenieść do ambulansu. Podejrzewają... nie wiem, jakieś złamanie.

Karol rzucił więc pracę, walnął kluczem nasadowym, aż zadźwięczał beton podłogi, i wyruszył. Natychmiast, tak jak chciała Teresa. W niebywałym pośpiechu. Choć wyrwało mu się kilka nieparlamentarnych słów, pozostały z nim w samochodzie. Żałował ich potem. Gdyby wiedział... Co by to zmieniło? Ani milczenie, ani krzyk, ani wulgaryzmy, ani pełna kultura – nic nie mogło zmienić rzeczywistości.

W oczekiwaniu na Karola Teresa przysłuchiwała się rozmowom sanitariuszy. Przerażało ją, że Edyta nie może po prostu wejść do karetki. Ot tak, na własnych nogach. Rozumiała słowa, nie docierał do niej sens. A może po prostu wolała nie rozumieć. Wolała porozmawiać z koleżanką córki.

– Jechała jak zawsze. Szalała – opowiadała dziewczyna. – Skakała na wybojach, cieszyła się z każdej nierówności. Edyta się śmiała, wie pani, jak ona się śmieje, prawda? Jak jest coś niespokojnego, szybkiego, mocnego, Edyta zawsze się śmieje. Nawet ją w pewnym momencie uspokajaliśmy. No wie pani, żeby jechała spokojniej. Nie nadążaliśmy...

Teresa kiwnęła głową. Uwielbiała śmiech swojej córki. Te perliste potoki dźwięków, zalewające wszystko wokół światłem. Dokładnie tak postrzegała jej śmiech – jak jasne światło, źródło siły dla niej. Gdy wracała zmęczona z pracy, gdy w firmie nie wszystko szło po jej myśli, gdy któreś z dzieci narozrabiało w szkole, albo gdy wybuchała domowa awantura o nic. Śmiech Edyty był lekarstwem na wszystko.

Tak łatwo mogła sobie to wyobrazić – Edyta na nowym rowerze, czarnym w czerwone pasy, w czarnej czapce z daszkiem, a wokół jej głowy falujące w pędzie złote włosy.

Nigdzie wokół nie było czapki.

– Gdzie jest czapka? – zapytała Teresa, a koleżanka pokręciła głową, rozkładając ręce.

Teresa uśmiechnęła się zdawkowo i wróciła do rozmyślań. Wiele razy próbowała Edycie zawiązać gęste włosy w kitkę. Kiedy była młodsza, zaplatała jej warkoczyki, wpinała spinki. Kupowała kolorowe gumki, fikuśne ozdoby – wszystko na kilka minut. Dziewczynka zdejmowała z głowy wszystko, i dzisiaj też jeździła tak, jak lubiła najbardziej. Z włosami rozwianymi wokół głowy, falującymi na wietrze z każdym jej ruchem. Unosiły się wokół niej jak morska fala wokół dziobu statku, jak łany dojrzałego zboża kłaniające się żniwiarzowi.

Edyta na rowerze, roześmiana, szczęśliwa.

– Ona stanęła dęba – opowiadała z przejęciem dziewczyna, choć nie mówiła nic nowego. Powtarzała się, zdenerwowana. – Na tym konarze. Po prostu na jednym kole. To było takie dziwne. Nawet chciałam krzyknąć, żeby tego nie robiła, bo za nią był ten wykrot. Taka dziura. I ona wpadła do niej. Zamachała tylko ręką, jakby robiła mi pa-pa, jak małe dzieci. Wie pani jak, prawda?

Teresa kiwnęła głową, nie odezwała się jednak. Chciała, by dziewczyna mówiła, opowiedziała wszystko dokładnie i jak najdłużej, najlepiej tak, by nigdy nie doszła do końca opowieści. By ona się po prostu nigdy nie wydarzyła.

– A potem... ona upadła. – Dziewczyna zaczęła płakać.

– Chcesz powiedzieć, że spadła? Edyta spadła? – upewniała się Teresa.

– Nie! Nie, nie, nie! – zaprotestowała dziewczyna gwałtownie. – Upadła. Na plecy. A tam jest pełno gałęzi. A rower poleciał na nią. I zanim Edyta się podniosła, wjechał w tę dziurę Romek i spadł na Edytę. I to wszystko trwało sekundy! – krzyknęła dziewczyna i zalała się łzami.

Teresa odruchowo głaskała ją po ręce, ale nie słyszała już, co mówiła. Widziała przed sobą rozwiane blond włosy, okalające cudowną twarz jej córeczki, słyszała jej śmiech, odczuwała pęd wiatru, a potem dostrzegła grymas przestrachu, gdy świat raptem zmienił położenie. Gdy ustawił się w pozycji, w której nie miał prawa się znaleźć.

– Edyta nie spadła z roweru – wyszeptała Teresa. Choć rozumiała słowa, wciąż trudno jej było pojąć ogrom zdarzenia.

– Co mówisz? – zapytał żonę Karol, który chwilę wcześniej dotarł na łąkę.

– Nic. – Teresa potrząsnęła głową. – Pojadę z Edytą w karetce.

– Jadę za wami – stwierdził Karol. Nie zdążyli nic więcej sobie powiedzieć, bo sanitariusze właśnie zamierzali zamknąć drzwi ambulansu.

– Jeszcze ja! – krzyknęła Teresa i wskoczyła do środka. Dopiero wtedy poczuła, że złamała obcas. Jakie to jednak miało znaczenie?

ROZDZIAŁ 2

STASZEK

Wszyscy mówią, że spadłem z roweru, a to niezupełnie prawda. Przewróciłem się razem z rowerem, on upadł na mnie. Może nic by się nie stało, gdybym poleciał na w miarę pusty kawałek ziemi. Może bym się tylko potłukł. Może dostałbym od mamy ochrzan, że znów za mocno szalałem. A może bym się wcale nie przyznał. Ale w tym wykrocie, w tej leśnej dziurze pełno było jakichś gałęzi, konarów, szyszek. Któryś nieszczęśliwie ułożył się pod moimi plecami. Rower nie ma wielkiej wagi, ale potem jeszcze kolega spadł na nie. I docisnął ten rower, nie pamiętam dokładnie wszystkiego, ale na pewno leżał na moim brzuchu.

To było przed jakąś przeszkodą?

Nie... Szalałem trochę. Stanąłem dęba na przednim kole. Lubiłem się popisywać. Skakać, zjeżdżać po schodach, wykonywać ewolucje. Proste jeszcze wtedy, byłem nastolatkiem, odrostkiem zaledwie! Ale próbowałem coraz trudniejszych rzeczy. Wszyscy wokół wtedy patrzyli na mnie z takim przestrachem w oczach, czułem się... silny, odważny.

Wszechmocny?

Właśnie, to dobre słowo. Co się mogło stać? Przecież to tylko rower. Nie miałem żadnego instruktora, kto by myślał o takich rzeczach. Podglądałem trochę różne tricki w internecie, próbowałem je powtarzać. Ile razy spadłem z roweru? Nie byłbym w stanie policzyć. Siniaki na moim ciele to był standard, już nawet mama w którymś momencie przestała się denerwować. Jeśli się skaleczyłem – naklejała plaster, pogłaskała, i już. Choć pewnie się denerwowała. W sumie, jakoś tak szczęśliwie, wiele razy lądowałem twardo na ziemi, ale niczego sobie nie złamałem. Aż do tamtego dnia. Myślę, że to była niewiedza, moja oczywiście.

A może brawura?

Może też. Na pewno. Szaleństwa nigdy mi nie brakowało. Zawsze byłem przywódcą lokalnej bandy rozrabiaków. Jak można było pochuliganić – byłem pierwszy. Czasem mi się za to obrywało, ale generalnie byłem raczej nieszkodliwym łobuziakiem. Nikt z nas, z moich kolegów, znajomych, nie miał zamiaru zrobić nikomu krzywdy. Ot, grupka dzieciaków potrzebujących się wyżyć, rozładować energię. Pewnie dlatego przymykano oko na nasze wyczyny. I pozwalano tak dużo jeździć na rowerach. Wtedy nie mogliśmy rozrabiać.

Dzisiaj już byś tak nie jeździł? Tak mocno, ekstremalnie?

Dzisiaj? Nauczyłbym się jeszcze trudniejszych tricków, gdybym tylko mógł. Popracowałbym jednak nad techniką. Przecież ludzie wykonują rowerami ewolucje w powietrzu! Są tacy, co potrafią. Jest downhill, freeride, są organizowane specjalne zawody. Ludzie zjeżdżają na rowerach z ekstremalnie stromych gór... niemal wszystko robią na rowerach. Czasem mam wrażenie, jakby niektóre pokazy to był podniebny cyrk. Tak efektowny, jakby akrobaci ćwiczyli na trapezach. Tak to się nazywa, prawda? Więc i ja bym dał radę. Tylko potrzeba trochę techniki, tej mi zabrakło. Może jednak przydałby się jakiś instruktor, nie wpadłem jednak na to, żeby go szukać. Popisywałem się, w tamtym momencie straciłem równowagę. Pewnie dałoby się tego uniknąć... Ale ja tego nie potrafiłem. Nikt z nas nie miał szczególnych umiejętności. Byliśmy grupą wyrostków szalejących na rowerach.

A ten kolega?

Ten, który na mnie spadł? Podniósł się i tyle. Nawet się nie potłukł.

Macie ze sobą kontakt?

Już teraz nie, ale wiele razy przyjeżdżał do mnie do szpitala. Czuł się winny. Właściwie nawet go rozumiem, ale nie obwiniam. To był zbieg nieszczęśliwych okoliczności. Choć gdybym mógł, odwróciłbym wszystko, co się tamtego dnia wydarzyło.

Rozmawialiście o wypadku?

Rozkminialiśmy go w każdą możliwą stronę. Gdybym wtedy nie stanął dęba na przednim kole. Gdyby nie było za mną tego zagłębienia. Gdyby nie leżało tam tyle konarów. Gdyby on jechał wolniej. Gdyby przejechał obok. Albo gdyby upadł kawałek dalej, nie na mnie, tylko na ziemię. Takie gadanie jednak niczego nie zmieni. Choćbym nie wiem jak bardzo tego chciał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki