Tumbo z Przylądka Dobrej Nadziei - Alina Centkiewicz; Czesław Centkiewicz - ebook

Tumbo z Przylądka Dobrej Nadziei ebook

Alina Centkiewicz, Czesław Centkiewicz

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Powieść podróżniczo-przygodowa, przeznaczona dla dzieci (głównie chłopców) w wieku gimnazjalnym. Jest to historia murzyńskiego chłopca, który uciekając przed niesprawiedliwością lokalnego wymiaru sprawiedliwości przypadkowo trafia na płynący na Antarktydę okręt. Tumbo przeżywa liczne przygody i niebezpieczeństwa zyskując pod koniec podróży szacunek i uznanie polarników. Książka zawiera bardzo bogaty materiał poznawczy, a także posiada niezwykłe walory wychowawcze.

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna Galeria Książki w Oświęcimiu
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2)
Biblioteka Publiczna w Śremie (3)
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (3)
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach (3)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu 
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna w Zakopanem (2)


 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ALINA I CZESŁAWCENTKIEWICZOWIE

TUMBO Z PRZYLĄDKA DOBREJ NADZIEI

Ilustrował

J. M. SZANCER

NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1985

CZĘŚĆ PIERWSZA: FATALNA POMYŁKA

1. NIE PYTAJ TYLKO, SKĄD SIĘ WZIĄŁ

Wysoka postać o szerokich barach kołysała się w takt rytmicznych wahań pokładu. Dziób statku to wznosił się, to znów lekko spływał w bruzdę długiej oceanicznej fali. Noc była czarna jak smoła. Pogrążony w ciemnościach mężczyzna z widoczną przyjemnością wystawiał twarz na chłodny podmuch wiatru biegnący od morza. Widać było, że monotonne dudnienie silników i szum śruby pracowicie, bez wytchnienia młócącej wodę sprawiały mu ulgę. Mocno wsparty nogami w deski, od czasu do czasu pykał z krótkiej fajeczki, przenosząc wzrok z czerni oceanu na niebo rozjarzone gwiazdami, wśród których niewyraźnie rysował się mglisty kontur Krzyża Południa. Raptem drgnął. Jakiś obcy, ledwie dosłyszalny dźwięk zmącił jednostajny plusk. Rozżarzony mocniejszym oddechem ogieniek fajki oświetlił na moment gęsty rudy zarost i krótką bródkę przystrzyżoną w szpic.

„Szczury, tego jeszcze brakowało, żebyśmy z Afryki zabrali to paskudztwo! Nie, to nie ich ohydny pisk. Człowiek za burtą?” Mężczyzna jednym skokiem dopadł relingu, starając się przebić wzrokiem otaczającą czerń. Nadaremnie. Nic nie zdołał zobaczyć, nic usłyszeć. Od morza bił znów miarowy, głęboki, niczym nie zmącony spokój.

— Przesłyszałem się — mruknął z ulgą. — Mózg wyciekł mi chyba spod czaszki w tym piekielnym żarze Cape. Czterdzieści osiem godzin bieganiny, nie dla mnie już to afrykańskie piekło. Przydałoby się chyba trochę przespać?

Zsunął czapkę na tył głowy, przetarł czoło wielką kraciastą chustką, jakby i teraz jeszcze na wspomnienie upału Przylądka Dobrej Nadziei zrobiło mu się gorąco, ziewnął potężnie, aż zatrzeszczały szczęki, i ciężkim krokiem człowieka, który zasłużył na wypoczynek, ruszył naprzód.

Coś pisnęło pod jego stopą. Tym razem to nie było złudzenie. Pokrowiec na windzie kotwicznej, tuż koło nóg, drgnął gwałtownie, zafalował i wydął się jak balon.

Spod krawędzi brezentu zajaśniały nagle dwie plamy, jakby rozbłysły białka oczu, nieruchome, błyszczące, ogromne. Zęby mężczyzny zacisnęły się do bólu na ustniku fajki. Czuł, że pod czapką jeżą mu się włosy. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Chciał się cofnąć, ale nogi miał jak z ołowiu. Błyszczące oczy pełzły w górę, wznosiły się wolno, sięgały już kolan, pięły się wciąż wyżej. Zmiażdżony zębami ustnik fajki rozprysł się, a cybuch upadł na deski, zasypując pokład setkami rozjarzonych iskierek. W ciszę wdarł się przeraźliwy krzyk bólu. Białe plamy znikły, jakby je wchłonęła ciemność. Ramię mężczyzny z rozmachem zatoczyło szeroki łuk, dłoń zamknęła się na czymś ciepłym, gładkim. Nie rozwierając jej, paroma krokami dopadł drzwi i drugą ręką szarpnął je gwałtownie.

Światło z korytarza zalało ciemną, skuloną postać. Mimo chłodnego powiewu czarne jak heban, chude ciało w połatanych, kusych spodenkach świeciło kropelkami potu. Pełne przerażenia, ledwie widoczne w ogromnych białkach źrenice patrzyły błagalnie. Mężczyzna zwolnił uścisk. Uczucie ulgi walczyło w nim ze wściekłością. Zaciśnięte wargi mełły jakieś przekleństwa. Palce rozwarły się i chłopak jak worek upadł na deski pokładu.

— Skąd... jak... — krztusił się słowami mężczyzna.

Murzynek skulił się na widok wyciągniętej nad nim groźnie pięści. Zęby zaszczękały mu głośno, a spod opuszczonych powiek pociekły łzy. Ramię mężczyzny opadło bezsilnie.

— Skąd ty?... — powtórzył groźnie, ochrypłym głosem.

— Nie bij, panie, ja tylko do ciotk... — wymamrotał chłopiec, śmiesznie wymawiając angielskie wyrazy.

— Do ciotki? Co ty pleciesz? Do jakiej ciotki? Na moim statku nie ma kobiet! A może się jakaś ukryła? Gadaj mi zaraz, bo... — w ochrypłym głosie zadrgała znów złość. Mężczyzna sięgnął po gwizdek.

— Ciotka nie tu. W Dakarze.

— Gdzie? Co za brednie! To ty... do Dakaru?

Nie przestając trząść się, chłopiec kiwnął potakująco głową.

— A toś się ładnie wybrał! Gadaj lepiej, kto cię tu wprowadził? Kości mu połamię!

— Sam wszedłem, panie.

— Łżesz, dlaczego tu, na mój statek? — zasapał mężczyzna.

— Taki jeden z workiem powiedział, że ten statek tam płynie...

— I przeniósł cię w worku, co? Chciałbym go mieć pod ręką. A łotry zatracone, nicponie.

Cichy szloch przerwał wymysły. Mężczyzna spojrzał na skulonego u swych stóp chłopaka. Chudy, nędzny, mały, na wpół nagi...

— Nie becz, nie znoszę mazgajów. Chcesz we mnie wmówić, żeś całą dobę przesiedział pod tym pokrowcem? — spytał szorstko, a widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, przyłożył gwizdek do warg.

Ostry dźwięk rozdarł ciszę pogrążonego we śnie statku. Po trapie zastukały szybko ciężkie buty. Chłopak skulił się jeszcze bardziej, zmalał, jakby się chciał zapaść pod pokład. W drzwiach korytarza stanął marynarz, wysoki, barczysty, ledwie się w nich mieścił. Już otwierał usta, żeby się zameldować, ale na widok czarnego, jak łachman rzuconego na deski chłopca zaniemówił.

— Olaf, zabierz go do kambuza. Niech go tam kok nakarmi. Nie pytaj tylko, skąd się wziął. Wiem tyle, co i ty. Ledwie mnie szlag nie trafił, jakem go tu znalazł. Pogadam z nim jutro, dziś nie mam zdrowia, muszę koniecznie się przespać. Łeb mi pęka z bólu.

— Tak jest, panie kapitanie, zaprowadzę go do kambuza, kok go nakarmi — powtórzył machinalnie marynarz, nie robiąc wciąż ani kroku, jakby zdumienie odjęło mu zdolność poruszania.

— No, czego stoisz jak słup, nie rozumiesz? Pasażer na gapę, do Dakaru, dobre co? Przynieśli go wczoraj na pokład w worku. Jeżeli nie łże, diabeł go wie. Słuchaj no, Olaf — głos kapitana nabrał znów gniewnych tonów — który to z was trzymał wczoraj wachtę? Dobrze upilnował, nie ma co mówić. Skórę bym z niego pasami darł.

Twarz marynarza wyrażała wciąż osłupienie.

— Do Dakaru? — powtórzył bezmyślnie, jakby z całej przemowy to jedno utkwiło mu w pamięci.

Kapitan wzruszył ramionami.

— Oprzytomnijże, Olaf. Okryj go czymś, widzisz przecież, że się trzęsie jak galareta. Diabli mi go nadali — zaklął z pasją. — Przecież nie zawrócę do Cape. Przedszkole będą na statku zakładać, tego mi jeszcze brakowało, tfu! — splunął z obrzydzeniem, nasadził mocniej czapkę na czoło i odszedł, mamrocząc coś jeszcze pod nosem.

— Tak jest — machinalnie wyszeptał marynarz, nie odrywając oczu od znieruchomiałego chłopaka.

Długa chwila minęła, nim ten odważył się podnieść wylękniony

wzrok na wysoką postać sięgającą głową pułapu, na twarz o głęboko osadzonych jasnych oczach, w których malowało się współczucie.

— Rozumiesz po angielsku? Jak się nazywasz?

— Rozumiem, panie, nazywam się Tumbo.

— Skądeś się tu wziął? Co ty bujasz z tym Dakarem? Przecież my płyniemy w odwrotnym kierunku. Doprawdy nie wiedziałeś? Ech, chyba udajesz. Wywiałeś z domu? Źle ci było u rodziców, co? Mnie się możesz przyznać.

— Nie mam rodziców — szepnął cicho chłopiec. Przez drobne, chude ramiona przebiegł znów dreszcz,

— Co ze mną zrobią, panie?

— Nie bój się, nic złego. Jakoś tam będzie — marynarz przesunął niezgrabnie dłonią po skręconej jak owcze runo czarnej czuprynie chłopaka. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ostry gwizdek przeszył znów powietrze.

— Wołają mnie, muszę wracać na rufę. Wal, mały, do koka, ja zaraz przyjdę, przyniosę ci coś na grzbiet! Tym korytarzem, popatrz, w głębi,

tam gdzie się świeci, jest kuchnia. Powiedz kokowi, że kapitan kazał cię nakarmić i że Olaf wszystko mu za chwilę wytłumaczy. Będziesz pamiętać, Olaf. I nie bój się! On trochę nieprzyjemnie wygląda, ale... to złote serce. — Drugi, ostrzejszy gwizd przerwał jego słowa, mężczyzna rzucił się pędem do trapu.

Tumbo chwilę jeszcze wsłuchiwał się trwożnie w milknący tupot ciężkich marynarskich butów. Niewiele rozumiał dotąd z tego, co się stało. Dokoło było znów cicho. Odetchnął z ulgą, bał się tych ludzi, nie wiedział, co z nim zrobią, krzyczeli, wydziwiali, gniewali się. A może oddadzą go znów jego prześladowcom? Rzucił okiem na czarną falę. O ucieczce nie było mowy. Zadygotał — trochę z zimna, trochę ze strachu przed tym, co go jeszcze czekało. Jasna smuga w końcu korytarza budziła zaufanie. Pociągnął nosem, coś zapachniało smakowicie, przypominając o pustym żołądku. Zebrał się na odwagę, ruszył niepewnie w stronę światła i naraz przystanął. Z brzękiem przesuwanych garnków zlewały się jakieś głosy. Jakieś pokrzykiwania, przyśpiewki.

„Ilu ich tam jest?” — przeraził się nie na żarty. Bezszelestnie sunąc po deskach bosymi stopami, zaczął się skradać cicho jak kot. Dolna część drzwi była na szczęście zamknięta. Przez górną bił na korytarz jaskrawy snop światła. Przyciśnięty do dolnej, chłopak powoli zaczął wysuwać głowę. Nie milknące ani na chwilę głosy kazały mu się mieć na baczności. Zajrzał ostrożnie i zdumiał się. W niewielkiej, pełnej szafek izbie stał tylko jeden człowiek w wysokiej, białej czapie na głowie i białym fartuchu. Odwrócony plecami do wejścia coś sam do siebie pokrzykiwał.

„Wariat” — pomyślał wystraszony chłopiec. W tej samej chwili kucharz się obrócił. Jedno oko spojrzało groźnie spod krzaczastej brwi, drugie przysłonięte było czarną opaską. Ręka, w której trzymał długi nóż, zawisła na moment nieruchomo w powietrzu.

— Diabeł! — ryknął i co sił rzucił nożem w czarną zjawę.

Chłopak uchylił się błyskawicznie i skoczył prosto przed siebie. Gnał co sił korytarzem.

— Diabeł! — wrzeszczał jak opętany kucharz, wyskakując z kambuza.

Wyrwał wbity w ścianę nóż i wpadł z powrotem do kuchni, zatrzaskując za sobą z łoskotem obydwie połówki drzwi. Tumbo uciekał, jakby goniło go sto wygłodniałych lwów. Skręcił w pierwsze przejście, w coś uderzył głową i zwalił się jak długi na deski.

— Uff — jęknął znajomy głos. — A toś mnie uczęstował. Łeb masz jak kamień. Goni cię kto, czego pędzisz? Język ci odjęło? No mówże coś, do diaska! — rozgniewał się na dobre Olaf, rozcierając sobie żołądek.

Chłopcu huczało w głowie. Podniósł się z trudem i milczał. Nie mógł przecież odpowiedzieć, że i brzuch marynarza był twardy.

— On chciał mnie zabić — wykrztusił wreszcie.

— Co ty pleciesz? Powiedziałeś, że cię posyła Olaf, że kapitan...

— Nic nie powiedziałem, nożem we mnie rzucił!

Niebieskie oczy marynarza podejrzliwie zmierzyły Tumbę.

— Ej że, kto, kok? Niemożliwe! Chodź, zaraz wszystko wyjaśnimy, zobaczysz! — a widząc, że chłopak stoi na miejscu, narzucił mu na chude, nagie ramiona gruby sweter i zdecydowanie pociągnął za rękę. Dłoń twardą miał jak skóra na podeszwie.

— Hej, Cyklop, otwieraj — krzyczał waląc pięścią w zamknięte drzwi — to ja, Olaf!

Długa chwila upłynęła, nim szczęknęła zasuwka, górna połówka uchyliła się powoli, ostrożnie. Wyjrzało przez nią przerażone oko.

— Coś ty się zabarykadował? Otwórz!

— Mój złociutki, diabła widziałem — kucharz wymawiał słowa z trudem, ale gdy szerzej otworzył usta, ostry zapach jałowcówki wypełnił korytarz. — I nie patrz tak na mnie, Olaf, ani kropli wódki nie miałem jeszcze wtedy w gębie, przysięgam. Dopiero teraz pociągnąłem.

— Nie zawracaj głowy, wpuść nas — niecierpliwił się marynarz, otwierając na rozcież całe drzwi.

— Jakich znów „nas”? — zaniepokoił się kucharz i już drzwi chciał zatrzasnąć z powrotem, ale Olaf zdążył postawić na progu olbrzymią stopę.

— Nie dziwacz! Jak to było z tym twoim diabłem? — spytał wpychając się energicznie do kambuza. Tumbę przezornie zasłonił sobą.

— Siadaj, mój złociutki! — mówił podniecony kucharz, wskazując miejsce za stołem. — Nie uwierzysz, co przeżyłem. Odgrzewam sobie naleśniki, bo nawet czasu nie miałem zjeść kolacji, tyle tu wciąż roboty, szatkuję jednocześnie mięso na pierogi na jutro. Znasz mnie — dorzucił — wiesz, że lubię wszystko zawczasu przygotować. Może wypaść jakiś sztorm czy inne licho. Wam apetytu nie odbiera, a ja... — urwał nagle i spojrzał na drzwi. — Coś tam się rusza — szepnął — odejdźże stamtąd, siądź zamiast sterczeć jak słup.

— Co ma się ruszać, oparłem się, to i skrzypi — wzruszył ramionami marynarz, nie odchodząc wciąż od drzwi. Mocno ściskał małą, mokrą od potu rękę, która za jego plecami drżała, usiłując wyrwać się z uścisku.

— Mój złociutki, czuję naraz — ciągnął dalej przejęty kucharz — że się coś niedobrego dzieje za moimi plecami. Odwracam się, a tu jakiś czarny łeb wychynął z korytarza. A oczyska, nie uwierzysz, jak spodki, białe, okropne. Ciarki przeszły mi po krzyżu, sam rozumiesz — sięgnął na półkę i zza wielkiego rondla wydostał do połowy opróżnioną butlę. — Mówię ci, złociutki, kolana się pode mną ugięły. — Pociągnął dobry łyk, otarł usta wierzchem dłoni i spokojniej już rzucił: — Zatkało cię, co? No, nie stójże tak w progu, chodź, łyknij sobie, to ci resztę opowiem o diable.

— To ten? — Olaf wypychał energicznie przed siebie chłopca, ale Tumbo zaparł się stopami o próg i kurczowo uchwycił się futryny.

Na widok czarnej, kędzierzawej głowy kucharz rzucił się do ucieczki. Strącona gwałtownym ruchem butelka upadła, roztrzaskując się, na podłogę. Droga na korytarz była odcięta. Bez chwili namysłu wskoczył w otwarty bulaj, z trudem usiłując się przecisnąć przez wąski otwór. Olaf zdążył schwycić go w ostatniej chwili za nogi i wciągnąć z powrotem do kambuza.

— Cyklop, uspokój się, za dużo wypiłeś. Przypatrz się, toż to nie żaden diabeł. Chłopak prawdziwy, z krwi i kości, tylko czarny, Murzyn — perswadował potrząsając energicznie kucharzem.

— Jaki chłopak, na statku nie ma żadnego chłopaka. I do tego Murzyna.

— Jest, jak widzisz, głodny, zziębnięty. Daj mu lepiej coś zjeść.

— Puść mnie, twarde masz łapska. Jeść? Ani mi się śni, a kto mi tę wódkę zwróci? — łypnął groźnie w stronę wystraszonego chłopca. — Ty czarny czorcie, to wszystko przez ciebie. Pozbieraj mi zaraz te skorupy. Skądeś go wytrzasnął, Olaf?

— Słuchaj, Cyklop, ja także chętnie bym coś przegryzł — marynarz chciał udobruchać rozzłoszczonego kucharza, a widząc, że ten nie kwapi się jakoś z podaniem jedzenia, dorzucił szeptem: — Nie wybrzydzaj się na tego czarnego. To gość Starego. Kazał nakarmić go do syta. Skąd go wytrzasnął? Po co go zabrał z Cape, tego nie wiem, nie będę go przecież pytał.

— Co ty mówisz? No to całkiem inna sprawa. Zaraz się zrobi, czemu nie.

Nim Tumbo pozbierał rozbite szkło, nim wytarł podłogę, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wyciągnięte z białych, lśniących szafek pojawiły się na stole: masło, ser, bułka, chleb. Na cienko pokrajanych plasterkach szynki leżały parówki. I jeszcze jakieś rybki w marynacie, i marmolada, i ciasto pełne rodzynków. Na osobny talerz kucharz rzucił świeżo odgrzany naleśnik.

— Widzisz, nie żałuję mu, swoje oddaję. Ale sam przyznaj, było się czego przerazić? Czy on nie wygląda jak diabeł? — trącił łokciem marynarza, ruchem podbródka wskazując wybałuszone zdumieniem oczy Tumby, który stał, bojąc się poruszyć, i tylko wzrokiem pożerał suto zastawiony stół.

— A teraz powiedz mi wreszcie, skąd on się tu wziął? — Oko kucharza błyszczało niepohamowaną ciekawością, ale Olaf wpatrywał się w chłopaka.

— Zabieraj się do jedzenia, to dla ciebie. Widziałeś kiedyś tyle smacznych rzeczy naraz? — zapytał łagodnie.

— Widziałem — odpowiedział mu nieśmiały szept.

— Gdzie?

— Na wystawie, przez szybę.

— No to co gały wybałuszasz? Wcinaj.

Widząc, że nie doczeka się odpowiedzi Olafa, kucharz z wielkiego imbryka nalał pół kubka czarnej jak smoła kawy, przebił w puszce otwór, dodał drugie pół skondensowanego mleka, popatrując ze źle ukrywaną odrazą, jak czarne, długie palce z początku nieśmiało, potem coraz chciwiej chwytają jedzenie.

Upewniwszy się, że to nie senna zjawa, że nikt go stąd nie odpędza, Tumbo rwał łapczywie zębami plastry szynki, zagryzał kiełbasą, połykał nie gryząc całe kawały, parzył usta gorącą, słodką jak ulepek kawą. I znów napychał usta bułką. Ręce mu się trzęsły. Nim skończył jedną kromkę, już sięgał po drugą, nie pamiętając o kucharzu, który popatrywał na niego z nie ukrywanym zdumieniem.

— Dlaczego on jest taki głodny? Skąd się tu wziął? — powtórzył niecierpliwie, zwracając się do marynarza.

— Coś taki w gorącej wodzie kąpany? Jak sam będę wiedział, to ci powiem.

Olaf jadł wolno, jak mógł najwolniej, dokładnie przeżuwając każdy kęs, żeby chłopcu zostawić więcej czasu na zaspokojenie głodu.

„Żebyś ty znał prawdę, Cyklop, toby się ten biedaczysko niewiele tu pożywił” — myślał, nie wstydząc się, że tę prawdę przed kucharzem zataił.

— Ty coś wiesz, ale mnie nie chcesz powiedzieć — westchnął zawiedziony Cyklop. I z niepokojem popatrzył znów na znikające w błyskawicznym tempie ze stołu jedzenie. — Tylko nie zeżryj wszystkiego, bo pękniesz — burknął. — I będę cię musiał zaszywać w płótno, żeby rekiny miały się nad czym potrudzić. Tfu, jeszcze by niestrawności dostały po takim kościotrupie.

Wychudłą twarz czarnego chłopca po raz pierwszy rozjaśnił uśmiech, wesoło błysnęły białka oczu.

— Mnie? Mnie, panie, rekiny nie ruszą, nieraz próbowały — odpowiedział dławiąc się wielkim kęsem szynki.

Cyklop uniósł krzaczaste brwi i stuknął palcem w czoło.

— Wszystkie klepki ci się pomieszały. Nie łżyj, tego nie znoszę. Gdzieżeś ty z rekinami wojował?

— Albo to ich mało u nas na Przylądku Dobrej Nadziei? Jak ktoś wyrzucił pieniądz do wody, to ja zawsze pierwszy wyławiałem. Kiedyś jeden rekin ledwie mi nogi nie urwał.

— Patrzcie, jak się czarny rozgadał, kiedy ma pełny brzuch — zachichotał kucharz, dając Olafowi szturchańca w bok. — Szkoda, że cię całego nie połknął. Nie byłoby z tobą kłopotu — a widząc, że chłopak znów się skurczył, jak pod ciosem, dorzucił łagodniej: — No, po wyżerce jazda do roboty, posprzątaj po sobie co do jednej kruszynki. Zmyj talerze. Tu nie miejsce dla leniuchów, każdy Murzyn to leń, wiadomo. Olaf, ja ci nie wymawiam, ale ta twoja czarna chudzina zżarła mi za trzech — dodał nie bez urazy w głosie.

— A tyś nigdy nie bywał głodny, Cyklop? Odpowiedz tak, wiesz, z ręką na sercu.

— I jeszcze jak. Nim dostałem się na statek, nie wiedziałem, co to pełny brzuch. Ja mu nie żałuję. Tylko żeby on nie był taki strasznie czarny. Toż ja nie schodzę na ląd w afrykańskich portach, tak się tych smoluchów brzydzę, a ty mi...

Olaf położył palec na ustach, gestem podbródka wskazując chłopca. Uwinął się sprawnie ze zmywaniem, okręcił szczelnie grubym swetrem Olafa i przycupnął cichutko w kącie kambuza, podciągając wysoko pod brodę chude kolana. Powieki zamykały mu się same, początkowo łowił jak przez mgłę strzępy rozmowy, aż wreszcie wszystko ucichło. Kędzierzawa głowa opadła na kolana.

— Śpi, co z nim teraz zrobisz? Jak odprowadzisz go do Starego?

— Do jakiego Starego, do kubryka.

— Co? Gość i do kubryka. Widać nie taki znów ważny. Mój złociutki, czy ty mnie aby nie bujasz?

Olaf, ani myśląc odpowiedzieć kucharzowi, czym prędzej ciągnął za sobą rozespanego chłopca. W mroku korytarzy rozświetlonych tylko małą żarówką wszystko wydało się Tumbie znów jakieś obce i straszne. Ciemność kajuty, do której wepchnął go wreszcie marynarz, pełna była dziwnych dźwięków. Na piętrowych kojach pod ścianami ktoś pochrapywał grubym głosem, ktoś pogwizdywał, a od czasu do czasu słychać było senne mamrotanie. W nos biła duchota przepojona mdłą wonią rozgrzanych ciał, potu, dymu fajkowego, świeżej farby, oleju. Chłopak cofnął się od progu i mimo woli przylgnął do Olafa.

— Zostaniesz tu, moją koję Okej zajął. Skacz na górę, o tam, miejsce bosmana do rana będzie wolne, wyśpisz się, nim przyjdzie. A potem się naradzimy, gdzie cię umieścić. Jakoś tam będzie, zobaczysz. Tylko cicho, nie rób hałasu, ludzie pomęczeni. — Popchnął chłopca, poczekał, nim zręcznie jak kot wspiął się na górną koję, posłuchał jeszcze chwilę, póki się wszystko nie uciszyło. — Nie będzie lekko temu biedakowi — westchnął na odchodnym.

2. UKARANE BOHATERSTWO

— Chłopcy, zgłoście się do mnie zaraz po południu. Fasujemy grubsze swetry. To już nie Afryka. Diabelnie przemarzłem dziś rankiem na wachcie — mówiąc to bosman stał pośrodku kubryka i ściągał z szerokich ramion brezentową kurtę przesiąkniętą wilgocią, nocy. — Mgła, zimno — zrzędził dalej basowym szeptem. — Myślałem, że się przynajmniej rozgrzeję śniadaniem, a tu kuchta przypalił płatki owsiane. Ani mowy, żeby przełknąć to paskudztwo.

— Okej, wstawaj, leniu zatracony! Spiesz na śniadanie, bo cię wyręczą, a nie zapomnij, że miałeś mi dziś dać lekarstwo.

Coś tam mi ględził, kiedym go zwymyślał od ostatnich, o jakimś diable, o jakichś białych ślepiach. Kto by go tam zresztą zrozumiał.

— Gdzie je znalazł, chyba na dnie butelki? — zaśmiał się ktoś i spod koca wyjrzała rozespana twarz usiana piegami.

— Stary opój z tego koka, białe myszy mu się przywidziały, nie białe ślepia — syknął z kąta mściwy głos.

Na wyrazistej twarzy bosmana pojawił się wyraz niechęci. Nie myślał jej wcale ukryć, mierząc złym okiem nalane rysy i wodniste oczy, które patrzyły chytrze spod jasnych, prawie niewidocznych rzęs i brwi.

— Ty, Albinos, a może kok się ciebie przestraszył? Nie łaziłeś czegoś ściągnąć z kambuza, no przyznaj się! — burknął i nie czekając odpowiedzi silnym podrzutem ramion wciągnął się na górną koję.

Piskliwy jęk zlał się w jedno z tubalnym rykiem. Zakotłowało się w powietrzu. Bosman ciężko stoczył się z koi wprost pod stół, a stamtąd jak najlepszy bramkarz runął błyskawicznie do przodu, chwytając w powietrzu czarną bosą stopę, migającą tuż przy trapie wiodącym na górę. Ośmiu osłupiałych marynarzy ciasnym kręgiem otoczyło Tumbę. Wyrywał się, szamotał, wił jak piskorz w uścisku twardych rąk. Ledwie minęła pierwsza chwila zaskoczenia, ktoś parsknął śmiechem. Zawtórował mu drugi, trzeci. W chwilę później trząsł się od śmiechu cały ku bryk. Było z czego. Krępy, gruby bosman w bieliźnie leżał pod stołem i kurczowo ściskał wierzgającą czarną stopę. Okrągła twarz marynarza spurpurowiała po koniuszki jasnych włosów.

— Z czego ryczycie? — sapał. — Co to za czarna małpa? Kto mi to świństwo zrobił? Skąd na moim posłaniu? — puścił wreszcie nogę gramoląc się spod stołu i rozwścieczonymi oczyma toczył po obecnych szukając winnego. Wzrok jego zatrzymał się wreszcie na bladej twarzy najgłośniej chichoczącego Albinosa. — To ty! Dałbym za to głowę, ciebie trzymają się takie kawały! — wrzasnął.

W jednym mgnieniu oka ciężka łapa zacisnęła się na szyi marynarza. Potrząsnął nim jak workiem. Uwolniony z żelaznego uścisku Tumbo zdrętwiał z przerażenia patrząc, jak Albinosowi oczy na wierzch wyłażą, jak dusząc się i nie mogąc wykrztusić słowa, kręcił tylko przecząco głową.

— To nie on, panie, mnie kazano — wyszeptał zbielałymi ze strachu wargami.

Bosman prawie niedostrzegalnym, pełnym wzgardy ruchem odepchnął od siebie marynarza, który zatoczył w powietrzu łuk i zwalił się ciężko na koję. Sapiąc ze źle hamowanego gniewu, spojrzał uważniej na czarnego chłopca. W wymizerowanej twarzy widać było tylko zalęknione oczy.

— Co tu robisz? Coś ty za jeden? Kto ci kazał spać na mojej koi? Mów!

— Kok! — wyszeptał nieprzytomny ze strachu Tumbo.

— Kok? Poszarpię na kawałki tę ścierkę kuchenną. Już ja go oduczę kpin, jakem Nils — potężna niby bochen pięść zacisnęła się w kułak. Bosman, tak jak stał, w bieliźnie skoczył do trapu i zderzył się nos w nos z Olafem.

— Co za krzyki? Przyszedłem po naszego pasażera. Stary chce go widzieć.

— Pasażera? Tego czarnego pokurcza?

— To jest, bosmanie, pasażer na gapę. W nocy Stary znalazł go na pokładzie.

— Gdzie, co ty bredzisz?

— Na pokładzie, pod pokrowcem windy kotwicznej.

— To niemożliwe, czemu ja o tym nic nie wiem? Skąd? — gorączkował się bosman.

Olaf wzruszył ramionami.

— A bo ja wiem, nie moja sprawa. Stary obiecuje, że kości połamie temu, co chłopaka wprowadził na statek. „Rodzona matka nie pozna winnego” — tak mi powiedział.

Wciąż jeszcze ciężko oddychając, bosman poprawił rozchełstaną koszulę, podciągnął energicznie kalesony, chwycił ręcznik i spojrzał znów groźnie po marynarzach.

— Powiedz, Olaf, że zaraz będę u Starego. Niech się tylko umyję, ubiorę. Zobaczymy, kto maczał w tym wszystkim swoje brudne łapska, musimy razem wyświetlić tę podejrzaną sprawę — zapowiedział, zerkając na leżącego wciąż bez ruchu na koi Albinosa.

— Marny twój los. Z Nilsem nie ma żartów, jak się uweźmie — mruknął drwiąco Okej, kiedy bosman .wychodząc trzasnął drzwiami kubryka tak mocno, że mało nie wypadły z zawiasów.

*

Słońce zajrzało ciekawie przez iluminator do obszernej kabiny, rozjaśniło na moment ciemną boazerię pokrywającą ściany, przejrzało się w wielkiej jak talerz, pełnej popiołu popielniczce, na której leżała fajka, ciepłym promieniem połechtało parodniowy rudy zarost siedzącego za stołem mężczyzny. Mrużąc oczy, kapitan niecierpliwym ruchem dłoni Szarpnął ciemną firanką, zapalił fajkę i skrył się na moment w obłoku niebieskawego dymu. W kabinie panowała cisza, której nie śmiał przerwać żaden z trzech siedzących koło kapitana mężczyzn. Dwaj młodzi oficerowie i starszy radiotelegrafista ze źle maskowaną ciekawością wpatrywali się w skulonego w progu chłopaka w grubym marynarskim swetrze i połatanych spodenkach. Przy wysokim marynarzu wydawał się jeszcze mniejszy, zalękniony, kurczowo trzymał się ręki Olafa, oczy utkwił w czarnych, bosych stopach, najchętniej zapadłby się chyba pod pokład. „Co ze mną zrobicie?” — zdawały się mówić bezradnie opuszczone ramiona i ściągnięta lękiem twarz.

— Zamknijcie drzwi! Podejdź bliżej! — oschły głos kapitana przeraził Tumbę. Zrobił krok naprzód, nie wypuszczając twardej, chropowatej ręki Olafa ze spoconej dłoni. — Jak się nazywasz?

Kabinę zaległa cisza. Chłopiec obciągnął sweter, przestąpił z nogi na nogę i łypnął trwożliwie w stronę twarzy zarośniętej rudą szczeciną. Widać było, że pasuje się ze sobą. Kapitan popatrzył na niego uważnie, jakby ujrzał go po raz pierwszy. Kędzierzawa, czarna jak smoła czupryna nigdy chyba nie widziała grzebienia, wychudłe policzki były teraz zie-

mistoszare, duże usta, o szerokich, wydętych wargach, zsiniałe były z zimna. W wielkich czarnych oczach, które podniosły się na niego z błagalną prośbą, czaił się lęk. Nie, w tej dziecinnej jeszcze, murzyńskiej twarzyczce, jakich wiele widuje się w portach afrykańskich, nie było cienia chytrości czy przebiegłości. Ot, zwykłe zagubione, wynędzniałe dziecko. Kapitan wyjął z ust fajkę.

— Jak się nazywasz? — powtórzył łagodniej.

— Tumbo, panie kapitanie — pośpiesznie odpowiedział za chłopca marynarz.

— Olaf, nie ciebie pytam, chłopak rozumie przecież po angielsku — żachnął się kapitan. — Ile masz lat? — rzucił ostrzej.

— Dwanaście, panie.

— Dwanaście, panie kapitanie, tak się odpowiada, żebyś mi zapamiętał. Nie wolno ci się do mnie inaczej odezwać. Powtórz.

— Dwanaście, panie kapitanie, tak się odpowiada, żebyś mi... — zaczął jednym tchem recytować przestraszony Tumbo.

— Co ty wariata ze mnie strugasz — rozgniewał się kapitan i fajką stuknął mocno o róg stołu. — Jakeś się tu dostał? Kto cię wniósł na pokład?

Oczy zrobiły się wielkie jak spodki, chłopak milczał.

— Odpowiadaj!

Tumbo skulił się, wystraszonym spojrzeniem prześliznął po twarzach nieznajomych, wreszcie wzrok zatrzymał na obwisłych, płowych wąsach. Wyblakłe, dobre oczy patrzyły na niego ze współczuciem, mężczyzna pochylił się do kapitana i coś mu szepnął do ucha.

— Ależ, Hakon, zostaw, nie rób takiej zbolałej miny, zrozum, ja muszę to wyjaśnić — szarpnął się kapitan. — Kiedy złapałem chłopaka, przyznał się, że ktoś go przemycił na pokład. Nie mogę dopuścić, żeby na moim statku działy się podobne rzeczy, nigdy dotąd tego nie było — i zwrócił się do chłopca: — Powiedz, kto ci dopomógł? Zawołam tu wszystkich, poznasz go i wskażesz. Co mu za to dałeś? — nie czekając odpowiedzi oszołomionego gradem pytań chłopca, kapitan dorzucił: — A na dodatek ten drań nabrał malca, powiedział mu, że płyniemy do Dakaru.

Tumbo wpatrywał się wciąż szeroko rozwartymi oczyma w kapitana gniewnie wymachującego fajką. Niewiele zrozumiał z całej długiej przemowy, ochrypły głos kapitana przerażał go, zerknął błagalnie na Olafa, jakby u niego szukając pomocy.

— Powiedz wszystko — zachęcał go przyjaźnie marynarz. — Nie bój się!

— Ja nic nikomu nie dałem... — zaczął nie wiedząc, jak wszystko wytłumaczyć tym ludziom, od czego zacząć.

— Łże jak najęty — zagrzmiał od progu tubalny głos. — Przed chwilą sam się przyznał przed wszystkimi w kubryku. To sprawka Cyklopa, jasne. Za butelkę jałowcówki ten stary opój wziął czarnego na statek, a w dodatku wpakował mi go na koję, to mu tak łatwo nie ujdzie.

Kapitan spojrzał jakoś dziwnie na bosmana.

— Nils, przestań. Zostaw to mnie. No, powiedz coś wreszcie, mały.

— Ja sam wszedłem na statek, o tak. Sam, panie kapitanie — poprawił się chłopak. Rękami i nogami zaczął zwinnie wykonywać ruchy człowieka wspinającego się w górę po linie, poprawiając jednocześnie sweter, który spadał mu wciąż z ramion. — W nocy, kiedy było ciemno, tak tu wszedłem, panie kapitanie — powtórzył.

— Po cumach? Ale po licha na mój statek? Nie wiedziałeś, dokąd płyniemy? — w ochrypłym głosie przebijało znów rozdrażnienie.

— Wiedziałem, do Dakaru, panie kapitanie. Tam jest moja ciotka.

— Znowu ten przeklęty Dakar — burknął bosman.

Kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach, wsadził obie ręce w kieszenie kurty i mierzył chłopca niechętnym spojrzeniem. Wydawało się, że lada moment powie: „kłamstwo”, ale milczał podnosząc brwi, jakby usiłował coś sobie przypomnieć. Nagle palnął się ręką w czoło.

— Mam! — krzyknął. — Wiem, on nie buja, panie kapitanie. Tuż przy naszym dziobie tam w porcie stał jakiś okropnie obdrapany argentyńczyk, pamiętam! Czarny pomylił się widać w cumach. Wdrapał się na nasz dziób zamiast na ich rufę. Tamta łajba płynęła właśnie do Dakaru. To zupełnie możliwe — powtórzył widząc błysk niedowierzania w oczach kapitana.

— A to ci dopiero kawał! — zachichotał patrząc, jakie wrażenie zrobiło na innych jego odkrycie, ale żadna twarz nie odpowiedziała mu uśmiechem.

Kapitan długo wygrzebywał popiół z wygasłej fajki, długo ją nabijał.

— Kawał, nie kawał — skrzywił się. — Może i tak było, jak bosman mówi. W takim razie masz, mały, pecha, a nam narobiłeś nie lada kłopotu. Ale powiedz mi, czemuś ty nawiał od rodziców?

Tumbo nisko opuścił kędzierzawą głowę, wzrok wbił w ziemię.

— Sierota, panie kapitanie — pospieszył z wyjaśnieniem Olaf.

Kapitan poruszył się w fotelu, strzepnął niecierpliwie palcami. „Diabli nadali mi to pytanie” — przemknęło mu przez głowę. Zaciągnął się dymem.

— To znaczy, nie masz nikogo prócz tej ciotki w Dakarze?

— Mam siostrę w Capetown, ona się mną opiekuje, panie kapitanie.

— Krzywdzi cię?

— Nie, ona jest bardzo dobra, panie kapitanie.

— No to czemuż, do licha, od niej wywiałeś?

— Nie od niej, ja uciekłem z więzienia, panie kapitanie.

— Skąd?

Kapitan uniósł się z fotela, strącona gwałtownym ruchem fajka potoczyła się po dywanie. W kabinie powiało mrozem. Twarz Hakona spoważniała, Olaf zamrugał nerwowo powiekami, patrząc z rozpaczą na wełnistą czuprynę Tumby. Obaj oficerowie wlepili wzrok w zdumioną twarz kapitana, bosman wydął wargi, pokiwał głową i rzucił pogardliwie:

— Złodziejaszek, wiadomo, tego nam jeszcze brakowało.

Przez czarną twarzyczkę przebiegł wyraz oburzenia.

— To nieprawda, panie, nic nie ukradłem — chłopiec po raz pierwszy spojrzał bosmanowi prosto w oczy.

— No to co, przecież nie zabiłeś chyba?

Odpowiedział mu gwałtowny szloch. Nie zwracając uwagi na obecność oficerów Olaf przyciągnął chłopca do siebie i gładząc go po głowie coś mu szeptem tłumaczył.

— Panie kapitanie! — zaprotestował Hakon, ale dowódca niecierpliwym ruchem ręki nakazał mu milczenie.

— Nils, zostaw go w spokoju. A ty nie becz, nie znoszę tego. Trzeba raz z tym wreszcie skończyć. Odpowiadaj. Coś przeskrobał, za co cię zamknęli? — głos kapitana był surowy, spojrzenie ostre, zimne, takie, przed jakim drżała cała załoga.

— Opowiedz nam, jak to było wszystko od początku. Głowa do góry, nie jesteś przecież mazgajem — Hakon mówił wolno, łagodnie, jak zwykle przeciągając wyrazy. Było w jego głosie coś przyjaznego, co sprawiło, że pociągając żałośnie nosem, Tumbo wykrztusił:

— ...Zobaczyłem, jak mała dziewczynka wbiegła na jezdnię za piłką, skoczyłem i pociągnąłem ją za rękę, aż zatoczyła się pod latarnię na chodniku.

— No i co? Zrobiłeś jej krzywdę? — nie wytrzymał bosman.

— Krzywdę? — chłopiec wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc. — Ja wyrwałem ją spod kół samochodu. Najeżdżał na nią, ona nic nie widziała, przejechałby ją. Wielki był, olbrzymi, a pędził jak... — zabrakło mu odpowiedniego słowa.

— Co ty bredzisz — obruszył się kapitan — mówisz, że wyratowałeś dziecko. No to za cóż cię zamknęli? — przesunął fajkę w kąt ust. Jego mina nie wróżyła nic dobrego.

— Może tej małej coś się stało, jakeś ją odrzucił na bruk, przypomnij sobie — widząc zniecierpliwienie kapitana, Hakon chciał chłopcu przyjść z pomocą.

— Nic się jej nie stało. Z początku płakała, bo się przestraszyła, a potem się śmiała do mnie, wyciągała rączki, jak dałem jej z powrotem piłkę. Taka ładna dziewczynka.

— Co on bredzi! Za taki czyn nikt nie aresztuje. Należała się pochwała, nagroda — gorąco zawołał milczący dotąd pierwszy oficer.

Tumbo spojrzał poważnie na mówiącego.

— Inni na ulicy też tak mówili, ci co widzieli. Wstawiali się za mną, prosili. Ale policjant nikogo nie chciał słuchać, śmiał się tylko i mówił, że dostanie nagrodę, a potem kazał się wszystkim szybko rozejść, a mnie zaprowadził do więzienia.

Kapitan rozłożył bezradnie ręce.

— Czy ty coś z tego rozumiesz? — spytał Hakona, ale ten nie zwracał uwagi na pytanie.

— Czy ta dziewczynka była może... biała?

Pochylony do przodu radiotelegrafista z napięciem wpatrywał się w czarną twarz. Chłopak z trudem przełknął ślinę, jakby mu coś uwięzło w gardle, przesunął językiem po spierzchniętych wargach.

— Tak, panie — wyszeptał.

Spojrzenia mężczyzn skrzyżowały się ponad czarną, zmierzwioną czupryną. Zrozumieli się bez słów.

— Hm, hm — chrząknął kapitan — no to już chyba będzie wszystko. Olaf, odprowadź, jak mu tam, Tumbę do koka. Niech mu pomaga, może wreszcie w kambuzie będzie większy porządek.

— Ale Cyklop... — bąknął niepewnie Olaf.

— Jakie „ale”, co ci się nie podoba?

— Może, panie kapitanie, wziąć chłopaka na pokład, nauczy się przynajmniej zawodu. Chętnie się nim zajmę, będzie mi...

— Będzie, jak powiedziałem — uciął krótko kapitan. — Ubierzcie go tylko jakoś przyzwoiciej. Ile razy mam ci powtarzać?

— Tak jest, panie kapitanie — pośpiesznie odpowiedział marynarz popychając przed sobą Tumbę Nie wyjmując fajki z ust kapitan odprowadził ich wzrokiem do progu.

3. SPRAWIEDLIWOŚĆ TYLKO DLA BIAŁYCH

W kabinie zapadła cisza. Pierwszy przerwał milczenie kapitan.

— Nie do wiary! — mruknął ubijając mocno tytoń w fajce. — Widziałem w Capetown napisy „tylko dla białych”, „tylko dla czarnych”, oddzielne sklepy, kościoły, restauracje, autobusy. Podobno w parkach czarni mogą korzystać tylko z wydzielonych alejek i ławek, ale żeby coś podobnego... To się w głowie nie mieści.

— A choćby na poczcie, panie kapitanie — wtrącił żywo drugi oficer — po jednej stronie dla białych, po drugiej dla czarnych. Ale to jeszcze drobiazg. Przypomina pan sobie naszego agenta w Capetown? Pracuje tam już od paru lat, ale nie może przywyknąć do tego barbarzyństwa. Ot, nie dalej jak dwa dni temu opowiadał mi, że w jednym z lepszych hoteli służba nie chciała go za nic wpuścić do windy. Po prostu włosy ma kędzierzawe i cerę oliwkową, to wystarczyło. Odesłali go do drugiej, przeznaczonej dla Murzynów. Kiedy indziej kontroler kazał mu wysiąść z autobusu dla białych i zwymyślał konduktora, że ośmielił się wpuścić czarnego. Nasz agent musiał się tłumaczyć, legitymować. Takich przypadków są dziesiątki.

— Wiem — przerwał niecierpliwie kapitan. — Ale to, co się przydarzyło temu małemu, jest bezprawiem.

— Przed trzema laty przeżyłem w porcie Południowej Afryki, w Durban, straszną chwilę, nigdy tego nie zapomnę — rozległ się spokojny głos. Wszyscy spojrzeli na Hakona, który nieczęsto odzywał się w obecności kilku osób. — Szofer taksówki — ciągnął dalej — w tej wielkiej, wiecie, alei, co prowadzi do portu, pędził jak wariat i przejechał dziewczynę murzyńską. Młoda była, ładna, niosła na głowie wielki kosz z bielizną. Niedługo się męczyła, umarła na miejscu z upływu krwi. Policjant, drab z wielkim pistoletem u pasa, nie zawezwał nawet pogotowia, choć myślę, że można ją było uratować. Próbować przynajmniej. Kiedy protestowałem, wylegitymował mnie i burknął: „Jest tu czym sobie głowę zawracać, o jedną czarną mniej, mała szkoda, zresztą to nie twoja rzecz, nie włócz się lepiej po tej dzielnicy”. Policjant puścił oczywiście wolno szofera. Dlatego teraz spytałem małego...

— No, a inni świadkowie?

— Cóż im świadkowie? Poza mną, policjantem i szoferem wszyscy byli czarni, a czarny to dla nich nie człowiek.

— Rozumiem teraz — westchnął kapitan — czemu ten, jak mu tam, Tumbo, trzęsie się na nasz widok. No dobrze, ale skąd on zna angielski?

— Pewnie chodził do jakiejś szkółki misyjnej. Uczą takie dzieci czytać i pisać tyle tylko, żeby rozumiały rozkazy...

— Hakon — przerwał mu kapitan — naszym obowiązkiem jest zawiadomić policję w Capetown o tym pasażerze na gapę. Ale myślę, że w tym przypadku... jednym słowem, zgadzam się, żebyś depeszy nie wysyłał. Co zrobimy z tym małym, jeszcze pomyślę. I tak musi z nami płynąć. Dobrze byłoby, gdyby uwierzył, że są jeszcze ludzie na święcie!

— Dziękuję, panie kapitanie, właśnie o tym samym sobie myślałem — ucieszył się radiooficer.

*

— No, a teraz, panowie, do rzeczy. Chief — zwrócił się do pierwszego oficera — czy wszystkie luki zamknięte, śruby podokręcane? A ładownie? Już niedługo wpłyniemy w te przeklęte „Ryczące Czterdziestki”. To nie żarty. Lepiej się mieć na baczności, nigdy im nie dowierzam. Pamiętasz, co było poprzednim razem?

— Prognoza meteo nie najgorsza — zaczął młody człowiek, ale dowódca przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki.

— Prognoza prognozą, a ostrożność ostrożnością. Roald, jak długo płynąć jeszcze będziemy do brzegów Południowej Georgii? Drugi, do pana mówię — krzyknął tak głośno, że zatopiony w myślach młody człowiek o miłej, pogodnej twarzy podskoczył na krześle. — Obliczył pan już? A ile mil morskich dzieli nas od Ziemi Królowej Maud? Że też nasi nie mogli sobie wybrać na stację polarną jakiegoś dostępniejszego miejsca na Antarktydzie. Musieli się zapchać właśnie tu, najdalej jak można, na kraniec świata.

— Tak jest, panie kapitanie, wykreśliłem kurs. Nie biorąc oczywiście pod uwagę stanu lodów, przyjmując naszą dotychczasową szybkość czternastu węzłów, powinniśmy dotrzeć do portu Leith Harbour na Południowej Georgii po upływie czternastu dni — recytował jak z nut drugi oficer. — Do stacji „Norge” pozostanie nam tysiąc osiemset mil — pięć dni.

— To znaczy, krótko mówiąc, w końcu marca — zniecierpliwił się pierwszy oficer.

— Tak by mi z tego wyglądało, oczywiście, jeśli lód nie wejdzie nam w paradę. Możemy mieć jeszcze niejeden ciężki orzech do zgryzienia. To diabelnie późna pora roku na taki rejs.

Kapitan zasępił się. Otoczony kłębami dymu fajkowego długą chwilę siedział zatopiony w myślach, nie zwracając na nikogo uwagi. Wszyscy zamilkli. Każdy z obecnych, młodych czy starszych, zdawał sobie sprawę z grożącego statkowi niebezpieczeństwa. I z wielkiej odpowiedzialności, jaka ciążyła na nich w tym dodatkowym, nieprzewidzianym rejsie na Dalekie Południe Ziemi. Nie minęło jeszcze sześć tygodni, jak statek ich „Icebiörn” zaczartowany przez Belgów dowiózł dziesięciu uczestników antarktycznej wyprawy, pracującej podczas Międzynarodowego Roku Geofizycznego, do stacji polarnej, położonej na Wybrzeżu Księżniczki Astrid. Nie zazdrościli polarnikom tego zimowania w niewielkim domku, tego odcięcia od świata na przeciąg długich dziesięciu miesięcy.

Odbijając od skutych wiecznym lodem wybrzeży Antarktydy, wszyscy jak jeden, poczynając od prostego marynarza „Icebiörna”, a kończąc na doświadczonym wilku morskim, kapitanie, cieszyli się na szybkie spotkanie z rodzinami w odległej jeszcze o tysiące kilometrów Norwegii, na pierwszą wiosenną zieleń łąk i lasów. Dość mieli szarych, wiecznie wzburzonych fal oceanu, dość oślepiającej bieli icebergów. W drodze powrotnej morze wolne było od lodów. Każdy dzień żeglugi przybliżał ich do upragnionego celu. Nim znaleźli się na wysokości Przylądka Dobrej Nadziei, Hakon odebrał radiodepeszę od armatora do kapitana. Długa była i alarmująca.

...M/S „Thala Dan” wiozący ekipę naukowców, sprzęt i żywność dla norweskiej stacji „Norge" na wybrzeżach Ziemi Królowej Ranghildy uległ poważnemu uszkodzeniu i musial wpłynąć do portu w Casablance celem dokonania naprawy. Kapitanowi „Icebiörna" poleca się wpłynąć do najbliższego portu w Capetown, załadować zamówioną już tam żywność i pełną szybkością pójść do brzegów Antarktydy. Ze względu na późną porę roku każdy dzień jest cenny. Zaleca się dołożyć wszelkich starań, aby przedrzeć się przez lód. W stacji „Norge” żywność jest na wyczerpaniu. Jeśli „Icebiörn” nie zdoła dopłynąć, naszym zimownikom podczas nocy polarnej może grozić głód.

*

I cóż było począć? Miejsce radości zajęło rozgoryczenie. „Icebiörn” zboczył z kursu i zawinął, zgodnie z wolą armatora, do ogromnego basenu u stóp Stołowej Góry. Doktor wyprawy w porcie otrzymał wiadomość o nagłej chorobie żony. Stan jej był ciężki. Wzywała go rozpaczliwymi depeszami. Musiał więc wracać do Norwegii. A żaden z lekarzy w Capetown nie zgadzał się wziąć udziału w tym niebezpiecznym rejsie. Nie pomagały namowy kapitana ani obietnice wysokich zarobków.

— Pora późna, sztormy na Atlantyku.

— Czy może nam pan, panie kapitanie, zaręczyć, że nie utkniemy gdzieś w lodach?

— Nic mi nie mówi jakiś ryzykowny rejs na koniec świata, tu lato się zaraz kończy, ustaną upały, zaczyna się najpiękniejsza pora roku... — wymawiali się jedni po drugich.

Zdenerwowany kapitan zawezwał wreszcie do siebie cieślę okrętowego. Rozmowa była krótka.

— Okej, w czasie wojny byłeś sanitariuszem na krążowniku, prawda?

— Tak jest, panie kapitanie.

— Od dzisiaj będziesz naszym lekarzem okrętowym. Sprawdź od razu apteczkę, trzeba na miejscu uzupełnić braki.

— Ależ, panie kapitanie...

— Bez żadnego „ależ”, to rozkaz — ochrypły głos zabrzmiał groźnie. — Dostaniesz dodatkowo pół pensji lekarza.

Usiana piegami twarz rozjaśniła się, jakby padł na nią promień słońca.

— Tak jest, panie kapitanie, będę wszystkich leczył, jak potrafię najlepiej. — A odchodząc, w progu, z łobuzerskim uśmiechem marynarz dorzucił: — Podczas tego rejsu nie będzie chorych, panie kapitanie, moja w tym głowa!

Zanim kapitan i załoga zdążyli przystąpić do ładowania żywności dla stacji norweskiej, w ślad za pierwszą radiodepeszą nadeszła druga. Armator polecał im zabrać dodatkowo z Capetown części zapasowe dla elektrowni w stacji wielorybniczej Leith Harbour na Południowej Georgii.

— Rany boskie, wiejmy stąd co prędzej, panie kapitanie. Jeszcze nam każą po drodze przepłynąć Pacyfik i wskoczyć na Ziemię Ognistą — przerazili się na dobre oficerowie.

— To może przesada, ale gdzieś „po drodze” zaopatrzyć stacje polarne na Szetlandach czy na Kerguelenie sam już nie wiem w co — zauważył markotnie Hakon. — Do tego doszło, że boję się założyć słuchawki na uszy. Może znów przyjdzie jakiś nowy rozkaz armatora.

— Że też nie mogli wysłać innego statku z tymi kilkudziesięcioma tonami do Leith Harbour — pokrzykiwał głębszym niż zazwyczaj basem Nils. — Sami piszą: „każdy dzień jest cenny”.

— Za drogo by to ich kosztowało. Nasz armator, bracie, ma na co wydawać, wspaniałe wille, luksusowe samochody, jachty, piękna biżuteria dla żony, czy to można wiedzieć, co jeszcze. My go taniej kosztujemy — drwili jedni.

— A czy nie drożej wypadnie, jeśli w drodze powrotnej lód nas zakuje i nie wypuści przed wiosną? Kto nam wtedy przyjdzie z pomocą? Co będziemy żarli? Czy „Icebiörn” wytrzyma? — podchwytywali z goryczą drudzy.

Ale na te pytania nikt nie mógł im dać odpowiedzi.

4. ZIEMIA JEST OKRĄGŁA, KIEDYŚ I TAM DOPŁYNIESZ

— Cyklopa się nie bój — tłumaczył chłopcu Olaf, prowadząc go do kambuza. — Nie jest taki zły, na jakiego wygląda. Lubi tylko, żeby wszystko było zrobione tak, jak on chce, dokładnie, szybko, żeby robota paliła się w rękach, musisz się starać. Oko stracił w sztormie, ratując marynarza, którego fala zmyła z pokładu, ale tym, co mu zostało, widzi świetnie. Rękę ma ciężką, to prawda, ale serce złote. Jakoś tam będzie, zobaczysz.

— Czy... czy bardzo daleko jeszcze do Dakaru? — usłyszał w odpowiedzi żałosny głos.

— Jak to, toś ty jeszcze nie zrozumiał, że „Icebiörn” płynie w przeciwną stronę? Nie na północ, a na południe. Z każdym dniem się oddalasz od tego twojego Dakaru — a widząc, że chłopak z trudem powstrzymuje łzy, dorzucił z wahaniem: — Nie martw się, Ziemia jest okrągła, prędzej czy później kiedyś i tam dopłyniesz. W Leith Harbour na Południowej Georgii złapiemy na pewno jakiś wielorybnik płynący w stronę Afryki, może zabierzesz się na nim?

— To kiedy zobaczę ciotkę?

Olaf wzruszył bezradnie ramionami.

— Nie umiem ci odpowiedzieć. Tak ci się do niej spieszy?

— Nie, ja jej prawie nie znam, ale ona przygarnęłaby mnie z pewnością, dałaby znać Noemi.

— Noemi to twoja siostra, tak? Ale po co, do licha, nawiewałeś? Po paru dniach zwolniliby cię z aresztu, wróciłbyś sobie spokojnie do niej i byłoby po wszystkim, a tak...

Tumbo przystanął, westchnął głęboko, chwilę milczał, jakby sam nie wiedział, co odpowiedzieć. „Taki stary, a nic nie rozumie” — przemknęło mu przez głowę.

— To nie jest tak, panie, u nas w więzieniu trzymają zawsze co najmniej kilka miesięcy — zaczął spokojnie. — A później odsyłają do pracy w polu w rezerwacie, gdzieś daleko od miasta. Stamtąd nie wolno nikomu wyjść. Za ucieczkę znów wsadzają do więzienia, ale już na dłużej. Jak się ma szesnaście lat, to dają przepustkę, ale na tym papierku jest napisane, że nie wolno mieszkać w mieście ani pójść do pracy tam, gdzie się zechce, tylko gdzie każą. To prawda, panie, sam oglądałem takie przepustki — dodał widząc wyraz niedowierzania na twarzy marynarza. — Tak czy tak, nigdy bym już siostry nie zobaczył. ..

Olaf zmienił się na twarzy, słuchając pełnych rezygnacji, przerażających słów. Dławiło go jakieś niedorzeczne uczucie winy.

— Nie przesadzasz? — rzucił machinalnie.

— Nie, panie.

— Nie mów tak do mnie — żachnął się marynarz. — Na imię mam Olaf, słyszałeś, jak na mnie wołają inni.

— Dobrze... Olaf — Tumbo od razu poweselał.

— Idzie nasz pasażer na gapę! — rozległy się głosy, gdy weszli obaj na pokład rufowy.

Grupa marynarzy otoczyła ich ze wszystkich stron, wiedzieli, gdzie Stary odkrył Murzynka i jak kucharz wziął go za diabła, słyszeli już nawet o tym, że chłopak pomylił cumy i czemu uciekł z Capetown. Mówili jeden przez drugiego, zarzucali go pytaniami, na które, oszołomiony, nie próbował nawet odpowiadać. Niektórzy klepali go przyjaźnie po ramieniu.

— Dajcie mu spokój, płynie z nami, będzie dość czasu na rozmowy — bronił chłopca dobrodusznie Olaf. Nawet nie obejrzał się, słysząc złośliwy szept: „Murzyńska niańka”.

— Ale też mieliśmy co zabierać z Przylądka Dobrej Nadziei, żeby to była przynajmniej jakaś ładna dziewczyna, a nie to czupiradło z łbem fryzowanym jak baran. Oddać by do cyrku tę małpę, tam by się lepiej nadawał — syknął Albinos ćmiący przyklejonego niedbale do wargi papierosa.

— Gdzie cyrku będziesz szukać? Co tam sobie takim śmieciem gło-

wę zawracać? U nas w Południowych Stanach długo by się z nim nie patyczkowali. Powiesiliby go na pierwszym z brzegu drzewie, podyndałby sobie z parę dni. Ja machnąłbym go po prostu za burtę i byłby spokój, miejsca nie brak.

Ciasny krąg marynarzy rozluźnił się trochę. Ktoś roześmiał się hałaśliwie, inni z niechęcią popatrzyli na mechanika. Wiecznie umorusany smarami, wielki chłop o byczym karku i długiej, szerokiej szramie, przebiegającej przez cały policzek, patrzył spode łba na chłopca.

— Ty, Rozcięta Gębo, przymknij się! — ryknął jakiś potężny jak syrena okrętowa głos. Bosman zjawiał się zawsze znienacka tam, gdzie go się najmniej spodziewano.

— Dlaczegóż to? — zaperzył się mechanik, a szrama na twarzy spurpurowiała, jakby z niej miała wytrysnąć krew. — Patrzcie, od kiedy to nasz bosman broni kryminalistów? No, jak to, sam mówiłeś — naumyślnie przeszedł na „ty” wiedząc, że Nils tego nie znosi — że ta czarna małpa uciekła z więzienia. A te bzdury, co nam nałgał o uratowanej dziewczynce, to dobre dla takich głupców jak wy. Wystarczy na niego spoj...

Urwał w pół słowa widząc, jak potężna niby bochen chleba dłoń Nilsa zaciska się w pięść.

— Siedziałbyś lepiej cicho! Dla ciebie to bzdury i łgarstwa, a ja mu wierzę — rzucił któryś z marynarzy.

— I ja także!

— W Republice Południowej Afryki jest chyba jeszcze gorzej niż u was, w tych twoich Południowych Stanach — rozległy się głosy.

Nawet Albinos szybko wymknął się z tłumu widząc, że Nils ciężkim krokiem rusza w stronę mechanika. Mamrocząc jakieś przekleństwa bosman stanął twarz w twarz z Rozciętą Gębą. Zmierzyli się nienawistnym spojrzeniem. Widać było, że Nils ledwie się hamuje.

— Zapłacisz mi jeszcze za to! — syknął. I obrócił się do niego tyłem. — A teraz dość tych bzdur! Już mówiłem wam, że z rozkazu Starego chłopak będzie kuchcikiem. I żeby mi się żaden z was więcej go nie czepiał, zrozumiano? A jeżeli któryś ma jeszcze jakieś uwagi, to od razu teraz! No słucham...

Chwilę jeszcze toczył groźnym spojrzeniem po twarzach. Ale nikt nie miał ochoty się odezwać. Jeden po drugim ludzie odchodzili, rozprawiając między sobą.

— Nie tknę od dziś jedzenia — mruknął wydymając pogardliwie wargi mechanik, ale bosman słuch miał dobry.

— Nie żryj, twoja sprawa. Nie ja się zmartwię, jak schudniesz. A od małego się odczep!

*

— Cyklop, skarżyłeś się, że masz za dużo pracy, że nie możesz dać sobie sam rady — zaczął Olaf wchodząc do kambuza. — Dobrze się składa, przyprowadzam ci pomocnika. — Widząc wysoko uniesioną krzaczastą brew i jakiś niedobry błysk w oku kucharza, dorzucił jakby od niechcenia: — To... rozkaz Starego. Tumbo będzie ci sprzątać, zmywać, usługiwać przy stole oficerskim w messie, wszystko to, czego sam nie lubisz robić.

Kucharz westchnął głęboko, coś do siebie swoim zwyczajem zamamrotał, zsunął biały czepiec na tył głowy, odsłaniając wyłysiałe czoło. Widać było, że z trudem hamował wybuch gniewu.

— Wiem już wszystko, mój złociutki — wycedził ponuro, kładąc nacisk na słowo „wszystko”. — Szpetnieś mnie podszedł, „gość kapitana”... „gość kapitana” — przedrzeźniał Olafa. — Słuchaj, a może to ty dopomogłeś mu wejść na statek? Bo Nils chciał podobno całą winę zwalić na mnie? — z całych sił trzasnął patelnią o płytkę kuchenną.

— Przestań, Cyklop. Stary go sam znalazł, wezwał mnie i bez wyjaśnień, wiesz, że nie ma zwyczaju tłumaczyć się przed nikim, kazał zaprowadzić go do kambuza. „Niech nasz mistrz zajmie się tym biedaczkiem, niech go nakarmi, napoi” — tak mi powiedział.

— Powiedział „nasz mistrz”? — wzrok kucharza nieufnie wświdrował się w oczy Olafa, ale w poważnej twarzy marynarza nie drgnął ani jeden muskuł.

— A ty czego się gapisz, do roboty, no, prędzej! — kucharz resztę swej złości wyładował na przerażonym chłopcu.

— Ale ja nie umiem gotować, panie — Tumbo rozłożył bezradnie ręce.

— Tego by jeszcze brakowało, żebyśmy żreć musieli murzyńskie przysmaki, jakieś kuskusy czy inne diabły. Rób tylko, co ci każę, zrozumiano?, Wyszoruj cały kambuz, podłogę, stół, statki, przepierz ścierkę, wyrzuć obierki. No, co stoisz z rozdziawioną gębą? Migiem, nie plącz się tu pod nogami!

Chłopak stał bez ruchu, oszołomiony lawiną poleceń, jakie posypały mu się jednocześnie na głowę. Nim zapamiętał ostatnie, zapomniał o pierwszym. Olaf pokręcił głową. „Będzie tu mu jeszcze ciężej, niż przypuszczałem” — pomyślał strapiony. Nie bardzo wiedział, jak na to zaradzić, bał się ująć za Tumbą, żeby nie pogorszyć sprawy.

— Wpadnę do ciebie po wachcie, Cyklop, coś ci jeszcze ciekawego opowiem — mruknął wskazując na chłopca.

Ale kucharz nie dał się tak łatwo ułagodzić.

— Możesz się nie fatygować, i tak się sam dowiem — mruknął, odwracając się plecami do marynarza.

Wielkie wiadro, pełne obierzyn, było ciężkie, ale Tumbo udźwignąłby teraz chyba słonia, z taką energią zabrał się do roboty. Rzucił się wielkimi susami na pokład koło ładowni rufowych i co sił zaczął windować ciężar na poręcz burty. Słysząc czyjś krzyk, jeszcze szybciej przechylił wiadro. Coś smagnęło go z impetem po twarzy. Porwane silnym podmuchem papiery, obierzyny, pudełka po konserwach zawirowały wokół jego głowy. Z trudem złapał oddech, rzucił kubeł na pokład i zaczął przecierać zasypane śmieciami oczy.

— Ech, ty czarny dzikusie! Zbieraj, na co czekasz? — wrzasnął ktoś.

Wodniste oczy o jasnych rzęsach patrzyły z taką złością, że pod Tumbą ugięły się kolana. Uskoczył w bok przed wyciągniętym nad nim ramieniem i co sił, z pustym kubłem wpadł jak bomba do kambuza łypiąc białkami.

— Skaranie boskie z tobą — głos Cyklopa nie był przyjazny. Surowe spojrzenie padło znów na rozbiegane, pełne rozpaczy oczy i złagodniało. — Co się stało?

Ledwie chłopak zaczął mówić, kucharz wyskoczył na pokład, po którym wirowały coraz dalej roznoszone wichrem śmieci, i złapał się za głowę.

— Dawaj miotłę, zgarnij wszystko. Teraz będziesz wiedział, że śmieci wyrzuca się od strony odwietrznej, a nie nawietrznej. Nie rozumiesz? Z wiatrem, nigdy pod wiatr. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze.

Nikt nigdy nie wymiótł chyba tak starannie pokładu „Icebiörna”, jak czarny pasażer na gapę. Do najmniejszej kruszynki. I coraz ślinił palec, żeby sprawdzić, czy wiatr nie zawiał przypadkiem w przeciwnym kierunku. Ale to był dopiero początek.

— Hej tam, Tumbo! — usłyszał jakiś głos z mostka kapitańskiego. — Zawołaj Cyklopa, tylko prędko.

Jak błyskawica chłopak skoczył do kambuza i już od progu krzyknął:

— Hej tam, Cyklop, wołają cię na górę do kapitana.

Kucharz przestał wałkować ciasto i wlepił w Tumbę ciężkie, nieruchome spojrzenie.

— Po pierwsze, masz do mnie zawsze mówić panie szefie, zapamiętaj to sobie, bo inaczej szacunku nauczę cię tym — pokazał wałek — po drugie, musisz wiedzieć, że na przyzwoitym statku, takim jak nasz „Icebiörn”, nikt koka nie woła, a prosi, rozumiesz? — To mówiąc, poprawił białą, wysoką czapę na głowie i z godnością, nie spiesząc ruszył na górny pokład. — Dokończ no wałkować ciasto — to na makaron do rosołu — rzucił na odchodnym. — Tylko wyszoruj przedtem porządnie łapy i włóż ten fartuch.

Tumbie nie trzeba było dwa razy powtarzać polecenia. Nieraz, kiedy jeszcze matka żyła, wyręczał ją smażąc kukurydziane placki. Nałożył biały fartuch kucharza, dwa razy na niego za duży, wyszorował proszkiem do mycia rondli ręce, marząc o tym, żeby kiedyś wreszcie zbielały, i zabrał się z zapałem do dzieła. Ciasto było wolno zagniecione, rwało się w strzępy. To przylegało do wałka, to znów nie sposób go było odkleić od stolnicy. Nie mógł sobie dać z nim rady. Jak przez mgłę pamiętał, że Noemi zagniatając ciasto na placek podsypywała czasem garść mąki. Bez namysłu sięgnął po jedną z puszek, które szeregiem stały na półce. Schwycił pierwszą z brzegu, otworzył, świetna, sypka, biała mąka, nie taka żółtawa, jak ta mielona z kukurydzy. Spieszył, jak mógł, byle tylko zdążyć przed powrotem kucharza.

Cyklop ze zdumieniem spojrzał na cienko pokrajany, bielutki makaron piętrzący się na stolnicy.

— No, może z ciebie naprawdę coś będzie. Stary mi właśnie o tobie opowiadał — mruknął i zabrał się do wykańczania obiadu nie wiedząc, że jego słowa w uszach Tumby zabrzmiały jak największa pochwała. Pierwsza na tym statku.

5. CHCIAŁ NAS WYTRUĆ JAK SZCZURY!

Tumbo z trwogą wsłuchiwał się w gwar ożywionych głosów, dochodzących z otwartych szeroko drzwi messy. Kapitan mówił ochrypłym głosem, odpowiadał mu cienki dyszkant jednego z oficerów. Hakona, tego, którego się najmniej bał spośród oficerów, nie było wcale słychać. „Kiedyś trzeba się jednak zdecydować” — pomyślał. Nabrał w płuca powietrza i nie czekając, aż go kucharz pogoni, odważnie ruszył naprzód. Salwa śmiechu powitała już w progu drobną postać w zbyt długim, ściągniętym mocno paskiem fartuchu z podwójnie założonymi rękawami. Od śnieżnej bieli ostro odcinała się czarna twarz pełna skupienia. Wielkie, wełniane skarpety na stopach dopełniały reszty dziwnego stroju. Z dymiącej wazy, którą dźwigał w obu rękach, wyciekała na podłogę tłusta strużka rosołu.

— Uważaj, trzymaj!

— Ostrożnie, rozlewasz!

— Stawiaj prędzej, bo upuścisz — usłyszał jak przez mgłę. Śmiech nie ustawał.

— Postaw na stole!

Drżącymi rękami Tumbo ustawił wreszcie wazę na obrusie i zacisnął spocone dłonie, aż zatrzeszczały kostki w stawach. „Czy oni nigdy nie przestaną?” — przebiegło mu przez głowę.

Pierwszy spróbował rosołu radiotelegrafista, nabrał pełną łyżkę ma-

karonu, przełknął, skrzywił się, niepewnym ruchem odsunął talerz i wytarł starannie wąsy.

— Cóż to, Hakon, brak apetytu? — zażartował kapitan rozkładając z namaszczeniem serwetkę na kolanach. — Ja tam nigdy w życiu nie mogłem się na to uskarżać — nabrał na łyżkę makaronu i wypluł z obrzydzeniem. — Co to za świństwo? Dawajcie mi tu koka! — wrzasnął odsuwając gwałtownie talerz, z którego na obrus chlusnął rosół.

Tumbie załomotało serce.

— Panie szefie, pan kapitan prosi do messy — wyrecytował jednym tchem, wpadając do kambuza.

— Zabieraj te pomyje! Nie, spróbuj wpierw sam! Pokład ci szorować, a nie przyrządzać jedzenie — sapał groźnie kapitan.

Kucharz przełknął łyk zupy i spurpurowiał.

— Nie rozumiem! — wykrztusił, sięgnął głębiej łyżką, wyłowił z wazy makaron, spróbował i z wrzaskiem: — To czarny! — wypadł z messy.

*

Przeraźliwy jęk z kambuza rozniósł się po całym statku. Tumbo darł się na całe gardło, jakby go obdzierano ze skóry. Kucharz wrzeszczał, wymyślał i pędził z wałkiem w ręku za umykającym chłopcem.

— Czegoś ty dosypał?... — darł się.

Już, już miał go schwycić za ramię, ale Tumbo jednym susem znalazł się na pokładzie łodziowym. Nim Cyklop tam się wdrapał, czarna, mała figurka zeskoczyła w dół i co sił w nogach gnała w stronę dzioba. Na pokład wyległa cała niemal załoga.

— Trzymać go! — darł się kucharz.

— Łapać! Dosypał czegoś do zupy, chciał nas wytruć jak szczury! — wrzeszczał co sił w płucach Rozcięta Gęba, pierwszy rzucając się w pogoń.

Na pokładzie zawrzało. Jedni skoczyli w ślad za mechanikiem, inni dopytywali się, kto kogo chciał otruć i dlaczego. Ci, co nie dostali jeszcze rosołu, winszowali sobie, że marynarze jadają później niż oficerowie. Ktoś stanął kucharzowi na drodze i dostał wałkiem po głowie, ktoś inny uskakując Tumbie z drogi przewrócił się jak długi. Rozcięta Gęba o mało nie schwycił za nogę chłopca, ale mocne uderzenie czyjejś pięści odrzuciło go w ostatniej chwili na pokrywę ładowni. Tumbo bez tchu zatrzymał się na pokładzie baku. Uciekając jak szczute zwierzę, nie odróżniał już przyjaciół od wrogów, każdy, nawet Olaf, wydawał mu się teraz prześladowcą.

Po jednym trapie wspinał się Cyklop, po drugim sunął nienawistny mechanik, w ślad za nim dwu innych marynarzy. „Skoczyć do morza” — przebiegło przerażonemu chłopcu przez głowę, ale rozkołysana po horyzont szarobura fala napawała lękiem. Wparł się mocno w reling i całą siłą nóg odbił w górę. Przez moment zawisł na stalowej linie dziobowego bomu i jak skoczek cyrkowy zaczął się piąć na rękach w górę do masztu. Lina kaleczyła mu dłonie, ale nie czuł bólu widząc, że Cyklop po klamrach zaczyna piąć się wzdłuż masztu.

— Zabiją chłopaka! — wrzasnął przerażony Olaf.

— Nie dostaną go — odpowiedział mu ktoś, ale bosman zaniepokoił się poważnie.

— Łapać koka! — krzyknął wielkim głosem, a sam jednym ciężkim uderzeniem ramienia pchnął mechanika. Rozcięta Gęba stracił równowagę i jak wór kartofli zwalił się na pokład.

Pościg za chłopcem stał się, jak to często bywa, okazją do załatwienia porachunków osobistych, wyrównania wszystkich zadawnionych urazów i pretensji. Nikt by nie odgadł, jakim sposobem raz i drugi Albinos nadziewał się na twardą pięść Nilsa lub odrzucany bywał niby przypadkiem sierpowym cieśli. Bosman polował głównie na Rozciętą Gębę. Od dawna już miał z nim na pieńku, a nie żartował, gdy brał się do bójki. W Capetown ledwie się powstrzymał widząc, jak mechanik zaczepia starego murzyńskiego dokera i wymyśla mu od ostatnich. Czyż mogła się trafić lepsza sposobność wybicia z głowy krewkiemu mechanikowi przesądów rasowych?

Ciężko dysząc Cyklop wspinał się na ostatnie klamry, był już blisko, jeszcze dwa metry, jeszcze metr i dosięgnie chłopca. Tumbo bez namysłu zjechał na Stalowej lince na samą krawędź długiego ramienia dźwigu drugiej ładowni, tylko mignął i już był na dole. Na taki wyczyn korpulentny kucharz nie mógł się odważyć. Miał już zresztą dosyć tej całej gonitwy i nawet nie protestował, kiedy Olaf zaczął go ściągać w dół z wysokości piętnastu metrów, nie chciał tylko za nic w świecie wypuścić z rąk wałka. Zwarli się ramionami, Cyklop upadł wreszcie, pociągając za sobą marynarza, chwilę jeszcze tarzali się po pokładzie.

Wokół nich zgromadzili się marynarze. Zapał do walki przygasł. Jeden miał oko podsiniaczone, drugiemu nos napuchł i krwawił, trzeci rozcierał potężny guz na czole.

— Uspokoisz się ty wreszcie, bo... — ryczał bosman, a jego wielka pięść pod nosem kucharza wyglądała groźnie. — Czego dosypał do zupy? Gadaj zaraz! Rozcięta Gęba drze się, że chciał nas otruć.

— Dosy... — sapał Cyklop nie mogąc jeszcze złapać oddechu.

— Dajcie mu raz powiedzieć! Olaf, puść go! — wrzeszczał podniecony mechanik. Wielki siniak pod okiem nadawał mu groźny wygląd.

— Dosypał... — zwolniony wreszcie z uścisku mocnych jak stalowe kleszcze łap Olafa kok rozejrzał się niepewnie po otaczających go twarzach. — Czego wy ode mnie chcecie? No, proszku...

— Czego?

— Ogłuchliście? Mówię przecież, proszku do prania.

— Coś ty zgłupiał? I za to go gonisz?

— Toż to nie trucizna, wariatów z nas strugasz?

— A kto mówił, że trucizna?

— Sam słyszałem, ktoś wrzeszczał!

— Nie ja. Stary mi nawymyślał od ostatnich, to się zezłościłem. Nikt was nie prosił, żebyście ganiali.

— A kto darł się: „trzymaj! łapaj!” — przedrzeźniał kucharza Okej. Masując nadwerężony kark Rozcięta Gęba pogroził Cyklopowi.

— Coś ty kręcisz. Krzyczałeś, że trucizna, sam słyszałem, a teraz bierzesz go w obronę.

— Toś ty się darł, jakby cię ze skóry obdzierali.

— Wracaj, schodź, nic ci nie zrobię złego! — Olaf przyzywał tymczasem uczepionego wciąż liny chłopca, bojąc się, że straci równowagę i runie do wody.

Ale Tumbo był głuchy na jego wołanie. Nic a niecnie rozumiał z tego, co działo się tu przed chwilą. Cyklop groził mu już raz nożem, teraz znów wałkiem, krzyczał straszcie, ścigali go po całym statku jak policjanci podczas obławy na Murzynów, teraz go znów wołają. Co chcą z nim zrobić, za co karać, kiedy nic nie zawinił? Nie wsadzą go przecież do więzienia. A może wrzucą do wody? Tacy sami są widać jak tamci, przed którymi uciekał. W głowie miał zamęt, ramiona mu mdlały, czuł, że dłużej się nie utrzyma. Niech się dzieje, co chce, niech się to wszystko już raz skończy, ześliznął się po linie na pokład zrezygnowany, przygotowany na najgorsze.

— No, chłopcy, dość tej zabawy. Pobiegaliście sobie trochę, dobrze wam to zrobi, ale co za dużo, to niezdrowo — oświadczył kategorycznie kapitan, kiedy mu Olaf wyjaśnił, na czym polegało nieporozumienie.

— Cyklop, za bardzo do serca wziąłeś moje słowa. Wiem, jak świetnie gotujesz, więc nie mogłem zrozumieć, co się stało. To dla ciebie nauczka. Zrób raz porządek w kuchni. Jak można trzymać proszek do prania obok mąki, też pomysł! Małego zostaw w spokoju. Chciał na pewno jak najlepiej, starał się, jak umiał. Na drugi raz będzie uważał. Może byśmy tak wreszcie dostali coś do zjedzenia, mam nadzieję, że drugie danie będzie smaczniejsze niż zupa, jestem diablo głodny — dorzucił kapitan zasiadając z powrotem przy stole.

Po paru chwilach Tumbo uwijał się znów między kambuzem i messą tak szybko, jak pozwalał mu na to plączący się pod nogami długi fartuch kucharza. Co chwilę poprawiał sobie biały czepiec, który uparcie spadał wciąż na czoło. Wiernym, jak psie, spojrzeniem starał się odgadnąć każde życzenie kapitana, śledził każdy jego ruch. Serce jego po brzegi wypełniała wdzięczność dla tego człowieka, który się za nim ujął, który zrozumiał, że on, Tumbo, chciał jak najlepiej.

— Bardzo smaczny jest ten schabik, chłopcze, podaj mi jeszcze kawałek — usłyszał naraz ochrypły głos.

Bez namysłu schwycił z półmiska w dwa palce największy kawałek mięsa i delikatnie położył na talerzu kapitana. Messę zaległa cisza. Wszyscy wstrzymali oddech, wpatrzeni w twarz dowódcy. Przez długi moment była poważna, kamienna. Zadrgały wreszcie policzki i kapitan parsknął niepowstrzymanym śmiechem. W jednej chwili zawtórowali mu wszyscy. Na progu mignęło parę zaciekawionych twarzy. Wsunął szerokie bary Nils, łypnął niespokojnie jednym okiem Cyklop. Tumbo nie rozumiał powodu wesołości, ale widząc, że nikt go nie łaje, wyszczerzył olśniewający bielą rząd zębów.

— Łapy ci poobcinam — zasyczał mu nad samym uchem kucharz, któremu ktoś powiedział, z czego się wszyscy śmieją.

Podskoczył uważnie do stołu, chwycił za talerz.

— Zaraz zamienię mięso, panie kapitanie.

— Nie, zostaw, Cyklop, od tego się nie umiera, wybrał świetny kawałek, nikt mnie nigdy jeszcze tak z całego serca nie obsłużył, nie dręcz chłopaka.

— Dałem mu przecież, panie szefie, co było najlepszego. Sam mnie prosił, chciałem jak najlepiej — tłumaczył później w kambuzie skonfundowany Tumbo patrząc niespokojnie, czy kucharz nie schwyci znów w rękę wałka. Wreszcie i Cyklop się udobruchał.

W kubryku z załogą poszło gorzej. Wszyscy żartowali i kpili bez litości z przygody Tumby. Mechanik narzucił na siebie zamiast białego fartucha podejrzanej czystości prześcieradło zdarte z koi i krygując się, wykrzykując, przewracając białkami, pokazywał, jak to pasażer na gapę obsługuje dowództwo, jak chce zaskarbić łaski Starego.

— Przyjrzyjcie się dobrze Rozciętej Gębie, czy nie wygląda teraz jak brat Tumby — krzyknął zaczepnie Okej, pokazując czarne smugi na twarzy mechanika.

— I to rodzony — podchwycił Olaf.

Tego Rozcięta Gęba nie wytrzymał. Oczy mu spochmurniały. Brudną twarz, zeszpeconą szramą, wykrzywiła złość. Ponurym spojrzeniem obrzucił śmiejących się marynarzy.

— Powtórz jeszcze raz, a pożałujesz. A ty, czarny, zjeżdżaj stąd, żebym cię więcej w kubryku nie zobaczył.

Tumbo jednym susem uskoczył w stronę drzwi, ale zatrzymało go wyciągnięte ramię Olafa.

— Co ci się nie podoba w tym małym? — głos cieśli był pozornie spokojny, ale chłopak czuł, jak mięśnie ramienia, o które się opierał, nagle stwardniały niby stalowe liny.

— Jego skóra, kolor jego skóry, nie rozumiesz?

— To niewiele, to stanowczo za mało — wycedził nie ruszając się z miejsca Okej, a na jego pobladłej twarzy wystąpiły jeszcze wyraźniej piegi. — Jeżeli tkniesz tego chłopaka jednym palcem, ze mną będziesz miał do czynienia. A wtedy nie jestem pewien, czy zobaczysz jeszcze swoje ukochane Południowe Stany. Jesteś na norweskim statku, pamiętaj, a tu nikt nie patrzy na kolor skóry ani na narodowość. Ty jesteś Amerykaninem, kok Szwedem, ja pochodzę z Australii, a Tumbo z Afryki. Jeżeli kto ma wyjść z kubryku, to nie on, ale ty. Proszę, droga wolna na pokład, a stamtąd dalej, choćby do morza. Miejsca nie brak. To twoje własne słowa.

Rozcięta Gęba chwilę jeszcze pasował się ze sobą. Wiedział, jak każdy na statku, że z cieślą lepiej nie zaczynać. Rozejrzał się po twarzach, splunął siarczyście w kąt i ciężkim krokiem wyszedł z kubryku, mocno trzaskając drzwiami.

6. TRZEBA WIEDZIEĆ, KOMU DAWAĆ KLUCZE

Tego pamiętnego wieczora Tumbo długo się kręcił na posłaniu, nim zasnął. Był sam, nie w kubryku z innymi marynarzami. Chcąc uniknąć nowych swarów i kłótni, bosman umieścił go w osobnym pomieszczeniu. Pierwszy raz w życiu chłopiec miał swój kąt, z którego nikt go nie wyganiał, swój materac, swój koc, lekki jak puch i ciepły jak piec. Dotychczas musiał zadowalać się rogiem szorsttkiej maty, którą siostra rozkładała wprost na glinianej podłodze chaty skleconej po trosze ze starych pak, trzciny i odpadków falistej blachy. Podczas upału, latem, było tam piekielnie duszno, a zimą, gdy nadeszła deszczowa pora — chłodno i wilgotno.

Lekkie pokryte łatami spodenki poszły za burtę. Bosman kazał się chłopcu wykąpać, wyszorować, Olaf dał mu stary sweter, nawet kucharz dołożył coś ze swej garderoby. Wszystko było jednak za długie, za duże, za obszerne. A że nikt na całym statku nie umiał sobie dawać rady z igłą i nićmi, Olaf musiał podjąć się niewdzięcznej roli przygodnego krawca.

Do schowka, w którym miał sypiać chłopak, wąskiego, niskiego, bez bulaja, wchodziło się przez mały otwór zamykany ciężką, stalową klapą. Bosman trzymał tu zapasowe liny, farby, narzędzia. W ciasnej, zawalonej sprzętem klitce mało wprawdzie było miejsca, materac układał się nierówno na wielkich zwojach manilli, ależ któż by się tym przejmował? Wystarczyło przekręcić się na prawy bok, żeby za przegrodą z listew zobaczyć skład puszek z farbami o jaskrawych kolorach, z drugiej strony za ażurowym przepierzeniem mieściła się stolarnia — królestwo okrętowego cieśli. Z pułapu zwisały jakieś liny, powrozy, szmaty. Pachniało przyjemnie świeżym drzewem, lakierami i terpentyną. A chociaż chłód bardzo dokuczał Tumbie, był szczęśliwy. Po raz pierwszy od wejścia na statek mógł zebrać myśli. Nie wiedział wprawdzie, dokąd płynie ani co się z nim stanie, ale się o to nie martwił. „Jakoś to będzie” powtarzał sobie w duchu słowa Olafa.