Jedenaście - Marcin Świetlicki - ebook

Jedenaście ebook

Marcin Świetlicki

0,0
29,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: EMG
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2008
Opis

Na początku było Dwanaście. Potem: Trzynaście. A teraz, naturalną koleją rzeczy: Jedenaście!

11 kilometrów od Krakowa. Przejeżdżający drogą pracownik telewizji widzi zakrwawionego człowieka.

Przedmieście. 11 kilometrów od Krakowa. Mistrz i dziewczyna w restauracji Stylowa próbują pojąć tajemnicę śmierci Doktora.

Przedmieście. 11 kilometrów od Krakowa. Jest światło w domu zabitego.

Marcin Świetlicki przedstawia ostatnią część przypadków mistrza. Do strony 160 jest to książka niemal metafizyczna. A później kryminał. Dwa w jednym za tę samą cenę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 289

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Marcin Świetlicki 2020
Copyright © EMG 2020
Pierwsze polskie wydanie: EMG, Kraków 2008
Projekt okładki i strony tytułowej (na podstawie wydania z 2008 roku – autor: Dymitr Szewionkow-Kismiełow)Agnieszka Orłowska
Fotografia na okładceOla Kania
Redaktor prowadzący serięIrek Grin
RedakcjaTomasz Kunz
KorektaEwa Malec
ISBN 978-83-63464-33-2
Polska Kolekcja Kryminalna tom VIII
Wydawca EMG 31-055 Kraków, ul. Miodowa 6/1www.wydawnictwoemg.pl
Konwersja:eLitera s.c.

„Jedenaście” – powiedziałem, wiedząc, że tę liczbę czciciele demonów uważają za świętą. Mieści się w niej nadwyżka nad doskonałą liczbą „10”, piekielny przydatek, rozbijający Boską harmonię wszechświata. Poza tym liczba „11” składa się z dwóch jedynek, co symbolizuje podwójny prapoczątek wszechświata, a zatem również pretensję diabła do tego, by nie być tworem zbuntowanym przeciw Twórcy, lecz osobą równą Bogu – stworzycielowi wszystkiego, co istnieje.

Leonid Józefowicz – Książę wiatru, przeł. Wiktor Dłuski

.

rozdział pierwszy

Wiało. Wiało niezmiernie.

Pan Grzesio wyłączył odtwarzacz. Włączył radio. Właśnie odegrano hejnał mariacki i głos spikerki oświadczył: – Wieje. Wieje w całym kraju.

Pan Grzesio dojeżdżał do Krakowa swoim cudnym, lśniącym autkiem, to już tylko kilkanaście kilometrów mu zostało, już, już zaraz się wjedzie w cywilizację, trzeba jeszcze przejechać przez ten rzadki, goły, zaśmiecony lasek i już w oddali będzie widać miasto.

Pan Grzesio krzyknął.

Pan Grzesio krzyknął powtórnie.

Przez lasek czołgał się zakrwawiony człowiek.

Podnosił się, upadał, krwawił.

Pan Grzesio zobaczył go kątem oka, zwolnił, potem przyspieszył, potem zwolnił, potem zatrzymał się, westchnął, wysiadł z auta, popatrzył w tamtą stronę.

Był już za daleko, aby widzieć wyraźnie, ale rzeczywiście: coś czerwonego, nienaturalnego, pełzło wśród śmieci przez biało-czarny styczniowy lasek targany wiatrem.

– O Jezu! – wezwał nadaremno pan Grzesio.

Wsiadł do auta. Posiedział. Westchnął. Ruszył.

Znienacka pojawiła się tabliczka: KRAKÓW 11. Jedenaście kilometrów do miasta. Pan Grzesio zwolnił i po lewej stronie zobaczył rządek domów. Niektóre były całkiem przyzwoite, niektóre w ogóle przyzwoite nie były. Po prawej stronie natomiast stały jakieś hurtownie, jakieś budy, jakieś żałosne pawilony.

Wiatr wiał tak wielki, że wydawało się, że za chwilę to wszystko się z wielkim hukiem rozleci. I bardzo by było dobrze, gdyby się rozleciało.

– Tyle razy tędy przejeżdżałem, a jakoś nie zauważyłem tego miejsca – pomyślał pan Grzesio. – No, ale nigdy nie jechałem tędy tak wolno, nie rozglądałem się. Nigdy nie było też takiej sytuacji, żebym zobaczył zakrwawionego człowieka pełznącego przez las.

Zadzwoniła komórka. Bardzo przyjemny dla ucha sygnał sobie pan Grzesio wybrał. Relaksujący.

Zaparkował przed sklepem spożywczym. Dopiero wtedy odebrał.

– Gdzie jesteś? – zapytał głos w komórce.

– Niedaleko. Coś jeszcze muszę załatwić i jestem.

– Ale tutaj jest straszna panika, tylko mnie mają opierdalać? Bądź jak najszybciej!

– Dzięki wielkie za info – powiedział pan Grzesio. – Pozdrówka – dodał.

Rozłączył się.

Wszedł do sklepu.

Żałosny wybór. Wielkie butelki z kolorowymi płynami chłodzącymi produkcji podrzędnych firm. Jakieś konserwy, jeden rodzaj sera. Duży, wyblakły plakat z dziewczyną w stroju kąpielowym liżącą z niewiarygodnym zachwytem różowego, trójkątnego loda. Brzydka, nieprofesjonalna sprzedawczyni w fartuchu. Zapach skwaśniałego mleka i kiszonej kapusty.

– Dzień dobry – grzecznie powiedział pan Grzesio, a ona zabulgotała coś w odpowiedzi.

– Czy jest tu u was policja? – zapytał pan Grzesio, raczej nie licząc na sensowną odpowiedź. Sądząc po jej mało rozgarniętej buzi, nie można się tu było niczego konkretnego spodziewać.

– Jaka policja? – siwa kobieta rozdziawiła usta.

– Polska policja – uprzejmie podpowiedział pan Grzesio.

– Tu jest sklep, tu nie ma policji – oświadczyła sprzedawczyni.

Właśnie czegoś takiego potrzebował pan Grzesio. Prostej, rzetelnej informacji. Zachciało mu się płakać.

– U was, w tej waszej miejscowości, jest jakaś policja? Kto tu się zajmuje porządkiem? Kto tu rządzi? – brnął.

– A, o Moralesa pan pyta! – uśmiechnęła się sprzedawczyni radośnie. – Trzeba było od razu mówić! Na pewno nie ma go w domu, pewnie siedzi w Stylowej!

Pan Grzesio westchnął głęboko. Zadał cierpliwie jeszcze kilka pytań. Dowiedział się, że rzeczony Morales, nazywający się naprawdę zupełnie inaczej, być może w tej chwili, jeśli nie pojechał do Krakowa, siedzi w jedynej miejscowej knajpie, nazywającej się Stylowa. Stylowa nie stoi przy drodze, jak większość budynków w tej miejscowości, tylko trzeba pojechać wąską dróżką jakiś kilometr w stronę lasu, tam jest ta Stylowa i tam należy zapytać o Moralesa, w tej okolicy wszyscy go znają.

Niemal odechciało się panu Grzesiowi robić czegokolwiek, szukanie jakiegoś wsiowego policjanta i opowiadanie mu o zakrwawionym człowieku w lesie wydało mu się naraz takim absurdem, że już miał zamiar zrezygnować.

Ale z drugiej strony należy nadmienić, że pan Grzesio był wyróżniającym się pracownikiem niepublicznej telewizji. Jako operator bardzo wiele zrobił dla programu poświęconego zbrodni, przemocy w rodzinie i korupcji. Zakrwawiony człowiek mógłby być doskonałym tematem. Zazwyczaj to pana Grzesia i jego ekipę wzywano do zakrwawionych ludzi, przyjeżdżali niejako na gotowe. A tym razem to pan Grzesio byłby pierwszy, byłby tym, który wzywa ekipę. Tym razem to pan Grzesio byłby u źródła zbrodni.

Przemyślał to sobie, rozważył plusy i minusy, rozważył każde za i każde przeciw, i zdecydował się pójść śladem zbrodni. Więc jednak trzeba odnaleźć policjanta Moralesa. Wsparcie mundurowego było konieczne. Sam nie za bardzo chciał się zbliżać do zakrwawionego. To nie na jego nerwy. To nieestetyczne. Niehigieniczne. Nieludzkie.

Podjechał wąską, zabłoconą drogą, to było bardzo blisko, długo nie musiał szukać, już z daleka widać było tę budę, już z daleka widać było wielki, wymyślny napis: STYLOWA, wymalowany przez jakiegoś miejscowego malarzynę na wielkiej desce umieszczonej na dachu piętrowego, ohydnego przybytku.

Wokół lokalu krążyło stado zabłoconych kur, wiatr wiał jeszcze bardziej, niemal unosił te kury, niemal podrywał je do lotu.

Pan Grzesio brzydził się kurami, zanim jeszcze dowiedział się o ptasiej grypie. Pan Grzesio brzydził się kurami od zawsze. Kury powinny wyginąć razem z dinozaurami, według pana Grzesia.

Westchnął, wyminął kury szerokim łukiem i po drewnianych schodkach wszedł do wnętrza.

Wewnątrz było prawie pusto, jedynie przy barze siedziało dwóch mężczyzn.

Obydwaj ubrani po cywilnemu.

Obydwaj pili alkohol.

*

– I on szedł po krawężniku – opowiadał Morales. – Szedł po krawężniku, niziuteńki, drobniuteńki, siwiuteńki, o buzi jak jabłuszko. Każdego roku, w pierwszych dniach wiosny. Przechodził przez przedmieście pomaleńku, malutki kroczek po malutkim kroczku. Ciężarówki i auta osobowe mijały go trąbiąc, to niebezpiecznie tak iść po krawężniku, zwłaszcza w takim miejscu jak nasze przedmieście. A on nic sobie z tego nie robił. Nie zauważał tych aut, nie słyszał trąbienia. Niósł tobołeczek zrobiony z prześcieradła. Przez to prześcieradło mówili na niego spadochroniarz. Wszyscy wiedzieli, że jak ten staruszek spadochroniarz się pojawi, to zaraz będzie wiosna. Różne legendy o nim wymyślano. Ja na przykład wierzyłem, że to Żyd Wieczny Tułacz, który obchodzi całą kulę ziemską, idąc po krawężnikach. No i którejś wiosny stałem na balkonie i patrzyłem, jak on idzie. I on nagle podniósł głowę i trzęsącym się głosikiem powiedział: „Chłopczyku, przynieś mi wody”, więc ja w pośpiechu złapałem kubeczek, nalałem mu wody, zbiegłem po schodach, podbiegłem do niego, on kiwnął głową, wyciągnął rękę, nie zatrzymując się opróżnił kubeczek i oddał mi go. Mówię panu, to chyba najważniejsze wydarzenie z mojego dzieciństwa. To tak jakbym otarł się bezpośrednio o świętego albo coś takiego. Do tej pory mam ten kubeczek. Do tej pory nie pozwalam nikomu z niego pić!

– Piękna historia, hohoho! – powiedział mistrz.

*

Pan Grzesio poczuł natychmiast, że coś się nie zgadza. I zaraz pojął co.

Znał tego zniszczonego, zaniedbanego człowieka, siedzącego z tym drugim, nieznajomym, przy tandetnym, wsiowym, nieprofesjonalnym barze (sztuczne złoto, sztuczna purpura, sztuczny metal, sztuczne drewno, sztuczne szkło).

W żaden sposób pan Grzesio nie mógł się spodziewać tego człowieka tu, na przedmieściu. Znał go z miasta, z zupełnie innych miejsc. Kilka razy już się o siebie otarli i wszystkie te otarcia kojarzyły się panu Grzesiowi wyłącznie z wielkim niesmakiem i kłopotami. To tak jakby otrzeć się o trupa.

Dni, kiedy pan Grzesio napotykał mistrza, były przepełnione kłopotami, natychmiast zaczynały dziać się rzeczy, które w uporządkowanym, normalnym życiu wyróżniającego się pracownika przodującej telewizji nie miały prawa zaistnieć, ohyda.

Mężczyzna ten reprezentował wszystko, czego pan Grzesio nienawidził. Mężczyzna ten reprezentował kłopoty i nieprzyjemności.

A jednocześnie pan Grzesio miał świadomość, że on sam reprezentuje wszystko to, czego nienawidzi ów mężczyzna.

– A może dać sobie spokój? Może wsiąść do auta, machnąć na to wszystko ręką i wrócić do Krakowa, nie zawracać sobie głowy tym okrwawionym, czołgającym się? Po co ci to, Grzesiu, po co ci to? – zapytał sam siebie. I nie udzielił sobie żadnej odpowiedzi. Zamiast tego jednak podszedł do baru i nie patrząc w stronę mistrza, zagadnął drugiego z obecnych, dużego, jasnowłosego, niemłodego, poważnego mężczyznę:

– Przepraszam pana, mam takie pytanie: czy zastałem tu pana... hm... Moralesa?

Duży jasnowłosy uśmiechnął się serdecznie i uścisnął wielką kościstą łapą wypielęgnowaną dłoń Grzesiową.

– Morales jestem. Tak na mnie mówią. Na mojego brata też mówią Morales. Ale chodzi panu na pewno o mnie. Czym mogę służyć?

Grześ zdziwił się, że policjant jest w cywilnym ubraniu, ale nie skomentował tego. Widocznie tu, na prowincji, jest możliwe, by policja chodziła po cywilnemu i przesiadywała w knajpie.

Człowiek zwany mistrzem prawdopodobnie również rozpoznał pana Grzesia, przynajmniej takie pan Grzesio odniósł wrażenie; niby rozpoznał, ale zesztywniał, przestał patrzeć w jego stronę, zaczął kontemplować butelki stojące na półeczkach za barem.

Człowiekowi zwanemu mistrzem twarz pana Grzesia rzeczywiście wydała się znajoma. Bardzo często z otaczającej go wiecznej mgły, magmy, wynurzała się jakaś znajoma twarz, ale mistrz nie musiał jej rozpoznawać, to wcale nie był jego obowiązek.

Mistrz zapadł w sen.

Śnił z otwartymi oczami.

Śnił, że idzie po krawężniku przez przedmieście, powolutku, powolutku, na plecach niesie tobołek zrobiony z szarego prześcieradła, stary, siwy spadochroniarz, idzie, pić mu się chce. Uniósł do ust szklaneczkę z kolorowym alkoholem, upił. I znowu szedł powolutku, noga za nogą, po krawężniku. Wielkie auta mijały mistrza, trąbiły, a on szedł.

I nie słyszał rozmowy pana Grzesia z Moralesem.

– Wie pan – mówił uśmiechnięty Morales – a może się panu przywidziało? U nas się takie rzeczy nie zdarzają. Jakby ktoś kogoś chciał u nas zabić albo pobić, to od razu by wszyscy wiedzieli, zanim by ruszył ręką. Nie warto. W tej okolicy, oprócz tych miastowych, co mają te wille o tam, i tych, co mają letnie domki pod lasem, to mieszka na stałe góra czterdzieści osób. Ja ich wszystkich znam. Ja tu mieszkam od urodzenia. To moja mała ojczyzna. Żadnych dzieci, żadnej młodzieży, jeden miejscowy pijak, jeden pijak przyjezdny – tu wskazał dyskretnie mistrza. – Ja, proszę pana, nie mogę zostać pijakiem, choćbym nawet chciał, mam za mocny łeb, żeby być prawdziwym pijakiem, w dodatku nazbyt wiele obowiązków, żeby poświęcać się temu zgubnemu nałogowi. Mój brat owszem, mógłby być pijakiem, ma dużo słabszą głowę ode mnie, ale ma za to silny charakter, jak postanowi czasem, że nie pije, to nie pije, choćby to nawet jakaś uroczystość rodzinna była, chrzciny albo stypa. Choćby nawet miał ochotę się napić, to jak sobie postanowi, że nie, jak się zaprze, to koniec. Szkoda, że go pan nie pozna, dziś rano gdzieś tam pojechał. Cudowny chłopak, złote ręce, złote serce, też na niego mówią Morales...

Pan Grzesio dopiero teraz, po tej wypowiedzi, pojął, że Morales wypił już bardzo dużo. Mówił wprawdzie wyraźnie, logicznie, ale troszeczkę nie na temat.

A tamten drugi siedział i milczał, uparcie wpatrując się w butelki. Jakby tam na nich było coś bardzo istotnego napisane.

Pan Grzesio poczuł się bezradny. Nie lubił takich ludzi, ani takich miejsc. Nie był do nich przyzwyczajony. Znowu zachciało mu się płakać. Płacz byłby jakimś ratunkiem przed tą nienormalną sytuacją.

Dziwnie czuł się w obecności tego prostego, wielkiego chłopiska. Przerażały go zawsze proste, wielkie chłopiska. Na szczęście nie za często z nimi obcował. Na szczęście zazwyczaj przebywał z podobnymi sobie ludźmi.

Denerwowała go również nieoczekiwana obecność upiora zwanego mistrzem. To nie zapowiadało niczego dobrego.

Zza kotary zasłaniającej zaplecze wyłoniła się dziewczyna.

*

Zakrwawiony widział, że samochód zwolnił. Widział, że samochód zatrzymał się, że z samochodu ktoś wysiadł.

Poczuł, że jest uratowany.

Pomyślał, że wszystko skończy się dobrze, jak to się mówi, ucieknie stąd, będzie uratowany, wszystkie niejasności zostaną wyjaśnione, a wszystkie zerwane związki ponownie zawiązane.

Zaczął krzyczeć, ale wiatr głuszył ten krzyk, wiatr wtłaczał krzyk z powrotem do gardła, jak to się mówi.

Przewrócił się, podniósł.

Do drogi nie było wcale daleko.

Niezdarnie pokuśtykał jeszcze kilka metrów, krew zalewała mu oczy, przez zasłonę z krwi, jak to się mówi, zobaczył, że auta już nie ma, odjechało auto, ale będzie jakieś następne, byle dotrzeć do drogi, wtedy na pewno ktoś się zatrzyma, pomoże, wywiezie go z tej przeklętej okolicy, w której nieustanne niebezpieczeństwo mu grozi, pojawi się jakiś anioł w samochodzie i wywiezie go stąd, nie wolno tu zostawać, należy stąd odejść, tak musi być.

Zakrwawiony zatoczył się, upadł, stracił przytomność, wydawało mu się przez chwilę, że ktoś jest obok, podnosi go i niesie, przez chwilę poczuł się bezpieczny.

Wiatr się wzmógł.

*

Morales powiedział tubalnym głosem:

– Ale jeżeli pan się upiera, to przecież możemy tam iść i zobaczyć. Przecież już tam idziemy! Pewnie się panu przywidziało, pewnie nic tam nie ma, ale każdy stróż porządku powinien reagować na doniesienia obywatelskie. Ja na Kaczyńskich niestety nie głosowałem, ale teraz żałuję, bo ich umiłowanie praworządności w pełni podzielam i rozumiem. Mieli szansę zrobić porządek, ale im nie dali, zablokowali, panie, stłamsili. A dlaczego? Bo się ich, panie, bali. Bo się bali, że ich rozliczą. Ja też mam brata, tyle że nie bliźniaka, i wiele razy osiągnęliśmy we dwóch to, co zamierzyliśmy. Ale u nas miejscowość niewielka, łatwiej posłuch wprowadzić. Faktycznie to my tu z bratem rządzimy. Gdyby cała Polska była taka jak to nasze przedmieście... – rozmarzył się Morales, wędrując wraz z panem Grzesiem w stronę lasu.

Zostawili nieszczęsnego mistrza z młodą barmanką w Stylowej. Auto też pozostawili przed Stylową, pan Grzesio pomyślał, że tak będzie lepiej.

Nie przerywał wywodu politycznego Moralesa, szedł z tym ogromnym chłopem i milczał. Sam głosował na lewicę, ponieważ lewica jako jedyna nie miała zamiaru walczyć z palaczami i posiadaczami marihuany, a to był bardzo istotny argument dla pana Grzesia, ponieważ pan Grzesio czasami lubił sobie owo ziele zapalić, czuł się wtedy niemal jak dyrektor generalny swojej firmy, rozluźniał się i miał różne ciekawe i nieoczekiwane przemyślenia i inspiracje dla nowych projektów. Legalizacja tej używki bardzo leżała panu Grzesiowi na sercu.

Więc milczał. Drobił obok Moralesa po zabłoconej drodze, coraz bardziej przerażony, coraz bardziej zniechęcony, coraz bardziej zrezygnowany.

Do lasu było bardzo blisko, ale Morales ciągle spotykał kogoś po drodze, co chwilę przystawał, gawędził, widać było, że naprawdę jest tu kimś ważnym. Kierownikiem całej okolicy.

– A ten, co z panem siedział w tej knajpie, to kto to? – zapytał po jakimś czasie pan Grzesio.

– A to taki gościu od was z Krakowa. On tu od wielu miesięcy przyjeżdża, pije na umór, porządnej dziewczynie głowę zawraca i wypytuje.

– A o co wypytuje?

– A coś pan taki ciekawy? – Morales łypnął znienacka podejrzliwie.

– Bo ja, proszę pana, pracuję w telewizji. Mnie interesuje wszystko.

– Aha – powiedział Morales i na chwilę przestał mówić. – A w której to telewizji? – zapytał po chwili.

– W 66TV – dumnie oświadczył pan Grzesio. Kochał swoją pracę. Dwie najważniejsze rzeczy, jakie w życiu osiągnął, to praca i teść.

– Ja nie mogę! – parsknął Morales. – W tej ohydnej telewizji, gdzie oczernia się policję i praworządność? W tej telewizji, gdzie wymyśla się jakieś paskudne historie o naszym prezydencie, jego bracie, byłym premierze i ich wiernych współpracownikach, ich towarzyszach walki? No, ja nie wiem, czy powinienem z panem w ogóle się zadawać!

Ucichł i po chwili stwierdził:

– Ale telewizja to podobno też władza. Więc nic się pan nie bój, będę dla pana grzeczny, poszanowanie władzy musi być. Dokąd byśmy doszli bez poszanowania władzy? Do anarchii, panie, do anarchii. Ja to właściwie wszystkich lubię, nawet tego pijaka w Stylowej, nawet tych z pana telewizji, pan się nie boi. Ludzi trzeba szanować, dobro w nich widzieć, a nie zło. Wtedy oni, choćby i źli, poprawiają się. A i ty, człowieku, masz wtedy swoją zasługę u Pana Boga, żeś grzesznikowi dopomógł.

Weszli w las.

Wiatr potężniejszy jakby się zrobił.

– No i gdzież pan niby widział tego zakrwawionego? – zapytał jowialnie Morales i poklepał pana Grzesia po plecach.

*

– Przypomnijmy sobie, jak wyglądał ten dzień, kiedy tu pierwszy raz przyjechałeś – zaproponowała. – Wzrusza mnie ta historia.

– Chce pani o tym dniu porozmawiać? Proszę bardzo. Przyjechałem tu autobusem. Kiedy autobus się zatrzymał, a ja przeciskałem się do wyjścia, w radiu odezwał się sygnał czasu, a później połączono się z Krakowem, by nadać hejnał z wieży mariackiej. „Co ja tu robię? – pomyślałem. – Zamiast siedzieć jak człowiek w swoim mieszkaniu i słuchać południowego trąbienia przez otwarte okno, wylądowałem na jakiejś prowincji i słyszę hejnał przez radio w autobusie. Koniec świata”. Wysiadłem jako jedyny. Obca ulica, obcy przystanek autobusowy. Mżyło w tym obcym miejscu. Drzewa owocowe o przekwitających już kwiatach. Szarobiałe domki. Pustawo. Na przystanku czekała na mnie kobieta. To pani czekała na przystanku. Mżyło.

– Jak byłam ubrana? Jak wyglądałam?

– Nie mam pamięci do takich rzeczy. Niech pani nie przeszkadza, proszę. Muszę się skupić. Powiedziała pani: „Dzień dobry. Tu są klucze” – i podała mi pani ten ciężki pęk.

– Powiedziałam: „Wybacz, ale nie wejdę tam z tobą. Boję się tego domu. Poradzisz sobie?” Chyba tak powiedziałam?

– A ja zapytałem: „A jak ja oddam pani te klucze?”

– A ja wtedy powiedziałam: „Znajdziesz mnie. To mała miejscowość. Gdziekolwiek pójdziesz, to mnie znajdziesz” – powiedziałam i odeszłam.

– Odchodząc, wyglądała pani bardzo ładnie. Pani równie ładnie nadchodzi, jak odchodzi. I patrząc, jak pani odchodzi, stojąc i trzymając w dłoni ten pęk kluczy, poczułem, że to początek jakiejś niezwykłej, nowej historii.

– O, naprawdę pamiętasz. Myślałam, że nie zapamiętałeś. Ja zapamiętuję takie rzeczy. Ja zapamiętuję chyba wszystko. Tutaj, u nas, na przedmieściu, tak niewiele się dzieje, wszystko jest takie małe i niewyraźne.

– Wódka może być tutaj tak samo duża jak w centrum Krakowa. Naleje mi pani jeszcze?

– A może już dosyć? Wypiłeś już tyle, a nie ma jeszcze nawet trzynastej...

Ale nalała. Pełną szklaneczkę brudnobrązowego płynu nalała. Mistrz zareagował czymś w rodzaju uśmiechu i upił nieco.

Zadzwonił telefon.

Ona przeprosiła i poszła na zaplecze.

On patrzył, jak odchodzi.

Szła pięknie.

Wiał wiatr, kury unosiły się wysoko, drzewa trzeszczały.

*

– O, mówiłem, krew! – pisnął pan Grzesio, wskazując ślady czegoś czerwonawego na szarych, zimowych liściach. – O, i tam krew – pokazał kawał tektury upstrzony czymś w podobnym kolorze. – I już pan nie powie, że mi się pomyliło. Tu ktoś był i zakrwawił!

Morales przyłożył palec do tego czerwonawego, uniósł palec do ust i polizał. Pan Grzesio przyglądał mu się z przerażeniem i odrazą. Zwierzę. No, normalnie: zwierzę.

Morales chwilę pomedytował, wzruszył ramionami i oświadczył:

– Może krew, może i nie krew. To będzie trzeba zbadać. Ale najpierw pokaż mi pan to, co krwawiło. Gdzie ten człowiek, co krwawił, się podział? Najpierw mi pan znajdź poszkodowanego, później będziemy się zajmować innymi rzeczami. Człowiek, proszę pana, przede wszystkim człowiek.

– Był tu, na pewno tu był! – Rozgorączkowany pan Grzesio rozglądał się po lasku. – Może zajrzyjmy o tam, w tamte krzaki!

W krzakach znaleźli kolorowy tygodnik i opakowanie po prezerwatywach. A także ptasie piórko.

Żadnych zwłok.

– Wracamy? Nic tu po nas. Wracajmy – zaproponował Morales.

– Nie wierzy mi pan, że kogoś widziałem? Po co bym sobie i panu zawracał głowę? – zajęczał pan Grzesio. – Poszukajmy jeszcze, on musi gdzieś tu być! Ja tego tak nie zostawię!

– Jak on wyglądał, proszę pana? – z lekkim zniecierpliwieniem zapytał Morales.

– Mówiłem panu, że nie widziałem go dokładnie. Szedł skulony, to nawet nie wiem, jakiego był wzrostu.

– Ale mniejszy ode mnie, czy taki jak ja? – Morales się jeszcze bardziej wyprostował.

– Och, nie wiem. Pewnie mniejszy.

Pan Grzesio z mimowolnym podziwem spojrzał na potężną postać.

Morales westchnął teatralnie.

– Wie pan co, zrobimy tak: wrócimy do Stylowej, pan sobie coś przekąsi, a ja przejdę się po domach, dużo ich tu nie ma, sam pan widzi, większość tych domów tutaj należy do miastowych, a dziś ani weekend, ani wakacje, mało kto tu jest, tylko rdzenni mieszkańcy, tylko sól tej ziemi, niewielu nas tu tak naprawdę mieszka, ale pochodzę i popytam, czy ktoś czegoś nie widział. Pan sobie poczeka spokojnie, ja niedługo wrócę.

*

Mistrz siedział przy barze, słuchał, jak dziewczyna stuka naczyniami w zlewie na zapleczu i przypominał sobie nadal ten dzień sprzed wielu miesięcy, dzień, kiedy przyjechał tu po raz pierwszy, ona wręczyła mu ciężki pęk kluczy, on odprowadził ją wzrokiem, otworzył drzwi i wszedł do letniego domku.

Wszedł w zapach wilgotnego kurzu.

W tym kurzu na pewno mieszkały jakieś zmutowane stworzenia. Patrzyły na niego z ukrycia swoimi mutancimi oczkami, a on usiłował oswoić to pomieszczenie.

Resztki świetności. A raczej świetność zakryta wilgotnym kurzem, świetność nieprzewietrzona.

Zapach luksusu, który niewątpliwie wypełniał ten pokój przed kilkoma laty, teraz ustąpił miejsca czemuś pachnącemu niepokojąco i raczej nieładnie.

Od dawna nikogo tu nie było. Od dawna nikt nie otwierał tu okna. Królował tu zapach wilgotnego kurzu. Być może nic takiego jak wilgotny kurz nie istnieje, kurz jest zaprzeczeniem wilgoci, ale cóż miał mistrz począć, kiedy właśnie taki zapach w tym wnętrzu panował.

Nie miał pojęcia, w którym miejscu znaleziono zwłoki, nie odnalazł żadnej białą kredą wyrysowanej sylwetki, widocznie to jakiś amerykański przesąd, widocznie w Polsce się tego nie robi.

Usiadł przy stole i zapalił papierosa. Pomogło. Znajomy zapach dymu trochę odgonił wszechobecną woń wilgotnego kurzu.

– Po coś tutaj przyszedłem – mruknął. – Po coś bardzo ważnego tutaj przyszedłem. Coś bardzo istotnego tutaj jest. I ja jestem tu dlatego, żeby to odnaleźć.

Musiał gadać do siebie.

Inaczej czułby się jeszcze bardziej nieswojo.

Musiał bardzo dużo gadać, musiał zagadywać pustkę.

Na stole leżał elegancki notes w czarnej oprawie. Otworzył go. Nic. Pusty notes.

Tyle zostało. Tyle po nim zostało: pusty notes, dwa pokoje na prowincji pokryte wilgotnym kurzem, mieszkanie w Krakowie, rdzewiejące dwa samochody. Człowiekowi zawsze wydaje się, że pozostawi po sobie mnóstwo.

*

Cztery lata wcześniej Doktor powiedział:

– To ja, Anioł Zagłady. Przyszedłem tutaj z moim małomównym kolegą. Stać mnie, oczywiście, na wykupienie całego tego lokalu, ale na razie powstrzymam się i zamówię tylko zestaw dla szczęśliwie zakochanych.

Powiedział to, wchodząc do lokalu o nazwie Biuro.

Wszyscy obecni spojrzeli na nich.

Doktor był przystojnym i postawnym Doktorem, brunetem w drogich okularach, ubranym w sposób elegancki, niezmiernie elegancki, przeraźliwie, ale nie przesadnie, elegancki sposób.

Natomiast kolega Doktora był nieelegancki, nieprzystojny i niepostawny.

Podeszli do baru i Doktor poprosił o zestaw dla szczęśliwie zakochanych.

Czyli colę bez lodu i bez cytryny dla Doktora i setkę stocka dla tego drugiego. I popielniczkę.

Po jakimś czasie dosiadł się do nich właściciel lokalu, łysy, asertywny człowiek o nazwisku Mango Głowacki.

Zamówił dla małomównego kolegi Doktora następną setkę, sobie wziął małą wiśniówkę, natomiast Doktor nie zamówił już niczego. Doktor spojrzał na zegarek.

Pogawędzili o sprawach interesujących wszystkie strony, następnie właściciel lokalu, Mango Głowacki, poprosił barmankę o włączenie jego ukochanej płyty wokalisty polskiego, za którym ani Doktor, ani ten drugi nie przepadali, ale, nie będąc w szczególnie grymaśnych nastrojach, nie zaprotestowali, wypalili spokojnie po kilka papierosów, a następnie Doktor powiedział:

– Dawniej Żyd-karczmarz rozpijał ciemny naród, a teraz ty to Mango czynisz, niszczysz naszego biednego, małomównego kolegę, pomyśl sobie, jakie mogą być tego konsekwencje, przecież utracimy naszego serdecznego kolegę, już go tracimy, ginie na naszych oczach!

Pogroził palcem i po chwili poszedł do swoich doktorskich obowiązków, właściciel lokalu powrócił do swoich właścicielskich obowiązków, natomiast ten trzeci pozostał przy stoliku nad niedokończonym alkoholem.

Gdyż to był jego jedyny obowiązek.

Tak bywało bardzo często przed kilku laty.

Wchodzili do Biura, gawędzili, potem Doktor wychodził, a jego małomówny kolega pozostawał w lokalu nad kieliszkiem wódki.

Życie było monotonne, dzień podobny do dnia, ale wszystko było wtedy piękne i spokojne, niespieszne, jasne, alkohol mniej bolesny był.

I komu to przeszkadzało? Kto spowodował, że to wszystko odmieniło się?

Ten, który decyduje o takich rzeczach, zawsze kryje się w cieniu.

*

A w tych zamierzchłych, pięknych czasach, mistrz miał wielu kolegów. Razem łazili po mieście, razem pili, razem zaczepiali dziewczęta.

Naturalne było, że jak się usiadło w którejś z wtedy istniejących knajp, to zaraz pojawiał się jeden znajomy, potem drugi, potem czterech następnych.

Dziś czasem spotykał niektórych z nich, ale to już nie koledzy byli, a widma. Widma uwikłane w poglądy polityczne, rodzinę, teściów, żonę, dzieci, pracę, samochód, telefon komórkowy, komputer, konieczność wyjazdu na zagraniczne wakacje – albo widma innego rodzaju, widma zapętlone w alkoholu i kłopotach, ożywające tylko, kiedy wspominało się dawne czasy. Mistrz to rozumiał, wszak sam był widmem.

Ale przed laty był żywym człowiekiem.

Wtedy było łatwiej.

Wtedy jakaś świeżość wszędzie dookoła była, wtedy dziewczęta chciały się zadawać, rojąc sobie, że być może da się coś z mistrzem zrobić, uratować go, założyć z nim rodzinę.

Ale nie udawało się, dziewczęta dawały sobie spokój, wyjeżdżały na zawsze, znikały, zakładały swoje wymarzone, prawdziwe rodziny.

W tamtych czasach mistrz był jeszcze rozpoznawalną powszechnie ikoną popkultury, jeszcze wtedy powszechnie pamiętano o jego dziecięcej roli w serialu z lat siedemdziesiątych.

Głównej roli.

Ostatniej i jedynej głównej roli.

Teraz, w roku 2008, ten serial nie mógł być pokazywany w telewizji publicznej. Wielu opozycyjnych kombatantów oprotestowało to dzieło. „Jakże to? Młody człowiek kolaborujący z Milicją Obywatelską w czasach, kiedy my walczyliśmy z komuną?” – pisali do władz telewizji. Więc władze telewizji dzieło zdjęły, jednocześnie sprytnie wydając je na DVD i zarabiając jakieś dodatkowe pieniądze. Później owe władze zdjęto, ale zakaz pozostał w mocy. A płyty z serialem całkiem nieźle się rozchodziły, serial dzięki temu zakazowi stał się dziełem kultowym, ostatnio mistrz otrzymał nieoczekiwanie jakieś pieniądze związane z tymi kultowymi płytami DVD, całkiem przyzwoite jak na jego potrzeby.

Właśnie w tej chwili miał ten zwitek banknotów w kieszeni. Od czasu do czasu dotykał się tam, sprawdzał.

Wszystko na swoim miejscu.

Jeszcze nie tak źle.

Upadek na chwilę został oddalony.

Teraz było inaczej: lokal Biuro nie nazywał się już Biuro, był nieczynnym do odwołania pomieszczeniem bez nazwy.

Dawni koledzy: Mango Głowacki i Doktor już nie żyli, a ten trzeci, człowiek, na którego mówiono mistrz, siedział w tym momencie przy barze w restauracji Stylowa na przedmieściu, bardzo niedaleko domku letniego, w którym kilka lat temu umarł w tajemniczych okolicznościach Doktor.

Mistrz pił alkohol i nie wiedział, co dalej.

Dziewczyna wyłoniła się zza kotary.

Pięknie nadchodziła.

– Pięknie pani nadchodzi – powiedział mistrz. Skwitowała to leciutkim uśmiechem. Wielokrotnie już tak mówił, ale jej jeszcze to nie denerwowało. Najprawdopodobniej była bardzo cierpliwą dziewczyną.

– Do której dzisiaj pani pracuje? – zadawał to pytanie wielokrotnie, od wielu miesięcy.

Świadoma tego, że mistrz wie doskonale, o której ona kończy swoją zmianę, odpowiedziała:

– Pracuję do osiemnastej. A pan o której chce wracać do Krakowa?

– Gdyby nie suka, w ogóle bym nie chciał tam wracać. No, nie wiem, zobaczymy. Trochę tu posiedzę. Popatrzę na panią.

– Bardzo mi będzie miło – powiedziała dziewczyna.

Wiedział, że nie oszukuje.

Według mistrza ta dziewczyna nie oszukiwała nigdy, nie miała żadnego powodu. Była grzeczna dla wszystkich klientów, ale nie odczuwało się w tym fałszu. Była grzeczna i miła, ponieważ od urodzenia była grzeczna i miła, a nie dlatego, że wymagał tego regulamin jej profesji. Przy tym wcale nie uwodziła mistrza, bo któż by uwodził takiego człowieka jak on, mistrz nie miał złudzeń, przyzwyczaił się. Lubiła z nim gawędzić – i tyle. Aż tyle. Przychodziła i odchodziła. Nie mówiła mu „nie pij”. Nalewała mu, czasami tylko dziwiąc się, że tak często. Ale raczej z podziwem niż naganą.

– A poznaliśmy się jakiś czas wcześniej, prawda? Opowiedzmy sobie o tym, jak się poznaliśmy – zaproponowała.

To było ich ulubione zajęcie od wielu miesięcy: opowiadanie sobie o tym, co się już wydarzyło. Dziewczyna uwielbiała to. Mistrz czasami odnosił wrażenie, że to opowiadanie o przeszłości sprawia jej aż tak wielką przyjemność, ponieważ zastępuje teraźniejszość. A i mistrzowi te rozmowy o Doktorze, mimo że przewidywalne już i monotonne, dawały dużo. Wszak prowadził śledztwo w sprawie tajemniczego odejścia Doktora, wszak przesłuchiwał jednego z najważniejszych świadków. Przez cały czas czuł, że jest coś w tych rozmowach, coś, czego sobie jeszcze nie uświadomił, coś, co naprowadzi go na właściwy trop.

Spojrzała mu z bardzo bliska w oczy i zaczęła opowiadać:

– To było w tej waszej ulubionej knajpie, na ulicy Świętego Jana.

– Ona już nie istnieje, wie pani?

– Wiem, już mi o tym mówiłeś. Ale teraz prawie nie jeżdżę do waszego miasta, bo nie ma po co. Wtedy było po co. Wtedy było pięknie, wtedy był Doktor... Tego dnia, kiedy się poznaliśmy, weszliśmy do tej knajpy, podeszliśmy do ciebie z Doktorem, siedziałeś sam przy stoliku. „Pani pozwoli, że przedstawię jej mojego małomównego kolegę” – powiedział Doktor. A co ja powiedziałam?

– „Dzień dobry” – tak pani powiedziała. I podała mi pani rękę.

– A ty powiedziałeś coś w rodzaju: „Yhm”.

– Yhm – powiedział mistrz.

– A wtedy Doktor powiedział: „On jest małomówny, to prawda, ale docenia prawdziwe piękno, szanowna pani. On sobie teraz przez chwilę panią popodziwia, a potem sobie pójdzie”. Pięknie powiedział, prawda?

– Jak Doktor mówił, to zawsze mówił pięknie. Taka była jego główna cecha, przecież pani wie. Posiedziałem chwilę przy pani i Doktorze, popodziwiałem panią w myśl zaleceń lekarza, a potem przesiadłem się do innego stolika, do innych, mniej pięknych ludzi, pozostawiając was samym sobie.

– Tak się poznaliśmy, to było ze cztery lata temu.

– A potem Doktor wyszedł z panią. A ja zostałem.

– A jak byłam wtedy ubrana? Pamiętasz?

Mistrz zamyślił się. Nie pamiętał.

– Pamiętam dokładnie, jak pani nadchodziła i jak pani odchodziła. Ale jak była pani wtedy ubrana, to nie pamiętam.

*

W lokalu pojawiło się kilku klientów, więc dziewczyna zajęła się nimi i ich zamówieniami. Mistrz poczuł ukłucie zazdrości. Nie lubił tych momentów, kiedy nie był tu sam z dziewczyną. Nie lubił, kiedy uśmiechała się do nich, nalewała im piwo. Rozumiał, że tak musi być, rozumiał, że nie ma na nią wyłączności, bo niby z jakiego powodu miałby mieć na nią wyłączność? Rozumiał, ale nie lubił.

Przyszedł również ponownie ten śmieszny, wypielęgnowany człowieczek, który miał jakąś sprawę do Moralesa. Usiadł w kącie sali, odwrócony plecami do baru, chyba nie chciał się kolegować z mistrzem, oj, chyba nie.

– On jest z telewizji! – mistrz uświadomił sobie mgliście jakieś ponure historie związane z tym osobnikiem. Fakt, że ów człowieczek pracował w telewizji, był sam z siebie dla mistrza przykry, miał olbrzymie uczulenie na ten typ ludzi, niczego dobrego z ich strony nie można było nigdy się spodziewać. A ten gość, mistrz był już niemal o tym przekonany, kilka razy wszedł mistrzowi w drogę i nie był po jego stronie, oj, na pewno nie był.

Drżącą ręką wyjął papierosa z paczki.

Nagle tuż obok niego trzasnęła zapalniczka.

Na stołku barowym obok siedziała dziewczyna.

Mistrz odpalił, a ona szepnęła:

– Masz coś na podeszwie prawego buta...

Mistrz zerknął i gdyby umiał, to by się zarumienił.

– O Boże... – wezwał nadaremno. – To jeszcze rano na trawniku na Plantach, jak z suką spacerowałem, musiałem wdepnąć, pójdę do łazienki i wyczyszczę... przepraszam...

– To na szczęście! Nie przejmuj się. Każdemu się może zdarzyć. Możesz to zrobić spokojnie u mnie na zapleczu.

Mistrz zgasił gwałtownie papierosa w wielkiej popielniczce, w której spoczywało już wiele niedopałków.

Na zapleczu zdjął prawy but i z wielkim zażenowaniem czyścił podeszwę z psiej kupy.

Ona stanęła nieopodal i zapytała:

– A pamiętasz, jak przyjechałam do Krakowa w zeszłym roku? Przyjechałam specjalnie po to, żeby cię znaleźć. Zobaczyłam cię na Plantach, szedłeś ze swoją suką na smyczy. „Dzień dobry” – powiedziałam do ciebie.

– „Dzień dobry” – odpowiedziałem. Znałem ten odzew. Nauczyłem się, że jak ktoś mówi „dzień dobry”, trzeba podobnie odpowiedzieć. Takie są obyczaje u Ziemian.

– „Pan mnie poznaje?” – spytałam.

– Zmrużyłem oczy i przyjrzałem się pani. Twarz jakby znajoma, ale skąd? Nie wiadomo. Na wszelki wypadek oświadczyłem: „Oczywiście”.

– A ja powiedziałam: „Mam coś dla pana”. I wyciągnęłam rękę. W ręce miałam komórkę.

– „Jezus Maria! Mam już kilka komórek. Ludziom wydaje się, że jak mi dadzą komórkę, to ja będę jej używał. Nie będę, proszę pani. Wszystkie te komórki, które dostałem, leżą martwe w szufladzie. Proszę mi tego nie dawać, to nie ma sensu. Czyście się wszyscy na mnie zawzięli?” – tak powiedziałem, prawda?

– A ja odpowiedziałam: „Nie daję panu tej komórki. To moja komórka. Chcę panu tylko coś pokazać”. I pokazałam ci tego esemesa.

Tu dziewczyna wyjęła z kieszonki służbowego wdzianka komórkę, popstrykała w klawisze i kolejny raz pokazała mistrzowi esemes o takiej treści: wieczorem wypiłem trochę alkoholu czuje się źle ledwo się ruszam to może być trucizna bo objawy takie są nie mogę się dodzwonić na pogotowie zadzwoń ty proszę jestem na daczy ratuj.

– „Co to?” – zapytałem.

– „To esemes od Doktora” – odpowiedziałam.

– A ja wtedy natychmiast przypomniałem sobie, skąd panią znam. Uświadomiłem sobie, że jest pani ostatnią narzeczoną Doktora. Tak – powiedział mistrz i wytarł oczyszczonego buta papierowym ręcznikiem.

Dziewczyna była ostatnią narzeczoną Doktora. Tak.

Po niej Doktor nie miał już żadnych narzeczonych, bo umarł.

*

Wrócił Morales, otworzył drzwi i wszyscy obecni, jeśli nawet zdążyli zapomnieć, to teraz usłyszeli, jak głośno wyje wiatr na zewnątrz.

Usiadł Morales przy panu Grzesiu przy stoliku w kącie sali i westchnął. Było to potężne westchnięcie. Westchnięcie roku.

– Nic. Nikt nikogo nie widział. Przeszedłem się po kilku domach. Nic nie wskazuje na to, żeby coś takiego u nas się stało. Może pan spokojnie wracać do Krakowa. Żadnego zakrwawionego tu nikt nie widział. A już myślałem, że wreszcie coś ciekawego się u nas dzieje. Jadł pan już obiadek?

– Nie, nie. Dziękuję. Piłem kawę. Nie będę jadł, dziękuję. Zjem już w Krakowie.

– Ale maczankę po krakowsku w Stylowej musi pan spróbować koniecznie! Panie, nie jadł pan niczego takiego w życiu!

Pan Grzesio wzdrygnął się z obrzydzeniem.

Nie dość, że zmarnował mnóstwo czasu na przywidzenia, mrzonki, zakrwawione cienie błądzące po lesie w wielkim wietrze, na rozmowy z wsiowym stróżem porządku i moralności, przebywanie w jednym, obrzydliwym pomieszczeniu ze wstrętnym, źle mu się kojarzącym pijaczyną, to jeszcze miałby jeść maczankę po krakowsku? Koszmar.

Wyciągnął komórkę, sprawdził godzinę, o, już trzynasta za minutę, zadziwił się, wybrał odpowiedni numer i zaczął rozmowę:

– I co tam?

(tu padła odpowiedź)

– Ja już niedługo będę. Coś mnie zatrzymało, ale już jadę.

(tu nastąpiła dłuższa wypowiedź rozmówcy)

– Nie panikuj. Zdawało mi się, że mam inspirację do nowego projektu, ale nie. Czasem tak jest. Ale już jadę. Pozdrówka.

Zakończył rozmowę.

Westchnęli obydwaj – i pan Grzesio, i Morales.

*

– Wie pani? W zeszłym miesiącu było u mnie włamanie. Wróciłem bardzo późno w nocy, zapaliłem światło, a tu wszystko przewrócone do góry nogami. Nic chyba nie zginęło, nie mam takich rzeczy, które komukolwiek prócz mnie mogłyby być potrzebne. Wiele dni zajęło mi układanie wszystkiego tak, by to był mój bałagan, nie cudzy. Dziwaczne uczucie. Wszystko zbrukane cudzymi rękami. I po co?

– Opowiadałeś mi już o tym – oświadczyła dziewczyna.

Mistrz się zawstydził. I zamknął się.

– Opowiadałeś już o tym, ale nic nie szkodzi. Lubię, jak opowiadasz.

*

Zakrwawiony dotarł do szopy. Zdaje się, że o własnych siłach. Szopa była od dawna nieużywaną szopą. Stała na tyłach od dawna nieużywanego domku. Zakrwawiony wiedział doskonale, że nie ma tu nikogo. Był przekonany, że nikt go tu nie odnajdzie. Pod latarnią zawsze najciemniej. Dlatego też dowlókł się tutaj, nie udało mu się uciec z tej okolicy, nie udało mu się zatrzymać żadnego samochodu, mijały go i mijały, żaden już więcej poza tamtym jednym się nie zatrzymał.

Dotarł więc tutaj, bo bał się dłużej pozostawać w lesie. Bał się wszystkiego. Bał się lasu, bał się tutejszych ludzi, bał się wiatru.

Domek i szopa stały bardzo niedaleko lasu. Postanowił właśnie tutaj doczekać do zmierzchu. Na szczęście nie było żadnej kłódki. Na szczęście wnętrze wyglądało na bezpieczne.

Padł na stertę jakichś śmieci i zemdlał.