Ucieczka z zaścianka - Małgorzata Kasprzyk - ebook + książka

Ucieczka z zaścianka ebook

Kasprzyk Małgorzata

0,0

Opis

Mazowsze, koniec XIX wieku.

 

W szlacheckim dworku dorasta panna Marynia – dziewczyna przełomu epok. Z jednej strony jest romantyczką, która marzy o wielkiej miłości, a z drugiej nowoczesną osobą, która interesuje się pozytywizmem i emancypacją kobiet. Fascynuje ją też odległy, zamorski świat, chociaż droga do Ameryki jest daleka…

 

Wkrótce w życiu Maryni pojawiają się dwaj mężczyźni: przystojny szlachcic i bogaty przemysłowiec. Jak rozwinie się historia tego miłosnego trójkąta? Którego kawalera wybierze dziewczyna? Czy pójdzie za głosem serca, czy rozsądku?

 

Sto lat później dwójka młodych Amerykanów, Stephen i Diana, dowiaduje się, że w gronie ich przodków była pewna piękna Polka o imieniu Maria. Postanawiają odkryć prawdę o niej i ustalić, w jaki sposób znalazła się za oceanem, lecz to wcale nie jest takie proste…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Ostatnia szansa

Echa przeszłości

Pechowe zauroczenie

Ryzykowne związki

Sekret profesora

Cyniczna i romantyczna

Trzy kobiety doktora W.

Ucieczka z zaścianka

SAGA RODZINNA

Powrót do źródeł

Powrót do tradycji

W przygotowaniu

Pod kanadyjskim niebem

Świąteczna niespodzianka

Desperaci

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Małgorzata Kasprzyk, 2025Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Adriana Rak

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce i na 6 stronie: AI Generator

Ilustracje wewnątrz książki: © by Kirill Veretennikov/iStock

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-802-2

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

MASSACHUSETTS

MAZOWSZE

EPILOG

MASSACHUSETTS

MASSACHUSETTS

POCZĄTEK XX WIEKU

W ten majowy poranek Arthur Harper obudził się ze świadomością, że czeka go najpiękniejszy dzień w życiu. O godzinie jedenastej poślubi Marię – piękną Polkę, którą poznał przy okazji załatwiania spraw biznesowych. Chciał rozmawiać z jej ojcem, lecz to ona wyszła mu na spotkanie i poprosiła, aby chwilę zaczekał. Kiedy tylko ją zobaczył i spojrzał w jej błękitne oczy, przepadł zupełnie – on, który nigdy nie tracił zimnej krwi i nigdy nie zapominał o interesach! Już wtedy postanowił, że pewnego dnia ożeni się z tą dziewczyną.

Niestety, oczekiwanie na ten dzień trochę trwało, gdyż ojciec jego ukochanej wahał się, czy wyrazić zgodę na ślub.

Przedstawiciele rodziny Harperów, z której pochodził Arthur, mieli bowiem opinię twardych cyników myślących tylko o pieniądzach. Trudno było zatem uwierzyć w to, że jeden z nich zakochał się do szaleństwa i zapomniał o całym świecie. Wytrwałość Arthura doprowadziła jednak do zaręczyn.

Teraz przyszły pan młody był tak podekscytowany, że nawet nie zjadł śniadania. Wypił jedynie filiżankę herbaty i zerknął w okno, aby sprawdzić pogodę. To, co zobaczył, dodało mu otuchy: w Bostonie zapowiadał się piękny, słoneczny dzień – wprost wymarzony na ślub. Arthur szykował się zatem do uroczystości z radością i nadzieją w sercu.

Kilka minut przed jedenastą czekał już przed ołtarzem na swoją narzeczoną. Towarzyszyła mu cała rodzina, a wszyscy jej przedstawiciele byli elegancko i bogato ubrani, jak na poważnych ludzi interesu przystało. Nawet jednak oni zapomnieli o powadze i z ciekawością odwrócili głowy, gdy w kościele pojawiła się Maria wsparta na ramieniu ojca. Cudownie wyglądała w jedwabnej sukni ozdobionej perełkami oraz w zwiewnym tiulowym welonie!

Patrząc, jak ukochana zbliża się do niego, Arthur nieoczekiwanie pomyślał, że nie ma pojęcia, co skłoniło jej ojca do opuszczenia ojczyzny i wyemigrowania za ocean. Niezależnie jednak od tego, jaki był powód tej decyzji, bez wątpienia przyczyniła się ona do ich szczęścia.

Maria najwyraźniej podzielała tę opinię. Kiedy stanęła naprzeciw niego, z ufnością podała mu rękę i obdarzyła go pełnym ciepła spojrzeniem. Kilkanaście minut później zostali mężem i żoną.

MAZOWSZE

KONIEC XIX WIEKU

Mimo niespokojnych czasów, w jakich przyszedł na świat, Stanisław Tylewicz prowadził spokojne życie. Jak na ironię wiązało się to z wypadkiem na polowaniu, do którego doszło, gdy miał piętnaście lat. Podczas pogoni za zwierzyną jego koń wpadł do rowu i upadając, przygniótł lewą nogę jeźdźca. Kończynę udało się ocalić, lecz od tamtej pory Stanisław musiał poruszać się o lasce, co dla młodego chłopaka było niezwykle upokarzające. Nie mógł już normalnie chodzić, tańczyć ani trenować szermierki.

Unikał zatem spotkań towarzyskich, aby nie budzić współczucia u swoich sprawnych fizycznie kolegów, z którymi niegdyś rywalizował. A kiedy zaczął interesować się pannami na wydaniu, zrozumiał, że jest na całkowicie straconej pozycji. Która z nich zechce wyjść za kalekę? Przecież każda wybierze sprawnego mężczyznę, nawet jeśli będzie od niej dużo starszy i zupełnie nieatrakcyjny!

Na szczęście w tym przypadku postanowili zadziałać rodzice. Aleksander Tylewicz bardzo pragnął mieć wnuka, toteż sam zajął się szukaniem odpowiedniej kandydatki na żonę dla swego chromego syna. Jako doświadczony człowiek wiedział, że przy zawieraniu małżeństw są istotne nie tylko uroda i sprawność, ale również pieniądze, a może nawet bardziej. Tymczasem jego dawny znajomy, Witold Borucki, miał piękną córkę i… sporo długów. Aleksander złożył mu zatem propozycję nie do odrzucenia: ureguluje owe długi, jeśli Borucki wyda swoją jedynaczkę za Stanisława. Rzecz jasna nie będzie się też domagał od panny posagu. Jego propozycja spotkała się z przychylnym przyjęciem zainteresowanego, toteż wkrótce ogłoszono zaręczyny.

Emilii Boruckiej nikt nie pytał, czy zechce poślubić Stanisława. Despotyczny ojciec po prostu zdecydował za nią, a ona nie śmiała protestować. Oczywiście w głębi duszy czuła się nieszczęśliwa, bo nie widziała przed sobą żadnej przyszłości. Słyszała, że jej narzeczony jest odludkiem, który od czasu wypadku unika spotkań towarzyskich, tymczasem sama je uwielbiała. Ruch, gwar, tańce do białego rana – to był jej żywioł. A teraz miała zostać zamknięta w domu z tym ponurakiem! Nic dziwnego, że od dnia zaręczyn co wieczór płakała w poduszkę.

– Nie bądź głupia – strofowała ją matka. – To jest miły, spokojny chłopak, więc owiniesz go sobie wokół palca i będzie robił, co zechcesz. Poza tym podobno zna się na gospodarstwie. Na pewno nie przetraci majątku tak jak twój ojciec.

Emilii nie pocieszały te słowa. Przypuśćmy, że faktycznie namówi Stanisława, aby po ślubie bardziej udzielał się towarzysko… I co z tego? Jeśli pójdzie z nią na bal, nie będzie mógł nawet zatańczyć! A ona, jako mężatka, nie będzie mogła tańczyć z innymi mężczyznami, bo po prostu nie będzie jej wypadało. Co wtedy pozostanie? Siedzieć pod ścianą i patrzeć, jak bawią się inni? To już lepiej zostać w domu!

W przeciwieństwie do niej Stanisław był bardzo zadowolony z zaręczyn. Od pierwszej chwili, gdy zobaczył tę piękną dziewczynę o cudownych ciemnoblond włosach i urzekająco błękitnych oczach, nie mógł przestać o niej myśleć. Nie mógł też uwierzyć, że niebawem zostanie jego żoną! Owszem, zdawał sobie sprawę, że na razie Emilia nie darzy go uczuciem, ale miał zamiar zrobić wszystko, aby to uczucie zdobyć. Będzie spełniał jej zachcianki, obdarowywał ją drogimi prezentami i nosił na rękach. To znaczy z noszeniem na rękach może być kłopot, ale pozostałe plany na pewno wcieli w życie. Z tą myślą poprowadził Emilię do ołtarza, gdzie obydwoje przyrzekli sobie miłość i wierność – on jej z entuzjazmem, ona jemu z rezygnacją.

Podejście Stanisława spowodowało jednak, że małżeństwo zaczęło się wkrótce wydawać Emilii całkiem znośne. Człowiek, z którym dzieliła życie, okazał się czuły, kochający i… hojny. Zwłaszcza to ostatnie stanowiło dla pani Tylewiczowej całkowite zaskoczenie. Wychowana w domu, gdzie kłopoty finansowe były na porządku dziennym, nigdy nie prosiła o nowe suknie czy trzewiki. Jej ojciec, ciągle tonący w długach karcianych, uważał takie prośby ze strony żony i córki za babskie fanaberie. Dopóki miały w czym chodzić – suknie się nie pruły, a trzewiki nie rozpadały – nie powinny zawracać mu głowy. Wprawdzie inne kobiety ubierały się zdecydowanie lepiej, ale to tylko znaczyło, że ich ojcowie i mężowie dawali się naciągać. On zdecydowanie nie zamierzał należeć do ich grona!

Przyzwyczajona do takiego podejścia, Emilia nie mogła uwierzyć, że wystarczy napomknąć mężowi o potrzebie posiadania nowej toalety, aby ten skinął głową i bez słowa za nią zapłacił.

W dodatku od ich ślubu chętniej uczestniczył w życiu towarzyskim, zupełnie jakby chciał pochwalić się przed znajomymi swoją piękną żoną.

Ze względu na bezwładną nogę rzeczywiście nie tańczył, ale nie protestował, kiedy inni mężczyźni prosili ją o rundkę walca czy mazura. Ta wyrozumiałość w połączeniu z hojnością zdecydowanie podniosła temperaturę jej uczuć do niego. Poza tym… w Królestwie Polskim już źle się działo i ludziom coraz mniej były tańce w głowach. Nawet do niej docierały wieści, że trzydzieści lat po upadku powstania listopadowego znów zaczęły się spiski i przygotowania do kolejnego zbrojnego zrywu przeciwko zaborcy.

Emilia nigdy wcześniej nie interesowała się polityką, toteż nie miała własnego zdania odnośnie do ewentualnej walki. Znała historię swego kraju na tyle, aby wiedzieć, że Polska została podzielona między trzech zaborców, a naród nigdy się z tym nie pogodził. Nie miała natomiast pojęcia, czy to jest właściwy moment, aby podjąć walkę o wolność, ani czy są realne szanse na odniesienie w niej zwycięstwa.

Jedno ją cieszyło: jej mąż, ze względu na swój stan zdrowia nie będzie mógł w niej uczestniczyć, a co za tym idzie – ona nie zostanie sama i nie będzie musiała się o niego martwić.

Niektóre znajome z dawnych lat wręcz mówiły, że jej tego zazdroszczą! Same szykowały się już, aby pożegnać mężów i narzeczonych, w dodatku bez żadnej pewności, że ci do nich powrócą. I chociaż popierały ideę walki o niepodległość ojczyzny, to jednak czuły się załamane i nieszczęśliwe. Emilia na pewno nie zamieniłaby się z żadną z nich, chociaż kiedyś tak rozpaczała z powodu konieczności poślubienia kaleki!

Na jej podejście do sprawy wpływał również fakt, że rok po ślubie urodziła syna, a kiedy nadszedł styczeń sześćdziesiątego trzeciego roku, znów była w ciąży. Nie wyobrażała sobie pozostania samej bez opieki i wsparcia męża! Cieszyła się, że z nią jest, troszczy się o rodzinę i nie walczy w powstaniu, narażając życie.

Stanisław natomiast czuł się przygnębiony.

Jako patriota pragnął dołożyć swoją cegiełkę do walki, lecz jedyne, co mógł zrobić, to wspomagać powstańców regularnymi dostawami żywności, środków opatrunkowych oraz odzienia. Jednocześnie pamiętał o obowiązkach wobec rodziny, toteż zachowywał w tych działaniach daleko idącą ostrożność, aby nie narażać bliskich na prześladowania ze strony carskich władz. I tak niemal przez cały okres walk miotał się między ciągotami polskiego patrioty a zobowiązaniami męża i ojca. Nastrój poprawił mu się dopiero w sierpniu, gdy Emilia urodziła córkę. Wtedy sam autentycznie ucieszył się z tego, że nie musi brać aktywnego udziału w walkach.

Po klęsce powstania odczucia małżonków wreszcie stały się podobne. Obydwoje byli przerażeni tym, co dzieje się w kraju: okrutna zemsta zaborcy, czyli prześladowania powstańców i ich rodzin, zesłania na katorgę oraz konfiskaty polskich majątków napawały ich takim samym strachem jak resztę społeczeństwa. Mieli wrażenie, że nad Królestwem Polskim zapanowała wieczna noc.

Emilia wprost nie mogła sobie wyobrazić, że zostałaby sama z dziećmi bez dachu nad głową, a taki los spotkał jej daleką kuzynkę, której mąż zginął w powstaniu. Pozbawiona majątku musiała szukać schronienia u rodziny w Warszawie, gdzie wcale nie powitano jej z otwartymi ramionami. Nie chcąc pozostawać na łaskawym chlebie, zarabiała jako pomocnica krawcowej – ona, niegdyś pani we własnym dworku, mająca własną służbę!

Z kolei dawna znajoma Emilii została sama, gdy jej męża skazano na katorgę. Nie miała rodziny, która mogłaby ją przygarnąć, toteż tułała się po wynajętych klitkach w Radomiu, zarabiając jako praczka. Emilia proponowała jej nawet zamieszkanie w swoim domu, lecz kobieta straciła już chęć do życia i pewnego dnia powiesiła się w wynajmowanym przez siebie pokoju.

W obliczu takich tragicznych historii pani Tylewiczowa coraz bardziej ceniła swoją spokojną egzystencję u boku męża w zasobnym dworku na południu Mazowsza. Szczęśliwym trafem działalność Stanisława w czasie powstania umknęła uwadze carskich władz skupionych na walce zbrojnej. Nikt ich zatem nie prześladował ani nie usiłował pozbawić majątku.

Oczywiście życie, jakie teraz prowadzili, w niczym nie przypominało tego z czasów przed feralnym styczniem sześćdziesiątego trzeciego roku. Nie było już spotkań towarzyskich, o balach nie wspominając. Wśród ich krewnych i znajomych często panowała żałoba po stracie bliskich, a w całym społeczeństwie dominował nastrój przygnębienia. Na tym wszystkim kładł się również cień nieufności: powstańcy, których udział w walkach pozostał dla władz tajemnicą, żywili obawy, aby ktoś nie złożył na nich donosu, więc na wszelki wypadek unikali kontaktu z wieloma ludźmi.

W tym trudnym okresie państwo Tylewiczowie niemal całkowicie koncentrowali się na dzieciach. Trzyletni Janek oraz roczna Marynia wymagali przecież rodzicielskiej opieki, czułości i troski.

Jednocześnie zapewniali matce i ojcu odrobinę radości, a także dawali nadzieję na przyszłość.

Oni mieli przecież nie pamiętać koszmaru tych lat, tylko stać się częścią nowego pokolenia, które kiedyś przejmie na siebie odpowiedzialność za losy ojczyzny. Być może – pomne na tragiczne wydarzenia z przeszłości – uczyni to w inny, mniej krwawy sposób.

Zarówno Emilia, jak i Stanisław wierzyli, że właśnie tak się stanie.

***

Kiedy Janek i Marynia byli mali, ich matka uważała oboje za udane dzieci. W końcu chowali się zdrowo i rozwijali prawidłowo, więc nie było powodów do zmartwień. W miarę upływu lat zaczął się jednak zarysowywać pewien problem z córką…

Emilia uważała za naturalne to, że chłopiec interesuje się gospodarstwem, lubi spacerować z psami po polach i jeździć konno. Ale żeby lubiła to dziewczynka? To już było zaskakujące. Ona powinna przecież spędzać czas w domu, uczyć się gry na fortepianie, malowania pastelami i mówienia po francusku. Wszystkie panienki z dobrych domów się tego uczyły! Dlaczego zatem Marynia była inna?

Niestety, po pewnym czasie strapiona matka znalazła częściową odpowiedź na to pytanie: chyba chodziło o brak talentów artystycznych. Trzy razy zmieniała swojej córce nauczycieli muzyki w przekonaniu, że wciąż trafia na kiepskich specjalistów. Wreszcie trzeci nie wytrzymał i powiedział jej wprost, że Marynia nigdy nie będzie dobrze grała ani na fortepianie, ani na żadnym innym instrumencie, bo „zupełnie nie ma słuchu muzycznego”. Usłyszawszy to, Emilia niemal się załamała. Jak to nie ma słuchu muzycznego? Jej córka? Ona przecież nieźle grała i całkiem dobrze tańczyła!

Może jakoś by się z tym pogodziła, gdyby dziewczynka przejawiała talent plastyczny. Niestety, malowanie szło Maryni jeszcze gorzej niż granie, do tego traktowała je niemal jak karę. Nawet najpiękniejsze farby przywożone z miasta przez ojca nie zmieniały jej nastawienia. Nie lubiła malować i już! Tym razem sam Stanisław uznał, że nie ma sensu jej do tego zmuszać i trwonić pieniędzy na nauczycieli. Przekonał zatem żonę, aby odpuściła, za co córka była mu wdzięczna.

Jedynie nauka francuskiego szła dziewczynce całkiem nieźle, dzięki czemu jej matka nie załamała się zupełnie. Oczywiście Tylewiczów nie stać było na zatrudnienie jako guwernantki rodowitej Francuzki. Wybrali pannę Kamińską, która niegdyś nauczała tego języka na jednej z warszawskich pensji. Kiedy lekarz zalecił jej pobyt na wsi dla podratowania zdrowia, zaczęła szukać indywidualnej posady i tak trafiła do ich domu. W sobie tylko wiadomy sposób potrafiła zainteresować Marynię nauką języka Moliera i Balzaka. Dziewczyna nie protestowała, a nawet traktowała lekcje jak formę zabawy – z zapałem odmieniała czasowniki, czytała teksty i konwersowała ze swoją nauczycielką.

Najszczęśliwsza była jednak wówczas, kiedy mogła wyrwać się z domu na spacer pośród pól z ukochanymi psami lub na konną przejażdżkę. Pojęcia nie miała, czemu jej mama krzywo na to patrzy, zwłaszcza że do Janka jakoś nie miała pretensji, kiedy robił to samo. Raz nawet zapytała o to tatę – rzecz jasna w sekrecie.

– Skarbie, Janek będzie kiedyś gospodarzem tak jak ja, a ty panią domu tak jak mama – tłumaczył jej cierpliwie. – Dlatego jej zdaniem powinnaś bardziej skupić się na zajęciach domowych.

Niestety, w następstwie tych wyjaśnień Marynia nabrała poczucia niesprawiedliwości. Uznała, że jej brat po prostu ma lepiej.

W dodatku jego nikt nie zmuszał do nauki malowania ani do gry na fortepianie! Tylko ona miała takiego pecha, bo urodziła się dziewczynką!

Jeśli o to chodziło, nieświadomie trafiła w dziesiątkę. Emilii nigdy do głowy nie przyszło, by się zastanawiać, czy jej syn przejawia jakieś talenty artystyczne – jemu przecież nie były do niczego potrzebne! Cieszyła się z tego, że pomaga ojcu w gospodarstwie, że dobrze jeździ konno, a nawet z tego, że nie lubi polowania. Pamiętała przecież, co w młodości przydarzyło się na polowaniu jego ojcu…

Tymczasem córka nie przestawała jej zaskakiwać. Kiedy Emilia już pogodziła się z tym nieszczęsnym brakiem plastyczno-muzycznych talentów, zauważyła, że Marynia nie przejawia żadnego zainteresowania strojami. Ona sama w jej wieku marzyła o pięknych sukniach na bale i inne spotkania towarzyskie, a nawet na co dzień! Niestety, nie miała szans na realizację tych marzeń, bo jej ojciec wolał przegrywać pieniądze w karty, niż przeznaczać je na potrzeby żony i córki.

Marynia za to była oczkiem w głowie swojego ojca, który podarowałby jej gwiazdkę z nieba, gdyby chciała. Wszystko jednak wskazywało na to, że dziewczyna najlepiej czuje się w zwykłych domowych strojach. Kiedy Emilia zabierała ją do krawcowej, nawet nie wdawała się w dyskusję o najnowszych trendach, jaką panie zwykle prowadziły między sobą. Grzecznie mierzyła zamówione dla niej suknie, obracała się przed lustrem we wskazanym kierunku, a na pytanie, czy jest zadowolona, zawsze odpowiadała twierdząco.

– Panienka to prawdziwy anioł – stwierdziła kiedyś krawcowa. – Inne kłócą się ze swoimi matkami o wszystko. A to kolor im nie odpowiada, a to materiał…

Emilia była wtedy tak zaskoczona, że na moment zaniemówiła.

– Dlaczego mam się kłócić? – odparła spokojnie Marynia. – Przecież mama zawsze wybiera mi ładne rzeczy, bo świetnie zna się na modzie.

– Co prawda, to prawda. A w tym kolorze pięknie panienka wygląda.

Rzeczywiście, błękit sukni znakomicie harmonizował z kolorem oczu, który dziewczyna odziedziczyła po matce, i z jej brzoskwiniową cerą. Marynia obdarzyła zatem swoją rodzicielkę uroczym uśmiechem, po czym weszła za zasłonę, aby się przebrać w swój codzienny strój. Emilia natomiast wciąż walczyła z oszołomieniem. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że być może jest dla swojej córki niesprawiedliwa. Chyba powinna się cieszyć, że przynajmniej pod tym względem Marynia nie sprawia problemów…?

Pod wpływem zamętu, jaki zapanował w jej uczuciach, postanowiła porozmawiać o córce z panną Kamińską. W końcu ona, jako guwernantka, też dobrze znała Marynię – zwłaszcza jej charakter i upodobania.

Swój plan wcieliła w życie jeszcze tego samego dnia, gdy obie popijały herbatę w buduarze. Najpierw wyłuszczyła pannie Kamińskiej swoje obawy dotyczące braku zainteresowania modą ze strony córki.

Ku jej zdumieniu guwernantka zareagowała figlarnym uśmiechem.

– To dlatego, że jeszcze nie zawrócił jej w głowie żaden młody człowiek. Kiedy to nastąpi, będzie chciała mu się podobać i na pewno zacznie zwracać większą uwagę na to, co nosi i jak wygląda.

– Tak pani myśli?

– Oczywiście! Wszystko jest kwestią czasu.

Ten argument zabrzmiał rozsądnie, toteż Emilia przeszła do kwestii upodobań córki związanych ze spędzaniem wolnych chwil na świeżym powietrzu.

– Nie wiem, czy to wypada, aby panienka z dobrego domu jeździła konno po łąkach albo chodziła na samotne spacery z psami. Co ludzie o tym pomyślą? Poza tym zniszczy sobie cerę, bo za dużo przebywa na słońcu. Jak się pokaże w towarzystwie, jeśli będzie opalona niczym chłopka?

– Przecież nosi kapelusz…

– Ale parasolki nie!

– To trzeba dodawać trochę soku z cytryny do wody, w której się myje. On znakomicie wybiela cerę.

Kiedy Emilia to usłyszała, zaniemówiła po raz drugi tego dnia. Matka wychowała ją w przekonaniu, że tylko kobiety lekkich obyczajów stosują zabiegi upiększające, a tymczasem panna Kamińska mówiła o tym jak o rzeczy naturalnej!

Darowała sobie jednak komentarz na ten temat i powróciła do kwestii upodobania córki do spacerów.

– Panna Marynia po prostu kocha wiejskie życie i dlatego chętnie korzysta z jego uroków – wyjaśniła guwernantka. – Kiedy wyjdzie za mąż, będzie z pewnością wspaniałą żoną i panią domu. Nie będzie jej ciągnęło na zabawy do Radomia ani do Warszawy, nie będzie bezsensownie trwoniła pieniędzy na głupstwa… Mężczyzna, który ją poślubi, wygra los na loterii.

Już druga osoba tego dnia dawała jej do zrozumienia, że jej córka to wspaniała dziewczyna! Jeszcze opinię krawcowej mogła zlekceważyć – w końcu to prosta kobieta, która być może chciała jej się przypodobać swoimi pochlebstwami. Ale panna Kamińska była osobą wykształconą i obytą w świecie. Jeśli ona stwierdziła, że Marynia jest wartościową dziewczyną i wspaniałym materiałem na żonę, to tak musiało być!

Niestety, dokonanie tego odkrycia wywołało popłoch u Emilii. Nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że wszyscy dookoła dostrzegają zalety jej córki, a ona sama nie. Czyżby była wyrodną matką…?

***

Nauka francuskiego miała jeden efekt uboczny, którego nikt nie przewidział – nawet panna Kamińska. Pewnego dnia Marynia zobaczyła, że guwernantka zostawiła w salonie książkę, którą aktualnie czytała. Wzięła ją do ręki i już miała odnieść, gdy nagle jej wzrok padł na tekst.

Zatrzymali siępod wielkim klonem na skraju parku i wówczas markiz chwyciłpannę Jeanette za rękę.

– Muszę pani coś wyznać – powiedział lekko schrypniętym głosem.

Dziewczyna odruchowo się zatrzymała i skierowała na niego pytający wzrok.

– Zakochałem się w pani od pierwszego wejrzenia…

Marynia była szczerze zdumiona tym, że bez problemu czyta po francusku i wszystko rozumie.

Owszem, na lekcjach z panną Kamińską też sporo czytała, ale tamte teksty pochodziły z podręcznika, a ten z autentycznej książki.

Chcąc sprawdzić, czy dalej będzie jej tak dobrze szło, przeczytała opis całej sceny, w której markiz i panna Jeanette wyznawali sobie miłość.

A później…

Otoczył ramionami jej smukłą kibić, a ona poddała się bezwolnie, czując przyspieszone bicie serca i gwałtowne pulsowanie krwi. Potem zbliżył swoje usta do jej ust i złożył na nich namiętny pocałunek. Wtedy panna Jeanette doznała wrażenia, że ogarnia ją dziwna słabość, a świat dookoła zaczyna wirować. Gdyby nie podtrzymywały jej męskie ramiona, z pewnością osunęłaby się na ziemię. Chcąc silniej poczuć to oparcie, przylgnęła instynktownie do klatki piersiowej markiza, a następnie wsunęła palce w jego włosy i odwzajemniła pocałunek. Wtedy świat zawirował jeszcze bardziej i wszystko dookoła zniknęło – nie było już parku, sadzawki ani pałacu, byli tylko oni dwoje…

Kiedy Marynia czytała ten opis, też czuła przyspieszone bicie serca i gwałtowne pulsowanie krwi. Na jej policzkach pojawiły się rumieńce, a oddech przyspieszył. Miała wrażenie, że jakimś cudem znalazła się w tym pięknym parku i po prostu podgląda zakochanych. Ile trwało to złudzenie? Nie potrafiłaby powiedzieć…

Kiedy wreszcie doszła do siebie, uświadomiła sobie, że nie byłaby w stanie teraz odnieść książki pannie Kamińskiej i oddać jej z obojętną miną. Tamta od razu zorientowałaby się, w czym rzecz. Odłożyła ją zatem na to samo miejsce, w którym wcześniej leżała, po czym czmychnęła z salonu na ganek. Gdy się tam znalazła, złapała powietrze i czekała, aż jej oddech wróci do normy. Wiedziała, że każdy, kto ją zobaczy, zauważy coś podejrzanego, więc potrzebowała chwili, aby się zupełnie uspokoić.

Na szczęście wkrótce chłodne powietrze przywróciło naturalny koloryt jej policzkom i wyrównało oddech. Wtedy wróciła myślami do przeczytanego fragmentu powieści. Był dla niej zupełnym odkryciem! Wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że miłość jest taka piękna. Tymczasem emocje, których doznawała Jeanette, kiedy markiz ją całował, były czymś niesamowitym. Co więcej, jeśli ona niemal czuła je, czytając książkę, to w rzeczywistości musiały być jeszcze silniejsze!

Ta myśl wprawiła ją w dobry nastrój. Może pewnego dnia w niej też zakocha się jakiś przystojny mężczyzna i wówczas sama przeżyje coś podobnego? Przecież zawsze słyszała, że jest ładna, więc dlaczego nie? Pozostawało tylko czekać i rozglądać się dookoła – w końcu na pewno pozna kogoś takiego jak markiz!

A tymczasem… Tymczasem musiała przeczytać całą książkę, którą panna Kamińska tak nieopatrznie zostawiła w salonie. Oczywiście jeszcze nie teraz, bo guwernantka na pewno będzie jej szukać, skoro nie skończyła. Ale kiedy skończy, odstawi ją na półkę w swoim pokoju, a wtedy wystarczy chwila nieuwagi z jej strony, aby można było ją sobie dyskretnie pożyczyć. I, jeśli dobrze pójdzie, ta mała zbrodnia pozostanie nieodkryta, zważywszy na dużą liczbę książek w zbiorze panny Kamińskiej oraz na jej roztargnienie.

Marynia wcieliła w życie swój plan tydzień później. Oczywiście czytała po kryjomu – wieczorami, gdy w dworku wszyscy udawali się na spoczynek do swoich pokoi, zapalała świeczkę i pochłaniała dzieje miłości francuskiego arystokraty do córki ubogiego oficera.

Rzecz jasna ta miłość napotykała na wiele przeszkód, ze względu na dzielące zakochanych różnice społeczne. Dopiero gdy okazało się, że panna Jeanette tak naprawdę jest córką bogatego hrabiego, uprowadzoną w dzieciństwie przez jego śmiertelnego wroga i oddaną na wychowanie rodzinie rzeczonego oficera, nastąpił happy end.

Wtedy Marynia odetchnęła z ulgą, bo w głębi serca sprzyjała zakochanym. Poza tym doszła do wniosku, że ona sama wcale nie pragnie, aby jej miłość napotykała na takie przeszkody – po prostu chciałaby się zakochać i być szczęśliwa. Ale chyba miała na to szanse, bo jej pochodzenia nikt nie kwestionował: z rysów twarzy i z charakteru była ewidentnie podobna do swego ojca.

Udane podprowadzenie książki z pokoju panny Kamińskiej zachęciło Marynię do kontynuowania tego procederu. Lektura bardzo jej się podobała, więc postanowiła sprawdzić, czy inne powieści będą równie ciekawe. I tak przez wiele tygodni zaczytywała się wieczorami we francuskich romansach, przeżywając wraz z ich bohaterami chwile zwątpienia, niepokoju, zazdrości i wreszcie – szczęścia. We wszystkich bowiem był happy end. Widocznie takie panna Kamińska lubiła najbardziej i dlatego je kupowała. Marynia podejrzewała, że stoi za tym historia jej własnej miłości, która zakończyła się nieszczęśliwie – narzeczony zmarł na suchoty, a ona nigdy nie wyszła za mąż.

Dobrotliwa natura guwernantki powodowała, że ani przez chwilę nie podejrzewała swojej uczennicy o takie niecne działania. Marynia wpadła przypadkowo, kiedy pewnego wieczoru zasnęła podczas czytania i zapomniała jak zwykle schować książkę pod łóżko. Rano zauważyła ją matka, bo niespodziewanie weszła do jej pokoju, aby przypomnieć o wizycie księdza, który tego dnia wybierał się do nich po kolędzie. Chciała, aby córka włożyła z tej okazji wyjściową sukienkę, i – znając niefrasobliwe podejście Maryni do kwestii ubioru – miała zamiar sama ją wybrać. Kiedy zobaczyła książkę na podłodze, zamarła z wrażenia.

– Maryniu, co to jest? – zapytała, gdy odzyskała głos.

Mówiła spokojnym tonem, ale wybrzmiało w nim coś, co zaniepokoiło jej córkę.

– To jest książka, którą pożyczyłam sobie od panny Kamińskiej, żeby sprawdzić, czy potrafię już dobrze czytać po francusku – wydukała wreszcie.

– Jak to „pożyczyłaś sobie”?

– No, wzięłam bez jej wiedzy.

Zauważywszy wyraz oburzenia na twarzy matki, szybko dodała:

– Chciałam jej zrobić niespodziankę i potem opowiedzieć treść, żeby sprawdziła, czy wszystko zrozumiałam.

– I przeczytałaś całą?

– Tak…

Emilia była zbyt zszokowana, aby kontynuować tę rozmowę. Szybko wyjęła z szafy brązową kaszmirową sukienkę, poleciła Maryni ją włożyć z okazji przyjazdu księdza, po czym opuściła jej pokój, zabierając ze sobą tę nieszczęsną książkę. Nie miała pretensji do panny Kamińskiej, ale zamierzała ją poprosić, aby odtąd trzymała takie powieści pod kluczem. To jej sprawa, co czyta, w końcu jest dorosła, ale panienki w wieku Maryni powinny trzymać się z daleka od francuskich romansów. A ich guwernantki powinny zadbać o to, aby nie odczuwały pokus, mając takie lektury na wyciągnięcie ręki!

***

Marynia była niepocieszona. I nie chodziło bynajmniej o to, że wywołała niezadowolenie matki – do tego zdążyła się już przyzwyczaić. Bardziej chodziło o to, że panna Kamińska się na nią pogniewa za wzięcie książki bez jej zgody i na pewno będzie teraz pilnowała pozostałych. Czyli romanse, których guwernantka miała bez liku, pozostaną poza jej zasięgiem – a tak je polubiła!

Tego dnia zeszła na śniadanie w minorowym nastroju. Na szczęście nikt nie zwracał na nią większej uwagi, bo wszyscy w dworku myśleli o spodziewanej wizycie księdza. Jedynie panna Kamińska wydawała się przygnębiona, co sugerowało, że już wie o całej sprawie.

Widząc to, Marynia struchlała.

Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że matka może mieć pretensje do guwernantki albo nawet oskarżyć ją o deprawowanie córki. To będzie straszne, bo przecież kobieta niczym nie zawiniła. A co, jeśli matka ją zwolni? To będzie jeszcze gorsze!

Pod wpływem tych myśli Marynia zdecydowała się porozmawiać z panną Kamińską zaraz po śniadaniu.

– Przepraszam za to, co się stało – wydukała nieśmiało, podchodząc do niej.

Guwernantka najwyraźniej nie chciała prowadzić rozmowy o książkach w obecności innych domowników. Od razu zabrała Marynię do swojego pokoju.

– Naprawdę nie chciałam, żeby pani miała przeze mnie kłopoty – kontynuowała dziewczyna, gdy znalazły się sam na sam. – Czy mama jest bardzo zła?

– Upomniała mnie, że powinnam bardziej pilnować swoich książek, bo nie wszystkie są odpowiednie dla młodych panienek. Co by nie mówić, miała rację.

– Ale ja zamierzałam tylko sprawdzić, czy potrafię już czytać po francusku…

Marynia nie lubiła kłamać, lecz tym razem uznała, że cel uświęca środki.

Nie mogła przyznać się pannie Kamińskiej do podkradania książek od kilku tygodni – wtedy guwernantka by się na nią pogniewała. Tymczasem dziewczyna wyczuwała w niej bratnią duszę, której nie chciała stracić. Przecież ona rozumiała ją lepiej niż matka!

– Tak czy inaczej, Maryniu, powinnaś była przyjść do mnie i poprosić, żebym pożyczyła ci coś do czytania – powiedziała teraz, kierując się w stronę biblioteczki. – Na przykład to.

Dziewczyna z ciekawością zerknęła na okładkę i przeczytała tytuł: Trzej muszkieterowie.

– To powieść przygodowa, która na pewno ci się spodoba – kontynuowała panna Kamińska. – Poza tym jest odpowiednia dla panienki w twoim wieku.

Czyli nie ma w niej nic o miłości… To było dla Maryni jasne, ale wzięła książkę i podziękowała. Wtedy panna Kamińska wreszcie się uśmiechnęła.

– A między nami mówiąc, jestem z ciebie dumna – przyznała. – Jak dotąd żadna z moich uczennic nie sięgnęła z własnej woli po literaturę francuską. Czytały tylko to, co musiały.

Te słowa zdecydowanie poprawiły Maryni humor. W końcu mama nigdy nie powiedziała, że jest z niej dumna! Zawsze była z czegoś niezadowolona i zawsze ją krytykowała. Tylko od taty słyszała czasami miłe rzeczy…

Dziewczyna postanowiła zatem przeczytać otrzymaną powieść, choćby po to, aby sprawić przyjemność guwernantce. Osobiście wątpiła bowiem, czy historia muszkieterów ją zainteresuje – pewnie będą w niej same bitwy i pojedynki…

Ku miłemu zaskoczeniu Maryni dzieje Atosa, Portosa i Aramisa naprawdę ją pochłonęły, a odkąd pojawił się d’Artagnan, przepadła zupełnie. Intryga, w którą zostali wciągnięci za sprawą tajemniczej Milady, oraz ich perypetie miłosne dopełniły reszty. Dziewczyna ogromnie polubiła bohaterów i trzymała za nich kciuki, niezależnie od tego, czy walczyli, czy się zakochiwali. Pogodziła się nawet z tym, że w powieści nie ma takich pięknych scen miłosnych, jak w romansach. Mogła przecież puścić wodze fantazji i dowolnie je sobie wyobrażać!

W rezultacie szybko zapomniała o swojej wpadce i odcięciu dostępu do romansów.

Kilka dni później miała już zupełnie dobry humor w przeciwieństwie do swojej matki, której ta sprawa wciąż spędzała sen z powiek. W końcu zauważył to nawet mąż i zapytał ją, co się stało.

Emilia westchnęła i pokrótce streściła mu swoje odkrycie w pokoju córki.