Odkupienie - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Odkupienie ebook i audiobook

Lis Agnieszka

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

GDY SKOŃCZYŁ SIĘ WOJENNY KOSZMAR – ZACZĘŁA SIĘ WALKA O SIEBIE. BO NIE WYSTARCZY PRZEŻYĆ, TRZEBA NAUCZYĆ SIĘ ŻYĆ OD NOWA. I ZNALEŹĆ SIŁĘ NA ODKUPIENIE. W CZASIE WOJNY OCALIŁA SIEBIE. CZY JEDNAK MA SIŁĘ, BY ZAPOMNIEĆ?

Nie istnieją ludzie, którzy potrafią wszystko. Jednak los od niektórych tego wymaga. Wychowana w domu dziecka Ewa próbuje ułożyć swoje życie. Szuka stabilizacji, niestety wydaje się, że przeznaczenie gra z nią w berka... Wciąż wymusza na niej zmianę.

Przeżyła. Ocaliła siebie. Czy jednak ma siłę, by zapomnieć? Czy to wszystko dlatego, że nie odkupiła swoich win? Czym w ogóle zawiniła? A może powinna odkupić cudze? Kogoś uratować?

Ile potrafi znieść pojedynczy człowiek? Pomimo wojennych traum – Ewa jest bohaterką. Niesie w sobie światło. Nic nie jest w stanie go zgasić. Wzruszająca opowieść o tym, że każdy ma w sobie siłę większą, niż przypuszcza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 315

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 3 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Ewa Sobczak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Agnieszka Lis, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofi lmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

PR & marketing: Sławomir Wierzbicki

ISBN: 978-83-8402-490-4

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Rozdział 1

1945–1947

Maj wybuchł ciepłem i słońcem. Pogodą idealną na plażowanie. Na lenistwo nad Wisłą. Albo na wizytę w Otwocku, nad Świdrem. Chciałoby się pojechać wszędzie – byle w pobliżu znalazła się piaszczysta łacha i ciut większa kałuża.

Tak warszawiacy spędzali upalne dni sześć lat temu. A nawet w pierwszych latach wojny. Na plażowaniu, nad wodą.

Ewa uśmiechnęła się do wspomnień. W myślach miała na sobie wycięty kostium z odkrytymi plecami i zupełnie gołe nogi. Leżała na kraciastym kocu i śmiała się z dowcipów koleżanek.

Ostatni raz plażowała w czterdziestym pierwszym. Miała trzynaście lat i w ciepły sierpniowy dzień bardzo chciała poczuć się dorosła. Wprawdzie strój kąpielowy pochodził jeszcze z dobrych czasów, sprzed wojny, moda jednak nie miała wtedy dla niej znaczenia. Siedziała nad wodą. W słońcu. Półnaga, na kocu w niebiesko-zielo­ną kratę. Była szczęśliwa.

W domu dziecka wychowankowie otoczeni zostali miłością, ale czasu na plażowanie nie przewidziano. Dyrektorka, ukochana przez dzieciaki Wanda, i jej prawa ręka, kucharka Anna, przechodziły same siebie, by zapewnić sierotom namiastkę domu, jednak modne kostiumy kąpielowe i odpoczynek nad brzegiem rzeki nie mieściły się w ich harmonogramie.

Dlatego Ewa plażowała w życiu zaledwie dwa razy. I mogła do tych wspomnień wracać, bo dlaczegóż by nie?

Teraz myśl o plażowaniu była miłą odskocznią od innych wrażeń. Ewa szła ulicami Warszawy uparcie przed siebie, wspierając się od czasu do czasu o pozostałość jakiejś ściany. Po prawej stronie mijała byłe getto, gdzie pozostały tylko ruiny. Jak wielka woda, jak morze, bezkresne, rozległe niczym pustynia. Nawet pył już się tam nie unosił. Opadł na bezładnie porozrzucane cegły, fragmenty murów, połamane gzymsy, kamienne framugi, gdzieniegdzie kawałek akantu, tralki, arkady. Wśród tych resztek domostw, często już wcześniej skromnych, teraz obróconych w perzynę, przemykali ludzie – jak cienie. Nieliczni, zastraszeni, pogubieni. Z blisko miliona trzystu tysięcy mieszkańców stolicy została jedna czwarta1. Chowali się w ruinach jak szczury, wciąż bojąc się podnieść głowę. Trudno było liczyć na czyjąś pomoc. Teraz każdy jej potrzebował.

Ewa jednak sądziła nie bez podstaw, że akurat w tej chwili ona pomocy potrzebowała bardziej niż inni. Pomiędzy skurczami starała się podejść jak najbliżej szpitala. Nie rozglądać się, patrzeć uważnie pod stopy, bo każda nierówność groziła potknięciem.

Uśmiechnęła się nawet na moment, kiedy spojrzała przed siebie. W oddali majaczył Kercelak, właściwie to, co z niego pozostało. Przypomniała sobie, jak dokazywali tam z Krysią i Tomkiem. Z Krysią mieszkała, gdzie był teraz Tomek? Nie miała pojęcia. Większość budynków przy Ogrodowej Niemcy spalili podczas powstania. Tę kamienicę, do której Ewa zanosiła tajne dokumenty, też. Nie było prowadzących do klatki schodowej ciemnozielonych wrót z pękniętą prawą dolną szybką ani czerwonych drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze, w którym Krysia częstowała ją lemoniadą. Czy cokolwiek na Ogrodowej przetrwało? Dawno tam nie była.

Teraz, gdy każdy krok sprawiał ból i stanowił niebezpieczeństwo, o wyprawie na Ogrodową, ulicę niemal sąsiednią, Ewa mogła tylko pomyśleć. A dowolny, najlepiej przypadkowy temat do rozmyślań był dobry, bo odrywał od rzeczywistości. W niej bowiem Ewa musiała jak najszybciej dotrzeć do szpitala.

Przez wielki brzuch łatwo traciła równowagę. Do tego zdążyła już przywyknąć, w końcu dziecko nosiła pod sercem dziewięć miesięcy. Teraz doszły skurcze odbierające nie tylko oddech, ale też, przynajmniej chwilowo, świadomość.

Najpierw wiedziała tylko, że wciąż wymiotuje. Pamiętała pierwsze tygodnie jak przez mgłę. Chodziła po mieście w poszukiwaniu ukochanego. Ukrywała się w piwnicy przy Dolnej, tam, gdzie po przekroczeniu Wisły spędzili pierwszą noc z Edwardem. Codziennie wracała na Starówkę i do centrum. Rozglądała się, pytała o niego przechodniów. Najczęściej odpowiadało jej wzruszenie ramion. Po powstaniu każdy kogoś szukał. Bo każdy kogoś stracił.

Niemal wszyscy utracili także dach nad głową. Codzienność stała się zlepkiem chaotycznych prób wyłowienia z rzeczywistości okruchów nadziei na jakiekolwiek jutro.

Większość ludzi po prostu zagubiła poczucie sensu. Dlatego kogo mogłaby obchodzić dziewczyna zaczepiająca przechodniów i z szaleństwem w oku pytająca o jakiegoś chłopaka?

Ewa przechodziła codziennie wzdłuż Nowego Światu, przez Krakowskie Przedmieście, aż na Stare Miasto, które kiedyś tu istniało. Jesienią czterdziestego czwartego roku Ewa mijała spalony Zamek Królewski, resztki powalonej kolumny Zygmunta i wypalone do pojedynczych ścian budynki – niczego wokół nie widząc. Nic jej nie obchodziło. Szukała Edwarda i tylko on był dla niej ważny.

W trakcie tych wypraw zatrzymywała się, wymiotując. Nie jadła, bo nie miała co. Zajęta pogonią za ukochanym, za jego wspomnieniem, za ułudą jego istnienia – nie miała kiedy szukać jedzenia i nie było jej ono potrzebne. Na samą myśl o jakimkolwiek pożywieniu robiło jej się niedobrze. Czym zatem wymiotowała?

Nie miało to dla niej znaczenia. Aż do dnia, w którym pod figurą Chrystusa przygniecionego niesionym krzyżem, który wciąż cudem stał przed wejściem do kościoła Świętego Krzyża, spotkała Krysię i Jadwigę.

Zatopiona we wspomnieniach, stąpnęła nieostrożnie. Syknęła z bólu, gdy jej stopa zsunęła się z kamienia, a brzuch gwałtownie zafalował. Widziała już przed sobą skrzyżowanie z Żelazną, do szpitala pozostało kilkaset metrów.

– Dam radę – wyszeptała i przymknęła oczy.

Wydawało jej się, że czuła podpierające ją ramię narzeczonego. Właściwie męża. Tak krótko byli po ślubie, że ledwie pamiętała obrączki z kółek do firan, welon z przybrudzonej zazdrostki i moment składania przysięgi. Ktoś jej mówił, że akurat Niemcy przypuścili atak, że bomby wygrywały im marsza weselnego. Pamiętała za to dobrze jedną czerwoną pelargonię, którą trzymała zamiast ślubnego bukietu. Ciągła obecność Edwarda była dla niej oczywista od chwili, w której usłyszała o jego śmierci. Nigdy się z nim nie pożegnała. Po prostu przeszedł w inny wymiar, ale ciągle był obecny.

– Potrzebuję cię – wyszeptała teraz.

Zrobiła kilka kroków i odpowiedziała mężczyźnie, którego głos słyszała w głowie:

– Wiem, że cały czas ze mną jesteś. Pilnuj mnie. Dziękuję.

Coraz wolniej przemieszczała się w stronę szpitala. Każdy krok, okupiony ogromnym wysiłkiem, sprawiał jej ból, chciała wyć niczym powstańcy, operowani w polowych warunkach, bez leków, na żywca.

– Dam radę. Damy radę, prawda? Malutki, damy radę – mówiła, oddychając ciężko i głaszcząc brzuch. – Będziesz miał na imię Edward, po tatusiu. I będziemy szczęśliwi.

Po kilku chwilach ruszyła dalej.

– Zaraz będziemy na miejscu – powiedziała. – Wiesz, synku, widziałam ostatnio króla Zygmunta. Nie śmiej się, naprawdę. Po tym, jak Niemcy zwalili go z kolumny, posąg odtransportowano na saniach do kościoła Świętej Anny. Daleko nie było. – Zaśmiała się, co okazało się zbyt wielkim wysiłkiem. Samo mówienie powodowało zadyszkę, ale pozwalało zapomnieć o coraz częstszych skurczach. – Bo widzisz, synku, rzeźbę króla można teraz podziwiać na wystawie. Warszawa oskarża, jakże właściwy tytuł. Prawie jak Warszawa wczoraj, dziś, jutro2. Postarali się – jęknęła znów.

Zatrzymała się na rogu Żelaznej i Leszna3, oddychając ciężko.

– Już niedaleko, malutki – powiedziała.

Kolejne skurcze były na tyle częste i silne, że nie miała możliwości myśleć o czymkolwiek innym. O niczym, co mogłoby pomóc zapomnieć o szarpiącym podbrzusze bólu. Cała stała się udręką, przy której bladły nawet wspomnienia z powstania warszawskiego.

Niech to się już skończy – myślała, łapiąc powietrze spierzchniętymi ustami. Każdy oddech był niczym alpinistyczny wyczyn. Szpitalne drzwi były jak wrota raju, wymarzone, upragnione i dzieliło ją od nich kilka kroków, ale dla niej to wciąż było strasznie daleko4.

W końcu dotarła, nie miała jednak siły ich pchnąć. Po prostu osunęła się na schodek i zemdlała.

1 Według Urzędu Statystycznego w Warszawie, 15 maja 1945 roku przeprowadzono spis ludności miasta stołecznego Warszawy. W mieście mieszkało wtedy 377 900 osób. W 1938 roku, stan na 31 grudnia, Warszawa miała 1 295 400 mieszkańców. Podaję za: https://stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus/l_ludnosc_powierzchnia_Warszawy_1921_2008.pdf (dostęp 27 grudnia 2024).
2Warszawa oskarża to pierwsza wystawa zorganizowana z inicjatywy Stanisława Lorentza przez Biuro Odbudowy Stolicy w wyzwolonej Warszawie, otwarta w Muzeum Narodowym 3 maja 1945 roku i trwająca do 28 stycznia 1946 roku, choć planowano ją tylko na okres do czerwca 1945. Ekspozycja przedstawiała zniszczenia kultury polskiej w stolicy podczas obrony Warszawy, okupacji niemieckiej oraz powstania warszawskiego. Podaję za: https://pl.wikipedia.org/wiki/Warszawa_oskar%C5%BCa (dostęp 27 grudnia 2024). Z kolei wystawa Warszawa wczoraj, dziś, jutro prezentowana była w Muzeum Narodowym w Warszawie, w nowym gmachu przy al. 3 Maja 13, od 13 października 1938 roku do 30 kwietnia 1939 roku. Inicjatorem i pomysłodawcą ekspozycji był ówczesny prezydent m.st. Warszawy Stefan Starzyński. Za pomocą makiet, map, plansz, planów, wykresów, fotografii i oryginalnych zabytków zilustrowano przeszłość, teraźniejszość i przyszłość stolicy Polski. Oficjalnie celem wystawy było zobrazowanie najważniejszych zagadnień z historii miasta, pokazanie aktualnych osiągnięć we wszystkich dziedzinach życia społecznego i gospodarczego oraz prezentacja głównych kierunków przyszłego rozwoju stolicy. Nieoficjalnie zaś Stefan Starzyński miał zamiar poprawić swój wizerunek wśród warszawiaków. Nie żywili doń sympatii, był prezydentem narzuconym, nigdy nie wygrał wyborów. Wystawa cieszyła się ogromnym zainteresowaniem publiczności. Pierwotny termin jej zamknięcia, wyznaczony na 1 stycznia 1939 roku, przesunięto aż o cztery miesiące. Podaję za: http://cyfrowe.mnw.art.pl/pl/eseje/215 (dostęp 27 grudnia 2024). Na podanej stronie można znaleźć pełną dokumentację fotograficzną wystawy. Ciekawe jest także zestawienie danych dotyczących obu wystaw, przygotowane przez Muzeum Historii Polski. Dostępne tutaj: https://bazhum.muzhp.pl/media/files/Almanach_Muzealny/Almanach_Muzealny-r1999-t2/Almanach_Muzealny-r1999-t2-s291-313/Almanach_Muzealny-r1999-t2-s291-313.pdfl (dostęp 27 grudnia 2024).
3 Ulicę Leszno przemianowano w listopadzie 1948 roku na aleję Generała Karola Świerczewskiego. Od października 1991 roku to Aleja „Solidarności” (pisana w cudzysłowie, bo upamiętnia NSZZ „Solidarność”). Na podstawie m.in.: https://pl.wikipedia.org/wiki/Aleja_%E2%80%9ESolidarno%C5%9Bci%E2%80%9D_w_Warszawie#cite_note-Hnadke381-3 (dostęp 27 grudnia 2024).
4 Szpital im. św. Zofii powstał w roku 1912 staraniem doktora Stanisława Zaborowskiego. Ufundował go Leon Goldstand i zarząd miasta, a nosił wtedy miano: Miejski Zakład Położniczy im. św. Zofii przy ul. Żelaznej 88 – pierwszy publiczny szpital położniczy w Warszawie. Był to jednopiętrowy budynek przygotowany dla 36 pacjentek. Na jego terenie działała Warszawska Miejska Szkoła Położnych (przeznaczona dla 40 słuchaczek), w której kształcono personel dla szpitala. W czasie wojny pełnił funkcję szpitala wojskowego. Znajdował się na terenie getta, formalnie został jednak wyłączony z jego obszaru. 17 stycznia 1945 roku przejęły go władze polskie i pozbawiły imienia patronki (było przecież nawiązaniem do tradycji katolickiej, tępionej przez komunistyczne władze; przywrócono je dopiero 15 maja 1992 roku). W roku 1945 szpital dysponował 350 łóżkami i znajdowały się tam m.in. oddziały: wewnętrzny, ogólnochirurgiczny, chirurgii urazowej, położniczy, chorób kobiecych, chorób skórno-wenerycznych, oczny, otolaryngologiczny oraz gabinety rentgenologiczny i stomatologiczny oraz laboratorium. Od 1956 roku pełni funkcję Miejskiego Szpitala Ginekologiczno-Położniczego. Na podstawie: https://www.szpitalzelazna.pl/wp-content/uploads/2019/08/Historia-PR.pdf (dostęp 27 grudnia 2024).

Rozdział 2

Ewa rozchyliła powieki.

Umarłam – pomyślała.

Wokół panowała łagodna i miękka jasność. Ewa się uśmiechnęła i uniosła lekko głowę.

– Dochodzi do siebie! – usłyszała miły, kobiecy głos.

Anioł – znów pomyślała Ewa.

Obraz widziała zamglony. Dostrzegała rozmyte kontury i coraz więcej światła. Aż zaczęło ją razić, ponownie więc zamknęła oczy, a jej głowa poleciała do tyłu, zupełnie bez kontroli.

– Znów odpływa! – usłyszała.

Ten głos nie był przyjemny. Brzmiał metalicznie, kanciasto.

Być może niektóre anioły są białe i piękne, ale mówią chropowatym, niskim głosem szczekającego owczarka – pomyślała Ewa i zachciało jej się śmiać.

– Zakrztusiła się! – usłyszała zatroskanego anioła. Ten brzmiał miło.

– Na bok ją i wyklepać. – To ten niski, zgrzytliwy.

Poczuła, że przewraca ją jakaś siła, aż świat się przekręcił, zatańczył niemal w poprzek własnej osi. Zaciekawiło ją: czy kula może się obrócić w poprzek? Nie mogła się jednak nad tym zastanowić, znów zabolał ją brzuch, a może to było coś innego? Inna część ciała. Właściwie bolało ją wszystko, odruchowo jęknęła w proteście. Wydało jej się, że głośno, nikt jednak nie zareagował.

– Miała jakieś dokumenty ze sobą?

Nikt nie odpowiedział. Ewa tylko czuła, że wciąż ją przewracają. Oklepują.

– Nie jestem workiem kartofli – powiedziała stanowczo, albo tak jej się wydawało, bo nikt nie zwrócił na to uwagi.

– Papierów nie ma żadnych. Akcja porodowa się zatrzymała. – To znów ten anioł.

– Nie ma skurczów. – Metaliczny głos nie wydawał się zainteresowany.

Usłyszała brzęk czegoś metalowego. To w niebie nie jest tak, że wszystko jest miękkie i puchate? Rozległy się kroki.

Ewa powiedziała, że chce po prostu spać, ale nikt jej nie słyszał.

– Coś mówisz, kobietko, ale tak cicho, że nic nie rozumiem. Odwróć się – usłyszała.

Coś nią szarpnęło i znów wylądowała na plecach.

– Obudź się. – Anioł o miękkim głosie mówił tym razem bardzo stanowczo.

Ale ja nie chcę – pomyślała Ewa i wydawało jej się, że zachichotała.

Nie miało to jednak znaczenia. Poczuła silne uderzenie w twarz.

– Obudź się – mówił ciągle anioł. Ponowne uderzenie sprawiło, że Ewa otworzyła oczy.

– Musisz się skupić – słyszała. – Zatrzymała się akcja porodowa. Masz rozwarcie, musisz mi pomóc.

Ewa otworzyła oczy. Światło wcale nie było miękkie i przytłumione. Raziło ją w oczy, aż jęknęła.

– Budzisz się. I dobrze. Po ostatnim policzku aż mnie dłoń zapiekła. Rozluźnij się, muszę zajrzeć, co u dziecka.

– Ale ja… – próbowała zaprotestować Ewa.

– Jak mogłaś rozkładać nogi przed chłopakiem, to teraz możesz rozchylić kolana. Chociaż, kto cię tam wie, może i wcale nie chciałaś. Różnie to w ostatnich latach bywało. To i tak teraz nieważne. Skup się. Musisz mi pomóc. Rozłóż nogi. Szeroko. I zsuń się trochę. Tak.

Ewa poczuła, że ktoś wchodzi w jej ciało. Nie chciała tego, ale nie miała siły protestować.

– Nie odeszły ci wody – usłyszała. – Przebijemy pęcherz płodowy.

Ewa nic nie poczuła. Może poza wilgocią pod pupą, ale nie była to wielka niedogodność.

– A teraz pomasuję ci brzuch.

– Auć – zareagowała Ewa. – Jesteś aniołem? – zapytała na wszelki wypadek.

Położna prychnęła cicho.

– Żarty się jej trzymają, patrzcie. Powinnam podać ci jakieś leki, ale ich nie mam. Więc musisz mi pomóc. Ja masuję i popycham. A ty przesz, kiedy ci powiem. Albo kiedy wyczujesz jakikolwiek skurcz. Musisz urodzić teraz, bo dzieciak się udusi. Położę ci ręce na piersiach. Twoje własne. Pokażę ci, jak będziesz masować swoje sutki. Musisz, bez marudzenia. To powinno trochę pomóc.

Ewa pomyślała, że ten anioł jest wyjątkowo pragmatyczny.

Położna dotknęła brzucha i piersi Ewy, dziewczynie wydało się, że te dłonie były lodowate. A przecież chwilę wcześniej zdawały się ciepłe i otulające. Wzdrygnęła się, posłusznie jednak zaczęła dotykać swoich sutków.

– Potrzebuję pomocy – odezwał się niespodziewanie metaliczny głos, ten, który nie przypominał anioła.

– Nie mogę teraz.

Lekarz westchnął głośno z wyraźnym niezadowoleniem.

– Znowu samowolka.

– Ona rodzi, a dziecko się udusi.

Pisk butów sugerował, że lekarz wyszedł z sali.

Ewa skupiła się na słowach położnej.

– Teraz przyj – usłyszała i naparła z całych sił.

– Co tak słabo! – odezwała się kobieta, a Ewa nie miała siły, by zaprotestować. Zaparła się przecież z całych sił! – Musisz przeć znacznie mocniej.

Ewa postarała się zatem bardziej. Włożyła w ten nacisk całą siebie, dodała krzyk, jęk i chyba jakieś przekleństwo.

Tak musi być w piekle – pomyślała. Gorąco, zimno, boleśnie, rozrywająco.

Nie doczekała się pochwały za swój wysiłek. Zamiast tego usłyszała, że musi zrobić to jeszcze raz.

– Nie dam rady – wyszeptała.

Tym razem anioł usłyszał i zareagował:

– Dasz, dasz. Jeszcze raz, a może dwa albo tyle, ile potrzeba.

Ewa znów chciała zaoponować, nie miała jednak na to szansy. Jej ciało spięło się, dziewczynie wydawało się, że trafiła ponownie do piekła, gdzie czuła rozrywanie członków, oblewanie gorącą smołą i oparzenia gardła od zbyt gorącego powietrza. A to tylko parcie, podniesione ciśnienie, emocje i przesuszone śluzówki.

Gdy chwilowo przestało ją boleć, opadła bezwładnie na leżankę, jak żagiel przy bezwietrznej pogodzie.

– Nieźle – pochwaliła ją tym razem położna. – Jeszcze raz i powinno być po wszystkim. Widzę główkę.

– Nie dam rady – ponownie sprzeciwiła się Ewa.

Położna nawet nie odpowiedziała. Po prostu czekała na kolejny skurcz.

A gdy nastąpił, nie musiała nic mówić. Ewa krzyczała, a maleństwo bezwzględnie torowało sobie drogę na świat. Położna włożyła dłonie w krocze rodzącej i lekko pociągnęła główkę, bo wyglądało na to, że dziecko nie potrafiło się jednak przebić. Szybko zorientowała się, że trzymała je, kilkakrotnie owinięta wokół szyi, pępowina. Przecięła ją sprawnym ruchem, wyciągnęła malucha i uderzyła w pupę.

Noworodek milczał.

– Anioły nie biją dzieci! – Ewa poczuła gwałtowny przypływ sił.

Pielęgniarka jakby jej nie słyszała. Potrząsnęła gwałtownie maleństwem i ponownie dała mu klapsa. Ewa uniosła się na ramiona. Położna położyła dziecko na leżance obok i zaczęła grzebać mu palcem w buźce.

– Jego to boli! – wykrzyknęła Ewa.

Kobieta odwróciła jeszcze dziecko do góry nogami i po raz kolejny klepnęła je solidnie w pupę. Maluch zakaszlał, a po chwili zaczął płakać.

– Tak nie można! – zaprotestowała Ewa.

Położna odwróciła się w jej stronę.

– I w ten sposób od razu doszłaś do siebie – stwierdziła beznamiętnie. – Masz córkę. Bałam się, że nie zacznie oddychać, siniała trochę, ale wygląda na to, że wszystko jest już dobrze.

– Córkę?

– A chciałaś chłopca?

– Miał być Edward. Jak tata…

– Jesteś szczęściarą – powiedziała położona. – Znasz ojca swojego dziecka. Teraz to wcale nie takie oczywiste.

– Nie mam imienia dla córki – zmartwiła się Ewa.

– Wyglądasz na przestraszoną. – Odłożyła dziewczynkę na sąsiednią leżankę i zawinęła ciasno w pieluszkę.

– Mogę… chciałabym ją potrzymać. – Głos Ewy brzmiał słabo. Jakby niepewnie. A przecież była całkowicie pewna, że chce potrzymać swoje dziecko! Tylko nie miała dość siły, by słowa zabrzmiały wystarczająco stanowczo.

Kobieta się zawahała. Zamierzała odłożyć dziecko tam, gdzie wszystkie noworodki. Do sąsiedniej sali. Po chwili jednak podała zawiniątko Ewie.

– Dzisiaj jest dziewiąty maja, prawda? – zapytała młoda matka.

Położna potwierdziła skinieniem głowy.

– Ma na imię Wiktoria – stwierdziła Ewa. – Na cześć zwycięstwa. Zakończenia wojny.

– Jak moja mama. – Położna się zamyśliła. – Moja ma­ma nosiła imię Wiktoria. Nie doczekała zwycięstwa. Ja jestem Elżbieta. W razie potrzeby pytaj o mnie. A teraz muszę iść do innych obowiązków. Ktoś cię zaprowadzi do sali położnic.

– A w ogóle to strasznie tu śmierdzi – stwierdziła Ewa, ku zaskoczeniu położnej.

– To lizol – odpowiedziała jej odruchowo. – Środek dezynfekcyjny. Tego używamy w szpitalach. A tyś myślała, że gdzie trafiłaś?

– Do nieba. Miałam nadzieję, że trafiłam do nieba.

– Jeszcze trochę musisz na to poczekać.

Ewa opadła na leżankę. Do tej pory wydawało jej się, że jest zmęczona. Teraz zrozumiała, co to naprawdę znaczy. Była bliska śmiertelnego znużenia.

Nic, tylko zasnąć i już się nie obudzić – pomyślała i skarciła samą siebie. Mam dziecko! Muszę się zająć córką!

Przyszło jej na myśl, że powinna nakarmić małą. Przystawiła dziecko do piersi, przy okazji orientując się, że jej bluzka została rozerwana.

No tak, przecież masowałyśmy piersi – pomyślała.

Mała pokręciła główką, ale nie otworzyła buzi. Ewa połaskotała ją w policzek, dziewczynka otworzyła usta, brodawka trafiła w sam ich środek, jednak dziecko nie zaczęło ssać. Za to się rozpłakało.

– Dużo musimy się o sobie nauczyć – powiedziała cicho Ewa.

Po kilkunastu minutach przyszła do niej młoda dziewczyna.

– Proszę mi oddać dziecko – powiedziała beznamiętnie.

– Nie ma mowy – odpowiedziała Ewa, przytulając córkę mocniej.

– Matki trafiają do sali matek, a dzieci do noworodkowej – odpowiedziała dziewczyna jak automat.

Ewa przytuliła Wiktorię mocniej i zacisnęła wargi.

– Wszystkie matki tak robią – przekonywała pielęgniarka.

Ewa pokręciła głową.

– Następna, co marudzi – mruknęła tamta. – Dawaj dziecko!

Ewa owinęła lewą rękę wokół córki, a prawą zamachnęła się odruchowo. Na tyle skutecznie, że podrapała pielęgniarce twarz.

– Ty wariatko! – zawyła dziewczyna.

Pierwsza przybiegła Elżbieta.

– Masz ty w sobie moc – mruknęła, szybko oceniając sytuację. – Do zabiegowego – zaordynowała, popychając dziewczynę z zakrwawionym policzkiem. Tak naprawdę była tam zaledwie kropla krwi i zaczerwieniona rysa, pielęgniarka jednak, rzucając nienawistne spojrzenie na Ewę, wybiegła na korytarz.

– Teraz będziesz miała łatkę wariatki – powiedziała Elżbieta. – Ale może to i dobrze. Nie zabiorą ci małej. Dobrze by jednak było, żebyś jak najszybciej wyszła do domu. Ma się kto tobą zająć?

Ewa kiwnęła głową.

– Zapisz mi adres, tu, na marginesie – odpowiedziała położna, podając dziewczynie wyrwaną z jakiejś starej książki kartkę i ołówek.

Zerknęła na starannie wykaligrafowane litery.

– Umiesz pisać i czytać, nie jest źle. A adres jest niedaleko ode mnie, zaniosę wiadomość dzisiaj po pracy.

– Jest pani aniołem – odpowiedziała Ewa.

Elżbieta spojrzała na nią uważnie i wzruszyła ramionami.

Rozdział 3

Pomimo protestów Ewy Wiktorię w końcu zabrano do sali noworodkowej. Elżbieta nie mogła nieustannie się o nią troszczyć. Miała przecież inne pacjentki i kiedyś musiała wrócić do domu.

Młoda mama dowiedziała się, że w wieczór porodu trafiła na przełożoną położnych. Elżbieta miała nie tylko przedwojenne doświadczenie, ale także, a może przede wszystkim – posłuch. Nawet lekarze nie kwestionowali jej opinii, choć oficjalna zależność była oczywista.

Nie mogła jednak wszystkiego.

Ewa wypatrywała więc godzin karmienia, kiedy to pielęgniarki przynosiły matkom dzieci. Pielęgniarki? Za dużo powiedziane. Dziewczyny przyuczane do zawodu. Jeszcze bez ukończonych szkół, wciąż bez dostatecznej wiedzy, za to – zwykle – z dobrymi chęciami. Kiedy miałyby skończyć szkołę? Tajne komplety funkcjonowały podczas wojny, przecież jednak w ograniczonym zakresie. Zresztą, od sierpnia czterdziestego czwartego roku kwestia „przeżyć” stała się tą podstawową. Nauka nie była na pierwszym miejscu.

Jeszcze we wrześniu trzydziestego dziewiątego Polacy próbowali udawać normalność. Żyć. Uczyć się. Znajdować swoje miejsce na przekór rzeczywistości. Wbrew okupantowi, wbrew trudnościom, wbrew represjom. Powstanie zabrało wiarę. Przetrzebiło młode pokolenie. Zabiło nadzieję. W mieście zostało czterdzieści tysięcy ludzi, przemykających po ruinach jak szczury. Wtedy nikt nie myślał o szkole.

Teraz należało uzupełnić formalne wykształcenie, ale przede wszystkim – nauczyć się tego, co niezbędne. Więc dziewczyny się szkoliły. Zbierały doświadczenia sanitariuszek z powstania, wolontariuszek z przedwojennych szpitali oraz opowieści babć i cioć.

Każda wiedza była istotna. A doświadczenie Elżbiety – bezcenne. Przyuczała te dziewczyny, które już coś umiały, oraz te, które dopiero chciały umieć.

Ale nie umiała im wpoić empatii.

Zatem Ewa protestowała przeciwko zabieraniu jej dziecka, ale nikt jej nie słuchał. Kłóciła się, mówiąc, że przecież gdyby rodziła w domu…

Wszystko na próżno.

– Ale nie rodziłaś w domu – słyszała.

Albo:

– To trzeba było zostać w domu.

Lub:

– Zawsze możesz od razu wyjść na ulicę.

Ewa nie zdawała sobie sprawy, dlaczego dziewczyny były wobec niej tak nieżyczliwe. Któregoś razu po wyjściu z sali jedna z nich powiedziała:

– Ona zaraz po porodzie wygląda lepiej niż ja, wychodząc rano z domu.

– No, śliczna jest – zgodziła się druga.

– Takiej to pewnie wszystko w życiu łatwo przychodzi – dodała trzecia.

Ewa na szczęście tego nie słyszała. Osłabiona, przyjmowała wszystko z prostotą, nie doszukując się żadnych głębszych treści.

Pewnie. Zawsze mogła wyjść od razu na ulicę. Teoretycznie mogła wrócić do domu, który był jednym pokojem bez bieżącej wody, w kamienicy na skraju Śródmieścia i Mokotowa. Ocalała z niej jedna klatka schodowa. Dwie pozostałe istniały jako kupa gruzów, nie do końca jeszcze przetrzepanych. Na pewno coś wśród nich dałoby się odnaleźć. Może lekko pogięty garnek, a może ciało chłopca, którego nikt nie szukał, bo wszyscy członkowie jego rodziny zginęli w tym samym bombardowaniu. Na pewno można było spoglądać na kolorowe fragmenty ścian sterczące z klatki schodowej. Na parterze kawałek muru był różowy, czy to świadczyło o zawodzie jego właścicielki? A może tylko o fantazji lokatora.

Ewa nawet chciała wrócić do domu. Do Krysi. Na pewno by się nią zaopiekowała. Pomogła przy dziecku. Na pewno…

Sęk w tym, że nie miała siły.

Następnego dnia po porodzie Ewa dostała krwotoku. Elżbiety nie było na dyżurze, lekarz kazał pacjentce leżeć z uniesionymi nogami i włożył do środka tampon nasączony czymś śmierdzącym. Na jej podbrzuszu położono lodowaty kompres. Ewa trzęsła się ze strachu i gorączki, piersi spuchły jej jak balony, bo mała, wyczuwając nerwowość matki, nie chciała ssać. No i krzyczała z głodu, bo mleko w proszku było rarytasem, ściśle je racjonowano.

– Ta mała ma matkę, musi jeść z piersi – zaordynowała w końcu jedna z pielęgniarek.

– Ma gorączkę! – zaprotestowała druga.

– Piersi jej puchną! – wtrąciła się trzecia.

– Gorączka chyba nie przeszkadza w karmieniu… – zastanawiała się czwarta.

Kiedy wieczorem w szpitalu pojawiła się Elżbieta, natychmiast zarządziła masaż piersi Ewy i zimne okłady.

– Ma zastój – zdenerwowała się. – Ściągać jej pokarm, bo dojdzie do zapalenia! Do tego, jeśli gruczoł nie zostanie pobudzony do produkcji mleka, to potem już mleka w ogóle nie będzie. Patrz – powiedziała do dziewczyny, zdecydowanym ruchem odkrywając pierś Ewy. – Mokro i klejąco. Trzeba natychmiast odciągnąć.

Tymczasem krwawienie ustało, a wieczorem Elżbieta nakazała przystawić Wiktorię do piersi.

– I nauczcie się na całe życie, że noworodek nie może być głodny. Pod żadnym pozorem.

Ewa nie oponowała, gdy dotykano jej ciała, choć jeszcze do niedawna nawet myśl o tym, że ktoś – poza Edwardem – miałby to robić, napawała ją wstrętem. Teraz było jej to obojętne. Pozwalała na wszystko właściwie bez skargi, może tylko z cichutkim jękiem. Bolały ją piersi, bolało podbrzusze.

– Proszę podać jej… – zaczęła Elżbieta, jednak przygryzła wargę. – Albo nie. Zaraz zawołam lekarza. Nakarmcie dziecko – powiedziała chłodno i wyszła z sali.

Już po kilku minutach Ewa została sama. Wtedy Elżbieta do niej wróciła.

– Wypij to – powiedziała cicho do położnicy.

Dziewczyna bez słowa wypełniła polecenie, po czym odpłynęła w senne majaki.

Następnego dnia rano obudziło ją słońce. Nie widziała Elżbiety aż do popołudnia.

– Chciałabym już wyjść – powiedziała, gdy przełożona położnych wreszcie się u niej zjawiła.

– Masz siłę? – Elżbieta uniosła pytająco brwi.

Ewa pokręciła głową.

– No właśnie. Byłam w twoim domu. Krysia, tak się chyba nazywa, jutro cię odwiedzi.

– Jutro zatem wychodzę.

– Nie powinnaś. – Elżbieta pokręciła głową. – Musisz wypocząć i nabrać sił.

– Spałam znakomicie – odparowała.

Położna prychnęła lekceważąco.

– Bo podałam ci laudanum5. Krwawienie ustało, ale uważaj, mogą zostać blizny, tam w środku. W przyszłości możesz mieć kłopot z zajściem w ciążę…

– Nie chcę więcej dzieci.

– Oczywiście. – Elżbieta się uśmiechnęła. – Dziś tak myślisz. Niemniej, pamiętaj, powinnaś wykonywać pewne ćwiczenia. Pokażę ci… potem.

Wstała od łóżka pacjentki i spojrzała z zawodowo poważną twarzą na dwie adeptki pielęgniarstwa, które właśnie weszły do sali.

– Przystawcie ponownie dziecko i dopilnujcie, żeby dobrze się najadło. Potem zróbcie chłodne okłady na piersi położnicy – powiedziała i skierowała się do wyjścia.

Przez cały następny dzień Ewa nie widziała Elżbiety. Teoretycznie powinna wyczekiwać wizyty Krysi, jednak przespała tak wiele godzin, że z dnia niewiele już zostało. Budziła się właściwie wyłącznie na karmienie. Ku jej radości Wiktoria w końcu zaczęła solidnie jeść. Ewa czuła się lepiej, podbrzusze bolało ją coraz mniej.

Było jej jednak smutno, że nie doczekała się wizyty Krysi.

Może przyjdzie następnego dnia? – myślała.

Kolejnego dnia rano w szpitalu pojawiła się Elżbieta. Odwiedziła wszystkie pacjentki, na koniec podeszła do Ewy.

– Dasz radę chodzić?

Ewa kiwnęła głową.

– Przejdź ze mną za parawan.

Ewa wstała, krzywiąc się, i powoli, opierając się o ścianę, przeszła na kraniec sali.

– Siadaj – powiedziała głośno Elżbieta, po czym złożyła ręce.

Ewa posłusznie wykonała polecenie.

Od tego momentu Elżbieta mówiła znacznie ciszej.

– Lekarze nie lubią tych praktyk. A ja wiem, że to pomaga… Musisz wykonywać ćwiczenia. Pokażę ci, jak zaciskać mięśnie. Po tym krwotoku będziesz miała blizny, możesz mieć dolegliwości. Bóle przy miesiączce, a może i bez powodu. No i pewnie kłopoty z zajściem w ciążę. Jest szansa, że te ćwiczenia pomogą. Pokazuję je wielu pacjentkom, ale raczej dyskretnie. Lekarze ufają medykamentom, których wciąż brakuje. Ja wierzę w praktykę.

Ewa nie skomentowała. Posłusznie wykonała pokazaną serię ćwiczeń.

Potem starsza położna zajęła się innymi pacjentkami, miała przed sobą ciężkie godziny. Na oddział trafiła dziewczyna w ósmym miesiącu ciąży, która urodziła zdrowego chłopca, a potem, tak po prostu, niemal bezgłośnie umarła. Kilka razy jęknęła, a gdy straciła przytomność, nic się już nie dało zrobić. Przeoczono silny krwotok wewnętrzny. Tak być, oczywiście, nie powinno. Ale było. Dziewczyna nie skarżyła się, nie narzekała, po prostu leżała. A potem, niemal bezgłośnie, odeszła.

Nikt nie znał jej nazwiska. Nikt nie wiedział, skąd była.

Ewa zaproponowała, że nakarmi noworodka.

– Mam dużo pokarmu – powiedziała cicho.

Karmiła zatem Wiktorię i chłopca równocześnie, współczując maleństwu losu sieroty, którego przecież sama doświadczyła.

Krysia odwiedziła ją następnego dnia.

– Już wychodzę – stwierdziła Ewa zaraz po przywitaniu. – Wychodzę z tobą. Nie chcę tu spędzić ani dnia dłużej.

Krysia kiwnęła głową z aprobatą.

– I dobrze. Daleko tu, żeby cię codziennie odwiedzać. Ale możesz już wyjść? Wypuszczą cię? Za wcześnie chyba…

– Nie mogę. To znaczy, nie powinnam. Ale wyjdę stąd. Tylko nakarmię tego malucha.

– Rozumiem, że to Edward, a ta młoda dama?

– Poznaj moją córkę, Wiktorię – odparła z dumą Ewa.

– Córkę? A ten… kawaler, którego karmisz, to?

Ewa opowiedziała historię noworodka, a Krysia z czułością patrzyła na karmienie.

– A gdybyś wyszła ze szpitala z dwójką dzieci? – zapytała.

Ewa spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem.

– To zupełnie tak, jakbyś urodziła bliźniaki – upierała się Krysia.

– Wykluczone – stwierdziła stanowczo Ewa. – Ledwie żyję. Wiktoria, która miała być Edwardem, słabo ciągnęła pierś. Dopiero co zaczęła normalnie jeść. Musimy się wiele o sobie nauczyć.

– Ale on jest sierotą.

– Jak wiele dzieci w ostatnim czasie – stwierdziła Ewa słabo. – Jak i ja.

– No właśnie. – Krysia była stanowcza. – Za dużo już wokół nas wojennych sierot. Pomóżmy mu.

Ewa uśmiechnęła się szeroko, ale lekko złośliwie.

– To go adoptuj.

– A wiesz, że to jest pomysł? – ucieszyła się Krysia. Zerwała się i znikła Ewie z oczu, zanim ta zdołała zaprotestować.

Ewa westchnęła. Nakarmiła chłopca i skupiła się na Wiktorii. Mała ssała już całkiem sprawnie i teraz aż posapywała z rozkoszy, ciągnąc mamę za sutek.

– Idziemy do domku, wiesz? – mówiła cicho Ewa. – Jesteś piękna. Tata by się w tobie zakochał. Opowiem ci o nim trochę później. Będziemy miały jeszcze mnóstwo czasu. Mnóstwo. A teraz zbierajmy się, kochanie. Krysia idzie, wracamy do domu.

Opuściła nogi na ziemię i patrzyła na Krysię, która niosła na rękach noworodka i oznajmiła:

– Podałam po prostu moje dane.

– Czy ty… – zaczęła Ewa.

– Mamy dwójkę dzieci – powiedziała Krysia. – Wiktorię i Edwarda. Prawie jak bliźniaki, prawda?

– Oszalałaś – stwierdziła Ewa z przerażeniem.

– Całkowicie. A teraz się pośpiesz, bo Zenek będzie czekał. Zamówiłam nam furmankę. To znaczy, miał przyjechać tylko po mnie, ale pojedziemy wszyscy razem.

– Zenek? Odnalazłaś Zenka?

– Zenka i Tomka, cieszysz się?

– Skądże! – odparła Ewa. – Jestem zachwycona.

– Pierwsza podróż przed nami, drodzy państwo – podsumowała Krysia, z czułością patrząc na dzieci.

Ewa nie była w stanie w to uwierzyć.

Uważała, nie bez podstaw, że życie zabrało jej do tej pory więcej, niż dało. Wychowana w domu dziecka, znalazła ciepło i opiekę w osobie dyrektorki sierocińca. A potem wojna, Niemcy i obóz koncentracyjny odebrały jej Wandę. Zakochała się, Edward obdarzył ją dzieckiem. Zanim zdążyli nacieszyć się miłością, młodością, planami na przyszłość, Edward zginął w powstaniu.

Teraz Ewa miała córkę. Dzięki przez przypadek odnalezionej przyjaciółce, Krysi, przetrwała otępienie po śmierci Edwarda. To Krysia zatroszczyła się o ich skromne wspólne mieszkanie. Pokój w częściowo zrujnowanej kamienicy był przynajmniej miejscem, w którym nie padało na głowę. Po powstaniu trudno było o cokolwiek.

A teraz dzięki Krysi miała kolejne dziecko. I odnalezionych kolejnych przyjaciół, Zenka i Tomka. Razem z chłopakami żyła w sierocińcu. Wszyscy byli kochani przez Wandę. Dorastała z nimi. To z Zenkiem po raz pierwszy jechała tramwajem na cycku. To z nim przeżyła pierwszy, całkiem niechlubny złodziejski raz, kiedy to stała na czatach. Chłopaki obrabiali mieszkanie jakiegoś profesorstwa i robili to całkiem patriotycznie, choć tego Ewa wtedy nie wiedziała. Srebra i biżuteria były, oczywiście, istotne, ważniejsze jednak było, że profesor pracował dla Niemców. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że wybuchnie wojna. Nikt? A może jednak? Czy Zenek wiedział?

Nie miało to dla Ewy znaczenia. Ważne, że teraz się odnaleźli.

– Mamy rodzinę – powiedziała do Zenka, gdy go zobaczyła. Zamiast uścisku, zamiast czułego powitania proste stwierdzenie, które znaczyło wszystko.

Chłopak popatrzył na nią z czułością.

– I całą tę naszą familię zawiozę prosto na aleję Niepodległości.

– I będziemy szczęśliwi – zakończyła Krysia, pakując się na furmankę.

5 Laudanum to forma morfiny, zwykle zawiera 10% tego narkotyku. Jako lek zaczął być stosowany już w XVI wieku przez Paracelsusa, potem w 1676 roku angielski lekarz Thomas Sydenham opublikował pracę na temat leczenia morfiną niemal wszystkich schorzeń. Miała być cudownym lekiem „na wszystko”. Powszechnie stosowano ją na frontach wojennych, co skutkowało tym, że żołnierze wracali do domów nie tylko z wojennymi traumami, ale także uzależnieni. Zażywali laudanum artyści (to było modne!), marynarze (którzy mieli do niej dość łatwy dostęp), a także lekarze i pracownicy służby zdrowia. W 1914 roku uznano morfinę za narkotyk. Na podstawie https://farmacja.pl/w-objeciach-morfiny/ (dostęp 1 kwietnia 2025). Zatem w roku 1945 położna nie powinna podać tego specyfiku pacjentce. Mogła jednak się na to zdecydować poza oficjalnymi procedurami, wręcz w tajemnicy przed lekarzami, uznawszy, że odpoczynek położnicy jest w tej konkretnej chwili dla niej tak ważny, że wart podjęcia ryzyka uzależnienia. Taką decyzję trzeba jednak oceniać ze świadomością, że w tamtym okresie, w kraju zrujnowanym przez prawie sześcioletnią wojnę, dostęp do leków był bardzo ograniczony, w dzisiejszych warunkach zatem nie możemy zrozumieć wszystkich przesłanek kierujących położną.

Rozdział 4

– Ja działałam na poporodowych emocjach, ale ty? – zapytała Ewa bezradnie, patrząc na dwoje dzieci, które krzyczały nieprzerwanie od pół godziny. Brzuszki miały pełne, pieluchy suche i powinny grzecznie spać.

– Tak się wzruszyłam, patrząc na Wiktorię, że drugi bobasek był dla mnie oczywisty. Poza tym, tęsknisz za Edwardem… więc jest Edward w naszym domu.

– Mamy całe dwa dni doświadczenia w domowej opiece nad noworodkami – westchnęła Ewa.

– Odnoszę wrażenie, że one wcale nie chcą spać – stwierdziła Krysia, podnosząc Edka.

Ewa nie odpowiedziała. Uniosła tylko brwi i też wzięła dziecko na ręce.

Zarówno Wiktoria, jak i Edward natychmiast się uspokoili.

– Chciałabym, żeby zawsze zachowywały się tak jak teraz – skwitowała Krysia po kilku chwilach.

– Słodkie bobaski – zgodziła się Ewa, krzywiąc się lekko.

– Powinnaś dłużej zostać w szpitalu. Trzy dni to za mało.

– Tam było okropnie. Gdyby nie ta położna, Elżbieta, to bym tam nie przetrwała. No i na pewno by mnie nie wypuścili. Pomogła mi załatwić papiery, choć nie była zadowolona. Stwierdziła wręcz, że jeszcze do niej wrócę.

– To chyba niemiłe z jej strony.

Ewa pokręciła głową.

– Wręcz przeciwnie. Chciała mi powiedzieć, że w razie kłopotów z dziećmi mogę liczyć na jej pomoc. Ale bez wątpienia u nas jest przytulniej niż w szpitalu.

Krysia pokiwała głową bez przekonania, rozglądając się po nader skromnym lokum. Ewa prychnęła.

– Mamy dach nad głową. Pokój ma całe ściany, a na podłodze leży dywanik z kolorowych pasków…

– Lekko, to znaczy mocno przetarty – wtrąciła Krystyna.

– Łóżeczko dla dzieci – kontynuowała Ewa, wyginając lekko usta z dezaprobatą. – Kuchnię z dwoma garnkami i kraciaste zasłonki na szafkach.

– Są nawet dwie kotary. Za jedną mamy łazienkę, czyli miednicę na czystą i wiadro na brudną wodę, za drugą zasłoną zaś sypialnię z naszym wspólnym posłaniem. Co to ma do rzeczy? Jesteś słaba, powinnaś odpocząć po porodzie.

– Kiedyś kobiety rodziły w domach, żadne szpitale nie były im potrzebne – stwierdziła Ewa. – I radziły sobie z wychowaniem dzieci bez pomocy położnych.

Krysia pokiwała głową.

– Miały pod ręką matki, babki i wiejskie szeptuchy. A my? Mamy siebie i dwudniowe doświadczenie w opiece nad dziećmi.

Skupiły się na maluchach. Przytulone, zasnęły w ciągu kilku minut. Dziewczyny odłożyły je do łóżeczka. Bobasy zakwiliły cicho, ale spały dalej.

– Przykryj je – powiedziała Krysia.

– Nie trzeba. Są mocno owinięte becikami. Nie zmarzną – odpowiedziała Ewa. – Ale może jednak lepiej je nakryć – dodała po chwili. – Tak na wszelki wypadek.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Posłowie

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej