Trzynaście - Marcin Świetlicki - ebook

Trzynaście ebook

Marcin Świetlicki

0,0
29,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: EMG
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2007
Opis

Trzynaście Marcina Świetlickiego to kontynuacja bestsellerowej, kultowej i magicznej powieści Dwanaście (EMG, 2006). Główny bohater nowego thrillera Świetlickiego, dawny gwiazdor kina dziecięcego, człowiek, którego nazywają mistrzem, na szczęście nie jest już samotny. Suka wróciła.

Trzynaście to mroczna historia zbrodni i poruszająca opowieść o miłości.

To Trzynaście majowych dni roku 2006.

Zaprzysiężenie nowego rządu,

przyjazd rosyjskiej gwiazdy internetowej erotyki,

zbliżająca się wizyta Benedykta XVI,

śmierć pewnej kobiety…

Wciągnięty w podłą intrygę, mistrz musi uciekać ze swojego ukochanego miasta.

Za to kim jest, spotyka go kara nieludzka: musi uciekać do Warszawy.

Trzynaście majowych dni 2006 roku.

Trzynaście dni, po których nic już nie będzie takie, jak kiedyś…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 301

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Marcin Świetlicki 2020
Copyright © EMG 2020
Pierwsze polskie wydanie: EMG, Kraków 2007
Projekt okładki i strony tytułowej (na podstawie wydania z 2007 roku – autor: Dymitr Szewionkow-Kismiełow)Agnieszka Orłowska
Fotografia na okładceOla Kania
Redaktor prowadzący serięIrek Grin
RedakcjaTomasz Kunz
KorektaEwa Malec
ISBN 978-83-63464-35-6
Polska Kolekcja Kryminalna tom V
Wydawca EMG 31-055 Kraków, ul. Miodowa 6/1www.wydawnictwoemg.pl
Konwersja:eLitera s.c.

rozdział pierwszy

Hohoho! mówi mistrz.

Mistrz siedzi w Biurze, no bo niby gdzie miałby siedzieć mistrz?

Biuro to taka knajpa, na ulicy Świętego Jana w Krakowie.

Blade słońce stoi wysoko.

Siąpi drobny, niewyraźny wiosenny deszczyk.

Mistrz siedzi na wysokim stołku i mówi do barmana. Mówi rzeczy nieistotne. Mówi, by mówić. Mówi, by mieć jakikolwiek kontakt z ludem pracującym, ze społeczeństwem.

Barman przysłuchuje się uprzejmie.

Gdyby przyjrzeć się tej sytuacji z pewnej odległości, to prawdopodobnie wygląda to tak, jakby ten wycierający szklanki krótko ostrzyżony szczupły człowiek w białym ubranku w ogóle nie słuchał tego spuchniętego siwego gościa siedzącego na barowym stołku. Ale słucha.

Jest pierwszy dzień maja 2006 roku, poniedziałek.

Mistrz przychodzi do tego lokalu od wielu lat.

Kiedyś przychodzili tu wszyscy, teraz przychodzą tu tylko obcy ludzie i mistrz.

Bo nie jest to już takie Biuro jak w poprzednim sezonie. Wyremontowano je w marcu, zmienił się kolor ścian. Zrobiło się weselej. Nowocześniej i weselej. Jak w całym kraju.

To nowe kierownictwo dokonało remontu. Wszystko zawsze zaczyna się od remontu. Kiedy odszedł nieodżałowany poprzedni właściciel Biura, lokal przejął barman wraz z tajemniczym wspólnikiem. Ten nowy właściciel nigdy nie pojawił się w Biurze, nigdy go mistrz nie poznał.

Ale to nic nie szkodzi. Mistrz nie chce już poznawać nikogo nowego, nie jest mu to do niczego potrzebne. Mistrz nie potrzebuje kontaktów z nowym kierownictwem. Mistrz jest konserwatywnym, autystycznym klientem. Żyje w przeszłości. Nie zadaje niepotrzebnych pytań.

Wystarczy mu to, że codziennie widuje w tym samym miejscu, za barem, barmana. Wystarczy mu, że widuje codziennie rzędy wesołych wielobarwnych butelek na półkach. Przynajmniej to się nie zmieniło.

Barman nadal pracuje jako barman. W ten sposób ma na wszystko oko. W ten sposób kontroluje wszystko.

Nie żeby nie wierzył ludziom, owszem – wierzy im. Ale po pracy.

– No, piękny wiosenny dzień, chociaż siąpi – powiada barman.

– No, piękny wiosenny dzień, proszę pana, chociaż siąpi – potwierdza ochoczo mistrz.

– To nawet lepiej, że nie ma tego ogłupiającego upału – dodaje mistrz.

*

Z poprzednim, zmarłym w niezmiernie tajemniczych okolicznościach, właścicielem Biura, mistrz miał wygodny układ: za rezydowanie przy zarezerwowanym stoliku, za pokazywanie swojej znanej i lubianej w niektórych środowiskach buzi, za prowokowanie innych środowisk swoją przez te środowiska znielubioną buzią, otrzymywał mistrz darmowy alkohol w dowolnych ilościach. Teraz ten stan rzeczy się odmienił.

Nic za darmo. Ale mistrz nie narzeka, konieczność płacenia za zamawiane alkohole nawet mu się podoba, trzyma go w ryzach. Żadnych szaleństw. W dodatku dzięki temu mistrz zmuszony jest do zarabiania od czasu do czasu jakichś tam pieniędzy, gdzieś tam, w jakiś tam tajemniczy, wiadomy tylko mistrzowi, sposób, co zdrowe jest, słuszne i zbawienne.

Nie do porównania z poprzednim rozchełstanym sezonem. Oj, nie do porównania. Żadnych kresek. Żadnych kredytów. Żadnych ulg. Elegancko.

Siedzi więc sobie mistrz na stołku barowym, przed nim leży wczorajsza gazeta, przed nim stoją pięćdziesiątka brandy i filiżanka kawy, siedzi wpatrzony w ulicę za oknem i mówi matowym, cichym głosem do barmana:

– A wie pan, że w szesnastym wieku zrzucali około świąt wielkanocnych z wieży kościoła Mariackiego diabła? No, diabła. Kukłę diabła. Wyczytałem. A potem z tą kukłą przychodzili tutaj, na ulicę Świętego Jana, i straszyli nią protestantów, bo protestanci tutaj mieli zbór, może nawet w tym miejscu, gdzie teraz siedzimy. Poważnie. A potem ten zbór protestancki dzielni nasi katolicy spalili... Tak czytałem. To pewnie kłamstwo, ale historia śliczna, prawda? – opowiada z przejęciem lekko już pijany mistrz.

Ale barman nie reaguje jakoś specjalnie na jego zaczepki. Barman to zawodowiec, byle czym się nie wzrusza. Nie komentuje gadaniny mistrza, nie patrzy na niego, zajmuje się swoimi sprawami.

– A wczoraj była niedziela, trzydziesty dzień kwietnia, noc Walpurgi, wracałem nocą do domu, skręciłem z Jana w Tomasza i nagle poczułem na karku czyjś oddech. Bardzo blisko. I usłyszałem głos, najpierw niewyraźny, bardzo cichy – „zabiję cię!”. Dreszcz mnie przeszedł. A potem usłyszałem głośniej i wyraźniej – „zabiję cię!”. I ten głos jakby znajomy mi się wydawał, jakby to był głos... wie pan... kogoś, kto..., głos kogoś, kogo... Przyspieszyłem, a ten ktoś nadal szedł blisko i mówił „zabiję, zabiję!”. Aż się odwróciłem, by stanąć z wrogiem twarzą w twarz, żeby przynajmniej zobaczyć, kto to jest... żeby nie umierać w nieświadomości... A to był kompletnie obcy, przypadkowy człowiek, który szedł i żartobliwie gawędził o zabijaniu ze swoją komórką... – opowiada mistrz, a barman kiwa głową uprzejmie.

– Sukę trzeba wyprowadzić o czternastej, pójdziemy nad Wisłę albo nawet na kopiec Kraka – kombinuje mistrz na głos.

Barman słucha albo może i nie słucha, co wcale mistrzowi tak naprawdę nie robi różnicy, głośna obca muzyka wypełnia lokal: sztuczny, szybki perkusyjny rytm. Takich rzeczy teraz młodzież słucha.

Mistrz się rozgadał, zazwyczaj jest małomówny, ale widocznie taki dzisiaj dzień.

Barman przeciera szmatką kieliszki i patrzy w jasną przestrzeń.

Po drugiej stronie ulicy wesołe zakonniczki na pierwszym piętrze myją szyby.

Mimo że święto robotnicze, pierwszy dzień maja, a i świętego Józefa Pracownika, święto katolickie. Mimo że deszcz. Coraz większy deszcz.

Mistrz wędruje spojrzeniem za wzrokiem barmana i uśmiecha się.

– Zrozumiałem w tej chwili, że Biuro właściwie w niczym nie różni się od mojego mieszkania. Ja przecież też na Małym Rynku mam widok na okna zakonnic... – zauważa radośnie.

– Ja niestety mam gorzej – stwierdza barman. – Ja z mojego mieszkania mam widok na szkołę baletową.

Rechoczą pospołu.

Zakonniczki patrzą w ich stronę. Nie mogą słyszeć ich rozmowy, ale coś wyczuwają. Zaczynają żarliwiej trzeć szyby białymi szmatkami.

*

Do Biura wchodzi gromadka klientów. Zaczynają zamawiać swoje ulubione płyny. To zapewne czwarte lub piąte piwo w ich krótkim życiu. Barman zajmuje się spełnianiem ich pragnień, toteż mistrz przesiada się do swojego starego, ulubionego stolika z widokiem na ulicę Świętego Jana. Patrzy na hoże zakonnice, na ludzi leniwie wędrujących ulicą, na auta jadące tyłem, to taka specyfika tej ulicy: auta jeżdżące tyłem, patrzy na wycieczkę skośnookich z parasolami w dłoniach, którzy właśnie przechodzą pod oknem Biura, zaglądając do wnętrza i wykrzykując swoje skośne wyrazy.

Jeden ze skośnookich wrzeszczy coś dużo głośniej niż pozostali, zatrzymuje się i wpada do Biura. Reszta za nim. Zaczynają robić zdjęcia wszystkiemu – ponuremu wnętrzu, dziwacznemu białemu człowiekowi siedzącemu samotnie przy najbardziej ku drzwiom wysuniętym stoliku, ostrzyżonemu na zero białemu barmanowi, który ze spokojem wyciera szklanki żółtawą ściereczką, gromadce białych młodocianych klientów, pijących zapewne czwarte lub piąte piwo w ich krótkim życiu.

Ten krzyczący najgłośniej mieszkaniec Wschodu wbiega do toalety i naraz stamtąd dochodzi jeszcze straszliwszy krzyk!

– Znowu ktoś tam wisi? – pyta przerażony mistrz barmana, ale nie, to tylko obskurne wnętrze tego przybytku tak urzekło przybysza, że wzywał współziomków, wszyscy oni przybiegli, wszyscy karnie ustawili się w kolejce, wszyscy jak jeden skośnooki mąż obfotografowali toaletę.

A potem stają obok mistrza i zaczynają bez pytania robić sobie z nim zdjęcia. Tego już naprawdę za wiele, wzburzony mistrz wstaje, kłania się rechoczącemu barmanowi, a ten nie daruje sobie wygłoszenia okrutnego żarciku:

– Widzi pan, pańska sława dotarła nawet do nich!

Mistrz krzywi się ironicznie i wychodzi z lokalu, w drzwiach zderzając się z człowiekiem w eleganckich okularach.

– Oj, już pan idzie, a ja właśnie do pana... – mówi człowiek w okularach.

– Przyjmuję między piętnastą a siedemnastą – informuje mistrz.

– Przepraszam, a nie mógłby pan zrobić dla mnie wyjątku?

– Dla pana? – dziwi się mistrz. – Bardzo przepraszam, ale wyjątki to ja robię tylko dla kobiet...

Wszystko pięknie, ale ten pan nie rozumie, że mistrz sobie żartuje.

– To ja tu na pana poczekam – człowiek w okularach uśmiecha się niezbyt szczerze.

– Ostrzegam: sto złotych dziennie i zwrot kosztów – mówi mistrz i wychodzi.

– Będę czekał – mówi człowiek w okularach do pleców mistrza.

*

W domu czeka suka, czeka pod samymi drzwiami, czternasta akurat wybiła, trębacz zwraca swą trąbkę w stronę Małego Rynku i trąbi. Skończywszy hejnał dzielny strażak macha trąbką w stronę okna mistrza, który również macha trębaczowi, to taka stara tradycja, jak trębacz macha, to trzeba mu odmachać, następnie mistrz zakłada suce smycz, mówi do niej „spacerek!”, ona na to merda kikutem ogona, wychodzą, mistrz trzaska drzwiami i pędzi za ciągnącą go z potężną siłą suką schodami w dół.

Biegną ulicą Sienną, mijają Gródek, kiedyś tu były mury miejskie, tu się kończył Kraków, biegną na Planty, tam suka kuca, tuż za kioskiem, i z ulgą sika w mokrą trawę.

A teraz fikają z bokserką po mokrych Plantach. Ona przynosi mu patyki i plastykowe butelki po różnych płynach, które wesoła młodzież pozostawiła na trawnikach. Ale że bokserka nie posiada kagańca, natychmiast zostaje spisana przez strażników miejskich, którzy wynurzyli się znienacka z jakichś krzaków, którzy wyjątkowo groźni są i surowi, a w dodatku (obydwaj!) fizycznie i mentalnie przypominają obecnego prezydenta Rzeczypospolitej, który nosi nazwisko Kaczyński.

Mistrz i bokserka otrzymują mandat i idą sobie. Bokserka ciągnie niemiłosiernie mocno smycz i podskakuje, a mistrz wlecze się ponuro. Nigdy wszak otrzymywanie kar i upomnień przyjemnym nie było.

Idzie więc mistrz przez swoją małą pieprzoną ojczyznę – zaklęty okrąg centrum miasta Krakowa, w którym przyszło mu żyć, idzie przez tę wielokrotnie naznaczoną, wielokrotnie obsikaną przestrzeń, deszcz mży namolnie.

Mistrz idzie i nie jest szczęśliwy. Mimo że kocha to miasto za jego surową urodę. Kocha jego mroczne zakamarki. Kocha to trudne, niewdzięczne miasto miłością nieodwzajemnioną.

Nie jest szczęśliwy, albowiem znienacka ci dwaj strażnicy miejscy, zdumiewająco podobni do prezydenta Rzeczypospolitej, zachowujący się z profesjonalną obelżywością, całkowicie zepsuli mu humor.

Po spotkaniach z takimi ludźmi mistrz zawsze traci wszelką wiarę w czło­wie­czeń­stwo.

Gdyby nieopodal przechodził wygolony i wytatuowany osiłek z psem obronnym bez kagańca, strażnicy odwróciliby od niego oczy i zaczęliby interesować się pijaczkiem drzemiącym na ławeczce.

Wiadomo.

*

– Ale on wróci?

– No wróci, wróci. On zawsze wraca – mówi barman.

Ma już trochę dosyć tego dość namolnego człowieka w okularach. Jego pytań o mistrza.

Ci, którzy pytają o mistrza, niemal zawsze wróżą kłopoty.

– Wróci i odpowie panu na wszystkie pytania. Jak nie o piętnastej, to w nocy. Ale wróci.

– Ja, hm, nie mam za dużo czasu. O dziewiętnastej pięćdziesiąt mam ostatni pociąg... – pan w okularach zerka na swój zegarek.

– Ach, pan z Warszawy! – zauważa złośliwie, ze szczególną intonacją barman.

– Wy tu w Krakowie przesadzacie z tymi żartami o Warszawie – dąsa się człowiek w okularach.

– My tu ze wszystkim przesadzamy – zauważa złośliwie, ze szczególną intonacją barman.

Warszawiak milknie. Pije swoje piwo, o wiele tańsze niż w stołecznych lokalach, i czeka na mistrza.

– A pozwoli pan, że jeszcze o coś zapytam... – mieszkaniec Warszawy bez żadnych skrupułów przerywa barmanowi rozmowę z przeuroczą narzeczoną.

Barman z niechęcią odwraca się do natręta.

– Słucham?

– Czy on jest w dobrym, hm, stanie? Bo u nas się mówi, że się skończył. Podobno pije już na umór? Czy on jeszcze coś kojarzy?

– Co ma kojarzyć, to kojarzy. Przyjdzie, to sam pan zobaczy, proszę pana. A teraz przepraszam, jestem w robocie! – oświadcza barman i wraca do rozmowy z narzeczoną.

*

Mistrz przyprowadziwszy z powrotem do domu bokserkę – sukę, która nie ma imienia, na którą mówi się najwyżej „suka” – nasypawszy jej suchej karmy do miski i wsłuchując się z uśmiechem w gruchot pochłanianego przez nią posiłku, przyrządza sobie właśnie wietnamską zupkę, zalawszy wrzątkiem zawartość pakuneczku. Ma jeszcze kilkanaście takich paczuszek, duże zróżnicowanie, szeroki asortyment. Szczęście.

Zasiada z talerzem parującej zupy przy stole, przy oknie z widokiem na kościół Świętej Barbary i wieże mariackie, właśnie zatrąbiono piętnastą, piękne fałsze, piękne, radosne, wyborne fałsze, trębacz macha mistrzowi złotą trąbką i zamyka okienko, mistrz macha trębaczowi i ujmuje w dłoń łyżkę.

Gorąca zupa, wierna suka. Szczęście.

*

Człowiek czekający na mistrza w lokalu Biuro spogląda na zegarek i mówi z oburzeniem w stronę barmana:

– Już zaraz piętnasta!

Barman, którego dziewczyna niestety poszła już sobie w swoich dziewczęcych sprawach, w odpowiedzi wzrusza ramionami.

– Dla kogo piętnasta, dla tego piętnasta... – mruczy.

Oj, nie przypadł mu do gustu ten klient. Ubrany po warszawsku, po warszawsku się zachowujący. Oj, nie jest to człowiek, z którym barman chciałby kiedykolwiek, na jakikolwiek temat korespondować, oj, nie.

– Tutaj czas płynie trochę inaczej, proszę pana. Niewykluczone, że on przyjdzie później, może mógłbym coś mu przekazać? – pyta barman z wyraźną nadzieją w głosie. Nadzieją, że ten mało przyjemny człowiek pójdzie sobie wreszcie.

– No, jeszcze trochę poczekam – wzdycha klient i ponownie patrzy na zegarek. – A czy to prawda, bo u nas tak mówią, że bardzo się zmienił? Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie? Że już nie jest taki świeży, nie ma tej energii, nie jest taki entuzjastyczny, jak był w tym serialu? Ludzie mają mu to za złe. A i fizycznie się zmienił... – monologuje głośno człowiek z Warszawy.

– Panie, on zagrał w tym serialu ponad trzydzieści lat temu! O co panu chodzi? Żeby całe życie był uroczym dzieckiem? Czy ktoś ma do pana pretensje, że nie ma pan takiej buzi, jaką pan miał w podstawówce? – barman traci cierpliwość.

– A gdzie on pracuje, skąd on bierze pieniądze? Przecież musi skądś mieć na ten alkohol?

– Nie interesują mnie takie rzeczy, proszę pana. I pana też nie powinny. Co pan, z policji? Z Izby Skarbowej?

Człowiek nie przyjmuje do wiadomości słów barmana.

Wyciąga z kieszeni komórkę, włącza ją i pyta:

– A jaki jest do niego numer?

– Czego numer?

– Komórki.

– On, proszę pana, nie ma komórki – informuje barman.

– Dlaczego? – zadziwił się pan z Warszawy.

– Taki kaprys.

– A stacjonarny telefon?

– Nie ma.

– To co on ma? – oburza się pan.

Do lokalu wchodzi ciemnowłosa piękność, kobieta z wyglądu bardzo inwazyjna, bardzo doświadczona, bardzo po przejściach.

Wymienia z barmanem powitalne porozumiewawcze uśmieszki.

Rozsiada się bezceremonialnie blisko warszawiaka.

– No, cześć! – Ćma zwraca się do obu. – Co pijemy?

*

Mistrz myśli w tym właśnie momencie:

– O, to już piętnasta, należałoby pójść do Biura!

Ale nie robi niczego w tym kierunku, podchodzi do półek z płytami. W tym mieszkaniu jest kilka setek analogów.

Byłoby tego więcej, ale kobiety, przeprowadzki i niepotrzebne, bezrozumne pożyczanie płyt ludziom niegodnym, przetrzebiły zbiory mistrza.

U dołu szafy wielka szuflada, tam kilkaset kaset, tam się już raczej nie zagląda, tam upiory, kiedyś, na fali jakiejś nostalgii być może otworzy mistrz tę szufladę i spędzi noc z kasetami, pewnie zadziwi go ich zawartość, ale to jeszcze nie teraz.

Na półkach znajduje się kilkaset kompaktów, ten wynalazek musiał mistrz zaakceptować, przyszło to z trudem. Ale zrobił to, zaakceptował, musiał zaakceptować te srebrne kółka, przede wszystkim ze względu na to, że na kompaktach pojawiały się rzeczy nie do zdobycia na analogach, przyzwyczaił się do nich, trudno, przyzwyczaił się.

Mistrz włącza sobie płytę, Kevina Ayersa sobie włącza, takiego muzyka sprzed tysiąca lat, o którym tylko ludzie pamiętliwi pamiętają. I bardzo dobrze.

Ta akurat piosenka, którą w tej chwili słychać, nazywa się „Lady Rachel”.

I bardzo dobrze.

Mistrz nigdzie się nie spieszy.

Mistrz staje w oknie i patrzy na wieże, jedną wyższą, drugą niższą, a potem w dół patrzy, na ludzi wędrujących przez Mały Rynek w deszczu, jeden pan, nawet całkiem porządnie ubrany, ma wózeczek i w tym wózeczku oprócz garnków i innego żelastwa ma staroświecką pralkę „Franię”, wszystko mu się to prawie na jezdni rozsypało, powoli i cierpliwie zbiera te wszystkie garnki, obwiązuje to wszystko grubym sznurem, auta go wymijają powoli, o, znowu mu się rozsypuje, znowu cierpliwie, na inny sposób, rozmieszcza to żelastwo, trzeba by zejść i mu pomóc, myśli mistrz, ale nie schodzi, to byłoby wyprzedzanie przeznaczenia, ten stan nadejdzie, kiedy przyjdzie na to pora, wreszcie udaje się panu z tymi garnkami i pralką, szczęśliwie odchodzi, ciągnąc swój wózeczek, więc może sobie mistrz spokojnie spoglądać na kobiety, które z wysokości pierwszego piętra mają jeszcze bardziej widowiskowe dekolty, ale w momencie, kiedy przydarza się wyjątkowo fascynujący dekolt, mistrz przez moment tylko się nim fascynuje, a później peszy się, nie patrzy już w dół, patrzy w niebo, wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów, wyjmuje z tej paczki jednego papierosa, następnie wyjmuje z kieszeni pudełko zapałek, wyjmuje z tego pudełka jedną zapałkę i włożywszy papierosa do ust, odpowiednio, filtrem we właściwą stronę, pociera zapałkę o brzeg pudełka...

*

– I wyobraź sobie, że ten matoł mnie z nią pomylił. Co to jest? Jak można nas dwie pomylić? To już trzeba nie mieć mózgu i przyzwoitości. Nie dość, że ja brunetka, a ona blondynka, to przecież zupełnie inne osobowości. Co nie? A on nas pomylił. I mówi do niej: słyszałem o tobie, dużo ciekawych rzeczy o tobie słyszałem, ty jesteś Ćma... To człowiek po to przez tyle lat chodzi po mieście, to człowiek po to przez tyle lat ciężko pracuje, żeby ktoś go mylił z jakąś babą? – opowiada wzburzona Ćma barmanowi, nagle przerywa i przygląda się przyjezdnemu.

– A ty skąd jesteś? Z Warszawy?

Nie czekając na odpowiedź, konstatuje: – Od razu widać! I jak tam, u was, w Warszawie? Wesoło?

Człowiek nie odpowiada. Owszem, kupił Ćmie piwo, ale nie ma ochoty na kolegowanie się z tą dość wulgarną i na pierwszy rzut oka raczej nieobliczalną kobietą.

Cieleśnie, owszem, odpowiada mu, natomiast mentalnie, owszem, nie.

Ten człowiek jest ostrożny.

Odsuwa się od Ćmy i zwraca się do barmana:

– Wie pan, to ja jednak zostawię mu wiadomość. A nie orientuje się pan, jaki jest jego adres mejlowy?

– Adres mejlowy? Do niego? – parska barman. – Nie, proszę pana, on nie ma żadnego adresu mejlowego.

– To co on ma?

– On ma tylko domofon.

Chichoczą z Ćmą pospołu.

Warszawiak nie chichocze.

Warszawiak, wstrząśnięty tą wiadomością, wykrzywia usta, wyjmuje notes i pisze kilka zdań na kartce.

– Ale czytać chyba umie? Proszę mu to przekazać, zaraz jak się pojawi, bardzo proszę – podaje barmanowi złożoną kartkę i bez pożegnania wychodzi z lokalu.

Ćma odprowadza go wzrokiem.

Zapala papierosa.

Patrzy w oczy barmanowi.

Wzrusza ramionami.

Zakłada nogę na nogę.

*

Dawniej moje zdania były długie i rozbudowane.

Mówić wyłącznie krótkimi zdaniami.

Nie dać przyłapać się na słabości.

I pomścić wszystkie krzywdy.

Należy wybrać naczynie.

I ono jest już wybrane.

*

Ćma idzie przez Duży Rynek w deszczu, wymachując figlarnie torebeczką.

– To prawie jak pochód pierwszomajowy! – myśli, uświadomiwszy sobie, co to za dzień. Chichocze. – Jest dopiero siedemnasta, proszę bardzo, a ja jestem w trzy dupy pijana. Pięknie, pięknie!

Przesiedziała w Biurze z godzinę, barman zgodził się postawić jej tylko jedno piwo, a i tak odnotował to piwo na specjalnym karteluszku, więc Ćma na tę jawną niesprawiedliwość trochę rozżalona przeszła się po innych knajpach.

W Dymie spotkała swoją serdeczną przyjaciółkę Klaudię, opowiedziały sobie o wydarzeniach ostatnich kilku dni, kiedy nie miały jakoś szczęścia się spotkać, chadzając innymi drogami, bywając o innych porach i w innych lokalach w mieście, funkcjonując w innych środowiskach.

Na dwie chichoczące panny zwrócił uwagę jakiś starawy gość, przysiadł się do nich, z lubością stawiał im alkohol i wsłuchiwał się w ich ćwierkanie.

Po jakimś czasie przystąpił do bezpośredniej akcji, lecz wyraźnie upodobał sobie bardziej Klaudię, toteż Ćma dyskretnie się usunęła. Przyjaźń i lojalność nade wszystko!

Pożegnała się ładnie, mrugnęła porozumiewawczo do Klaudii i wyruszyła w świat.

Idzie teraz przez Rynek, ociera się o wycieczki, uśmiecha do policjantów. Dzień jest piękny, pierwszomajowy. Mimo coraz bardziej nasilającego się majowego deszczu. Na estradzie obok Ratusza jakaś pani śpiewa piosenki turystyczno-poetyckie. Głowa wyrzeźbiona przez wybitnego rzeźbiarza i humanistę Igora Mitoraja pięknie lśni w deszczu. Świeżość i radość zupełnie nie wiadomo skąd się pojawiły – i trwają!

Zza szyby Vis-à-Vis, uroczej kawiarenki, zwanej potocznie Zwisem, ktoś macha do Ćmy.

Ćma nie rozpoznaje, kto zacz macha, widzi tylko ruch ręki – i jak ćma do płomienia frunie w tamtą stronę.

*

Mistrz około osiemnastej wraca do Biura, bierze sobie, żeby za często nie chodzić do baru, szklaneczkę z dwusetką pliski i siada na parapecie okna przed lokalem. Mimo że pada. Osłania zawartość szklanki dłonią.

Nie uśmiecha mu się pozostawanie wewnątrz.

Zbyt wiele głodnych duchów, zbyt wiele osób niepotrzebnych mistrzowi do szczęścia siedzi w środku, och, bardzo dużo już ci ludzie krwi mistrzowi przez lata napsuli, opowiadając mu o swoich problemach, o swoich poglądach politycznych, o swoich fascynacjach kulturalnych, o swoich matkach, żonach, kochankach i dzieciach, zawracając mu głowę, marnując jego bezcenny czas.

Nie ma mistrz tym razem zbyt wielkiej ochoty na zadawanie się z nimi.

Siada więc sobie na zewnątrz, na parapecie.

Deszcz na moment ustaje, jest mokro, ale mistrzowi to wcale nie wadzi.

Patrzy na pierwszomajowe miasto, pali papierosa, umie palić papierosy znakomicie, to jedno w życiu znakomicie mu się udaje.

Po jakimś czasie wychodzi do niego barman i ze szklanką piwa przysiada obok.

Długo siedzą milcząc. Z rzadka przejeżdża, najczęściej tyłem, jakiś samochód. Z rzadka przechodzi jakiś człowiek.

Wszyscy już zajęli swoje miejsca, już nie przemieszczają się, taka pora. A i pogoda nie sprzyja.

– Piękny wieczór, proszę pana – oświadcza wreszcie mistrz.

– Piękny, naprawdę piękny wieczór – przytakuje barman. – Mimo że pada. Ja już chyba na dzisiaj skończę tę robotę. Przyszły na drugą zmianę dziewczęta, niech sobie popracują. Wrócę do domu i poczytam zaległe gazety z całego tygodnia.

– Piękny plan! – popiera decyzję barmana mistrz.

– A i dla pana mam coś do poczytania – barman wyjmuje z kieszeni list od mieszkańca Warszawy. – Jeden namolny klient, co przyszedł po południu, zostawił.

Mistrz wzdycha i wkłada kartkę, bez czytania, do kieszeni.

Wieczór jest zbyt piękny, by dowiadywać się o czymś nowym i na pewno nieprzyjemnym.

*

Ćma odbywa stosunek płciowy. We własnym mieszkaniu, z człowiekiem, który wydawał się jej jakby znajomy, ale ciągle zapominała go zapytać, skąd się znają, ciągle jej to umykało z pamięci, żeby zapytać.

A teraz, kiedy ten człowiek manipuluje przy jej śniadym ciele, szarpie ją za włosy i rozorywuje paznokciami jej plecy, głupio tym bardziej jest pytać, już lepiej wydawać stosowne pomruki.

– Naprawdę, piękny wieczór – myśli sobie Ćma, poruszając się pod prawie znajomym nieznajomym. – Na pewno Klaudia z tamtym starcem nie ma tak dobrze. A tu ten koleś, proszę bardzo, całkiem fachowo sobie poczyna ze mną. Proszę bardzo. I wódki, i soków, i papierosów nakupił. I, proszę bardzo, postawił taksówkę. A i porozmawiać z nim można było na różne ciekawe, interesujące obie strony tematy. Tylko skąd ja go znam, z czym mi się kojarzy? Zapytam go o to potem. Proszę bardzo, wyjątkowo udany dzień, kto by pomyślał?

Ukłucie w okolicy szyi. Przez sekundę bagatelizuje je, ale gdy czuje bolesne ciepło, protestuje bełkotliwie:

– No, co mi robisz?

Mężczyzna nie odpowiada, więc Ćma pyta ponownie:

– No, co ty mi robisz?

W chwilę później traci przytomność.

*

Mężczyzna jedzie taksówką.

Taksówkarz jest siwy, kompetentny, głos jego budzi zaufanie.

Jak powiedział, że zdążą, to zdążą na pewno.

Wieczór jeszcze był młody, zaledwie dziewiętnasta z minutami.

Mężczyzna nie ma ochoty na rozmowę, ale taksówkarz chyba nie ma mu tego za złe.

Monologuje ile wlezie.

Mężczyzna patrzy przez mokrą szybę na ciemniejące miasto.

Uśmiecha się do siebie.

Jest nieźle.

A to dopiero początek...

*

Za dużo mówią.

Jeżeli już mówić, to tylko krótkie jak komendy zdania. Czyny.

Konkrety.

Za dużo jeszcze gadulstwa.

Ale to, co dzisiaj robię, to wstęp do Czynu.

Teraz obejrzeć efekt.

Nie mogą sią doczekać.

To zaledwie wstęp, ale pozwoli mi się przygotować na Ten Dzień.

*

Mistrz wyjmuje kartkę z kieszeni.

Czyta i nie rozumie.

Czyta jeszcze raz i jeszcze raz nie rozumie.

– Jutro, na trzeźwo, tak, jutro, na trzeźwo, jutro na trzeźwo to przeczytam, tak – myśli, wstaje i toczy się w stronę Małego Rynku.

Idzie przez deszcz i mamrocze.

Wraca do domu, gładzi sukę, mówi do niej najczulej jak potrafi.

Wychodzi z nią na spacer, tym razem to ona prowadzi mistrza, szybko wracają z powrotem.

Kartka zostaje na parapecie okna Biura. Samotna, biała kartka w deszczu.

*

Pan Grzesio postanawia, że dosyć już tego. On, pracownik telewizji, ceniony operator telewizyjnej kamery w przodującej prywatnej stacji telewizyjnej, ma dużo większe ambicje niż wysługiwanie się jakimś producentom, jakimś z bożej łaski reżyserom bez żadnego wykształcenia i doświadczenia.

Kilkanaście dni wcześniej pojawiła się szansa, żeby wszystko, wszystko w życiu pana Grzesia się odmieniło. Jeden telefon, który spowodował, że pan Grzesio w tajemnicy przed teściem, teściową, żoną i matką, wynajął mieszkanie: małe, ale w dobrej dzielnicy. Nazwał je, sam dla siebie, pracownią, przeniósł tu komputer, kupił nowy telewizor. Stołuje się i sypia nadal w domu teściów, gdyż tak jest wygodnie i sensownie, ale tu pracuje i tu rozmyśla. Tu właśnie przygotowuje się do zadania, które mu zlecono. To zadanie odmieni jego życie, wie o tym, ma zupełną pewność.

Jest wieczór, pan Grzesio włączył komputer, szybciutko przebiera paluszkami po klawiaturze, nakręca na paluszki swoje loczki, mruży z zadowoleniem jasne oczki, dzwoni Grzesiowa komórka.

– Halooo...

– To ja – mówi Grzesiowa małżonka, kobieta z dobrego domu, córka teścia Grzesiowego, z którym, szczerze mówiąc, Grześ ma nadzieję się związać jeszcze bardziej niż z żoną, gdyż to teścia lubi i ceni tak naprawdę. Do żony się przyzwyczaił. Teść jest politykiem i właścicielem wielu nieruchomości. Żona jest, hm, w pewnym sensie pretekstem, żeby zbliżyć się do teścia. Pan Grzesio wie, że to nieładnie tak myśleć, ale cóż zrobić – myśli tak. Żona ładna jest, po teściu, sympatyczna i pracowita, prawie jak teść, złego słowa pan Grzesio nie da na nią powiedzieć. Żona pracuje w jednej firmie z panem Grzesiem, ale firma małą nie jest i rozbudowuje się coraz bardziej. Toteż małżonkowie niekoniecznie muszą się spotykać w pracy.

– Jeszcze jestem w Warszawie... ale... – informuje kłamliwie pan Grzesio. Kłamstwo w tak poważnej sprawie wcale nie jest kłamstwem.

– Ja też jeszcze jestem w Warszawie! – oświadcza żona, nie chce wysłuchać, zdaje się, tego, co pan Grzesio chce jej oświadczyć, chce jak najszybciej zakończyć rozmowę, mówi szybciej niż zazwyczaj, ewidentnie próbuje sprytnie oszukać pana Grzesia, nie tak, żeby skłamać, ale tak, by przemilczeć.

– I wiesz, chyba dzisiaj nie wrócę... bo wiesz...

– Nie ma sprawy, ja zaraz wsiadam do pociągu do Krakowa, szkoda, że się tak rozmijamy... – mówi bez żalu pan Grzesio i zaciera rączki.

Następnie dzwoni do teścia.

Staje na baczność.

Przeczesuje nerwowo włosy.

Rozmowa z teściem to nie przelewki.

To nie w kij dmuchał.

– Tatuś? Dzwoniła moja żona a twoja córka, i powiedziała, że nie wróci dzisiaj. Tatuś się nie gniewa, ale wobec tego spędzę tę noc z kolegami. Nie, nie, żadnych dziewcząt, tatusiu. Praca, tylko praca. No, może małe piwko do tego... Nie, nie, żartowałem, żadnego piwka... Tak?... Bardzo dziękuję, dobranoc...

Oddycha z ulgą i, łyknąwszy red bulla, siada ponownie przed ekranem.

*

Mistrz stoi w oknie.

Pierwsze piętro kamienicy na Małym Rynku.

Późny wieczór.

Mistrz jest pijany.

Ale nie tak poważnie, by nie widzieć.

Mistrz widzi coraz bardziej, z dnia na dzień, skrzywiony znak drogowy wyobrażający białego dorosłego prowadzącego białe dziecko na niebieskim tle.

Mistrz widzi rozjaśnioną żółtym światłem elektrycznym kapliczkę sklepu z dewocjonaliami i specjalistycznym sprzętem liturgicznym.

Na wystawie biała komeżka i święta figura w niebieskiej sukience.

Ten rozświetlony mały sklepik jest w tym momencie jedynym jasnym punktem na przeciwległej ścianie Małego Rynku.

Na świecie w tym momencie jest ciemno.

Na świecie w tym momencie oprócz tego rozświetlonego sklepiku nie ma nic.

*

A Ćma leży w kałuży czegoś bardzo lepkiego na podłodze w swoim mieszkaniu.

rozdział drugi

Ćma otwiera jedno oko. Potem drugie. Potem podnosi się z podłogi. Nie jest ubrana. Ani trochę. Jest uświniona jakąś gęstą mazią, cała kałuża tej mazi jest na podłodze, ohyda. Wszystko, dosłownie wszystko boli ją, jej ciało jest dodatkowo kompletnie absurdalnie wymazane szminką: jakieś serduszka, geometryczne znaki. Bez sensu.

– Co to, kurwa, jest? – zapytuje samą siebie, ale odpowiedzi żadnej nie ma.

Na stole leży kartka:

„Wrócę jeszcze. Nie wszystko było jak należy. Kilka rzeczy musimy udoskonalić. Musisz postarać się bardziej”.

– Co to, kurwa, jest? – pyta raz jeszcze Ćma, patrząc ze zdziwieniem na kartkę. – Co to ma znaczyć? I dlaczego niczego nie pamiętam?

Dzwoni komórka Ćmy, numer, który się wyświetla, nie mówi jej nic a nic.

Postanawia na wszelki wypadek nie odbierać.

Zauważa, która jest godzina i zadziwia ją to niezmiernie.

– Tyle spałam? Prawie całą dobę? To musiał być jakiś narkotyk, nic innego – orzeka.

Idzie pod prysznic, zmywa z siebie te idiotyczne malunki, całe to świństwo, usiłując przywołać w pamięci cokolwiek z poprzedniego dnia.

Biała dziura.

Nic.

Wraca, wycierając się ręcznikiem, do pokoju.

Włącza radio, same największe, same niezapomniane przeboje.

Przeklina głośno, używając wyrazów nie do przytoczenia.

Mocne słońce w podkrążone oczy Ćmy.

*

Drugiego maja, we wtorek, w święto flagi państwowej, w kolejny dzień bardzo długiego weekendu, pogoda jest o wiele ładniejsza. Słonko świeci mocno. Kwiatki pachną. Muszki brzęczą.

Mistrz odbywa poranny rytuał z wyprowadzeniem suki. Pustawo jeszcze jest na Plantach, poranni ospali pijaczkowie widnieją wśród zieleni, pojawiają się pojedynczy właściciele psów.

Zieleń zrobiła się już duża i gęsta, po długiej, monotonnej zimie, która tak naprawdę skończyła się w kwietniu, nagle wszystko w krótkim czasie urosło, zazieleniło się. Mistrz nawet nie zdążył zaobserwować, w którym momencie się to stało. Ale tak było zawsze, mistrz zajęty swoimi egocentryzmami nigdy szczególnie czujny nie był.

Brną teraz przez dość wysokie trawy.

Suka podskakuje, szarpie za smycz, popiskuje, nagle jeży się, zaczyna szczekać i ciągnąć bardzo gwałtownie. A to kloszard jakiś sika w krzakach. Suka jest przyzwyczajona do tego, że ona tu sika, nie ludzie. Trudno jest ją uspokoić, lecz w końcu jakoś się udaje, wracają na alejkę.

Z naprzeciwka nadchodzi kobieta.

– Ojej, to ty? – mówi kobieta.

Suka piszczy radośnie.

– To ty? – pyta kobieta, a suka całą sobą przytakuje. Stojąc na tylnych łapach, radośnie boksuje się z kobietą.

– Czy to ona? Mieszkała ze mną prawie cały zeszły rok. Znalazłam ją na Plantach w styczniu. Uciekła przed Wigilią. Szukałam jej i szukałam. Czy to ona? – pyta kobieta mistrza.

– Uspokój się! – powiada mistrz do suki.

I okłamuje bezczelnie kobietę:

– Nie, nie ona! Ona by mi nigdy nie uciekła.

Kłamie, bo naprawdę to w styczniu ubiegłego roku suka uciekła od niego i rzeczywiście w Wigilię znienacka wróciła. Takie rzeczy się nie zdarzają, ale właśnie jemu zdarzyła się taka rzecz.

Kłamie, bo niepokoi go myśl, że kobiecie przyjdzie do głowy roszczenie sobie do suki jakichś praw, a tego by nie zniósł.

Tak naprawdę, bez żadnego oszukiwania, to stworzenie jest jedyną wartością w jego życiu. Jego kręgosłupem. Jego dniem powszednim i świętem.

– Wydaje mi się, że to ona. Jest identyczna – kobieta patrzy na mistrza podejrzliwie.

Nagle jej twarz rozjaśnia się:

– A pana to ja znam. Czy pan...

– Tak – z rezygnacją mówi mistrz. – Tak. To ja grałem jako dziecko w tym serialu. Tak.

Wielokrotnie zdarzało mu się być rozpoznawanym, musiał nauczyć się z tym żyć.

Z upływem czasu ta częstotliwość znacznie się zmniejszyła, ale serial, jak słyszał, jak mu złośliwie natychmiast doniesiono, ludzie nigdy nie odmawiali sobie przypominania mistrzowi o tym wstydliwym epizodzie, został niedawno na fali nostalgii za latami siedemdziesiątymi przypomniany przez telewizję, biało-czarny wzruszający gniot, gdzie mały mistrz tropi przestępców, dzielnie wspomagając swoim dziecięcym żarem i intelektem Milicję Obywatelską.

Kobieta jest chyba zbyt młoda, by pamiętać lata siedemdziesiąte, więc zapewne obejrzała ten serial dopiero teraz.

Mistrz obawia się, że powie to, co wszyscy mówili w takiej sytuacji: „ależ pan utył, spuchł i posiwiał!” – ale ona wcale tak nie mówi, uśmiecha się i powraca do zabawy z suką. I mówi do łaszącej się suki słowa następujące:

– A ten twój pan jest jakiś dziwny. Mówi, że to nie ty. A to przecież ty. Jak mogłabym nie poznać tej mordki? Tej białej plamy na piersi? Prawda, że to ty? Pamiętasz, jak poszłyśmy do Lasku Wolskiego? Pamiętasz?

– Nie męcz już pani, chodźmy! – wściekły mistrz pociąga bardzo mocno za smycz.

– Dlaczego pan kłamie? To przecież ona. Przecież ja ją poznaję. Przecież ona mnie poznaje! – kobieta patrzy prosto w oczy mistrza, a ten wzrusza ramionami, mówi tradycyjne „do widzenia” i odchodzi szybkim krokiem, ciągnąc opierającą się sukę.

– No tak, jednak czasami niektórzy ludzie kłamią. Jednak świat nie jest taki idealny – mruczy cicho do siebie i nagle pragnie napić się alkoholu, tak, alkohol byłby w tym momencie jakimś rozwiązaniem.

Zerknąwszy kilka razy za siebie, by sprawdzić, czy aby kobieta nie idzie za nimi, może się przecież tak zdarzyć, ostrożności nigdy dosyć, odprowadza sukę do domu, sypie jej do miski suchą karmę i stwierdza:

– Sama widzisz, twoja karma jest zdrowa i sucha. Natomiast moja karma jest wyjątkowo zła i niezdrowa, wiesz?

Narzuca starą, podniszczoną marynarkę i wychodzi do Biura. No bo niby gdzie ma pójść?

– Coś ze złota? – pyta pan na rozkopanej ulicy Floriańskiej.

Mistrz nie rozumie, więc nie odpowiada i dopiero po kilku krokach uświadamia sobie, że ten pan chciał mu sprzedać jakiś złoty wyrób.

No tak, ludzie kupują, ludzie sprzedają, ludzie żyją normalnie, ludzie obracają pieniędzmi, ludzie mniejsze pieniądze zamieniają w większe pieniądze, ludzie dbają o swoje rodziny, ludzie dbają o zdrowie swoje i swoich rodzin, ludzie dbają o przyszłość swoich rodzin, na tym polega świat, na tym polega cały urok świata.

*

Mistrz przychodzi pod drzwi Biura przed otwarciem, nie zauważa w środku za szybą nikogo, nawet pani sprzątającej. Ponure, ciemne wnętrze, miejsce tak wielu pamiętnych upadków i tak niewielu wzlotów.

Przysiada na krawężniku.

Nadchodzi życzliwy właściciel sąsiedniego lokalu, Pięknego Psa, i gestem zaprasza mistrza do swojego przybytku.

Cóż robić?

Trzeba wejść.

Wprawdzie mistrz ostatnimi czasy Pięknego Psa unika, bo jakieś niedawne nieprzyjemne, niejasne wspomnienia mu się z nim łączą, gdyż chyba którejś, całkiem niedawnej nocy tutaj trochę narozrabiał, z kimś się całował, kłócił, bił albo coś w tym stylu, chyba nie powinien, ale jednak wchodzi do środka, nie można aż tak się upierać, wypija z właścicielem po dwudziestce piątce śliwowicy paschalnej, gawędzi o tym i owym, wspominają poprzedniego, zmarłego w tajemniczych okolicznościach, właściciela Biura.

– A zauważył pan, że to zdarzyło się mniej więcej w tym samym miejscu, w którym mniej więcej sto lat wcześniej walnął samobója taki komediopisarz Michał Bałucki? – pyta właściciel Psa.

– Cieeekawe... – drapie się w głowę mistrz.

W związku z tymi wspominkami wypijają po następnej dwudziestce piątce, potem mistrz sam wypija pięćdziesiątkę tego szlachetnego trunku, żeby już za bardzo nie mieszać, wypija ją sam, ponieważ właściciel zaczyna majstrować coś przy oświetleniu, informując, że na razie da sobie spokój z piciem, gdyż to byłby już dziewiąty dzień pod rząd, potem przychodzi kilka widm z odległej przeszłości, kilku tak zwanych dawnych kolegów i opowiadaniom typu „co u ciebie?” nie ma końca, wielu zwraca uwagę mistrzowi, że utył, spuchł i osiwiał, ale wielu innych nie zwraca na to uwagi, a potem mistrz staje przed wyborem: przejść do Biura, czy pozostać? – i pozostaje, a potem na stole pojawia się cała butelka tejże śliwowicy. A oni mówią, że będzie wprowadzony zakaz palenia w knajpach, pociągach i innych miejscach publicznych, mówią to, a potem wszyscy znacząco patrzą na mistrza i pytają, co o tym sądzi, sami palą, ale palą dużo słabsze papierosy niż mistrz, wszyscy szykują się do porzucenia tego ohydnego nałogu, tylko mistrz się nie szykuje, więc patrzą znacząco i pytająco na mistrza, a mistrz ani drgnie, pali swojego mocnego camela bez filtra przywiezionego aż z Ameryki, oczywiście nie przez mistrza, ale dla mistrza, mistrz milczy, więc zmieniają temat i oświadczają jeden przez drugiego, że jak księża donosili na księży to koniec świata jest. Że jak jeden jezuita odszedł od swojego powołania, bo okazało się, że kompletnie inne jego powołanie jest, to było zrozumiałe, bardzo obficie w wywiadzie-rzece to wytłumaczył, bardzo obficie i bardzo ładnie, ba, nawet pedofilię od biedy można zrozumieć, siedzą w odosobnieniu, a wszak swoje potrzeby mają, to im się mogło w głowach poprzewracać, ale żeby nawzajem na siebie donosili, to już przesada. I koniec świata.

– E tam, zaraz koniec świata... – powątpiewa mistrz. – Jeżeli ich potrzeby były większe niż ich poczucie przyzwoitości, jeżeli ich strach o własny wszawy interes był większy niż ich poczucie przyzwoitości, jeżeli ich tchórzostwo było większe niż ich poczucie przyzwoitości, jeżeli koniecznie chcieli wyjechać za granicę, jeżeli koniecznie musieli swoje kariery robić, no to musieli donosić. Innego wyjścia nie mieli. Po prostu udowodnili, że zwyczajnymi ludźmi są. Mieli szczęście, że mieli na kogo donosić. Ja, choćbym nawet, teoretycznie, chciał, to po prostu nie miałbym na kogo...

A tu wybija godzina czternasta.

– Oj, skoro już czternasta, to ja muszę panów pożegnać, ja muszę do suki – mówi śliwowicowym głosem mistrz, co zostaje przez widmowych kolegów z przeszłości skwitowane serią niewybrednych żartów, których zbyt wiele mistrz już w życiu wysłuchał, niewybredne żarty nie są jego ulubionymi żartami, taką ma przypadłość, więc wstaje i wyrusza w stronę swojego mieszkania.

Ulicą Świętego Jana, ulicą Świętego Tomasza, rozkopaną przeraźliwie zapewne z okazji zbliżającego się przyjazdu nowego papieża ulicą Floriańską, ulicą Mikołajską...

Jak co dzień. O, już Mały Rynek. Przez Mały Rynek właśnie przejeżdża wózek elektryczny, którym jadą turystyczne dziewczęta, wózek pędzi bardzo szybko, dziewczęta piszczą, w ten sposób zwiedzają miasto.

Wejść do bramy. Potem po schodach.

A w drzwiach czeka wetknięta kartka.