Tyrania wiary. Cykl Imperium Wilka. Tom 2 - Richard Swan - ebook

Tyrania wiary. Cykl Imperium Wilka. Tom 2 ebook

Richard Swan

4,2

Opis

Tyrania wiary to epicki sequel bestsellerowego debiutu na liście Sunday Times, Sprawiedliwość królów, w którym sir Konrad Vonvalt – najpotężniejszy i budzący największy lęk cesarski Sędzia – musi stawić czoło rosnącemu zagrożeniu dla Imperium.

Praca Sędziego nigdy się nie kończy.

Bitwa o Galen's Vale dobiegła końca, jednak wojna o przyszłość Imperium dopiero się rozpoczęła. Zaniepokojony pogłoskami o tym, że władza Magistratu słabnie, sir Konrad Vonvalt powraca do Sovy i przekonuje się, że stolica pogrążona jest w intrygach i szeptach o budzącej się rebelii. W Senacie Patrycjusze otwarcie wypowiadają się przeciwko cesarzowi, a fanatycy na ulicach głoszą tyrady o zemście.

Jednak rozprawienie się ze spiskowcami będzie musiało zaczekać, jako że wnuk cesarza został porwany… i to Vonvaltowi zostało powierzone zadanie uratowania zaginionego księcia. Ta misja zawiedzie Vonvalta – jak i jego sojuszników: Helenę, Bressingera i sir Radomira – na południową granicę Imperium, gdzie ponownie zmierzą się z fanatyczną furią Bartholomew Clavera i jego Templariuszy… jak i mroczną mocą o wiele bardziej przerażającą niż mogliby sobie wyobrażać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 689

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (14 ocen)
4
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I. W drodze do Sovy

I

W dro­dze do Sovy

„Żadne wyda­rze­nie po pro­stu się nie dzieje. Każde jest kul­mi­na­cją róż­nych czyn­ni­ków, które mają swój począ­tek u zara­nia czasu. Łatwo jest lamen­to­wać nad erą wiel­kich prze­wro­tów jako nagłą mie­sza­niną nie­szczęść… lecz wni­kliwe oko histo­rii mówi nam, że ist­nieje kilka zbie­gów oko­licz­no­ści, kiedy można mówić o intry­gach czło­wieka”.

Sędzia (któ­rym wtedy był) Emma­nuel Kane,Arse­nał Prawny: Powią­za­nie,Nekro­man­cja i Wró­że­nie

– Sądzisz, że on umiera?

– Sir Kon­rad?

– Tak.

– Po spo­so­bie, w jaki się zacho­wuje, można by tak pomy­śleć.

Był cie­pły, dżdży­sty ranek na Połu­dnio­wych Zie­miach Guelich. Sir Rado­mir, Bres­sin­ger i ja sta­li­śmy nie­całe pięć­dzie­siąt metrów od walą­cej się chaty zie­la­rza. Vonvalt prze­by­wał w środku już nie­mal od godziny i wszy­scy troje wymie­nia­li­śmy się znu­dzo­nymi, peł­nymi zmę­cze­nia drwi­nami, sta­ra­jąc się nawza­jem zde­ner­wo­wać.

– Coś z pew­no­ścią się z nim dzieje – powie­dzia­łam.

Obaj męż­czyźni odwró­cili się do mnie.

– Sama powie­dzia­łaś, że łatwo się dener­wuje kwe­stiami zdro­wia – zauwa­żył sir Rado­mir.

– Na Nemę, mów ciszej – mruk­nę­łam.

Bres­sin­ger spoj­rzał na mnie z przy­ganą. Zawsze miał skłon­no­ści do kar­ce­nia, a od czasu utraty ręki jego nastrój się pogor­szył. Teraz szybko się iry­to­wał, szcze­gól­nie kiedy poda­wano w wąt­pli­wość cha­rak­ter Vonvalta. Kie­dyś te nie­wer­balne repry­mendy napeł­ni­łyby mnie poczu­ciem winy. Teraz zaczy­na­łam pusz­czać je mimo uszu.

– Nie sądzę, by kto­kol­wiek mógłby roz­sąd­nie twier­dzić, że się tym nie przej­muje – powie­dzia­łam, zer­ka­jąc na Bres­sin­gera. – Ale to coś innego. Już od dawna nie widzia­łam go w takim sta­nie.

– Tak – mruk­nął w końcu Dubine, zga­dza­jąc się ze mną, co ostat­nio zda­rzało się rzadko. – To nie jest jego zwy­czajne maru­dze­nie.

Odwró­ci­łam się w stronę chaty. Dom był w opła­ka­nym sta­nie, a jego kon­struk­cja z drewna i tynku ugi­nała się pod cię­ża­rem strze­chy. Całość w więk­szo­ści zasła­niał gąszcz dzi­kich kwia­tów i innych roślin, a silny zapach ziół, wzmoc­niony wszech­obecną wil­go­cią, uno­sił się w powie­trzu i powo­do­wał nie­koń­czące się kicha­nie zarówno ludzi, jak i zwie­rząt.

W dro­dze z Ossiki spę­dzi­li­śmy więk­szość mie­siąca w Sor­pen, a od Sovy dzie­liło nas już zale­d­wie kilka dni. Guelich było jed­nym z tych księstw, które roz­po­ście­rało się wokół sto­licy niczym białko wokół żółtka, a zarzą­dzał w nim trzeci syn cesa­rza, książę Gor­dan Kzo­sic. Jego zamek w Baden­burgu był już widoczny na hory­zon­cie – strze­li­sta for­teca z sza­rego kamie­nia, która z odle­gło­ści pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów przy­cią­gała pro­mie­nie słońca… i ludzki wzrok.

Nasza podróż nie miała trwać tak długo. Gdyby Bres­sin­ger nie stra­cił ręki w Galen’s Vale, zosta­wi­li­by­śmy nasze konie i wypo­sa­że­nie w mie­ście, po czym Pod­mianą Cesar­ską ruszy­li­by­śmy dwie­ście czter­dzie­ści kilo­me­trów na połu­dnie, aż na Zachod­nie Zie­mie Guelich. Stam­tąd mogli­by­śmy skie­ro­wać się na drogę Baden, wio­dącą pro­sto na wschód Sovy, a cała podróż przy dobrej pogo­dzie zaję­łaby nam tydzień. Przy złej jakieś dzie­sięć dni.

W grun­cie rze­czy, gdyby Vonvalt nie uparł się, by wytro­pić i zamor­do­wać oben­pa­triona Fischera, mogli­by­śmy po pro­stu wyna­jąć sta­tek, który zabrałby nas w dół Gale, jako że rzeka była dopły­wem Sau­ber, pły­ną­cej bez­po­śred­nio do Sovy (i będą­cej z kolei dopły­wem Kovy). To jed­nak tylko dygre­sja na temat trasy.

W każ­dym razie cho­roba Vonvalta zni­we­czyła wszel­kie plany zakła­da­jące pośpiech. Zaata­ko­wała nagle, jed­nej nocy. Skar­żył się na oszo­ło­mie­nie, które dzięki wypi­temu winu ogar­nęło nas wszyst­kich, lecz w jego przy­padku nie minęło ono kolej­nego dnia. Vonvalt, już nie­do­ma­ga­jąc, obwi­niał zawroty głowy… dopóki nie zaczął go gnę­bić rów­nież silny strach, któ­rego źró­dła nie mógł umiej­sco­wić. Poja­wie­nie się dru­giego objawu zdez­o­rien­to­wało nas, jako że bojaź­li­wość nie była jedną z jego cech. Nie­stety jego strach nie mijał, a nie­długo po nim nade­szło zmę­cze­nie, które zmie­niło się w atak obez­wład­nia­ją­cego wyczer­pa­nia.

Impe­rium było pełne samo­zwań­czych medy­ków, a Vonvalt mógł wybrać któ­re­go­kol­wiek z szar­la­ta­nów… i w kilka sekund ich ska­zać, jako że oka­zy­wa­nie błę­kit­nej gwiazdy bez odpo­wied­niego szko­le­nia było prze­stęp­stwem. Jed­nakże ten kon­kretny zie­larz miał dobrą repu­ta­cję i dla­tego po jakiejś godzi­nie wście­kle powol­nej podróży na połu­dnie zbo­czy­li­śmy z drogi o kolejne kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów, by nasz pan i władca mógł nafa­sze­ro­wać się lekami.

– Czego potrze­buje, to porządne rżnię­cie – oświad­czył po chwili ciszy sir Rado­mir z ogromną szcze­ro­ścią. Pocią­gnął długi łyk ze swo­jej flaszki, w któ­rej wie­dzia­łam, że ma roz­wod­nione wino.

Nic nie powie­dzia­łam. Lubi­łam sir Rado­mira, ale nie chcia­łam anga­żo­wać się w tak wul­garną roz­mowę.

Cze­ka­li­śmy dalej. Upły­wa­jący czas mogli­śmy mie­rzyć tylko dzięki naszemu wro­dzo­nemu zmy­słowi; nawet słońce było zasło­nięte desz­czo­wymi chmu­rami, z któ­rych każda chciała prze­te­sto­wać trwa­łość naszych wosko­wa­nych płasz­czy. W końcu Vonvalt ponow­nie się poja­wił, nio­sąc pod pachą paczkę nie­wąt­pli­wie wypeł­nioną mik­stu­rami i elik­si­rami. Był blady i zmi­zer­niały, a jego widok przy­po­mniał mi, jak wyglą­dał po zakoń­czo­nym sean­sie.

– Zie­larz zna­lazł dla cie­bie lekar­stwo? – zapy­tał sir Rado­mir. Jego głos był ochry­pły, lecz krył się w nim ślad opty­mi­zmu. Podob­nie jak Bres­sin­ger i ja, sir Rado­mir czer­pał pocie­sze­nie ze sta­bil­nego i prze­wi­dy­wal­nego cha­rak­teru Vonvalta, a obecne pogor­sze­nie się stanu Sędziego budziło w nim nie­po­kój.

– Miejmy nadzieję – mruk­nął Vonvalt.

Jasne było, że tra­piące go nie­do­ma­ga­nie jest dla niego żenu­jące, szcze­gól­nie że reszta z nas rzadko kiedy cho­ro­wała.

Minął nas i pod­szedł do swo­jego konia, Vin­cento, po czym scho­wał paczkę w jed­nej z sakw przy sio­dle i wspiął się na grzbiet zwie­rzę­cia.

– Ruszajmy – powie­dział, pro­stu­jąc się z wysił­kiem. – Mając wiatr w plecy, dziś wie­czo­rem dotrzemy do Baden­burga.

Bres­sin­ger, sir Rado­mir i ja wymie­ni­li­śmy spoj­rze­nia na ten wygó­ro­wany opty­mizm, po czym rów­nież dosie­dli­śmy koni. Moją uwagę przy­cią­gnęło kra­ka­nie gaw­rona, który przy­siadł na chwiej­nym ogro­dze­niu na gra­nicy ziemi zie­la­rza.

– To zapo­wiedź wio­sny – zauwa­żył sir Rado­mir.

– Nie ist­nieje zapo­wiedź cze­goś, co już się stało – powie­dział Bres­sin­ger z gry­ma­sem i kiw­nął głową w stronę ptaka. – Jeden gaw­ron ozna­cza śmierć.

Spoj­rza­łam na niego iro­nicz­nie.

– Ni­gdy nie sądzi­łam, że jesteś tak prze­sądny, Dubine – powie­dzia­łam.

Sta­ra­łam się przy­brać bez­tro­ski ton, jako że sta­li­śmy się nie­szczę­śliwą grupą, przy­tło­czoną cię­ża­rem naszej misji oraz mrocz­nymi bar­wami, w jakich się ryso­wała.

Bres­sin­ger w odpo­wie­dzi tylko lekko się uśmiech­nął, po czym pośpie­szył Gaer­wyna do kłusa.

– Na Nemę – mruk­nął sir Rado­mir, mija­jąc mnie rów­nież kłu­sem. – Potrze­buje dobrego rżnię­cia i tyle.

***

Do Baden­burga dotar­li­śmy dopiero koło połu­dnia następ­nego dnia, w więk­szo­ści dzięki Księ­ciu Brond­sey, naszemu osłu i cią­gnię­temu przez niego wozowi peł­nemu praw­ni­czego ekwi­punku oraz naszych oso­bi­stych rze­czy. Z per­spek­tywy czasu był to ekwi­pu­nek, któ­rego mogli­by­śmy i powin­ni­śmy byli się pozbyć, ale sądzę, że Vonvalt uwa­żał, podob­nie jak Bres­sin­ger mie­siąc wcze­śniej, że wóz może mu się przy­dać jako nosze… albo jesz­cze gorzej, jako mary. Poza tym Vonvalt dużo wcze­śniej zor­ga­ni­zo­wał ofi­cjal­nych posłań­ców, mają­cych roz­nieść złe wie­ści z Galen’s Vale… a nie byli­śmy jedy­nym źró­dłem tych infor­ma­cji.

Teren tutaj, na Połu­dnio­wych Zie­miach Guelich, był pofał­do­wany wzgó­rzami, ska­li­sty i poro­śnięty lasami. Zie­mia nie była tak spę­kana jak na Tols­bur­skich Rubie­żach, ale i tak cha­rak­te­ry­styczna. Guelich od dawna miało repu­ta­cję pro­win­cji wiel­kiego piękna, peł­nej won­nych sosno­wych lasów, czy­stych rzek i obfi­tu­ją­cej w dziką zwie­rzynę, do któ­rej lor­do­wie z całego Impe­rium zjeż­dżali w poszu­ki­wa­niu nie­zrów­na­nych myśliw­skich doznań. Zamek Baden­burg wzno­sił się do nieba niczym czy­rak na tle tego piękna – wyszczer­biona, masywna for­teca z sza­rego kamie­nia. Zbu­do­wany w pozba­wio­nym wyobraźni, pre­im­pe­rial­nym stylu był pozba­wiony nowo­cze­snej gotyc­kiej osten­ta­cji. Jed­nakże to, czego bra­ko­wało mu w uro­dzie, nad­ra­biał nie­do­stęp­no­ścią – zapro­jek­to­wany i zbu­do­wany tak, jakby miał powstrzy­mać hau­ner­skie armie przed inwa­zją na gro­zo­dań­ski pół­wy­sep. Ze względu na pod­bój Hau­ner­she­imu pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej i póź­niej­szą wasa­li­za­cję Ven­landu i Gro­zody zamek stał się prze­sta­rzałą bazą ope­ra­cji woj­sko­wych i teraz w więk­szo­ści sta­no­wił sie­dzibę trze­ciego syna cesa­rza.

Wywie­szone nad don­żo­nem flagi ozna­czały jed­nak, że księ­cia Gor­dana nie było na miej­scu, a roz­dep­tane błoto na polach przed główną bramą, dziki i lisy ryjące zie­mię w poszu­ki­wa­niu kości i cha­rak­te­ry­styczny smród zbio­ro­wej latryny wska­zy­wały, że wysoko posta­wiony gospo­darz jesz­cze nie­dawno w nim urzę­do­wał.

– Wyje­chał na wschód, milor­dzie Sędzio – powie­dział sier­żant na służ­bie. – Zale­d­wie wczo­raj. Odje­chał z Szes­na­stym Legio­nem.

– Z Szes­na­stym Legio­nem? – zapy­tał Vonvalt. – Na Nemę. Gdzie sta­cjo­no­wał?

– Z tego, co wiem, panie, był z Kols­burga.

– Ilu ludzi?

– Dobre pięć tysięcy, panie. Zdaje się, że książę chce zwer­bo­wać spe­cja­li­stów od oblę­że­nia z Aulen, a póź­niej ruszyć w górę rzeki Kova.

– Spe­cja­li­stów od oblę­że­nia?

– Tak, panie. Kie­rują się do Round­stone, do Hau­ner­she­imu, a potem do Straż­nicy Mor­skiej. Do cesa­rza doszły wie­ści, że nie­któ­rzy z lor­dów na pół­nocy zdra­dzili. Jed­nym jest baron Naumov. Zdaje się, że mar­gra­bia Westen­holtz jest kolej­nym.

Vonvalt skrzy­wił się na te słowa.

– Tak. – Postu­kał pal­cami w pierś. – To ja wysła­łem te wie­ści. Przy­jeż­dżamy bez­po­śred­nio z Galen’s Vale.

– Sły­sza­łem, że Vale zostało złu­pione – powie­dział żoł­nierz. – Czyli to prawda? Książę nie mógł w to uwie­rzyć.

– W rze­czy samej – odparł Vonvalt z roz­tar­gnie­niem i popa­trzył na zam­kowe blanki. – Muszę zosta­wić tu kilka rze­czy. Pierw­sza to osioł i wóz.

Sier­żant ski­nął głową.

– Cze­go­kol­wiek pan potrze­buje – zgo­dził się sier­żant skwa­pli­wie.

– I mówisz, że książę kie­ruje się na wschód?

– Tak, panie. Zmier­za­cie do Sovy?

– Mhm.

– Śmiem twier­dzić, że za dzień lub dwa ich wyprze­dzi­cie. Trzy­mają się drogi Baden.

Vonvalt ski­nął głową.

– Dzię­kuję, sier­żan­cie – powie­dział, po czym odje­cha­li­śmy.

***

Pomimo cho­roby Vonvalta szybko ruszy­li­śmy drogą Baden. Wszę­dzie było widać dowody prze­jazdu Szes­na­stego Legionu: ogo­ło­cone farmy, resztki jedze­nia wyja­dane przez padli­no­żer­ców, ogromne ilo­ści ludz­kich, koń­skich i oślich odcho­dów i oczy­wi­ście pobo­cza drogi roz­je­chane na śmier­dzące błoto. Bio­rąc pod uwagę, że było nas zale­d­wie czworo, na koniach i jadą­cych bru­ko­waną drogą, spo­dzie­wa­łam się, że dogo­nimy armię w zale­d­wie kilka godzin, a co dopiero dzień, o któ­rym mówił sier­żant. Pięć tysięcy ludzi – jakieś cztery tysiące pie­chotą, jeśli Szes­na­sty Legion był typo­wym oddzia­łem – nor­mal­nie poru­sza­łoby się powoli, mając szczę­ście i poko­nu­jąc dwa­dzie­ścia pięć kilo­me­trów w desz­czowy dzień.

Myli­łam się. Vonvalt czę­sto mówił o moż­li­wo­ściach Cesar­skich Legio­nów, a ja czę­sto w duchu odrzu­ca­łam twier­dze­nia, które uwa­ża­łam za dzi­waczne. Bądź co bądź żoł­nie­rze, cho­ciaż mieli repu­ta­cję eli­tar­nego oddziału, na­dal byli ludźmi, ze wszyst­kimi przy­wa­rami, jakie się z tym wiążą.

Jecha­li­śmy do końca dnia. Wtedy roz­bi­li­śmy obóz, zwi­nę­li­śmy go przed świ­tem i jecha­li­śmy pół dnia, nim dogo­ni­li­śmy ostat­nie wozy z zaopa­trze­niem. Do tego czasu tereny wiej­skie sze­roko się przed nami roz­po­starły i byli­śmy na ostat­niej pro­stej przed Sovą.

Pół godziny póź­niej wyje­cha­li­śmy na czoło oddziału, wyraź­nie widoczne dzięki żoł­nie­rzom dzier­żą­cym flagi, muzy­kom, Gwar­dii Cesar­skiej… i oczy­wi­ście samemu księ­ciu Gor­da­nowi. Musie­li­śmy zje­chać z drogi i zmu­sić nasze zmę­czone konie do biegu w bło­cie, by minąć długi sznur żoł­nie­rzy. Zdu­miało mnie, że wszy­scy byli jed­na­kowo dobrze wypo­sa­żeni, w kol­czu­gach, tuni­kach w jaskra­wych żółto-czer­wono-nie­bie­skich bar­wach Autuna, a więk­szość miała hełmy na gło­wach. Ryce­rze, sta­no­wiący zale­d­wie uła­mek całej armii, co do jed­nego posia­dali zbroje, ale nie byli w nie odziani – nie chcieli umrzeć z wyczer­pa­nia ani prze­cią­żać swo­ich koni.

Sam książę Gor­dan miał typowe dla hau­ge­nac­kiej linii rude włosy, w tej chwili zakryte pła­skim heł­mem z koroną, i krótko przy­strzy­żoną brodę. Był odziany w kol­czugę i kosz­towną tunikę w bar­wach Impe­rium, z impo­nu­ją­cym, cza­ją­cym się czar­nym Autu­nem. Miał przy­jemną, przy­stojną twarz, a gdy pod­je­cha­li­śmy, wyda­wało się, że jest w dobrym humo­rze, śmiał się bowiem z żartu lub komen­ta­rza jed­nego ze swo­ich pod­wład­nych.

– Wasza Wyso­kość! – zawo­łał Vonvalt. Ścią­gnął tym na sie­bie uwagę zarówno księ­cia, jak i każ­dego czło­wieka w pobliżu.

Książę przez kilka chwil wpa­try­wał się zmru­żo­nymi oczami w Vonvalta, a sir Rado­mir, Bres­sin­ger i ja pokło­ni­li­śmy się z sza­cun­kiem. Wtedy na jego twa­rzy poja­wił się sze­roki uśmiech.

– Czy to nie… Kon­rad? Na Nemę!

– Nie kto inny, Wasza Wyso­kość – odparł Vonvalt, doty­ka­jąc czoła pal­cami.

Zro­bił to raczej z sza­cunku niż z koniecz­no­ści, gdyż jako Sędzia prze­wyż­szał rangą nawet trze­ciego syna cesa­rza. Mimo wielu lat podró­żo­wa­nia z Vonval­tem i cał­ko­wi­tego pozna­nia każ­dego aspektu tego zawodu, wciąż łatwo mi było zapo­mnieć, jak wielką cie­szył się wła­dzą.

– Na mą wiarę, czło­wieku, ile to już minęło…? Trzy, cztery lata? Kiedy ostatni raz byłeś w Sovie?

– Coś koło tego – powie­dział Vonvalt i kiw­nął głową w stronę sto­licy. – Ale wła­śnie tam zmie­rzam.

– W samą porę – odparł książę Gor­dan.

Mówił poważ­nym tonem, ale na jego twa­rzy wciąż malo­wała się bez­tro­ska. Po dłu­gim cza­sie obra­ca­nia się w towa­rzy­stwie naj­wy­żej posta­wio­nych w Impe­rium szlach­ci­ców łatwo jest zapo­mnieć to począt­kowe uczu­cie podziwu i stra­chu, które wtedy nie­mal ode­brało mi dech. Bądź co bądź nie­całe dzie­sięć metrów ode mnie, oto­czony wszel­kimi eks­tra­wa­ganc­kimi ozna­kami swo­jej pozy­cji i mając za sobą cały Cesar­ski Legion, jechał jeden z trzech ksią­żąt Impe­rium.

– Jedzie­cie do Round­stone?

– Tak – odparł książę uprzej­mie. – Baron Naumov ma naj­wy­raź­niej ochotę na samo­bój­stwo i wybrał zadzi­wia­jąco długi i kosz­towny spo­sób jego popeł­nie­nia.

Ota­cza­jący księ­cia lor­do­wie i ich pod­władni roze­śmiali się, choć z różną szcze­ro­ścią.

– A póź­niej do Straż­nicy Mor­skiej?

– Tak. Jesteś dobrze poin­for­mo­wany.

– To ja, Wasza Wyso­kość, odkry­łem ten spi­sek – powie­dział Vonvalt. – I wysła­łem wia­do­mość do Jego Cesar­skiej Mości.

– Ach! Ojciec nie wymie­nił two­jego imie­nia. Powie­dział tylko, że jakiś Sędzia dał mu znać o rebe­lii szy­ku­ją­cej się na hau­ner­skich zie­miach. Jesteś w jego łaskach, sir Kon­ra­dzie. Dobrze zro­bisz, zbi­ja­jąc na tym kapi­tał, bo to ulotna rzecz!

Ponow­nie roz­brzmiał śmiech. Zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy bycie pod­da­nym księ­cia jest wyczer­pu­jące.

– Zamie­rzam wkrótce zło­żyć wizytę Waszemu ojcu.

– Dobry z cie­bie czło­wiek – powie­dział Gor­dan. – Cho­ciaż zasta­na­wiam się, czy nie wolał­byś mi towa­rzy­szyć? Twoja repu­ta­cja wyśmie­ni­tego szer­mie­rza cię wyprze­dza… a ja zawsze mam miej­sce dla mądrego doradcy.

Vonvalt ukło­nił się z sza­cun­kiem.

– Gdy­bym tylko mógł, zro­bił­bym to. Jed­nak zdaje się, że w zako­nie zapa­no­wał chaos… a ja sam nie jestem już pierw­szej mło­do­ści.

Książę przyj­rzał mu się z uwagą.

– Tak – powie­dział. – Rze­czy­wi­ście wyglą­dasz na cho­rego. Zja­dłeś coś nie­świe­żego?

– Nie wiem, co mi dolega, Wasza Wyso­kość… Oprócz tego, że to nie jest zaraź­liwe.

Ostat­nią uwagę rzu­cił, by ulżyć księ­ciu i jego żoł­nie­rzom, jako że armie były bar­dziej podatne na sze­rzącą się cho­robę niż na jaki­kol­wiek atak wroga.

– Cóż, koniecz­nie zobacz się z Cesar­ską Lekarz, cho­ciaż śmiem twier­dzić, że zrobi nie­wiele wię­cej niż uto­cze­nie pół litra krwi i dodat­kowo każe ci wypić porządny łyk szczo­chów.

Vonvalt ponow­nie się ukło­nił.

– Jestem wdzięczny, Wasza Wyso­kość. Mogę spy­tać, czy to wszystko, jeśli cho­dzi o twoje plany? Czy doszły cię wie­ści o dal­szej rebe­lii? Westen­holtz został powie­szony, ale Naumov mógł prze­cią­gnąć innych na swoją stronę.

Książę Gor­dan wzru­szył ramio­nami. W tej chwili zoba­czy­łam, że jest pro­stym czło­wie­kiem, zdol­nym roz­ka­zy­wać Legio­nom pod­czas bitwy, ale zara­zem takim, który nie zawra­cał sobie głowy zada­wa­niem pytań czy poszu­ki­wa­niem zro­zu­mie­nia kon­tek­stu szer­szych wyda­rzeń. Wyobra­zi­łam go sobie jako kogoś, kto lubił polo­wa­nie i liba­cje z wąskim krę­giem przy­ja­ciół bar­dziej niż zaj­mo­wa­nie się codzien­nymi pro­ble­mami rządu.

– Cza­sami zapo­mi­nam, że wy, Sędzio­wie, do szpiku kości jeste­ście stró­żami prawa, z tymi waszymi pyta­niami! Nie znam zawi­ło­ści ruchów zdraj­ców ani ich pla­nów, sir. Mam ich tylko zabić i skon­fi­sko­wać ich zie­mie. – Lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką i po raz pierw­szy w cza­sie tego spo­tka­nia dostrze­głam oznaki nie­za­do­wo­le­nia wśród jego pod­wład­nych – wymie­nione spoj­rze­nia, unie­siona brew. – Lepiej zro­bisz, roz­ma­wia­jąc z moim ojcem; oba­wiam się, że nie mam jego prze­ni­kli­wego umy­słu.

– Jestem pewien, że tak nie jest – powie­dział Vonvalt.

Książę Gor­dan roze­śmiał się cicho.

– Cóż, Sędzio, nie pozwól mi cię dalej zatrzy­my­wać – powie­dział. – Prze­każ pozdro­wie­nia memu ojcu, dobrze? Sądzę, że minie rok, nim wrócę do sto­licy. Może nawet wię­cej.

– Prze­każę je, Wasza Wyso­kość – odparł Vonvalt, raz jesz­cze doty­ka­jąc czoła.

W odpo­wie­dzi książę stuk­nął pal­cami w kra­wędź hełmu. Chwilę póź­niej wró­ci­li­śmy na drogę Baden, pędząc przed sie­bie, by odda­lić się od nie­ustę­pli­wie posu­wa­ją­cego się naprzód Szes­na­stego Legionu.

– Cóż, to nieco łago­dzi sytu­ację – powie­dział Vonvalt, kiedy zwol­ni­li­śmy, by oszczę­dzić konie.

– Co masz na myśli? – zapy­tał sir Rado­mir.

Vonvalt wska­zał drogę za sobą.

– Legion ma zmiaż­dżyć resztkę rebe­lii Naumova i Westen­holtza, i przy­wró­cić pokój na Pół­noc­nych Zie­miach Hau­ner­she­imu.

Już widzia­łam, jak podzia­łały na niego dobre wie­ści. Wyglą­dał na spo­koj­niej­szego i bar­dziej roz­luź­nio­nego – a przez to zdrow­szego. Zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy jego cho­roba nie była efek­tem stresu.

– Dziwi mnie, że zostaną oszczę­dzone – mruk­nął Bres­sin­ger.

Vonvalt pokrę­cił głową i pokle­pał Vin­cento po szyi.

– Hau­ner­sheim to krę­go­słup Impe­rium. Gdyby cho­dziło o inną pro­win­cję, zgo­dził­bym się z tobą. – Wziął głę­boki, ożyw­czy wdech. – Na­dal jest mnó­stwo do zro­bie­nia, ale przy­naj­mniej o to możemy prze­stać się mar­twić. To dokład­nie taka zde­cy­do­wana inter­wen­cja, jaką mia­łem nadzieję uzy­skać.

Nagły opty­mizm Vonvalta oka­zał się zaraź­liwy. Przy­po­mi­nam sobie, jak patrzy­łam na pię­cio­ty­sięczną armię wete­ra­nów Wojny Impe­rial­nej, w ich kosz­tow­nych zbro­jach i pro­wa­dzo­nych przez syna cesa­rza, i czu­łam tę samą radość. Bądź co bądź cesarz sły­nął z tego, że posia­dał na tere­nie Impe­rium około pięć­dzie­się­ciu oddzia­łów w róż­nym stop­niu goto­wo­ści. Jaką szkodę mógł wyrzą­dzić Cla­ver, Mly­ana­ro­wie, Tem­pla­riu­sze czy kto­kol­wiek inny prze­ciwko tak ogrom­nym siłom?

W grun­cie rze­czy to ostatni raz, kiedy my, jak i więk­szość ludzi, kie­dy­kol­wiek widzie­li­śmy księ­cia Gor­dana i Szes­na­sty Legion. Po kilku mie­sią­cach znik­nęli w lasach Hau­ner­she­imu, a tym samym z powierzchni ziemi.

Nie mogę jed­nak tak wybie­gać do przodu.

II. Mistrz Magistratu

II

Mistrz Magi­stratu

„Sova to istny cud, mia­sto wprost nie­po­rów­ny­walne z czym­kol­wiek w zna­nym nam świe­cie”.

Lord Pre­fekt Ans­gar Rein­hold

Sova.

Mogła­bym poświę­cić kilka tomów na jej opis, a i tak to byłoby za mało. Widzia­łam tapety, mozaiki i fre­ski zna­nych arty­stów, sły­sza­łam sto – nie, tysiąc – opo­wie­ści o sto­licy i prze­czy­ta­łam wiele ksiąg o jej histo­rii, archi­tek­tu­rze, kul­tu­rze…

Nic jed­nak nie równa się z ujrze­niem jej na wła­sne oczy. Z czu­ciem chłod­nego bruku pod sto­pami w let­nie popo­łu­dnie; z byciem czę­ścią tłumu ludzi wszel­kich ras i rze­miosł, wio­dą­cych życie bez żad­nych prze­szkód i nad­użyć, zjed­no­czo­nych wspól­nym sovań­skim oby­wa­tel­stwem; ze sły­sze­niem docho­dzą­cego z areny ogłu­sza­ją­cego ryku; z wygi­na­niem szyi, by dostrzec końce iglic wież góru­ją­cych nad ogrom­nymi świą­ty­niami i pała­cami, które wyda­wały się się­gać świa­tła niczym drzewa w lesie.

Wra­ca­jąc myślami do chwili, gdy drogą Baden zbli­ża­li­śmy się do mia­sta, gdzie roz­le­głe soso­nowe lasy Guelich ustą­piły Rów­ni­nom Ebe­nen, przy­po­mi­nam sobie nagłą, obez­wład­nia­jącą falę zachwytu, jaka mnie wtedy ogar­nęła. Nawet z odle­gło­ści szes­na­stu kilo­me­trów, gdy przy­sta­nę­li­śmy na jed­nej ze skarp, uświa­do­mie­nie sobie roz­mia­rów Sovy było przy­tła­cza­jące. Jak kto­kol­wiek mógł zagra­żać tak potęż­nemu mia­stu? W Galen’s Vale Westen­holtz i jego armia pię­ciu tysięcy ludzi wyda­wali się nie­po­ko­nani – ogromny i prze­ra­ża­jący oddział, w star­ciu z któ­rym mia­sto było bez­radne. By napaść na Sovę, potrzeba armii dzie­się­cio­krot­nie więk­szej.

– Oto i ona – powie­dział Vonvalt.

Był tu już wiele razy – a nawet miał w mie­ście dom, na Wzgó­rzu Pre­fek­tów – ale widzia­łam, że nawet on nie potra­fił ukryć zachwytu.

Przed nami roz­cią­gały się pofał­do­wane zie­lo­no­złote Rów­niny Ebe­nen – ogromny pła­sko­wyż poro­śnię­tych trawą ziem prze­cię­tych sze­roką, sre­brzącą się w pro­mie­niach słońca rzeką Sau­ber, sze­ścioma głów­nymi dro­gami, pokry­tych upra­wami i usia­nych ogromną masą budyn­ków, które wyro­sły wokół murów mia­sta niczym roz­le­gła, dymiąca rana. Pomimo ciem­nych zasłon desz­czu, który z prze­rwami prze­su­wał się nad rów­niną, wszę­dzie pano­wał ruch: tuzin stat­ków han­dlo­wych cumo­wał przy nabrzeżu Sau­ber, na polach pra­co­wali parob­ko­wie, a na dro­gach tło­czyli się ludzie… Wzdry­gnę­łam się na myśl, ile jedze­nia mia­sto musiało impor­to­wać każ­dego dnia.

Sama sto­lica wzno­siła się niczym ul, a jej śro­dek był pełen naj­wyż­szych budyn­ków w zna­nym nam świe­cie. Strze­li­ste iglice świą­tyń i pała­ców w odle­głym cen­trum wyglą­dały na… wprost nie­bo­tyczne. Naj­wyż­szą budowlą w Impe­rium była Wieża Świę­tego Velu­riana, sta­no­wiąca część Świą­tyni Savara, Boga Ojca, i teraz widzia­łam, jak wznosi się po zachod­niej stro­nie mia­sta… wysoka na trzy­sta metrów. Pół­tora kilo­me­tra na wschód znaj­do­wał się Pałac Cesar­ski, stoż­ko­wata for­teca z czar­nego mar­muru, ozdo­biona wie­życz­kami i mnó­stwem rzeźb. Jej naj­wyż­szy punkt się­gał trzech czwar­tych wyso­ko­ści Wieży Świę­tego Velu­riana. To były tylko dwa kolosy; inne budowle wzno­siły się dookoła nich niczym potężne pomniki cmen­tarne ku czci bogów wszech­świata.

– Na krew Nemy – powie­dział sir Rado­mir. Podob­nie jak ja, ni­gdy jesz­cze nie widział Sovy. – Nie sądzi­łem, że kie­dy­kol­wiek w życiu ją zoba­czę. – Pocią­gnął łyk wina. – Nie sądzi­łem, że ludz­kie ręce są w sta­nie stwo­rzyć takie cudo.

– Teraz już nie są – odparł Vonvalt, ponie­kąd tajem­ni­czo. Słabo przy­po­mnia­łam sobie, jak kie­dyś mówił o sta­ro­żyt­nej magii, która przy­twier­dziła te ogromne budowle do ska­li­stego pod­łoża w cza­sach, kiedy sto­so­wa­nie cza­rów było bar­dziej powszechne. Ni­gdy jed­nak nie roz­ma­wia­li­śmy o tym ze szcze­gó­łami. – Cała spi­sana teo­ria spo­czywa oczy­wi­ście gdzieś w Biblio­tece Prawa. Ale sama wie­dza i środki, by nią wła­dać, już dawno zostały zapo­mniane.

Jesz­cze przez kilka minut sie­dzie­li­śmy na koniach i zachwy­ca­li­śmy się roz­cią­ga­ją­cym się przed nami wido­kiem, aż w końcu Vonvalt rzekł:

– Jedźmy. Cze­kają nas trudne sprawy.

***

Sovę ota­czał ponad trzy­dzie­sto­ki­lo­me­trowy mur, w naj­niż­szym punk­cie wysoki na pięt­na­ście metrów, i były tylko cztery miej­sca, przez które można było dostać się do mia­sta – bramy po każ­dej stro­nie świata. Droga Baden pro­wa­dziła do Sovy od pół­nocy, przez naj­więk­szą i naj­bar­dziej impo­nu­jącą for­ty­fi­ka­cję: Wil­czą Bramę.

– Na Nemę – mruk­nę­łam, kiedy przez nią prze­jeż­dża­li­śmy.

Tutaj mur z flan­kami był jesz­cze wyż­szy – się­gał na wyso­kość osiem­na­stu lub dwu­dzie­stu metrów – i przy­bie­rał formę posęp­nego przed­bra­mia, które samo w sobie zawsty­dzi­łoby więk­szość pro­win­cjo­nal­nych zam­ków. Jed­nakże tym, co wywo­ły­wało naj­więk­sze wra­że­nie, był kolo­salny Autun wykuty w czar­nym kamie­niu. Łapy wilka wbi­jały się w ściany, a głowy były odwró­cone na pół­noc i wschód. Mia­łam wra­że­nie, że patrzy na mnie, i nie potra­fi­łam powstrzy­mać dresz­czu zachwytu.

Nad­szedł już wie­czór, gdy dotar­li­śmy do Wil­czej Bramy. Wjazd do mia­sta roz­świe­tlały mio­dowe pro­mie­nie zacho­dzą­cego słońca i świa­tło tuzina roz­pa­lo­nych kok­sow­ni­ków, a odziani w zbroje i cesar­skie barwy straż­nicy z włócz­niami w rękach obser­wo­wali nas z murów, spa­ce­ru­jąc mię­dzy kil­ku­na­stoma wiel­kimi jak powóz kata­pul­tami. Dookoła nas i przed nami pośpiesz­nie krzą­tały się setki ludzi wszel­kich ras i rze­miosł, odzia­nych w prze­różne szaty – pospól­stwo, wysoko uro­dzeni, kupieccy ksią­żęta i ich świty, sena­to­ro­wie w ofi­cjal­nych bia­łych sza­tach, ludzie z Połu­dnio­wych Ple­mion, w ich obcych stro­jach i fry­zu­rach, nemań­scy mnisi i zakon­nice, Tem­pla­riu­sze, ubrani w libe­rie żoł­nie­rze i wszel­kie inne osoby, które tylko mogą przyjść na myśl. Nie­któ­rzy dosia­dali koni, jak my, jed­nak więk­szość poru­szała się pie­szo. Na nabrzeżu w Galen’s Vale widzia­łam kilku Hau­ne­rów obcego pocho­dze­nia, ale tutaj byli oni rów­nie powszechni jak Sova­nie. Widzie­li­śmy tu wszyst­kie kolory skóry, wszyst­kie odcie­nie wło­sów, każdy rodzaj stroju… i wszy­scy poru­szali się, niczym psz­czoły w ulu, z poczu­ciem celu i czy­stej… aktyw­no­ści, co było wprost obez­wład­nia­jące. Mia­łam wra­że­nie, że jestem szcząt­kiem dry­fu­ją­cym po bez­brzeż­nym oce­anie, obra­ca­nym przez ludzki prąd.

– Ja… ni­gdy nie widzia­łam tak wielu ludzi w jed­nym miej­scu – powie­dzia­łam w nie­pew­nej pró­bie zaga­je­nia roz­mowy.

Nie­stety żaden z moich towa­rzy­szy mnie nie usły­szał. Hałas dookoła nas był nie­wia­ry­godny. Powie­trze wypeł­niały roz­mowy, stu­kot koń­skich kopyt, trzesz­cze­nie i skrzy­pie­nie kół cią­gnię­tych wozów, głu­chy stu­kot wzmoc­nio­nych pan­ce­rzem butów ude­rza­ją­cych o bruk oraz krzyki i nawo­ły­wa­nia tysięcy ludzi.

– Trzy­maj­cie się bli­sko mnie! – zawo­łał Vonvalt przez ramię, wbi­ja­jąc się w tłum niczym sta­tek, który dzio­bem napiera na lodowe kry.

Za posępną for­ty­fi­ka­cją Wil­czej Bramy roz­po­ście­rała się duża prze­strzeń, wyło­żona wytar­tym od prze­mie­rza­ją­cych go stóp bru­kiem. Sta­no­wiła ona nie­ofi­cjalną kon­ty­nu­ację drogi Baden, która prze­cho­dziła nad jedną z trzech odnóg Sau­ber w miej­scu, gdzie rzeka roz­dzie­lała się w mie­ście, a koń­czyła przed gigan­tycz­nym budyn­kiem w stylu saxań­skiego gotyku, gdzie – jak się wkrótce dowie­dzia­łam – mie­ścił się Cesar­ski Try­bu­nał Spra­wie­dli­wo­ści Impe­rium. Po lewej znaj­do­wało się główne tar­go­wi­sko, teraz już zamknięte, lecz na­dal tęt­niące życiem, pod­czas gdy za nim, pod osłoną muru Estran, było roz­le­głe, śmier­dzące kłę­bo­wi­sko budyn­ków i maga­zy­nów, w któ­rych znaj­do­wały się sie­dziby mniej przy­ja­znych rze­miosł – gar­bar­nie, odlew­nie żeliwa, rzeź­nie i fabryki broni.

Po naszej pra­wej teren wzno­sił się, two­rząc natu­ralny pła­sko­wyż mie­rzący ponad kilo­metr kwa­dra­towy, z ufor­ty­fi­ko­wa­nym murem wzno­szą­cym się odpo­wied­nio wyżej. Jego szczyt pokry­wały pre­ten­sjo­nalne i impo­nu­jące domy z kamie­nia, cegły i drewna. To był wła­śnie Szczyt Pre­fek­tów, w któ­rym miesz­kały bogate i rzą­dzące klasy i gdzie rów­nież Vonvalt posia­dał rela­tyw­nie skromną rezy­den­cję ze służbą.

Nie poje­cha­li­śmy jed­nak sze­roką i wysa­dzaną drze­wami drogą na Szczyt wio­dącą przez strze­żoną bramę. Zamiast tego ruszy­li­śmy wzdłuż pozo­sta­ło­ści Auto­strady Baden – jako że tak wła­śnie nazy­wano ją w mie­ście – i skie­ro­wa­li­śmy się w stronę drogi Creusa, mają­cej nas zawieść do Wiel­kiej Loży, sie­dzimy Zakonu Magi­stratu.

– Zamie­rzasz zapo­wie­dzieć się Mistrzowi Kadle­cowi? – zapy­tał Vonvalta Bres­sin­ger.

– Tak – odparł Vonvalt.

Widzia­łam, że ponow­nie doku­cza mu cho­roba. Dobry humor, który dopi­sy­wał mu po naszym spo­tka­niu z Szes­na­stym Legio­nem, zani­kał. Roz­mowa z Kadle­kiem ryso­wała się jako trudna.

– Dobrze się czu­jesz? – zapy­ta­łam go w zamie­rze­niu cicho, lecz nie­zbyt mi się to udało, jako że ota­cza­jący nas hałas przy­po­mi­nał spa­da­jący wodo­spad.

Vonvalt zer­k­nął na mnie.

– Nie jest mi nic, czego nie wyle­czy noc porząd­nego odpo­czynku – odparł.

Jecha­li­śmy dalej, teraz już za otwartą prze­strze­nią przy­le­głą do Wil­czej Bramy i w głąb ulic peł­nych skle­pów. Więk­szość pół­noc­nej czę­ści mia­sta naj­wy­raź­niej była sie­dzibą róż­nych rze­miosł, a nad naszymi gło­wami wisiało tyle róż­nych szyl­dów, że mia­łam wra­że­nie, jak­by­śmy jechali przez las. Ude­rzyła mnie ogromna ilość i róż­no­rod­ność ofe­ro­wa­nych wyro­bów. Mimo­wol­nie zatrzy­ma­łam się i spoj­rza­łam przez witrynę z nie­mal nie­ska­zi­tel­nego szkła na piękne kolo­rowe suk­nie ze wstaw­kami ze zło­to­gło­wia, ze skan­da­licz­nie głę­bo­kimi dekol­tami i roz­cię­ciami na udach. Wisiały na wypo­le­ro­wa­nych drew­nia­nych mane­ki­nach, z któ­rych żaden nie miał nakry­cia głowy – na­dal popu­lar­nej sty­li­za­cji na pro­win­cjach, szcze­gól­nie wśród star­szych kobiet.

– Heleno! – zawo­łał do mnie ostro Bres­sin­ger, gdy odle­głość mię­dzy nami zaczęła szybko się powięk­szać.

Ruszy­łam dalej, jed­nak moją uwagę szybko odwró­ciła kolejna wystawa, tym razem pełna innych sukien, a potem jesz­cze jedna, na któ­rej zoba­czy­łam róż­nego rodzaju skó­rzane buty, a chwilę póź­niej trze­cia, zapeł­niona po sufit bry­cze­sami do jazdy kon­nej. Jakość i mistrzo­stwo wyko­na­nia tych rze­czy były nie­zwy­kłe. Jesz­cze ni­gdy w życiu nie widzia­łam takich towa­rów. Nawet kosz­towne ubra­nia, które Vonvalt kupił mi w róż­nych mia­stach kupiec­kich w Hau­ner­she­imie i Tols­burgu, były niczym w porów­na­niu z tymi.

Gdy patrzy­łam na witryny, przy­po­mniało mi się moje dzie­ciń­stwo w Mul­dau, gdzie drża­łam w ciem­no­ści, ze sto­pami pło­ną­cymi z bólu po bro­dze­niu w śniegu w prze­mo­czo­nych butach. Teraz mia­łam przed oczami setki par kalo­szy, z któ­rych każda wystar­czy­łaby mi na dzie­sięć lat albo dłu­żej.

Ogar­nął mnie dziwny wewnętrzny nie­po­kój. Pewna część mnie zapra­gnęła wró­cić do tej pro­stej, szcze­rej wer­sji, jaką byłam w Tols­burgu; o wiele roz­sąd­niej­sza część mnie pamię­tała jed­nak, jak okrutne było tamto życie i jak wiel­kie szczę­ście mia­łam obec­nie. Jed­nak, cho­ciaż teraz swo­bod­nie stać mnie było na wszystko w tych skle­pach, z jakie­goś powodu poczu­łam ogar­nia­jącą mnie nie­chęć.

– Heleno! – zawo­łał ponow­nie Bres­sin­ger. Byli już daleko przede mną, za mostem Baden i wła­śnie skrę­cali w drogę Creusa.

Pośpiesz­nie ruszy­łam za nimi, omi­ja­jąc wie­czor­nych kupu­ją­cych, by tam ich dogo­nić.

– To Pałac Filo­zo­fów – powie­dział Vonvalt, gdy do nich pod­je­cha­łam, i wska­zał gigan­tyczny budy­nek wznie­siony w stylu saxań­skiego gotyku – wzmoc­niony pod­po­rami, ozdo­biony gar­gul­cami i posępny. Przy­po­mi­nał arenę na połu­dnio­wym wscho­dzie, z tym że przy­kry­wała go ogromna mie­dziana kopuła i słu­żył jed­nej z wiel­kich spo­łecz­nych sovań­skich pasji: deba­cie.

– A to co? – zapy­ta­łam, wska­zu­jąc ogromny budy­nek z bia­łego mar­muru oto­czony krę­giem wspie­ra­ją­cych go łuków; na zwień­cze­niu każ­dego stał posąg jakie­goś waż­nego sovań­skiego szlach­cica lub gar­gu­lec.

– To Senat – odpo­wie­dział Vonvalt.

– A tam­ten? – zapy­ta­łam, wska­zu­jąc za rzekę, na wschód.

– To Świą­ty­nia Nemy, a tam jest Świą­ty­nia Savara. Odwie­dzimy obie, o to się nie bój. To Świą­ty­nia Creusa, a to Wielka Loża – powie­dział Vonvalt, wska­zu­jąc kilka impo­nu­ją­cych gma­chów. – Tu są Cesar­skie Try­bu­nały, a to Pałac Cesar­ski.

Ostat­nie dwie budowle znaj­do­wały się bez­po­śred­nio przed nami i obu nie można było objąć wzro­kiem bez wygi­na­nia szyi ku zachmu­rzo­nemu, wie­czor­nemu niebu.

– To rze­czy­wi­ście godne podziwu – mruk­nę­łam.

Od lat, odkąd byłam małym dziec­kiem, kre­śli­łam w myślach obraz Sovy. Ni­gdy jed­nak nie wyobra­ża­łam sobie, że będzie tak… prze­ra­ża­jąca. Nie­zwy­kła i budząca zachwyt, to oczy­wi­ste, ale nie przy­pusz­cza­łam, że będzie rów­nież miej­scem takiej posęp­no­ści i znie­chę­ca­ją­cej, przy­tła­cza­ją­cej gotyc­kiej archi­tek­tury. Mia­łam wra­że­nie, że zna­la­złam się na ogrom­nym cmen­ta­rzu. Prze­by­wa­nie wśród tak waż­nych insty­tu­cji pań­stwo­wych było wspa­niałe, ale przy­gnia­ta­jące, jakby mia­sto było twar­dym trze­wi­kiem, który miaż­dżył mi gar­dło. Nie­ustanny prze­pływ ludzi rów­nież nie poma­gał w znie­sie­niu tego uczu­cia klau­stro­fo­bii. Moje zmy­sły były prze­cią­żone i nie mogłam zapa­no­wać nad emo­cjami, waha­jąc się, czy powin­nam czuć roz­ba­wie­nie, nie­chęć czy strach.

– Tak, oto i ona – powie­dział Vonvalt z ponow­nym wes­tchnie­niem, po czym dodał: – Nie minie mie­siąc, a będzie­cie mieć dosyć tego miej­sca.

Pod­je­cha­li­śmy do pod­jazdu wio­dą­cego do Wiel­kiej Loży. Kroki roz­brzmie­wały tutaj rów­nie mocno, jak póź­nym ran­kiem na tar­go­wi­sku w Galen’s Vale, tyle że zamiast zwy­czaj­nych miesz­kań­ców i kup­ców tutaj było pełno praw­ni­ków w ofi­cjal­nych koszu­lach i sza­tach, jakie wkła­dano na roz­prawy w Cesar­skim Try­bu­nale, a także wielu sędziów. Tych ostat­nich było wię­cej na tych dwu­dzie­stu arach niż w poło­wie samego Impe­rium. Nie byli to jed­nak podró­żu­jący Sędzio­wie, do któ­rych przy­wy­kłam, jak Vonvalt czy lady August, a raczej pra­wo­znawcy, Sędzio­wie w wieku zbyt pode­szłym na podróże albo tacy, któ­rzy z innego powodu porzu­cili ten aspekt swo­jego zawodu. Nie­wielu robiło to dobro­wol­nie, jako że podró­żu­jący Sędzio­wie sta­no­wili istotę zakonu i cie­szyli się naj­więk­szym sza­cun­kiem orga­ni­za­cji.

Wielka Loża, jako sie­dziba Zakonu Magi­stratu, była kolej­nym ogrom­nym budyn­kiem zapro­jek­to­wa­nym jako poje­dyn­cza, wysoka na kil­ka­dzie­siąt metrów kwa­dra­towa wieża, spo­czy­wa­jąca na przy­po­mi­na­ją­cej pudełko budowli poprze­ci­na­nej kwa­te­rami i kan­ce­la­riami praw­nymi. Na szczy­cie wieży znaj­do­wał się dzwon, a nad nim kolos przed­sta­wia­jący Autuna, jako że jedna z głów wilka sym­bo­li­zo­wała powszechne prawo. Wykuta w czar­nym żela­zie i zapi­sana w wyso­kim saxań­skim inskryp­cja „Nikt nie stoi ponad pra­wem” wisiała nad wej­ściem do budynku.

Gdy wpa­try­wa­łam się w te słowa, w kolosa i samą Lożę, poczu­łam prze­szy­wa­jący mnie dreszcz. To wła­śnie było cen­trum zakonu w Impe­rium, pomnik dla świec­kiego powszech­nego prawa. Budowla budziła w czło­wieku wielką pokorę. Mia­łam wra­że­nie, jakby wystę­po­wała w dwóch wymia­rach: jed­nym śmier­tel­nym, gdzie była zwy­czajną kon­struk­cją z kamie­nia, a dru­gim astral­nym, w któ­rym wyobra­ża­łam sobie iskrzące i strze­la­jące z niej wiel­kie łuki ogni Świę­tego Elma; w któ­rym prawo nie było tylko abs­trak­cyj­nym kon­cep­tem, lecz fizyczną mocą, zmu­sza­jącą oby­wa­teli Impe­rium do posłu­szeń­stwa i pod­po­rząd­ko­wa­nia.

Uczu­cie to nie znik­nęło, gdy zbli­ży­li­śmy się do przy­po­mi­na­ją­cej for­tecę fasady, a nawet jesz­cze bar­dziej przy­brało na sile. Bio­rąc pod uwagę jego moce, umie­jęt­no­ści wła­da­nia mie­czem i auto­ry­tet, Vonvalt mógł jawić się jako prze­ra­ża­jący czło­wiek; teraz mie­li­śmy wejść do budynku peł­nego takich ludzi… i rów­nież ocze­ki­wa­li­śmy kon­fliktu. Kadlec był posą­dzany o współ­pracę z Kościo­łem Nemań­skim i odda­wa­nie tajem­nych mocy w zamian za moż­li­wość spo­koj­nego życia. To zaś sta­no­wiło poten­cjał do burz­li­wej – jeśli nie bru­tal­nej – roz­mowy.

Weszli­śmy przez mniej­sze drzwi umiesz­czone w dużo więk­szej bra­mie. Po raz pierw­szy zauwa­ży­łam, że inni Sędzio­wie prze­ry­wają swoje czyn­no­ści i patrzą na nas… a raczej na Vonvalta. Ni­gdy nie widzia­łam go w natu­ral­nym śro­do­wi­sku i nie mia­łam poję­cia, jak postrze­gają go współ­pra­cow­nicy. Jed­nak ich reak­cje wyra­żały wielki sza­cu­nek, a momen­tami nawet trwogę.

– Sir Kon­rad jest bar­dzo powa­żany w zako­nie – szep­nę­łam do Bres­sin­gera.

– Sir Kon­rad jest czo­ło­wym Sędzią w Impe­rium – odpo­wie­dział Dubine cicho. – Zaraz się prze­ko­nasz, jak ogromną wła­dzą tak naprawdę się cie­szy. – Z tymi słowy wszedł na wewnętrzny dzie­dzi­niec Loży.

– Pałac Spra­wie­dli­wo­ści – powie­dział Vonvalt z podzi­wem, chło­nąc wzro­kiem wyso­kość wieży. Nie przy­szło mi do głowy, że ogromna kan­cia­sta budowla będzie pusta w środku, ale tak było. – Minęło już wiele czasu, odkąd ostat­nio go widzia­łem.

Bres­sin­ger mruk­nął z roz­tar­gnie­niem. Łatwo było zapo­mnieć, że Dubine, jako wie­lo­letni pomoc­nik Vonvalta, wszystko już tu widział i że znał wspa­nia­ło­ści Sovy rów­nie dobrze, jak sam Vonvalt.

– Tędy – powie­dział Vonvalt i ruszy­li­śmy po zim­nej mar­mu­ro­wej pod­ło­dze na drugi koniec dzie­dzińca. Tutaj zaczy­nały się liczne kan­ce­la­rie i kom­naty Sędziów.

– W takim razie kto tutaj mieszka? – zapy­tał sir Rado­mir. – Wszy­scy Sędzio­wie, jak pan, sir Kon­ra­dzie?

– Powiedz mu, Heleno – odparł Vonvalt. – Zoba­czymy, ile pamię­tasz z moich lek­cji.

– Każdy Sędzia ma tutaj swoje kom­naty – powie­dzia­łam, pod­bie­ga­jąc, by dogo­nić Vonvalta. – Podró­żu­jący Sędzio­wie, jak sir Kon­rad, sta­no­wią zale­d­wie jedną część Loży. Ci, któ­rzy już nie podró­żują, zostają pra­wo­znaw­cami.

– Jajo­głowi – rzu­cił sir Rado­mir lek­ce­wa­żąco.

– Jeśli tak wolisz – powie­dział Vonvalt.

– Jest tu też kan­ce­la­ria głów­nego asy­stenta. Asy­stenci są odpo­wie­dzialni za pro­wa­dze­nie Biblio­teki Prawa i spi­sy­wa­nie wyro­ków podró­żu­ją­cych Sędziów.

– Jesz­cze wię­cej jajo­gło­wych – odparł sir Rado­mir.

– Oba­wiam się, że Magi­strat będzie dla cie­bie bar­dzo nud­nym miej­scem – powie­dział Vonvalt.

Gdyby tylko to była prawda.

– Cesar­ska Kre­ślarz rów­nież tutaj mieszka? – zapy­ta­łam z lekką nie­pew­no­ścią.

– Nie – odparł Vonvalt. – Ona jest w Pałacu.

– A czym się zaj­muje? – zapy­tał sir Rado­mir.

– Zmie­nia senac­kie i cesar­skie dekrety w prawo – powie­dział Vonvalt.

– Czyli jest skrybą?

Vonvalt roze­śmiał się cicho i z nie­do­wie­rza­niem, ale nie odpo­wie­dział.

Ruszy­li­śmy szybko labi­ryn­tem gorą­cych, wyło­żo­nych drew­nem kory­ta­rzy, które przy­wio­dły mi na myśl wijące się tunele klasz­toru w Galen’s Vale. Pano­wał tu zby­tek, czego można było się spo­dzie­wać po boga­tej i maje­sta­tycz­nej prak­tyce praw­nej, z popier­siami i obra­zami w pozła­ca­nych ramach wal­czą­cymi o miej­sce.

– Nie­któ­rzy z tych ludzi noszą inne szaty – zauwa­żył sir Rado­mir ze śla­dem nie­smaku w gło­sie, patrząc w pootwie­rane drzwi. Sze­ryf chyba podzie­lał pogardę Bres­sin­gera do wła­dzy, co było raczej iro­niczne, zwa­żyw­szy na to, że obaj cie­szyli się sporą jej dozą.

– Znaj­duje się tu rów­nież biuro kura­tora – jurys­dyk­cja sovań­ska. Nie każdy stróż prawa jest Sędzią. W grun­cie rze­czy prawda jest zupeł­nie inna – powie­dział Vonvalt. – Koronni pro­ku­ra­to­rzy to rów­nież stróże prawa. Zoba­czy­cie ich tu wielu, jed­nak są też ci, któ­rzy mają pry­watne prak­tyki, jak obrońcy.

– I oni tu nie miesz­kają?

– Obrońcy?

– Tak.

– Nie. W Sovie jest dziel­nica praw­ni­cza, gdzie można ich zna­leźć. Kie­dyś były to Ogrody Zobryv, ale teraz jest to cały dys­trykt.

Vonvalt zapro­wa­dził nas na tyły budynku. Tutaj otwie­rał się drugi hall. Naprze­ciwko, z umiesz­czo­nymi po obu stro­nach ogrom­nymi oknami wycho­dzą­cymi na wschod­nią część mia­sta, gdzie ku niebu wzno­sił się Pałac Cesar­ski, znaj­do­wały się duże schody, które roz­dzie­lały się na dwie strony, po czym dwu­krot­nie skrę­cały ku sobie i ponow­nie łączyły na pół­pię­trze. Weszli­śmy po nich i ruszy­li­śmy kolej­nym kory­ta­rzem, tym razem krót­szym. Przed nami zoba­czy­li­śmy duże drzwi, wsparte dwiema mar­mu­ro­wymi kolum­nami i zwień­czone cesar­skim godłem.

Vonvalt pod­szedł do nich i gwał­tow­nie zastu­kał.

– Nathan. To ja, Kon­rad.

Cze­ka­li­śmy kilka sekund. Ogar­nęło mnie znie­cier­pli­wie­nie, a w gło­wie natych­miast zaczęły mi krą­żyć wszel­kie moż­liwe sce­na­riu­sze.

– Wejdź!

Weszli­śmy do środka. Za drzwiami znaj­do­wała się kom­nata, któ­rej okna wycho­dziły na Sovę. Po prze­ciw­nej stro­nie stało biurko z pole­ro­wa­nego ciem­nego drewna, a za nim, na przy­po­mi­na­ją­cym tron krze­śle, sie­dział Mistrz Zakonu Magi­stratu, Natha­niel Kadlec.

– Na Nemę, Kon­rad – powie­dział Kadlec, wsta­jąc, a na jego pomarsz­czo­nej twa­rzy poja­wił się uśmiech.

Był to zgar­biony sta­rzec, przy­sa­dzi­sty i o moc­nej budo­wie, lecz ugi­na­jący się pod cię­ża­rem wieku, odpo­wie­dzial­no­ści… i zdrady. Miał na sobie czarne szaty pra­wo­znawcy, lecz gro­no­sta­jowe wykoń­cze­nia, pier­ście­nie z rubi­nami na jego gru­bych pal­cach i srebrny meda­lion na szyi – kodeks na tle sto­ją­cego Autuna – wska­zy­wały, że jest wiel­kim lor­dem i Lor­dem Pre­fek­tem.

Nie tego ocze­ki­wa­łam, podob­nie jak pozo­stali. Myśla­łam, że Kadlec będzie prze­stra­szony, ner­wowy, a może nawet prze­ra­żony… a nie, że będzie przed­sta­wiał obraz dobro­dusz­nego zado­wo­le­nia.

Jed­nakże jesz­cze bar­dziej zdu­miało mnie zacho­wa­nie Vonvalta. Odpo­wie­dział Kadle­cowi uśmie­chem i pod­szedł bli­żej, by uści­skać swo­jego Mistrza i daw­nego men­tora.

– Na Nemę – powie­dział Kadlec, szorstko pokle­pu­jąc Vonvalta po ple­cach. – Śmier­dzisz koniem. Na­dal jeź­dzisz na tym wierz­chowcu? Jak go nazwa­łeś? Vin­cento?

– Nie innym – odparł Vonvalt i odwró­cił się, wska­zu­jąc naszą trójkę.

– Dubine Bres­sin­ger, co za nie­spo­dzianka – powie­dział Kadlec. – Jak się masz, synu?

Bres­sin­ger ukło­nił się nieco sztywno.

– Dobrze, Mistrzu. Wystar­cza­jąco dobrze.

– Tego czło­wieka nie znam. Kim pan jest, sir?

– Jestem sir Rado­mir Dra­gić – odpo­wie­dział sze­ryf, rów­nież nieco nie­zręcz­nie. Fru­stru­jące było, że on i Bres­sin­ger nie doga­dy­wali się lepiej. Na wiele spo­so­bów byli do sie­bie tak bar­dzo podobni.

– Sir Rado­mir jest byłym sze­ry­fem Galen’s Vale, a teraz jed­nym z moich pod­wład­nych.

– Ach, oczy­wi­ście – powie­dział Kadlec, oka­zu­jąc pierw­szą oznakę zde­ner­wo­wa­nia. Ta jed­nak szybko minęła. – A ty musisz być Helena – stwier­dził, prze­no­sząc wzrok na mnie.

Poczu­łam, jak odzy­wają się moje nerwy.

– Skąd…?

– Chyba nie sądzi­łaś, że sir Kon­rad przy­jąłby uczen­nicę – i pła­cił jej z kasy Magi­stratu! – bez mojej wie­dzy na ten temat, prawda? – powie­dział z bły­skiem w oku, a jego zacho­wa­nie cał­ko­wi­cie mnie roz­bro­iło. Nie była to trudna kon­fron­ta­cja, jakiej się spo­dzie­wa­łam.

Kadlec zapro­sił nas, byśmy usie­dli, po czym przy­wo­łał słu­żą­cego, by przy­niósł nam coś do picia.

– Cóż, Kon­ra­dzie. Opu­ści­łeś nas na ponad dwa lata. Sły­sza­łem o nie­szczę­ściu, jakie cię spo­tkało na Połu­dnio­wych Zie­miach – powie­dział, zer­ka­jąc na sir Rado­mira. – I sły­sza­łem o mor­der­stwie Resi. To odra­ża­jące dzia­ła­nie i oba­wiam się, że znak naszych cza­sów.

Poza Vonvalta nieco się zmie­niła.

– Odra­ża­jące to wła­ściwe słowo – powie­dział.

Zer­k­nę­łam na niego, by prze­ko­nać się czy spro­stuje, że Sędzia August – tech­nicz­nie rzecz bio­rąc – na­dal żyła, a przy­naj­mniej jej ciało, któ­rym zaj­mo­wano się w hospi­cjum w Galen’s Vale. Jed­nak nie zro­bił tego.

– Resi ostrze­gła mnie, że zakon ma kło­poty. Poli­tyczne kło­poty – uści­ślił Vonvalt. – Sły­sza­łem wiele pogło­sek. – Prze­rwał na chwilę. To było dziwne… pomimo wyraź­nej róż­nicy w wieku i doświad­cze­niu już teraz odno­siło się wra­że­nie, że to Vonvalt jest tu mistrzem. – Wiele z nich mnie zmar­twiło, cho­ciaż jestem pewien, że nie­wiele się za nimi kryje – dodał z cie­płym uśmie­chem.

Kadlec już miał odpo­wie­dzieć, lecz wyko­rzy­stał wino, które wła­śnie przy­nie­siono, by zebrać myśli. Ja rów­nież przy­ję­łam jeden kie­lich, który wypi­łam nieco zbyt szybko.

– Tak, cóż – powie­dział Kadlec. – Życie w sto­licy w ostat­nim roku stało się nieco cier­ni­ste.

– Och?

Sta­rzec ski­nął głową. Cie­kawa byłam, jakie miał moce. Vonvalt powie­dział, że to uta­len­to­wany nekro­manta i że potrafi wła­dać Gło­sem Cesa­rza, jak pozo­stali Sędzio­wie. Czy miał jesz­cze trze­cią moc?

– Sły­sza­łeś zapewne, że Senat i Kościół Nemań­ski są nasta­wieni prze­ciw nam?

– Zapo­mi­nasz, że powie­si­łem mar­gra­biego Westen­holtza – zauwa­żył Vonvalt.

Kadlec zaśmiał się bez humoru.

– Och, wiem – powie­dział i zato­czył krąg ręką. – Całe mia­sto o tym wie. Mly­ana­ro­wie wpa­dli w furię. Zaczęli bar­dzo utrud­niać nam życie. A ten sojusz z Tem­pla­riu­szami tylko jesz­cze bar­dziej ich ośmiela.

– Roz­ma­wia­łem ze zna­jo­mym z Senatu. Nary­so­wał mi bar­dzo… nie­po­ko­jący obraz zakonu. Wydaje się, że jest on mniej bez­stronny niż w chwili, gdy opusz­cza­łem mia­sto.

Kadlec spoj­rzał na Vonvalta. Obaj męż­czyźni krą­żyli wokół tematu, sta­ra­jąc się być grzeczni w taki sam spo­sób, w jaki praw­nicy na sali sądo­wej sta­rali się oka­zy­wać sobie pro­fe­sjo­nalną uprzej­mość.

– Kim był ten sena­tor? – zapy­tał Kadlec, chyba nieco ostrzej niż zamie­rzał.

– To bez zna­cze­nia. Ufam jego osą­dowi.

Zapa­dła kolejna chwila ciszy.

– Ow­szem, mie­li­śmy pro­blem – powie­dział Kadlec. Jego towa­rzy­skie nasta­wie­nie znik­nęło. – To asy­stenci pierwsi je dostrze­gli. Nie­ści­sło­ści w osą­dach. Zbyt wielka pobłaż­li­wość dla Mly­ana­rów lub ich wspól­ni­ków – szcze­gól­nie w Hau­ner­she­imie. Cesarz opo­dat­ko­wał lor­dów, by sfi­nan­so­wać eks­pan­sję Legio­nów na wschód od Kovy, ale wiesz rów­nie dobrze jak ja, że to woj­skowe przed­się­wzię­cie się nie powio­dło. Wielu na pro­win­cji, któ­rzy prze­jęli Pogó­rze, spo­dzie­wało się, że ich majątki i stan posia­da­nia wzro­sną, a nie, że będą musieli oddać ostatni grosz pod dal­sze jarzmo. Sytu­acja ta wywo­łała zanik lojal­no­ści w głębi Impe­rium, a dra­pieżni ludzie zechcieli szybko na tym sko­rzy­stać.

– Czyli co? – zapy­tał Vonvalt. – Zde­cy­do­wali się zamiast tego prze­ka­zać pie­nią­dze sava­rań­skim Tem­pla­riu­szom? To nie do końca tani inte­res.

– Nie, uwa­żaj – zga­nił go Kadlec. – Wielu lor­dów w Impe­rium prze­stało pła­cić podatki. Prze­stali cał­ko­wi­cie. Te pie­nią­dze finan­so­wały Tem­pla­riu­szy zamiast, a nie jak i Legiony. Orga­ni­zują armię na Gra­nicy, musisz o tym wie­dzieć.

– Wiem o tym. Przy­naj­mniej w zary­sie. A Nema­nie anga­żują się dla­tego, że chcą odzy­skać dra­edyj­skie arkana.

Ponow­nie po twa­rzy Kadleca prze­mknął nie­po­kój.

– Mly­ana­ro­wie zdali sobie sprawę, że bycie zuchwa­łym się opła­ciło. Przed inwa­zją Kon­fe­de­ra­cji Kovy cesarz był nie­ty­kalny. Teraz mar­nuje swoje Legiony, a jego wro­go­wie z każ­dym dniem rosną w siłę. Kościół Nemań­ski zoba­czył suk­ces Mly­ana­rów i chce jego kawałka dla sie­bie. Poja­wiła się oka­zja, by Nema­nie okre­ślili swoje poli­tyczne cele: jak sam powie­dzia­łeś, odzy­ska­nie dra­edyj­skich arka­nów.

Vonvalt roz­parł się na fotelu i splótł ręce na brzu­chu.

– Coś takiego by się nie stało bez upo­waż­nie­nia Magi­stratu.

Kadlec wes­tchnął. Wyda­wało się, że nie poj­mo­wał, iż sam znaj­do­wał się w kręgu podej­rzeń.

– Są Sędzio­wie, któ­rzy im poma­gają, tego jestem pewien. Jed­nak musisz pamię­tać, Kon­ra­dzie, że nie jeste­śmy już naj­waż­niej­szymi stró­żami prawa w Impe­rium. Świeccy praw­nicy prze­wyż­szają nas dzie­sięć do jed­nego. A o wiele łatwiej jest prze­ku­pić i kon­tro­lo­wać świec­kich stró­żów prawa i naczel­ni­ków pro­win­cjo­nal­nych sądów niż Sędziego. Impe­rium zbyt szybko roz­sze­rzyło swoje gra­nice. Sze­regi Magi­stratu nie dotrzy­mały mu tempa.

– Kim są Sędzio­wie, któ­rzy im poma­gają?

– Nie znam kon­kret­nych nazwisk. Ale wiesz, że nie jeste­śmy ponad frak­cyj­no­ścią – powie­dział Kadlec. – Cyry­lia­nie byli zawsze śmieszni, jeśli cho­dzi o prawo powszechne.

Vonvalt gar­dził frak­cjami i cho­ciaż lubił uda­wać, że jest ina­czej, wie­dział, że one ist­niały. Cyry­lia­nie byli grupą Sędziów w zako­nie, któ­rzy wie­rzyli, pomimo wszyst­kiego, czego ich nauczono, że Prawo Natu­ralne – idea, że pewne moralne prawdy ist­niały bez względu na etykę i stwo­rzone przez czło­wieka zasady, sta­no­wiąca pod­stawę powszech­nego prawa – samo w sobie wywo­dziło się od woli Nemy. Przy­po­mnia­łam sobie, jak sena­tor Jan­sen mówił nam w Hau­ner­she­imie, że sły­szał o Sędziach, któ­rzy wyco­fy­wali się ze spraw lub sto­so­wali nad­rzęd­ność prawa powszech­nego. Teraz Mistrz Zakonu Magi­stratu sam to potwier­dził. Zakon nisz­czył się od wewnątrz.

– Uwa­żasz, że poma­gali Kościo­łowi Nemań­skiemu?

– Jestem tego pewien. Ucztują w mie­ście z patrio­nami i matrio­nami. Cho­dzą do świą­tyń. Zbie­rają się z Mly­ana­rami. Sły­sza­łem nawet pogło­ski, że poma­gają naszym wro­gom, szko­ląc ich, jak oprzeć się Gło­sowi Cesa­rza i prze­ka­zu­jąc im tajem­nice zakonu.

Zapa­dła długa cisza. To było sedno sprawy. Wła­śnie przed tym ostrze­gała nas Sędzia August. Przed tym ostrze­gał nas także sena­tor Jan­sen. Infor­ma­cja była ta sama, jed­nak sły­sze­li­śmy ją z innej per­spek­tywy. Przy tylu gru­pach inte­re­sów ocena, komu wie­rzyć, sta­wała się coraz trud­niej­sza.

– Pogło­ska, którą ja sły­sza­łem, Mistrzu… – zaczął ostroż­nie Vonvalt – …gło­siła, że to ty jesteś odpo­wie­dzialny za tę dwu­li­co­wość. Oso­bi­ście.

Ku naszemu zasko­cze­niu Kadlec nie wyda­wał się szcze­gól­nie poru­szony tą wia­do­mo­ścią.

– Oczy­wi­ście, że to sły­sza­łeś! Wła­śnie o to cho­dzi naszym wro­gom, żeby wszy­scy w to uwie­rzyli. A roz­prze­strze­nia­nie tej plotki wyszło im wyjąt­kowo dobrze. Z pew­no­ścią wbiła ona klin mię­dzy Magi­strat a cesa­rza… o co dokład­nie cho­dziło. Sta­ra­łem się prze­ciw­dzia­łać fał­szy­wym infor­ma­cjom, ale tra­cimy wła­dzę, Kon­ra­dzie. – Kiw­nął głową w stronę drzwi. – Mamy tam naj­lep­szych i naj­mą­drzej­szych ludzi, któ­rzy pil­nują pokoju i wymie­rzają prawo. Cie­bie samego nie było tu przez ponad dwa lata. A jeste­śmy gło­si­cie­lami prawdy. Anga­żu­jemy się w sto­so­wa­nie inte­lek­tu­al­nego rygoru, rów­no­wagi i spra­wie­dli­wo­ści. Nasi wro­go­wie trium­fal­nie gło­szą kłam­stwa, nawet w naj­święt­szych sytu­acjach. Kła­mią w Sena­cie. Słowa dla nich nic nie zna­czą. I to działa. Pospól­stwo w to wie­rzy. Na Kasi­vara, sam cesarz w to wie­rzy. – Kadlec upił duży łyk wina. – Dzięki Nemie już wró­ci­łeś, Kon­ra­dzie. Zawsze byłeś ulu­bień­cem cesa­rza. Z tobą na miej­scu możemy wszystko wyja­śnić.

Vonvalt uśmiech­nął się, lecz widzia­łam kry­jącą się za tym uśmie­chem nie­szcze­rość.

– To, że ci zbun­to­wani Sędzio­wie sprze­dają arkana dra­edyj­skich mocy, nie jest tylko plotką, Natha­nie. Sły­sza­łeś o patrio­nie Cla­ve­rze.

– Tak – odparł Kadlec szybko i bez emo­cji.

– Był w sta­nie pochwy­cić mnie za pomocą jedy­nie siły swo­jego umy­słu.

– Pochwy­cić cię? Jak?

Uważ­nie przy­glą­da­łam się Mistrzowi Magi­stratu. Wyglą­dał na szcze­rze zasko­czo­nego, ale to nic nie zna­czyło. Emo­cje można prze­ko­nu­jąco uda­wać.

– Dokład­nie tak, jak powie­dzia­łem. Jakby trzy­mał mnie w gar­ści, jed­nak tylko swoim umy­słem. Nie mogłem się poru­szyć ani mówić. Był w sta­nie utrzy­mać tę moc przez krótki czas, ale to, że w ogóle ją posiadł, jest… pro­ble­ma­tyczne.

– Nie mam poję­cia, jak zdo­łał uzy­skać dostęp do tej potęgi – powie­dział Kadlec, odwra­ca­jąc się, by spoj­rzeć za miesz­czące się za nim okno. – Na Nemę – mruk­nął.

– Obaj wiemy, oczy­wi­ście, że Magi­strat skrywa ogromny magiczny zbiór. Spo­rej jego czę­ści nie wyko­rzy­sty­wano od stu­leci; jesz­cze więk­sza ni­gdy nie ujrzy ponow­nie świa­tła dnia. Jeste­śmy straż­ni­kami tych mocy, a ist­nieje tylko jedno źró­dło – Krypty Mistrza w Biblio­tece Prawa.

– Chcesz mnie pouczać, Kon­ra­dzie? – zapy­tał Kadlec nagle ostrym tonem.

– Natha­nie, pró­buję ci poka­zać, na co to wygląda – powie­dział szcze­rze Vonvalt. – Jeśli zaszło jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie, błąd w komu­ni­ka­cji, zro­bię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc ci w odbu­do­wie repu­ta­cji zakonu. Jed­nak jeśli ist­nieje cho­ciaż ziarno prawdy w tym, że jesteś w to zaan­ga­żo­wany…

Kadlec wes­tchnął ze znu­że­niem, jakby wła­śnie wcale mu nie gro­żono.

– Boję się, że nie będę w sta­nie udzie­lić ci odpo­wie­dzi, któ­rych szu­kasz.

Vonvalt ścią­gnął brwi ura­żony.

– Co masz na myśli?

– Oba­wiam się, że zaczy­nam tra­cić kon­trolę nad zako­nem i jego machi­na­cjami. Moce, które są nam prze­ciwne, są nie­ustę­pliwe i zgubne. To wszystko zaczyna się na mnie odbi­jać. Nie chcę umniej­szać zna­cze­nia tych zmian, wręcz prze­ciw­nie. Ale oba­wiam się, że sta­łem się sta­rym głup­cem, nie­świa­do­mym spraw, jakie dzieją się wokół mnie. Ale jeśli to, co mówisz, jest prawdą…

– Jest.

– …to jeste­śmy w więk­szych tara­pa­tach, niż sądzi­li­śmy.

Vonvalt przez chwilę zasta­na­wiał się nad tym, co usły­szał.

– Nic nie zgi­nęło z Krypt Mistrza?

– Niby jak? – rzu­cił Kadlec, po raz pierw­szy zrzu­ca­jąc maskę. – Tylko ja mam do nich dostęp.

Vonvalt wes­tchnął, po czym znów się uśmiech­nął. Naj­wy­raź­niej pro­blem nie miał zostać roz­wią­zany tego wie­czoru.

– Cóż, wkrótce wszystko wyja­śnimy.

– Mam nadzieję – rzekł krótko Kadlec.

III. Wilcza Brama

III

Wil­cza Brama

„Mówi się, że Sova wyko­rzy­sta każ­dego czło­wieka, jakiego tylko może. Jed­nak nie zapo­mi­naj­cie: nie każ­dego da się wyko­rzy­stać”.

Z trak­tatu Chun Par­si­falaSkru­szone Impe­rium

Nie wyszli­śmy wtedy, jak myśla­łam. Zarówno Vonvalt, jak i Kadlec spra­wiali wra­że­nie, jakby dal­sza roz­mowa spra­wiała im ból. Pro­wa­dzili ją tak, jakby z wysił­kiem poko­ny­wali trudny teren, jako że powrót wędrow­nego Sędziego gene­ro­wał wszel­kie rodzaje biu­ro­kra­cji. W grun­cie rze­czy, po omó­wie­niu wszel­kich nie­przy­jem­nych spraw, zamie­ce­niu nie­wy­god­nych prawd pod dywan i otrzy­ma­niu jesz­cze więk­szej ilo­ści wina, Vonvalt i Kadlec zaczęli roz­ma­wiać jak sta­rzy przy­ja­ciele i współ­pra­cow­nicy, poru­sza­jąc sze­reg tema­tów.

Kiedy niebo zaczęło już ciem­nieć, ruszy­li­śmy w stronę sali jadal­nej – wspól­nej dla wszyst­kich człon­ków zakonu, nie tylko Sędziów – w któ­rej kole­dzy i współ­pra­cow­nicy szybko oto­czyli Vonvalta. Sir Rado­mir, Bres­sin­ger i ja usie­dli­śmy po jed­nej stro­nie, gdy przy­nie­siono jedze­nie i jesz­cze wię­cej wina, a roz­mowę wypeł­niły zawo­alo­wane żarty, prze­ko­ma­rza­nia i odnie­sie­nia do spraw, ludzi i skan­dali, które nie miały z nami nic wspól­nego. O Sovie, jak się oka­zało, razem z jej mrocz­nymi intry­gami, można było na jedną noc zapo­mnieć.

– Idziemy – powie­dział Bres­sin­ger, stu­ka­jąc mnie szorstko w ramię, gdy pró­bo­wa­łam nadą­żyć za coraz gło­śniej­szą, pijacką roz­mową, do któ­rej Sędzio­wie, pra­wo­znawcy, naczel­nicy, oskar­ży­ciele, asy­stenci i sekre­ta­rze na zmianę sta­rali się wtrą­cić, despe­racko pra­gnąc zna­leźć się w tym wewnętrz­nym kręgu. Była to naj­więk­sza wrzawa, na jaką natknę­łam się w życiu, i to w jed­nej z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych insty­tu­cji w kraju.

Odwró­ci­łam się do Dubine’a.

– Chodź – powie­dział, wska­zu­jąc głową drzwi.

Spoj­rza­łam na niego pyta­jąco. Nie było sensu pró­bo­wać prze­krzy­czeć panu­jący hałas.

– Po pro­stu chodź – rzu­cił Bres­sin­ger z lekką iry­ta­cją, po czym on, sir Rado­mir i ja wyszli­śmy.

Nasze miej­sca przy stole szybko zostały zajęte.

***

– To kie­dyś będziesz ty: zaczer­wie­niona od kosz­tow­nego wina i gada­jąca w wyso­kim saxań­skim – powie­dział Bres­sin­ger, pro­wa­dząc sir Rado­mira i mnie z powro­tem przez Wielką Lożę i dalej, na ulicę.

Wie­czór był cie­pły i pomimo ciem­no­ści i póź­nej godziny po mie­ście na­dal krą­żyło wielu ludzi.

Nie mia­łam poję­cia, co sądzić o tym doświad­cze­niu, ale nie mogłam zaprze­czyć, że ogar­nęła mnie pew­nego rodzaju ochota, by być czę­ścią tego klubu. Było coś – dosłow­nie – upa­ja­ją­cego w obser­wo­wa­niu grupy uczo­nych ludzi z tą samą wie­dzą i doświad­cze­niami, anga­żu­ją­cych się w tak krzy­kliwą zabawę. Jed­nak ani Bres­sin­ger, ani sir Rado­mir ni­gdy nie będą czę­ścią tego wewnętrz­nego kręgu, a ich nieco wzgar­dliwe podej­ście zaczęło mi się udzie­lać. Nagle poczu­łam chęć, by zaim­po­no­wać im moimi tol­skimi, przy­ziem­nymi kom­pe­ten­cjami.

– Dokąd idziemy? – zapy­ta­łam.

Bres­sin­ger wska­zał mia­sto.

– Nie­da­leko jest szynk pod nazwą Wil­cza Brama. Sir Kon­rad będzie zajęty przez więk­szą część nocy; rów­nie dobrze możemy się zaba­wić, nim zosta­niemy obcią­żeni spra­wami pań­stwo­wymi. Nie będzie za nami tęsk­nił – dodał, widząc mój wyraz twa­rzy.

– Dla mnie brzmi nie­źle – mruk­nął sir Rado­mir i wyczu­łam, że mówił szcze­rze.

Bres­sin­ger popro­wa­dził nas labi­ryn­tem ulic. Nie­mal każde mia­sto i wio­ska, w któ­rych do tej pory byłam, zamie­rało wraz z zapad­nię­ciem zmroku. Miesz­kańcy szybko jedli kola­cję przy ogniu i po pro­stu szli spać. Zamoż­niej­sze klasy miej­skie mogły wypeł­niać domy świa­tłem świec i cie­szyć się dłu­gim posił­kiem, lek­turą lub jakimś innym zaję­ciem, lecz wraz z dzwo­nem wybi­ja­ją­cym pół­noc rów­nież u nich robiło się cicho jak w gro­bie.

Tutaj, w Sovie, nie­wiele odróż­niało dzień od nocy. Wszę­dzie coś się działo, wszę­dzie byli ludzie. Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam tylu barów. Ulice były ich pełne. Popu­la­cja Sovy, powięk­szona o wędrow­ców, była gigan­tyczna, a tak ogromna liczba ludzi wyma­gała jedze­nia, picia, stajni dla koni i zakwa­te­ro­wa­nia. I cho­ciaż wszyst­kie kan­ce­la­rie, cechy, punkty wymiany towa­rów, domy kupiec­kie, odlew­nie, gar­bar­nie i apteki zamy­kano na koniec dnia, zaczy­nał się nocny cykl cze­goś, co wyglą­dało na nie­usta­jącą zabawę. Miesz­kańcy Sovy, miej­scowi czy nie, wyda­wali się uwię­zieni na karu­zeli aro­gan­cji, picia, tań­cze­nia i kopu­lo­wa­nia w nocy oraz pracy za dnia.

To było fascy­nu­jące. Szli­śmy po bruku w tą cie­płą noc, wdy­cha­jąc aro­mat egzo­tycz­nych potraw i napit­ków, słu­cha­jąc roz­mów w naj­róż­niej­szych języ­kach, obser­wu­jąc Sovan cie­szą­cych się grami i tań­czą­cych na uli­cach… to było znie­wa­la­jące. Pomimo moich wcze­śniej­szych obaw – i bez wąt­pie­nia dzięki winu krą­żą­cemu mi w żyłach – poczu­łam, że mia­sto mnie ocza­ro­wało. Wyda­wało się, że nie było końca przy­jem­no­ściom i doświad­cze­niom, które tylko na nas cze­kały.

Dotar­li­śmy do Wil­czej Bramy, żar­to­bli­wie nazwa­nej gospody. Nad wej­ściem do niej wid­niała drew­niana atrapa ory­gi­nal­nej budowli. Przy­by­tek wycho­dził na główny plac, na któ­rym zoba­czy­łam, jak jasno­skóry Hau­ner i ciem­no­skóry z Połu­dnio­wych Rów­nin udają walkę przed tłu­mem zachwy­co­nych obser­wa­to­rów. W powie­trzu roz­brzmiał dźwięk brzę­czą­cych w dło­niach i sakiew­kach monet, które upa­dły rów­nież na bruk. Usły­sza­łam krzyki i ude­rza­jące o sie­bie szkla­nice, po czym wznie­siony z sar­ka­zmem wiwat.

Bres­sin­ger popro­wa­dził nas do szynku. Zaraz po wej­ściu ude­rzył mnie hałas oraz zapach ludzi i zwie­trza­łego piwa. Stło­czone ciała ogrze­wały powie­trze lepiej niż jaki­kol­wiek ogień, cho­ciaż w pale­ni­sku pło­nęło ogromne polano, a salę wypeł­niały setki świec. Wnę­trze wyda­wało się jed­no­cze­śnie prze­stronne i cia­sne, pełne wiją­cych się kory­ta­rzy, się­ga­ją­cych trzy pię­tra w górę.

Prze­pchnę­li­śmy się przez tłum. Bres­sin­ger popro­wa­dził nas na sam koniec sali, po czym scho­dami w dół, i zajął lożę w chwili, gdy poprzedni klienci ją zwol­nili. Całą trójką wci­snę­li­śmy się za sto­lik, a po kilku minu­tach każ­demu z nas podano duży cynowo-mie­dziany kufel piwa i małą czarkę moc­niej­szego alko­holu.

– Tak – powie­dział Bres­sin­ger. Pod­niósł swoją czarkę, na co sir Rado­mir i ja zro­bi­li­śmy to samo. – Za Sovę i Dwu­gło­wego Wilka, który pożre was w cało­ści i wysra wasze kości. Yura!

Wypił alko­hol, lecz sir Rado­mir i ja się zawa­ha­li­śmy.

– Co to, do kurwy, zna­czy? – zapy­tał sir Rado­mir. – Yura?

– A jak myślisz? – rzu­cił Bres­sin­ger. – To zna­czy: pij!

Prze­łknę­łam napój, pewien rodzaj wina, który kupcy zaczęli pędzić, by prze­wo­zić go wię­cej za niż­szą cenę. Ni­gdy wcze­śniej go nie piłam i nie byłam przy­go­to­wana na jego nie­przy­jemny smak, który zaczął palić mi gar­dło. Łzy napły­nęły mi do oczu i natych­miast zaczę­łam kasz­leć, ku ogrom­nej ucie­sze sir Rado­mira i Bres­sin­gera, któ­rzy wybu­chli śmie­chem.

– Na krew Nemy – wykrztu­si­łam, odsta­wia­jąc czarkę. Po dwóch dodat­ko­wych kie­li­chach wina, które wypi­łam wcze­śniej w Wiel­kiej Loży, poczu­łam, jak szybko się upi­jam.

– No, Heleno. Opo­wiedz nam o swo­ich wra­że­niach, jeśli cho­dzi o mia­sto. Mówi się, że nikt nie zapo­mina pierw­szego przy­jazdu do Sovy – powie­dział Bres­sin­ger. Jego gro­zo­dań­ski akcent, już i tak wyraźny, dzięki alko­ho­lowi sta­wał się jesz­cze sil­niej­szy.

Wzru­szy­łam ramio­nami. Kiedy się ode­zwa­łam, już zaczy­na­łam mówić nie­wy­raź­nie.

– Ni­gdy w życiu cze­goś takiego nie widzia­łam. Mia­sto… jest przy­tła­cza­jące. Wszę­dzie są ludzie, o każ­dej porze dnia. I wszystko jest takie duże, takie wyso­kie.

– To dzięki magii – powie­dział Bres­sin­ger. Ku mojemu zdu­mie­niu wypił cały kufel piwa i od razu zawo­łał o kolejny.

– Moment – powie­dział sir Rado­mir do kel­nera i wychy­lił swój kufel. – Niech będą dwa.

Wypi­łam kilka łyków wła­snego ale w nie­roz­waż­nej pró­bie dorów­na­nia im.

– Nie rozu­miem tego, cho­ciaż pamię­tam, jak sir Kon­rad o tym wcze­śniej mówił. Jak magia może ist­nieć w budyn­kach?

– To runy, które wyryto w fun­da­men­tach – odparł Bres­sin­ger. – Budynki są za duże. Zawa­li­łyby się pod wła­snym cię­ża­rem. Runy temu zapo­bie­gają. Nie wiem jak. Ale czy to ma zna­cze­nie? Już się tego nie sto­suje… to zna­czy magii. To dawna prak­tyka. Dobra prak­tyka – dodał z kon­spi­ra­cyj­nym mru­gnię­ciem.

– Nie podoba mi się to – powie­dzia­łam, myśląc o Cla­ve­rze. Mia­łam wra­że­nie, że świat byłby lep­szym miej­scem, gdyby magia po pro­stu cał­ko­wi­cie znik­nęła. Ryzyko, że mogłaby wpaść w nie­wła­ściwe ręce, prze­wyż­szało wszel­kie korzy­ści, jakie mogła przy­nieść.

– Tak, mi też – zgo­dził się sir Rado­mir. – To nie­na­tu­ralne. Nikt nie powi­nien wła­dać tymi sta­rymi pogań­skimi bzdu­rami.

– Nawet Sędzio­wie? – zapy­tał Bres­sin­ger.

– Nikt – powie­dział sta­now­czo sir Rado­mir.

– Sły­sza­łem, jak mówią, że magia z run prze­nik­nęła do ziemi. Wła­śnie ona daje Sovie tą atmos­ferę. Cho­dzisz po uli­cach i masz wra­że­nie, że całe mia­sto na cie­bie napiera. To spra­wia, że czu­jesz się nic nie­zna­czący – powie­dział Bres­sin­ger. – Naj­wy­raź­niej daw­nym cesa­rzom to się podo­bało.

Trzy nowe kufle poja­wiły się ze stuk­nię­ciem na naszym stole. Obaj męż­czyźni natych­miast zaczęli pić.

– W każ­dym razie, Heleno – pod­jął dalej Bres­sin­ger, prze­cią­ga­jąc ręką po bro­dzie. – Nie odpo­wie­dzia­łaś na moje pyta­nie.

– Jakie pyta­nie?

– O dołą­cze­nie do zakonu. Picie dosko­na­łego wina zamiast tych szczo­chów. Gra­nie w gry słowne w wyso­kim saxań­skim. Bycie fry­mu­śnym gościem… – zdu­sił bek­nię­cie – …a raczej babką, powi­nie­nem powie­dzieć.

– Takich pełno dookoła – mruk­nął sir Rado­mir.

– Teraz jesteś w Sovie – odparł Dubine łagod­nie. – To mia­sto wię­cej niż z chę­cią wyko­rzy­stuje kobiety, tak samo jak męż­czyzn. Sova wyko­rzy­stuje wszyst­kich. Nie ma zna­cze­nia, jak wyglą­dasz ani co myślisz.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Tylko to, że Sova znaj­dzie dla cie­bie miej­sce, pomimo two­ich… ogra­ni­czo­nych darów umy­sło­wych.

Sir Rado­mir nic przez chwilę nie mówił. Nagle rzu­cił pusty kufel na lewą stronę Bres­sin­gera.

– Łap – powie­dział ponuro, patrząc, jak kufel odbił się od ławy i upadł na pod­łogę.

Bres­sin­ger spoj­rzał w dół, na kikut swo­jej lewej ręki, potem na kufel i w końcu na sir Rado­mira.

– To było… – zaczę­łam z gnie­wem, lecz ku mojemu zdu­mie­niu męż­czyźni wybuch­nęli śmie­chem. Spoj­rza­łam na nich zszo­ko­wana, gdy obaj tak się śmiali, aż do łez. Bres­sin­ger wycią­gnął rękę nad sto­łem i pokle­pał sze­ryfa po ramie­niu, a sir Rado­mir w odpo­wie­dzi chwy­cił go za ramię.

– Na cycki Nemy – mruk­nę­łam z ustami przy swoim kuflu. Nie do końca lubi­łam ten wisiel­czy humor rodem z Wojny Impe­rial­nej, a szkoda, bo cze­kało mnie go jesz­cze dużo.

– No dalej, Heleno. Zwle­ka­łaś już wystar­cza­jąco długo. Przyj­miesz patro­nat sir Kon­rada? Zaczniesz szko­le­nie na Sędziego? – naci­skał Bres­sin­ger.

Alko­hol musiał go ośmie­lić, bo cho­ciaż Dubine i ja roz­ma­wia­li­śmy szcze­rze na wiele tema­tów, ten nie był jed­nym z nich.

Wzru­szy­łam ramio­nami. Sama też czu­łam się lekko pijana. Nie­roz­waż­nie dopi­łam swoje ale, po czym się­gnę­łam po ostatni, prze­zna­czony dla mnie kufel.

– Nie wiem – odpar­łam. – To kuszące…

– Wola­ła­byś być jego żoną niż pro­te­go­waną – prze­rwał mi Bres­sin­ger z kpią­cym uśmie­chem.

Poczu­łam się tak, jakby ktoś dał mi w twarz.

– Wystar­czy – rzu­ci­łam zde­cy­do­wa­nie.

Obok mnie sir Rado­mir zaśmie­wał się jak pod­ro­stek.

Bres­sin­ger mru­gnął do mnie i ukrył uśmiech za kuflem. W tym uśmie­chu krył się jed­nak jakiś fałsz… nie­pew­ność. Nie po raz pierw­szy mówił coś takiego. Mia­łam wra­że­nie, że pró­buje wycią­gnąć ode mnie zaprze­cze­nie, cho­ciaż – o iro­nio – im czę­ściej o tym wspo­mi­nał, tym wię­cej o tym myśla­łam. Oso­bi­ście sądzi­łam, że bał się, że zabiorę mu sir Kon­rada.

Zgrzyt­nę­łam zębami.

– Mój zwią­zek z… – zaczę­łam, ale ponow­nie mi prze­rwano.

Tym razem był to postawny męż­czy­zna, który chwiej­nie zbli­żył się do naszego sto­lika i teraz sta­nął przy samej jego kra­wę­dzi.

– Skąd jesteś, przy­ja­cielu? – zapy­tał nie­zna­jomy, wska­zu­jąc Bres­sin­gera.

Był bru­ta­lem, łysym i bro­da­tym, i na wpół pija­nym, sądząc po tym, jak się lekko chwiał. Wyglą­dał, jakby pocho­dził z połu­dnio­wych pro­win­cji Impe­rium, może nawet z samej Gro­zody.

Dubine uśmiech­nął się zadzior­nie i odsta­wił kufel.

– Z Gro­zody, kmo­trze – powie­dział, doda­jąc jako ostat­nie słowo kolo­kwia­lizm w niskim saxań­skim, który przy jego akcen­cie zabrzmiał dzi­wacz­nie.

– To widać – odparł męż­czy­zna.

– Co masz przez to na myśli? – zapy­tał ze zło­ścią sir Rado­mir, lecz Bres­sin­ger uspo­koił go gestem.

Męż­czy­zna wska­zał kikut Bres­sin­gera.

– Stra­ci­łeś ją w Woj­nie Impe­rial­nej?

– Nie – odpo­wie­dział Bres­sin­ger, nie tra­cąc humoru.

– Czego chcesz? – zapy­tał nie­zna­jo­mego sir Rado­mir. – To pry­watna roz­mowa.

– Nie mamy tu wielu Gro­zo­dan – cią­gnął męż­czy­zna. Miał szkli­ste oczy i odno­si­łam wra­że­nie, że jego śmier­dzący oddech dociera do mnie przez cały stół.

Spoj­rza­łam mu pro­sto w oczy, zuchwała po alko­holu.

– Pro­szę, możesz odejść? – rzu­ci­łam z iry­ta­cją.

Bres­sin­ger i sir Rado­mir wybuch­nęli śmie­chem. Męż­czy­zna nie.

– Byłeś w Lesie Kyata­kan? – spy­tał Bres­sin­gera pro­sto z mostu.

Ścią­gnę­łam brwi, zdez­o­rien­to­wana.

– O czym ty mówisz?

– Zamknij się, mały gry­zo­niu – rzu­cił nie­zna­jomy.

Sir Rado­mir chciał wstać, jed­nak Bres­sin­ger wycią­gnął rękę.

– Nie, nie byłem – powie­dział. – Spóź­ni­łem się o rok. – Wska­zał bar. – Chodź, pozwól, że posta­wię ci coś do picia.

– Poznaję cię – naci­skał męż­czy­zna i poru­szył się nie­zgrab­nie. – Zabi­łeś mojego towa­rzy­sza. Pode­rżną­łeś mu gar­dło.

Bres­sin­ger spoj­rzał za jego plecy.

– Jesteś tutaj z kimś, kolego?

– Przy­znaj się! – krzyk­nął nagle nie­zna­jomy.

Prze­stra­szy­łam się, ale Bres­sin­ger i sir Rado­mir pozo­stali nie­po­ru­szeni.

– Chło­pie, spier­da­laj – powie­dział sir Rado­mir, wska­zu­jąc głową drzwi. – Nie przy­szli­śmy tutaj oma­wiać z tobą zamierz­chłej prze­szło­ści.

Męż­czy­zna ster­czał przy sto­liku przez bole­śnie długą minutę, po czym w końcu odszedł. Wszy­scy troje odwró­ci­li­śmy się do sie­bie.

– O co tu, do Kasi­vara, cho­dziło? – zapy­ta­łam.

Bres­sin­ger w kiep­skim nastroju pokrę­cił głową.

– To wete­ran. Praw­do­po­dob­nie postra­dał rozum.

– A czym jest Las Kyata­kan? Miała tam miej­sce bitwa?

– Tak. Po jego wyglą­dzie domy­ślam się, że jest Venem. Nie myśl o nim wię­cej, Heleno, to tylko biedny facet z prze­ni­co­wa­nym umy­słem.

Jesz­cze tro­chę posie­dzie­li­śmy przy stole, ale to spo­tka­nie zepsuło wszyst­kim nastrój.

– Ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem tu tego typu kło­po­tów – powie­dział Bres­sin­ger po chwili. – Można się ich spo­dzie­wać na pro­win­cji, ale nie w Sovie.

Mimo­wol­nie przy­po­mnia­łam sobie pierw­sze spo­tka­nie z sir Rado­mi­rem i lek­ce­wa­żący spo­sób, w jaki mówił o Bres­sin­ge­rze i mnie. Pod­czas Wojny Impe­rial­nej wal­czył z moimi roda­kami i to grun­to­wało jego opi­nię o Tols­burgu i jego miesz­kań­cach. Teraz byli­śmy bli­skimi przy­ja­ciółmi, ale czy innych Toli trak­to­wałby z podob­nym sza­cun­kiem? Sama myśl o tym spra­wia, że się jeżę.

– Wła­śnie tak się dzieje, kiedy klasy poli­tyczne zaczy­nają wsa­dzać gów­niany kij w mro­wi­sko – mruk­nął sir Rado­mir. – W nosie mam sovań­ską poli­tykę, ale gdy ci tak zwani „Patry­cju­sze Mly­anar” rzy­gają tru­ją­cymi odpa­dami w ramach dys­ku­sji, nie można być zasko­czo­nym, że prze­ciętni ludzie robią to samo. Będą brali przy­kład z wyżej posta­wio­nych.

Bres­sin­ger mruk­nął coś pod nosem i dopił resztkę piwa. Sir Rado­mir zro­bił to samo, ja rów­nież.

– Chodź­cie – powie­dział Dubine. – Zaczerp­nijmy nieco powie­trza.

***

Wyszli­śmy na zewnątrz. Ponow­nie podą­ży­li­śmy za Bres­sin­ge­rem, który po krót­kim cza­sie zapro­wa­dził nas nad brzeg Sau­ber. Była to jedna z odnóg rzeki, rów­nie głę­boka i sze­roka, jak pozo­stałe, na któ­rej na­dal pano­wał spory ruch stat­ków, cho­ciaż miej­sce, w któ­rym sta­li­śmy, było pogrą­żone w mroku i opu­sto­szałe.

– Jak dużo czasu w sumie tutaj spę­dzi­łeś? – zapy­tał Bres­sin­gera sir Rado­mir.

Dubine wzru­szył ramio­nami.

– Jakieś kilka lat – odpo­wie­dział. – Nie sądzę, żebym kie­dy­kol­wiek przy­wykł do tego miej­sca.

– To naprawdę coś, bez dwóch zdań – mruk­nął sir Rado­mir.

Dotarło do mnie, że obaj sikają, sko­rzy­sta­łam więc z oka­zji i rów­nież sobie ulży­łam.

– Nie wiem, z jakiej przy­je­cha­li­ście dziury, ale tutaj, w Sovie, mamy publiczne wychodki – usły­sza­łam za ple­cami czyjś głos.

Chcąc w pośpie­chu nacią­gnąć ubra­nie, pośli­zgnę­łam się na bło­cie, a w końcu, gra­mo­ląc się i prze­kli­na­jąc, zdo­ła­łam się pod­nieść.

Z cie­nia wyło­nił się straż­nik miej­ski – kobieta w lek­kiej zbroi i z włócz­nią w ręku. Przyj­rzała się naszej trójce, cokol­wiek pija­nej, a jej twarz wykrzy­wiła pogarda.

– Mam nadzieję, że macie przy sobie pie­nią­dze. Za sika­nie w miej­scach publicz­nych nakła­dana jest kara grzywny.

– To moja wina – powie­dział Bres­sin­ger, roz­kła­da­jąc sze­roko rękę. Na jego twa­rzy poja­wił się sze­roki, głup­ko­waty, ale nie­zwy­kle nie­szczery uśmiech, a jego gro­zo­dań­ski akcent był w zasa­dzie nie­zro­zu­miały.

Straż­niczka prze­chy­liła głowę.

– Co niby jest pań­ską winą? – zapy­tała.

Bres­sin­ger nagle rzu­cił się do ucieczki. Popę­dził tuż obok kobiety i dalej, na ulicę.

– Dawaj­cie! – zawo­łał bez­tro­sko.

– Ożeż, kurwa mać… – zaklął sir Rado­mir.

Pogna­łam za Bres­sin­ge­rem, pijana, czu­jąc zawroty głowy i nud­no­ści, a jed­no­cze­śnie śmie­jąc się tak mocno, że led­wie byłam w sta­nie oddy­chać. Nie sądzę, by straż­niczka w ogóle zamie­rzała nas gonić, ale po spo­so­bie naszej ucieczki można by pomy­śleć, że gonił nas cesar­ski Legion.

Pobie­gli­śmy przez tłum ludzi, za ple­cami sły­sząc krzyki i gwizdy. Bres­sin­ger wpa­ko­wał nas w kło­poty. Ucie­ka­li­śmy dalej, w dół bru­ko­wa­nych alei, nie­mal skrę­ca­jąc sobie kostki; pędem prze­bie­gli­śmy wzdłuż sze­ro­kich, wyło­żo­nych pły­tami bul­wa­rów, które mie­ściły się mię­dzy pań­stwo­wymi budyn­kami; prze­py­cha­li­śmy się przez tłum szlach­ci­ców i zwy­czaj­nych ludzi. Mia­łam wra­że­nie, że bie­gli­śmy przez kilka godzin, choć w rze­czy­wi­sto­ści trwało to naj­wy­żej kilka minut.

W końcu zatrzy­ma­li­śmy się kilka uli­czek od sovań­skiej Areny. Tutaj zmie­rza­jący na wie­czorne roz­grywki tłum był ogromny i nawet gdyby kto­kol­wiek nas gonił, nie miał już żad­nych szans, by nas zła­pać.

Sir Rado­mir dopę­dził nas, spo­cony, czer­wony na twa­rzy i wykoń­czony. Pochy­lił się i splu­nął na zie­mię.

– Jestem sze­ry­fem – wykrztu­sił. – Nikt nie może widzieć, jak robię coś takiego.

Bres­sin­ger tylko się roze­śmiał i klep­nął go w ramię.

W tej chwili ja rów­nież się pochy­li­łam i zwy­mio­to­wa­łam cały alko­hol, jaki tego wie­czoru wypi­łam. Od strony prze­cho­dzą­cych nie­da­leko klien­tów dobie­gła nas mie­sza­nina jęków, śmie­chu i wiwa­tów.

– Tak jest, mała, pod­nie­śmy je – powie­dział Bres­sin­ger z nie­ty­pową dla sie­bie czu­ło­ścią, chwy­ta­jąc moje włosy i odsu­wa­jąc mi je od twa­rzy.

Na­dal były dłu­gie tylko po jed­nej stro­nie, po tym, jak pan Maqu­erink, medyk w Galen’s Vale, ogo­lił resztę, by opa­trzyć ranę, którą odnio­słam. Teraz włosy już odra­stały, powoli, ale zde­cy­do­wa­nie.

Wypro­sto­wa­łam się, czu­jąc napły­wa­jącą z zaże­no­wa­nia falę gorąca.

– Chyba muszę iść spać – powie­dzia­łam. Było już po pół­nocy i wiro­wało mi w gło­wie.

– Mam lep­szy pomysł – odparł Bres­sin­ger, roz­glą­da­jąc się wokół.

Dopiero wtedy dostrze­głam, że przy­wiódł nas do jed­nej z obskur­nych dziel­nic Sovy. Kobiety i męż­czyźni, w róż­nym stop­niu roz­ne­gli­żo­wani, stali w drzwiach w zachę­ca­ją­cych pozach, a nad wej­ściem do każ­dego przy­bytku wisiał szyld ze spro­śnym zna­kiem, z któ­rych każdy był bar­dziej dosadny od poprzed­niego.

– Niby co, według cie­bie, mam robić w bur­delu? – zapy­ta­łam ze zmę­cze­niem.

– Heleno, jesteś teraz w Sovie… na dobre czy złe. Mają tu też bur­dele dla kobiet.

Bres­sin­ger wska­zał jeden z przy­byt­ków. Nad wej­ściem do niego wid­niał ogromny fal­lus. Nie­sa­mo­wi­cie umię­śniony męż­czy­zna, wysma­ro­wany oliwką i mający na sobie jedy­nie prze­pa­skę bio­drową, uśmiech­nął się do mnie.

– Na Nemę, Dubine! – powie­dzia­łam, cho­ciaż byłam zbyt zmę­czona i pijana, by czuć obu­rze­nie. – Naprawdę myśla­łeś, że chcia­ła­bym tu dojść?

– O to wła­śnie cho­dzi, żeby tutaj dojść – odpo­wie­dział Bres­sin­ger i sły­sząc to, nawet ja musia­łam się roze­śmiać.

– Nie chcę się bar­ło­żyć, chcę iść spać – powie­dzia­łam.

– Twoja wola – odpo­wie­dział Bres­sin­ger posęp­nie.

– Zostań. Ja ją odpro­wa­dzę – powie­dział sir Rado­mir. – Mój żołą­dek tego dzi­siaj nie znie­sie.

Dubine wes­tchnął z roz­draż­nie­niem.

– Co się z wami stało? Posma­kuj­cie roz­ko­szy, jakie ofe­ruje Sova! Czerp­cie z życia wszel­kie moż­liwe przy­jem­no­ści! Sły­sze­li­ście naszego mistrza: cze­kają nas trudne sprawy! Czas, żeby­śmy tro­chę pouży­wali!

Mówił gło­śno i z wielką pew­no­ścią sie­bie, cho­ciaż pod jego fasadą nie­sfor­no­ści kryła się despe­ra­cja.

– Innym razem, Dubine – powie­dział sir Rado­mir.

Bres­sin­ger spra­wiał wra­że­nie, jakby chciał powie­dzieć coś jesz­cze, i zoba­czy­łam gry­mas zło­ści, który prze­mknął mu po twa­rzy, lecz po chwili tylko wzru­szył ramio­nami, odwró­cił się i ruszył w stronę naj­bliż­szego bur­delu.

– Chodź – powie­dział sir Rado­mir, patrząc na naszego odcho­dzą­cego towa­rzy­sza. – Nie wiem, co sir Kon­rad dla nas na jutro zapla­no­wał, ale nawet bez kaca będzie to par­szywe.

IV. Cesarz

IV

Cesarz

„Wyda­waj roz­trop­nie. Rządź spra­wie­dli­wie. Karz łaska­wie”.

Z Vuko­vi­czań­skich Głów­nych Cnót Rzą­dze­nia

Kolej­nego dnia wszy­scy zebra­li­śmy się w Wiel­kiej Loży.

Wraz z sir Rado­mi­rem zna­leź­li­śmy tani motel, w któ­rym zasnę­li­śmy. Obu­dzi­łam się z ogrom­nym bólem głowy i sma­kiem wymio­cin w ustach. Po szyb­kim śnia­da­niu – suchym chle­bie i dużej ilo­ści roz­wod­nio­nego piwa – ruszy­li­śmy cie­płymi uli­cami w stronę Wiel­kiej Loży, zatrzy­mu­jąc się jedy­nie po mię­tową pastę z solą, bym mogła odświe­żyć oddech. Na­dal krę­ciło mi się w gło­wie i czu­łam nud­no­ści, lecz sir Rado­mir, ten żul, wyglą­dał, jakby nic mu nie było.

Nie od razu wpusz­czono nas do Wiel­kiej Loży i musie­li­śmy cze­kać, aż kolejni słu­żący potwier­dzą, kim jeste­śmy. Potem zapro­wa­dzono nas do kom­naty Vonvalta – zaska­ku­jąco małego, lecz dobrze wypo­sa­żo­nego gabi­netu na wyż­szym pię­trze Loży.

– Dzień dobry – powie­dział, gdy weszli­śmy.

Bres­sin­ger już tam był, umyty i prze­brany, cho­ciaż jego oczy były prze­krwione. Sam Vonvalt wyglą­dał ponie­kąd mizer­nie, jed­nak nie tylko z powodu kaca, który go nie­wąt­pli­wie męczył. Wyglą­dało na to, że ponow­nie miał atak cho­roby.

– Oboje wyką­pie­cie się i zmie­ni­cie odzie­nie, zanim pój­dziemy na spo­tka­nie z cesa­rzem. Śmier­dzi­cie jak pod­łoga w tawer­nie. – Spoj­rzał na mnie. – I, Heleno… masz całą suk­nię w bło­cie.