Tron tyrana - Sebastien de Castell - ebook

Tron tyrana ebook

Sebastien de Castell

4,5

Opis

Finał serii Wielkie Płaszcze, kontynuacja „Ostrza zdrajcy”, „Cienia rycerza” i „Krwi świętego”

Jak daleko można się posunąć, by zrealizować marzenie zmarłego króla?

Po latach zmagań i poświęceń Pierwszy Kantor Wielkich Płaszczy Falcio val Mond jest bliski wypełnienia swojej ostatniej misji. Jej celem jest osadzenie na tronie Aline – córki króla. Tylko tym sposobem można raz na zawsze przywrócić Tristii praworządność.

Jak to jednak u Wielkich Płaszczy bywa, sprawy bardzo się komplikują. W sąsiednim kraju nowy przywódca Avares jednoczy barbarzyńskie armie, które od lat zagrażają granicom Tristii. Co gorsza zyskał nowego sojusznika. Jest nim Trin, która dwukrotnie próbowała zabić Aline, by zagarnąć tron Tristii. Przy wsparciu armii Avaresa dowodzonych przez żądnego krwi wojownika, Trin wydaje się nie do powstrzymania…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 777

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (100 ocen)
61
30
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału Tyrant’s Throne

First published in Great Britain in 2017 byJo Fletcher Booksan imprint of Quercus Editions Ltd.

Copyright © 2017 Sebastien De CastellMapa © 2014 Morag HoodZdjęcie autora © Pink Monkey Studios

All rights reserved

Przekład Grzegorz Piątkowski

Redakcja i korekta Tomasz Porębski, Julia Diduch, Justyna Charęza

Skład, układ polskiej okładki Tomasz Brzozowski

Oryginalny projekt okładkibürosüd° | buerosued.de

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2020Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN 978-83-66575-41-7

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Dla mojej wydawczyni, Jo Fletcher, najlepszej Tyranki jaką znam

ROZDZIAŁ 1

ŚLUBNE PRZEDSTAWIENIE

Proces sądowy jest sztuką, taką samą jak przedstawienie sceniczne czy ślub. Jego scenariusz może być dramatyczny lub nudny, aktorzy urzekający lub nieśmiali, widzowie zachwyceni lub znudzeni, ale gdy opadnie kurtyna, wszyscy opuszczają widownię z poczuciem, że zakończenie nie było dla nich niczym zaskakującym. Sęk w tym, by się go domyślić, zanim będzie za późno.

– Pewnie żaden z was, wy zaropiałe wrzody na szczurzych tyłkach, nie będzie chciał się poddać, co?

Młoda kobieta w znoszonym skórzanym płaszczu była uzbrojona jedynie w cięty język i złamany kordelas, którym wymachiwała na lewo i prawo, opędzając się od nacierających na nią kilkunastu gwardzistów. Krok po kroku spychali ją w tył sztychami mieczy, póki nie została zmuszona do wykorzystania głównego masztu jako osłony.

– Nic nie widzimy! – zawołał jeden z możnych zasiadających za stołami na końcu rozległego pokładu barki weselnej.

– Głupcy, to nie jest część przedstawienia! – krzyknęła. – Należę do Wielkich Płaszczy! Jestem jednym z tristiańskich sędziów, przybyłych tu, by wyegzekwować zgodny z prawem werdykt. Żebyśmy się w pełni zrozumieli, widzicie te miecze, którymi wymachują mi przed nosem? To nie rekwizyty, oni naprawdę chcą mnie zabić!

– Ona nie wygląda mi na Wielkiego Płaszcza – Lady Rochlan zwróciła uwagę mężczyźnie w liberii napełniającemu jej kielich winem. – Jej płaszcz jest w opłakanym stanie. I te włosy! Szczerze mówiąc, wyglądają, jakby sama je sobie obcinała.

– I to bez pomocy nożyczek, pani – dodał sługa.

Lady Rochlan odpowiedziała mu uśmiechem i spytała:

– Wszystko w porządku, młody człowieku? Wyglądasz, jakbyś cierpiał na chorobę morską.

– Wszystko w porządku, pani, nie kłopocz się mną. Ja tylko… Przepraszam na moment.

Służący dobiegł do burty w samą porę, by przechylić się przez nią i zwymiotować prosto w spokojne wody rzeki. Przyciągnął tym uwagę pobliskich gości, którzy zaczęli głośno zastanawiać się, jak ktoś może cierpieć na chorobę morską, nie będąc na morzu.

– Z drogi! – warknęła rozkazująco do strażników zdesperowana właścicielka obdartego Wielkiego Płaszcza, wciąż cofając się przed prześladowcami. – Zgodnie z prawami ustanowionymi przez króla Paelisa i ponownie uświęconymi przez jego dziedziczkę Aline Pierwszą cofnijcie się lub stawcie mi czoła jeden po drugim w kręgu pojedynkowym, gdzie z radością nauczę was pierwszej zasady miecza.

Wydźwięk jej groźby podważały zarówno widoczny na pierwszy rzut oka młody wiek, jak i drżenie trzymanego w dłoni ułomka broni.

Strażnicy powoli, acz nieustępliwie, podchodzili coraz bliżej i nawet cierpiący na chorobę morską sługa, guzdrzący się za ich plecami z winem dla gości, mógł wyczuć ich podniecenie. Szansa na zabicie Wielkiego Płaszcza, by zostać na zawsze zapamiętanym jako jeden z tych nielicznych, którym udało się powalić jednego z legendarnych sędziów-szermierzy? Każdy na ich miejscu byłby skłonny do pochopnych działań. Byli to jednak zdyscyplinowani strażnicy Marchii Barsat, dlatego z ostatecznym atakiem czekali na rozkaz swego pana z cierpliwością godną świętych.

Cichy śmiech przełamał rosnące napięcie. Evidalle, margrabia Barsatu, odezwał się głosem tak beztroskim, że równie dobrze mógłby deklamować miłosny sonet.

– Ufam, droga lady… a, właśnie… jak mamy cię tytułować? Panienko? A może pani?

Dziewczyna odrzuciła z twarzy kosmyk czerwonobrązowych włosów, które wpadały jej do oczu.

– Nazywam się Chalmers, zwana Pytaniem Króla.

– Chalmers? Dziwne imię dla dziewczyny. – Evidalle zmarszczył czoło. – Paelis naprawdę nazywał cię Pytaniem? Zastanawiam się, czy brzmiało ono tak: „Gdybym ubrał pospolitą dziewkę w męskie ubrania i dał jej do ręki zardzewiałą broń, czy byłaby gorsza od reszty moich obdartych pachołków?”.

Margrabia zaśmiał się głośno z własnego dowcipu. Jak kamyk wpadający w sam środek stawu jego wesołość rozchodziła się falami, najpierw wśród gwardzistów okrążających Wielkiego Płaszcza, a potem wśród wytwornie ubranych gości, którzy siedzieli przy ustrojonych bielą i złotem stołach z długimi wstęgami srebrnego jedwabiu zwieszającymi się z masztów na cześć zaślubin margrabiego.

Jakby na zawołanie stojąca na dziobie piękna bardatti uderzyła w struny gitary i zaintonowała radosną piosenkę wespół z trzema stojącymi obok niej skrzypkami. Goście – lordowie, damy, hrabiowie i cała reszta – uśmiechali się i szeptali konspiracyjnie do swoich towarzyszy, rozkoszując się cieniem pod białymi parasolami trzymanymi dla osłony przed popołudniowym słońcem przez nieskazitelnie odzianych służących. Każdy szlachcic miał u boku rycerza ze swojej osobistej straży, zarówno dla ochrony, jak i prestiżu, a tabardy zbrojnych dumnie prezentowały kolory oraz herby domu, gdy stali na baczność, nieruchomi i milczący jak posągi. Teraz jednak nawet oni zaczęli się śmiać z rozgrywającej się przed nimi sceny.

Obecni na barce kapłani, rozpoznawalni po czerwonych, zielonych lub bladoniebieskich szatach, mających przynajmniej w teorii zaznaczać, przez którego boga zostali wybrani, wymieniali porozumiewawcze uśmiechy – wszyscy prócz jednego, ubranego w niepozorny szary habit, trzymającego się wyraźnie z tyłu i chowającego dłonie w rękawach.

Tylko słudzy nie podzielali powszechnego rozbawienia, roznosząc między szlachtą i ich rycerzami talerze pieczonej wieprzowiny i drobiu przygotowane przez zastęp kucharzy pracujących przy rożnie, z którego tłuszcz z sykiem kapał na palenisko. Jednemu z kuchcików najwyraźniej nie udzielał się niepokój towarzyszy, bo w najlepsze odcinał kęsy od piekących się kurczaków i wrzucał je do ust, beztrosko obserwując przebieg wydarzeń.

Gdy śmiechy ucichły, spojrzenia gwardzistów wróciły do Wielkiego Płaszcza w oczekiwaniu na rozkaz do natarcia – ale występ margrabiego dopiero się zaczynał.

– Moja droga, odnoszę wrażenie, że to właśnie temu niedorzecznemu tytułowi zawdzięczasz swoje obecne położenie. Widzisz, kiedy najwyższy kapłan Baern pyta, czy bogowie lub święci znają jakikolwiek powód, by nie dopuścić do zawarcia małżeństwa, udzielanie odpowiedzi twierdzącej jest uważane za wyjątkowy nietakt.

– Bogowie nie żyją – odparła Chalmers. – Z tego, co słyszałam, podobnie jak święci, a wasz ślub jest niczym innym jak tylko grą pozorów. – Wskazała na lady Cestinę stojącą przy Evidalle’u w milczeniu ze spuszczonym wzrokiem, którego nie podniosła przez całą ceremonię.

– Kazałeś zabić jej prawdziwego męża, żeby móc się z nią ożenić. Do tego na czas uroczystości poleciłeś swoim żołnierzom wziąć jako zakładników jej rodziców, którzy pobici i zakrwawieni są teraz więźniami we własnym domu!

Szczegółowe oskarżenia wywołały niezręczne poruszenie wśród gości, niektórzy nie byli już pewni tego, że wydarzenia na barce są częścią obiecanej zabawy weselnej, towarzyszącej zwykle zaślubinom szlachcica.

– Zapomniałaś wspomnieć o jej siostrze Mareinie – powiedział Evidalle. – Sprytna dziewczyna, w dodatku też całkiem ładna. Miała stanowić alternatywę dla lady Cestiny, ale pewnego razu rzuciła się na mnie z nożem, więc… cóż, sama rozumiesz.

– Trzymasz ją w klatce pod pokładem, sukinsynu – odparła Chalmers. – Zmuszasz lady Cestinę do małżeństwa, grożąc śmiercią jej siostry!

– Doprawdy? – W głosie Evidalle’a pobrzmiewały wyłącznie szok i zmieszanie, gdy odwrócił się, by spojrzeć na swoich gości. – Musicie chyba mieć mnie za naprawdę podłego człowieka.

Z gracją podszedł do miejsca, gdzie lady Cestina bezskutecznie starała się pozostać niezauważona, i wyciągnął w jej stronę wypielęgnowaną dłoń.

– Pani? Czy w tym strasznym oskarżeniu jest choć ziarno prawdy? Czy to możliwe, że nie chcesz mnie poślubić? – dopytywał.

Lady Cestina, całkiem piękna, gdyby nie strach malujący się na jej twarzy, miała niebieskie smugi rozmazanego tuszu do rzęs, biegnące od oczu do podbródka, a jej długie blond włosy przyklejały się do policzków w miejscach, gdzie zwilżyły je łzy. Przyjęła rękę margrabiego i odpowiedziała:

– Nie, mój panie – wyszeptała – oskarżenia są fałszywe. Bycie twoją żoną to spełnienie moich marzeń.

– Widzisz? – zapytał Evidalle, odwracając się do Wielkiego Płaszcza, jakby spodziewając się, że po tej deklaracji sprawa zostanie rozwiązana polubownie. Kiedy zamiast tego Chalmers posłała mu zabójcze spojrzenie, skinął głową.

– Oczywiście urocza Cestina może mówić tak ze strachu o dobre samopoczucie siostry, czyż nie? – Odwrócił się do swojej narzeczonej. – Moja droga, czy mogłabyś mnie pocałować?

– O… oczywiście, panie. – Lady Cestina pochyliła się w stronę margrabiego i pocałowała go. Wszyscy widzieli, że jej usta drżą.

Evidalle pokręcił głową z udawanym niepokojem.

– Ukochana, to nie wystarczy. Obawiam się, że nasz odziany w płaszcz gość pomyśli, iż twoja miłość jest udawana. Musisz się bardziej postarać.

Lady Cestina rzuciła spłoszone spojrzenie na towarzystwo, po czym raz jeszcze pocałowała Evidalle’a, tym razem mocno i długo przyciskając wargi do jego ust.

– Tak lepiej – powiedział Evidalle, odsuwając się i uśmiechając do gości weselnych, którzy nagrodzili go krótkimi brawami. Podniósł rękę, by ich uciszyć. – Myślę jednak, że stać nas na jeszcze więcej. – Wrócił spojrzeniem do Cestiny. – Tym razem użyj języka – rozkazał, po czym dodał przymilnie: – Czyż to nie przedni pomysł?

Teraz strachowi na jej twarzy towarzyszyło upokorzenie. Przypominała królika złapanego w pułapkę.

– Tak, panie… doskonały – rozchyliła wargi, spomiędzy których po chwili wysunął się koniuszek języka.

Evidalle uśmiechnął się szeroko i nieco oddalił, sprawiając, że musiała pochylić się w jego stronę jeszcze bardziej, przy wtórze gromkiego śmiechu publiczności. Margrabia otworzył usta, by odpowiedzieć na jej pocałunek.

– Przestań! – krzyknęła dziewczyna w wielkim płaszczu. – Zostaw ją, sukinsynu!

Evidalle przeciągnął pocałunek jeszcze o chwilę, po czym odsunął się.

– Masz dość? – spytał. – Zdajesz sobie sprawę, że ona wkrótce zostanie moją żoną, prawda? Niebawem będziemy robić o wiele, wiele więcej. Ale może masz rację… – Odwrócił się do gości weselnych. – Drogie panie i panowie, czy ta demonstracja naszej miłości była dla was wystarczająca, czy też potrzebujecie więcej dowodów?

Przez chwilę goście wymieniali zakłopotane spojrzenia, niepewni, jakiej reakcji się po nich spodziewał. Evidalle wpatrywał się w nich w milczeniu i wreszcie ktoś rzucił nieśmiało:

– Ee… więcej?

Widząc pełen aprobaty ukłon margrabiego, reszta szybko zaczęła skandować: „Chcemy więcej! Chcemy więcej!”.

Duchowni stali spokojnie i nieruchomo, a ich szaty łopotały na wietrze – wszyscy z wyjątkiem mnicha z tyłu, który wpatrywał się w gwardzistów, jakby po kolei oceniał każdego z nich. Służący starali się udawać, że nie widzą, co się dzieje, tylko jeden z tych odpowiedzialnych za uzupełnianie wina w kielichach zatrzymał się i spojrzał na jednego z kuchcików, który przestał obracać rożen, ale wciąż odkrawał dla siebie jeden kawałek kurczaka za drugim.

Tłum robił się coraz głośniejszy:

– Chcemy więcej! Chcemy więcej!

Evidalle z afektem wpatrywał się w oczy przyszłej żony.

– Wygląda na to, że nasi goście domagają się od nas bardziej wymownego gestu, lady Cestino. Musimy zapewnić im… dogłębną demonstrację naszej miłości.

Oczy młodej kobiety rozszerzyły się, gdy wreszcie zrozumiała, co ma nastąpić. Rozchyliła usta i wydobyło się z nich jedno słowo, słyszalne tylko dla tych znajdujących się w pobliżu.

– Proszę – powiedziała. – Błagam…

Margrabia Evidalle w odpowiedzi wybuchł śmiechem.

– Widzicie? Błaga mnie o to! – Odwrócił się do niej – Zdejmij sukienkę.

– Proszę, nie tutaj – odparła, mimo że jej ręce, jakby poza jej kontrolą, zaczęły rozwiązywać sznurówki w gorsecie sukni ślubnej. – Błagam – powtórzyła, z każdym słowem okazując więcej niepokoju i desperacji.

Usta Evidalle’a wciąż były rozciągnięte w uśmiechu, który teraz stał się mroczny, a w jego oczach zagościł głód.

– Szybciej – polecił, sięgając po nią.

– Spróbuj ją tknąć – ostrzegła go Chalmers głosem pełnym wściekłości – a przysięgam na Świętego Zagheva Co Śpiewa o Łzy, że jej cycki będą ostatnią rzeczą, jakiej kiedykolwiek dotkniesz.

– Czy aby Zaghev nie jest jednym z tych, których zabili? – spytał Evidalle, a lubieżność w jego oczach zastąpiło rozdrażnienie. – Wątpię, żeby na coś ci się teraz przydał.

Wielki Płaszcz krzyknęła i uderzyła złamanym kordelasem najbliższego strażnika w nogę. Lekko zakrzywionemu ostrzu brakowało szpica, ale pozostało na tyle ostre, że otworzyło głęboką ranę na udzie mężczyzny, obalając go na deski pokładu. Chalmers w tym czasie zdążyła unieść broń i machała nią dziko przed twarzami najbliższych gwardzistów, zmuszając ich do cofnięcia się. Przez krótką chwilę wyglądało na to, że jej zaciekłość przerwie krąg, którym ją otaczali, po chwili jednak wysoki strażnik uderzył ją w potylicę głowicą miecza. Dwóch innych chwyciło ją za ramiona i mocno przytrzymało, czyniąc tak samo bezradną jak ta, którą chciała uratować.

Zraniony wcześniej w nogę strażnik wstał, wyrwał jej broń z dłoni i rzucił na pokład. Zza pasa wyciągnął sztylet o cienkim ostrzu i przycisnął go dziewczynie do gardła.

Margrabia chrząknął i strażnik zamarł, po czym natychmiast padł na kolana.

– Wybacz mi, panie. Ja…

– Zachowałeś się zupełnie naturalnie – przerwał mu Evidalle, machając ręką. – W takich chwilach pragnienie natychmiastowego… zadośćuczynienia jest zupełnie zrozumiałe.

Zasygnalizował muzykom, by wznowili grę, po czym sam zaczął rozwiązywać suknię lady Cestiny.

Chalmers zawyła z wściekłości, na próżno próbując się uwolnić. Ranny strażnik wykorzystał to jako pretekst, by uderzyć ją na odlew w twarz, ale dziewczyna nie dała mu satysfakcji z okazania bólu, zamiast tego krzyknęła:

– Zabijcie mnie, plugawe psy, ale wiedzcie, że w Tristii na powrót zapanowały rządy prawa! Wasza kara przybędzie na końskim grzbiecie, a w ręku będzie dzierżyć miecz! No dalej, dranie, poderżnijcie mi gardło, jeśli starcza wam odwagi!

Evidalle westchnął:

– Skończyłaś, Wielki Płaszczu? – Przestał rozwiązywać suknię ślubną lady Cestiny. – Wybacz mi, moja droga, ale obawiam się, że wszystkie te krzyki i obelgi sprawiły, że całkiem straciłem ochotę na ten teatrzyk.

Odpowiedziała mu pełnym żalu głosem:

– Ależ kochany, nie możesz teraz przestać.

Zaskoczone spojrzenia wszystkich zgromadzonych zwróciły się ku pannie młodej. Pod maską z łez i rozmazanego tuszu wyraz twarzy lady Cestiny zmienił się diametralnie; strach i smutek zastąpiło coś podejrzanie podobnego do pełnego zadowolenia uśmiechu. Z oczami rzucającymi figlarne iskierki dodała:

– Właśnie mieliśmy dojść do najlepszej części.

Powoli, niczym tancerka stawiająca pierwsze kroki na scenie, lady Cestina podeszła do swojej niedoszłej wybawczyni i ujęła ją pod brodę.

– Mój dzielny Wielki Płaszczu, jestem ci winna przeprosiny. Widzisz, obawiam się, że to jednak była część weselnej zabawy… tylko ty nie miałaś do odegrania roli bohatera. Jesteś w niej złoczyńcą.

ROZDZIAŁ 2

NIEPEWNY SĘDZIA

– Przecież on zabił twojego męża! – krzyknęła Chalmers, wciąż próbując wyrwać się z uścisku trzymających ją gwardzistów. – Więzi twoich rodziców pod strażą, a twoja siostra siedzi zamknięta w klatce pod nami. Zdradziłabyś własną rodzinę za…?

Lady Cestina mocno chwyciła dłoń dziewczyny, znacząc paznokciami jej ciało.

– To rodzina zdradziła mnie! Nie chcieli nawet wysłuchać mojego zdania; woleli płaszczyć się przed tą starą księżną Ossią! Jędza chce oddać przyszłość naszego księstwa w ręce głupiego podlotka zasiadającego w Aramorze, ale dopóki szlachetnie urodzeni tacy jak my stawać będą w obronie swoich praw, to głupie dziecko nigdy nie zostanie prawowitą królową.

Evidalle uznał to za sygnał, by zwrócić się do zgromadzonych arystokratów.

– Panowie i panie, hrabiowie i hrabiny, sprowadziliśmy was tutaj nie tylko po to, byście byli świadkami naszych zaślubin, ale byśmy zjednoczyli się w znacznie wznioślejszej sprawie.

Odgłos krzesła przesuwanego po gładkim dębowym pokładzie zwrócił uwagę wszystkich na mężczyznę w średnim wieku o szpakowatych włosach, który właśnie wstał zza stołu.

– Zamierzasz przejąć tron księżnej Ossii?

– Och, coś o wiele większego, lordzie Braimond. Chciałbym, żebyśmy raz na zawsze położyli kres panowaniu książąt!

Muzycy nagle przestali grać i na ślubnej barce zapadła pełna zaskoczenia cisza, przerywana jedynie szeptami gości.

– Wysłuchajcie mnie – poprosił Evidalle, podnosząc do góry ręce. – Mamy swoją szansę, podczas gdy ci, którzy tak długo nami rządzili, walczą o przywrócenie porządku w kraju. Zamek Aramor jest w ruinie, książęta Hervoru, Orison i Luth nie żyją, ich trony stoją puste, więc zadbajmy, by tak już zostało. Raz na zawsze stańmy się panami własnych ziem, wolni od ingerencji Korony, wolni od nieracjonalnych, niepotrzebnych rozkazów słabych, starzejących się książąt, którzy nie mają pojęcia o naszym życiu i potrzebach.

Podszedł do miejsca, gdzie strażnicy trzymali Chalmers, i chwycił ją za szyję.

– A przede wszystkim wolni od tyranii tych, którzy chcieli narzucić swoje prawa na naszych ziemiach.

Lord Braimond pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Postradałeś rozum? Chcesz, byśmy wypowiedzieli wojnę Wielkim Płaszczom? Tym samym, którzy niecałe trzy miesiące temu walczyli z Bogiem i zabili go?!

– Teatralne sztuczki – odparł Evidalle, nie spuszczając wzroku z Chalmers. – Bajeczki dla dzieci. Trattari są śmiertelni, tak jak ta tutaj. To bardatti zmieniają ich wyczyny w legendy, by zasiać w nas strach. Ale i my możemy obracać opowieści na naszą korzyść. Rozpuściłem wieści o delikatnej, pozbawionej praw dziewczynie, która wbrew swej woli ma być wydana za złego szlachcica, i jak na zawołanie jeden z trattari wpada prosto w moją pułapkę.

Lady Rochlan odstawiła kielich z winem i wstała z krzesła, krótkim skinięciem instruując jej rycerza, by pozostał na miejscu.

– Co chcesz przez to osiągnąć, Evidalle? Nie spodziewasz się chyba, że uwierzymy, iż ta obszarpana trattari ma być ostatecznym celem twojego planu.

– Przyznaję, zamierzałem zapolować na grubszą zwierzynę – powiedział Evidalle, nie przestając podduszać Chalmers. – Chciałem ubić coś większego, może nawet ich tak zwanego Pierwszego Kantora lub tego, który kiedyś twierdził, że jest Świętym od Miecza. Spójrzcie tylko, jak łatwo udało mi się złowić tę płotkę. Na początek wystarczy.

– Początek czego? – wydusiła z trudem Chalmers.

Margrabia przysunął się bliżej.

– Wojny, moja mała rybko. Kiedy rozejdzie się wieść o tym, co tu zaszło, szlachta w całym kraju zacznie zastawiać na was własne pułapki. Niedoszła królowa i jej marionetkowi książęta nie będą w stanie chronić swoich drogich Wielkich Płaszczy, a ci wkrótce się przekonają, że na naszych ziemiach będziemy przestrzegać jedynie tych praw, które sami ustanowimy.

Zwrócił wzrok na gości.

– Kto dołączy do mnie w walce o wolność naszego kraju? Kto pierwszy wbije sztylet w serce tej trattari, zanim poślemy jej martwe ciało z nurtem rzeki, by dopłynęło do samej księżnej Ossii?

– Ty… – reszta słów Chalmers utonęła w ataku kaszlu.

Evidalle rozluźnił uścisk.

– Masz coś do dodania?

– Zapominasz o jednym – wyrzuciła z siebie jednym tchem Chalmers – ty odrażający bękarcie, ty nędzny, gównożerny robaku.

Kilku gwardzistów podniosło broń, ale margrabia zatrzymał ich krótkim gestem i wrócił wzrokiem do Chalmers, obdarzając ją niemal szczerym uśmiechem.

– Mów dalej, toż to niemal poezja. Jaką niszczycielską klątwą masz zamiar obrzucić mnie w ostatnich chwilach swojego życia?

Chalmers próbowała zaczerpnąć tchu, ale Evidalle znów zacisnął dłoń na jej szyi.

– Nadchodzą Wielkie Płaszcze.

Evidalle wpatrywał się w Chalmers, która wyglądała na równie zaskoczoną. Jej uwagę zbytnio pochłaniało bycie duszoną na śmierć, by samej wypowiedzieć te słowa. Margrabia odwrócił się i zaczął toczyć wzrokiem po zebranych.

– Pokaż się – zażądał. – Kto ośmielił się to powiedzieć w mojej obecności?

Nikt nie odpowiedział. Nikt się nawet nie poruszył.

Nadchodzą Wielkie Płaszcze.

Słowa wisiały w powietrzu niczym zaklęcie mające wyczarować szermierzy. Strażnicy i goście zaczęli się rozglądać, jakby na wyślizganych dębowych deskach weselnej barki miały zaraz zadudnić końskie kopyta. Rycerze trzymali ręce na rękojeściach mieczy, czekając na atak, który nie nadchodził.

W końcu Evidalle przerwał ciszę lekceważącym prychnięciem.

– Na wszystkich zmarłych i żyjących świętych, spójrzcie tylko na siebie! Samo ich wspomnienie kradnie wam powietrze z płuc. Wielkie Płaszcze? Obawiacie się tych kilku zhańbionych sędziów, tych chłopców na posyłki bękarta zmarłego króla?

– Nie chodzi tylko o nich – zauważyła lady Rochlan. – Wielu z nas miało problemy z ich przysięgłymi nawet po tym, jak sami sędziowie opuścili nasze ziemie. Grasz w niebezpieczną grę, margrabio.

Evidalle wolną ręką złapał za płaszcz Chalmers i oderwał jeden z guzików.

– O to ci chodzi? Te nędzne symbole ich urzędu? – Rzucił go przed siebie i patrzył, jak toczy się po pokładzie.

– Sprawdźmy, kto podniesie monetę i zobowiąże się bronić trattari. Zobaczymy, czy znajdzie się chociaż jeden przysięgły.

Evidalle oderwał pozostałe guziki, rzucając je jeden po drugim na pokład. Goście patrzyli na to w niezręcznej ciszy. Już miał rzucić ostatni, gdy zatrzymał się, by na niego spojrzeć. Puścił dziewczynę, by zedrzeć skórę skrywającą złotą monetę pod spodem: zapłatę, jaką każdy przysięgły dostawał w zamian za ślubowanie dotrzymania werdyktu sędziego.

Po chwili bezskutecznych prób Evidalle przyjrzał się dokładniej płaszczowi młodej kobiety.

– On nawet nie jest prawdziwy!

Chalmers wyglądała na zawstydzoną, ale jej głos wciąż brzmiał buńczucznie.

– Co z tego, że nie mam płaszcza, ty nędzny wypierdku, i tak jestem lepsza od was wszystkich razem wziętych. – Potoczyła wzrokiem po gościach. – Przybyłam tu, by wyegzekwować prawomocny wyrok wydany przeciwko temu człowiekowi. Ci nieliczni spośród was, którzy wciąż jeszcze pamiętają czasy, kiedy mieliście w sercu honor i obowiązek, są niniejszym wzywani do wzięcia na siebie obowiązku przysięgłego.

Wściekłość starła z twarzy Evidalle’a wszelkie ślady wykwintu, gdy wykrzyknął:

– Głupia dziewucho, marnujesz tylko mój czas! Wszystkie moje wysiłki na nic!

Wyrzucił w powietrze ostatni guzik, trafiając nim cierpiącego na chorobę morską sługę, który robił, co mógł, by puchary gości były pełne wina. Margrabia zauważył kapłana w szarych szatach stojącego kilka metrów dalej.

– Klecho, jaka liczba jest najświętsza dla bogów?

Zakapturzony mnich przechylił lekko głowę w zamyśleniu.

– To… doskonałe pytanie. Można by stwierdzić, że sześć jest liczbą najbardziej przez nich umiłowaną, bo tylu bogów wyznajemy w Tristii. Z drugiej strony skoro wszystko wskazuje na to, że zostali zabici, trudno powiedzieć, czy…

– Po prostu podaj mi liczbę, głupcze! Byle większą.

Duchowny zawahał się.

– Dwanaście, a to z powodu…

– Dobrze – przerwał mu Evidalle, po czym zwrócił się do swoich gwardzistów.

– Uwolnijcie ją.

Chalmers natychmiast rzuciła się w stronę leżącej na pokładzie broni, ale jeden ze strażników wymierzył jej kopniaka i upadła na czworaka na deski.

Evidalle odwrócił się do publiczności, kurtuazyjny uśmiech powrócił na jego twarz.

– A zatem, drodzy panowie i panie? Trattari potrzebuje dwunastu przysięgłych. Kto z was podejmie jej sprawę? Kto zostanie?

Szelest powłóczystych szat zwrócił uwagę zarówno strażników, jak i margrabiego. Szary mnich uklęknął, by podnieść z ziemi jeden z guzików.

– Co ty najlepszego wyrabiasz? – spytał go Evidalle.

– Odbieram należną zapłatę – odpowiedział mnich, przyglądając się pod słońce okrągłemu kawałkowi pokrytego skórą zwykłego drewna. – Zamierzam zostać jej przysięgłym.

Jeden z ubranych na zielono kapłanów, sługa zmarłego Boga Monety, wystąpił naprzód i złapał go za szaty.

– Co to za herezja? – spytał nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Kim jesteś, żeby ryzykować gniew bogów?

Szary mnich wzruszył ramionami.

– Niestety, nigdy nie miałem zbyt dużego pożytku z religii, Wasza Świątobliwość.

Włożył guzik do kieszeni, po czym położył dłoń na nadgarstku duchownego i delikatnie, ale stanowczo go od siebie odsunął.

– Jeśli jednak jakieś bóstwo chce formalnie się na mnie poskarżyć, możemy to rozstrzygnąć w pojedynkowym kręgu. Tak się składa, że na własne oczy widziałem już co najmniej jednego boga umierającego w ten sposób.

Odziany w zielone szaty duchowny odskoczył od niego z obrzydzeniem.

– Nie jesteś kapłanem, jeżeli stać cię na takie bluźnierstwo.

– Muszę przyznać ci rację, venerati. – Mnich uniósł obie ręce nad głowę, a kiedy rękawy jego szaty zsunęły się w dół, można było dostrzec, że brakuje mu prawej dłoni. Zerwał z siebie okrycie, odsłaniając długi skórzany płaszcz i przywiązaną do pleców tarczę. Kiedy mijał zszokowanych strażników, by stanąć obok Chalmers, powiedział:

– Nazywam się Kest Murrowson, sędzia Wielkich Płaszczy – powiedział, po czym zrobił pauzę i w końcu zupełnie niepotrzebnie dodał: – Jestem Tarczą Królowej.

Strażnicy zaczęli ich otaczać.

– Dzięki za wsparcie – powiedziała Chalmers. – Chociaż byłoby lepiej, gdybyś, no wiesz, miał przy sobie miecz, czy coś podobnego.

Kest zdjął osłonę z pleców i wsunął ją na ramię.

– To mi wystarczy.

Lady Rochlan ruszyła naprzód.

– Widzisz, margrabio Evidalle? Twój arogancki plan już zaczął zagrażać naszemu życiu – powiedziała, a zwracając się zaś do Kesta, dodała: – Nie biorę w tym udziału, trattari. Jestem lojalna wobec księżnej Ossii.

Słysząc tę deklarację sprzeciwu, twarz Evidalle’a na powrót zbrzydła.

– Ty głupia krowo. Wierzysz, że on cokolwiek zdziała? Myślisz, że Wielkie Płaszcze uratują was przed moim gniewem? – Sięgnął w jej stronę. Nagle wrzasnął z bólu tak głośno, że siedzące na masztach mewy zerwały się do lotu.

Margrabia z przerażeniem wpatrywał się w sterczącą mu z dłoni strzałę.

– Panienka Chalmers chyba ostrzegała cię, co się stanie, jeśli twoje chciwe palce sięgną po coś, co do ciebie nie należy – powiedział kuchcik. W lewej ręce trzymał krótki łuk z jasnożółtego drewna, a prawą sięgał po niedojedzone skrzydełko kurczaka.

– Wiesz, że w Aramorze mamy pod dostatkiem drobiu? – spytał Kest.

Jeden ze strażników podszedł do łucznika.

– Kim ty, do diabła, jesteś?

– Chwileczkę – odpowiedział. – Kest, kurczaki na południu po prostu smakują lepiej i dobrze o tym wiesz. Poza tym ten nowy królewski kucharz wszystko za mocno przyprawia.

Odwrócił się do gwardzisty, rzucił w jego stronę skrzydełko, wytarł dłoń w koszulę i z roztargnieniem wyciągnął kolejną strzałę zza rożna.

– A odpowiadając na twoje pytanie, przyjacielu, nazywam się Brasti Goodbow, zwany również Żartem Królowej.

– Zdrada! – krzyknął Evidalle łamiącym się od emocji głosem.

Gdy przysadzisty mężczyzna noszący srebrne insygnia uzdrowiciela ruszył w stronę margrabiego, kilku kapłanów skryło się tuż za nim, zanosząc ciche modlitwy do swoich bogów. Oczy Evidalle’a skierowały się na gwardzistów.

– Zabić ich, głupcy – rozkazał. – To tylko dwa Wielkie Płaszcze, z którymi z łatwością sobie poradzicie.

– A właśnie – powiedział Kest. Podniósł z pokładu kolejny guzik i rzucił go ponad głowami weselników. Oczy zgromadzonych gości podążały za nim, aż z tłumu wynurzyła się ręka i złapała guzik w powietrzu. Wśród gości rozległy się pełne zaskoczenia westchnienia, niektórzy wstawali z miejsc, by zobaczyć, kto ośmielił się to zrobić.

Włożyłem guzik do kieszeni liberii i skończyłem napełniać winem kieliszek lady Rochlan, po czym odstawiłem karafkę na stół, uważając, by nie rozlać trunku na jej białą, oblamowaną piórami suknię. Przez całe popołudnie była dla mnie uprzejma, mimo że byłem zwykłym sługą. Poza tym wino wyglądało na przyzwoite bordo, a całkiem prawdopodobne, że wkrótce będę spragniony. W dodatku nadal czułem skutki choroby morskiej.

– Przepraszam cię, pani – powiedziałem i sięgnąłem nad jej podołek w miejsce, gdzie pod stołem był przypięty jeden z moich rapierów.

Położyła mi rękę na ramieniu.

– Głupcze, mają przewagę liczebną. Jeśli spróbujesz stawić im opór, zginiesz.

Zanim zdjąłem arystokratyczną dłoń, poklepałem ją uspokajająco, dziwnie poruszony tą troską. Nie byłem do końca pewny, czy zdawała sobie sprawę, kim jestem; może po prostu nie chciała stracić w miarę kompetentnego sługi. Wyciągnąłem ostrze i wskoczyłem na stół, przewracając cały półmisek kaczych piersi, ale nie rozlewając wina i co najważniejsze, nie lądując na tyłku w żadnej potrawie.

Evidalle skrzywił się z bólu, kiedy uzdrowiciel rozlał ciemny, lepki płyn wokół miejsca, w którym strzała przebijała mu dłoń.

– A kim ty jesteś, na wszystkie piekła? – spytał.

– Wasza Łaskawość, nazywam się Falcio val Mond – odpowiedziałem z uśmiechem. Konieczność odgrywania cichego sługi przez cały dzień sprawiła, że gardło miałem wyschnięte, sięgnąłem więc po wino i pociągnąłem większy łyk. Miałem rację, to był znakomity rocznik, po czym dodałem: – Jestem Pierwszym Kantorem Wielkich Płaszczy, zwanym także Sercem Króla. Być może jeszcze tego nie wiesz, margrabio, ale nie zaliczysz tego dnia do udanych.

ROZDZIAŁ 3

FORTUNA STOŁEM SIĘ TOCZY

Walka na pokładzie statku wymaga wprawy. Nie, żebym ją miał, ale solennie przyrzekłem sobie któregoś dnia takową wyrobić. Przypuszczam, że sekret tkwi w tym, by nie cierpieć na chorobę morską w chwili unikania ataków sporej grupy gwardzistów, szlachty, no tak, i rozwścieczonej panny młodej.

– Brać ich! – krzyknął kapitan gwardzistów.

Zakładałem, że to właśnie oznacza złoty pasek wokół kołnierzyka jego czarno-żółtej liberii. Z drugiej strony mógł po prostu być najbardziej stylowy z nich wszystkich. Nie mówił głosem szczególnie przyzwyczajonym do wydawania rozkazów, ale był natarczywy, co w połączeniu z wielką szopą rudych włosów i wystającymi zębami sprawiało, że przypominał wyjątkowo wściekłą wiewiórkę.

Wszystkich szesnastu strażników, których naliczyłem, wpatrywało się we mnie, ruszyłem więc biegiem, szarżując prosto na nich po blatach stołów przybranych w biel i złoto, wysyłając pod ich adresem obelgi ile sił w płucach i przewracając przezroczyste porcelanowe talerze oraz złote puchary, ku konsternacji szlachetnych gości i towarzyszących im rycerzy. Ta taktyka, a była to faktycznie nasza taktyka, którą nazywaliśmy „Swawolnym tancerzem”, miała rozpraszać wroga, skupiając jego uwagę na niewłaściwym celu, w tym przypadku na mnie. Któregoś dnia będę musiał zmienić nazwę tej konkretnej wersji na „Samobójca idiota”. Brasti wykorzystał chwilowy bałagan, by chwycić kołczan i przewiesić go przez ramię, po czym pobiegł do forkasztelu, skąd swobodnie mógł słać strzały w naszych przeciwników. Kest trzasnął umbem tarczy w twarz najbliższego mężczyzny, po czym wbił jej krawędź w brzuch kolejnego.

– Falcio, cios w nogi! – krzyknął.

Podskoczyłem na stole i usłyszałem przelatujące nieszkodliwie pode mną ostrze pałasza, które mogło bez trudu pozbawić mnie stóp, skracając nogi w kostkach. Zwinność i wdzięk mojego manewru okazały się nieco mniej imponujące, kiedy przy lądowaniu obrus wyślizgnął mi się spod nóg. Lecąc do tyłu, rozbiłem kilka naczyń i posłałem na wpół zjedzone udka kurczaka i ogryzione żeberka w twarze tych gości, którzy nie mieli jeszcze na tyle przytomności umysłu, żeby się odsunąć od stołu.

Z trudem próbowałem zaczerpnąć powietrza do płuc, ku szczerej satysfakcji gwardzisty, który wzniósł wysoko miecz do śmiertelnego ciosu. Nie miałem sumienia pozbawiać go pewności dotyczącej rychłego zakończenia walki, więc nie poinformowałem przeciwnika, że braki w szczęściu i umiejętnościach nadrabiam krwiożerczością. No dobrze, tym oraz faktem, iż rapier jest dwakroć poręczniejszy niż pałasz. Krzywiąc się z bólu, wbiłem mu ostrze przez skórzany kaftan w brzuch. Z jego twarzy wyczytałem ogromne rozczarowanie wywołane wynikiem naszej wymiany.

Rzuciłem krwawiącemu mężczyźnie czystą lnianą serwetkę ze stołu.

– Nie przestawaj uciskać rany. Ostrze minęło żołądek, masz szansę przeżyć.

Wierzcie mi, żaden ze mnie święty, ale ostatnio spotkałem na swojej drodze tak wiele potwornych indywiduów, że wykształciłem w sobie sporą dozę sympatii dla ludzi zmuszonych dla nich pracować.

Podniosłem się na czas, by stawić czoła reszcie zbrojnych, którzy przepychali się przez tłum, żeby mnie dorwać. Starannie wybrałem miejsce walki: biegając po stołach pośród gości, sprawiłem, że zadanie mi pewnego ciosu bez ryzyka przypadkowego zranienia kogoś ze szlachty było niemal niemożliwe. Trudno w to uwierzyć, ale niektórzy z gości wciąż wydawali się myśleć, że właśnie odbywa się wyszukana zabawa weselna. Wicehrabia Brugess został niemal skrócony o głowę podczas próby podniesienia kolejnego udka kurczaka, wyraźnie podzielając entuzjazm Brastiego względem drobiu z południa. Rycerze byli bardziej pragmatyczni: zaczęli odciągać swoich chlebodawców w stronę względnie bezpiecznej strefy na rufie barki, otwierając tym samym drogę strażnikom. To sprawiło, że pole bitwy stało się dla mnie mniej korzystne. Zeskoczyłem ze stołu i ruszyłem biegiem po szerokiej poręczy na burcie.

Byle się nie potknąć. Jeśli wpadnę teraz do wody i utonę, Brasti nigdy nie przestanie mi tego wypominać.

– Chronić margrabiego! – krzyknął kapitan Wiewiórka, zgadując, dokąd się kierowałem.

Tak się składało, że nie miałem żadnych złudzeń co do moich szans na dotarcie do Evidalle’a na czas i wręczenie mu jego zasłużonego wyroku śmierci, ale ta gra pozorów wystarczyła, by przekonać strażników, spychających właśnie Kesta, Brastiego i Chalmers do defensywy, że jestem większym zagrożeniem i to na mnie należy skupić całą uwagę. Kest postanowił przejść do drugiej części naszego planu.

– Znajdź siostrę – powiedział do dziewczyny udającej Wielkiego Płaszcza.

Nie poruszyła się. Ta „Chalmers” prawdopodobnie nigdy wcześniej nie brała udziału w pełnej chaosu potyczce, co potwierdzało, że nie była prawdziwym Wielkim Płaszczem, bo przecież chaos był naszym chlebem powszednim. Jakby na dowód tego jeden ze strażników wpadł na genialny pomysł, by upuścić miecz i spróbować za pomocą długiej tyczki zepchnąć mnie z poręczy. Przykucnąłem, złapałem drugi koniec kija i zeskoczyłem z relingu, po czym ruszyłem na przeciwną stronę barki. Z oszołomionym strażnikiem, wciąż trzymającym swój koniec tyczki, udało mi się wytrącić miecze z rąk co najmniej dwóch jego towarzyszy. W końcu wpadł na to, żeby mocno szarpnąć, a ja posłusznie puściłem swój koniec, posyłając go na deski pokładu wraz z nacierającymi gwardzistami.

– Siostra Cestiny – rzucił z naciskiem Kest w stronę Chalmers. – Powiedziałaś, że margrabia Evidalle trzyma ją w niewoli na barce. Czy ona naprawdę jest więźniem, czy może częścią jego planu?

– Ja… lady Mareina jest niewinna! Trzymają ją pod…

– Zamiast mi o tym opowiadać, po prostu idź i zabierz ją stamtąd! My powstrzymamy strażników. – Kest popchnął ją bezceremonialnie w kierunku prowadzącej pod pokład schodni, po czym ruszył mi na pomoc.

Brasti dołączył do nas. Mierząc z łuku w stronę gwardzistów, którzy właśnie mieli się na nas rzucić, zapytał:

– Przypomnij mi, dlaczego nie zabraliśmy pięćdziesięciu Płaszczów z Aramoru w ten piękny wycieczkowy rejs?

– Może dlatego, że nie mamy aż tylu? – zasugerował Kest.

W rzeczywistości w Aramorze stacjonowało nas mniej niż tuzin, pomimo tych wszystkich bardatti wysłanych w poszukiwaniu reszty. Ale to nie z tego powodu na ślub margrabiego Evidalle’a zabrałem ze sobą tylko Kesta i Brastiego.

– Jesteśmy tu, by do tych drani w końcu dotarło to, co próbujemy im uświadomić od dłuższego czasu.

– Nie wystarczyłby list pełen dosadnych słów? – burknął Brasti.

Ogromny gwardzista chwycił za nogi jednego ze stołów i uniósł go przed siebie jak tarczę, a reszta zajęła pozycję za nim, by móc natrzeć na nas, nie obawiając się strzał Brastiego. Ten próbował przesuwać się na boki w poszukiwaniu luki w osłonie przeciwnika, ale stół był zbyt szeroki, a wielki mężczyzna trzymał go za mocno, by umożliwić zajęcie dobrej pozycji do strzału.

– Dryblasów nie cierpię najbardziej – poskarżył się Brasti. – Falcio, skoro istnieje szansa, że tu zginiemy, czy możesz mi powiedzieć, co właściwie próbujemy im uświadomić?

– To proste – odpowiedziałem, owijając wokół przedramienia koniec liny zwisającej z rei dziesięć stóp nade mną. Upewniwszy się, że wytrzyma mój ciężar, zeskoczyłem z przedniego pokładu z rapierem wycelowanym w twarz mężczyzny dźwigającego stół. Nigdy wcześniej nie próbowałem czegoś podobnego, ale skoro już musieliśmy walczyć na łodzi, chciałem sobie jakoś to uprzyjemnić. Kiedy strażnik uniósł swoją prowizoryczną tarczę nad głowę, puściłem linę i wylądowałem na samym środku stołu. Nim udało mu się mnie zrzucić, przeskoczyłem na drugą stronę oddziału i nim ostatni z nich zdołał się odwrócić w moją stronę, dźgnąłem go w pośladek.

– Następnym razem zastanówcie się dobrze, zanim spróbujecie zastawiać pułapkę na Wielkie Płaszcze – zasugerowałem. – Uczycie ojca dzieci robić.

Wierzcie lub nie, ale goście weselni nagrodzili mnie brawami.

Bogacze naprawdę się od nas różnią. Są zupełnie szaleni.

– Wydaje mi się, że karanie ich za zastawienie zasadzki na Chalmers jest trochę niesprawiedliwe – powiedział Brasti, wykorzystując zamieszanie, by trafić w udo zwalistego gwardzistę, który wciąż trzymał stół. – Nie miała nawet na sobie odpowiedniego płaszcza.

– Ty też nie masz – zauważył Kest, dołączając do nas przy grotmaszcie barki.

– Doskonale wiesz, że nie mogłem założyć płaszcza pod przebranie. Celowo rżniesz głąba.

– Jesteś pewien, że tak brzmi to powiedzenie? – odpowiedział mu Kest, parując tarczą niezdarny cios przeciwnika i sprawiając, że jego ostrze z piskiem osunęło się po jej powierzchni. Nim strażnik odzyskał panowanie nad bronią, Kest uderzył go w twarz na tyle mocno, że ten zatoczył się na swoich towarzyszy.

– Potrzebuję pomocy, i to natychmiast! – krzyknęła Chalmers.

– Już się robi – powiedział spokojnie Kest.

Chalmers wspinała się po schodni, co utrudniali jej zarówno rozpaczliwie wczepiona w nią młoda kobieta w podartych, brudnych łachach, jak i dwóch strażników, którzy blokowali im drogę ucieczki. Chalmers machała w ich stronę złamanym kordelasem, ale nie mogła przypuścić porządnego ataku na przeciwników z obawy przed zranieniem przerażonej siostry lady Cestiny.

O wilku mowa…

– Stawaj, trattari!

Ledwo udało mi się sparować na czas dość imponujący wypad niedoszłej panny młodej. Jej krótki miecz wyglądał uroczo, błyszcząc złotą inkrustacją, co przypominało mi, że moje własne rapiery łakną podobnej dbałości. Czułem się naprzeciw tej wytwornej damy jak obdartus.

Gdy się do mnie zbliżyła, w oczach lady Cestiny widziałem nieskrępowaną furię.

– Póki żyję, prawa królowej tyranki nigdy nie zostaną uznane w naszym kraju! – krzyknęła. Jak na kogoś, kto najwyraźniej był mocno zaangażowany w spisek, nie wspominając o zabójstwie byłego męża i porwaniu własnej rodziny, oburzenie lady Cestiny brzmiało bardzo szlachetnie.

Odparłem serię pchnięć wymierzonych we wrażliwe fragmenty mojego ciała i powiedziałem:

– Wybacz, pani, ale jest jedno prawo, którego wszyscy musimy przestrzegać.

Sztych jej miecza błyskawicznie skoczył w moją stronę, zostawiając mi drobne cięcie na policzku.

– Ciekawam, jakie to prawo, trattari?

Ponownie natarła i poczułem dziwną mieszaninę podziwu i smutku. Spędziwszy znaczną część swojego życia na studiowaniu fechtunku, lubiłem myśleć, że w jakiś sposób czyni to adepta lepszą osobą, ale widok radości na twarzy lady Cestiny, zapewne na myśl o zabiciu mnie, szybko obalił tę teorię.

Zawsze twierdziłem, że istnieją różnice między doświadczonym fechtmistrzem a kimś, kto po prostu dobrze robi mieczem – weźmy chociażby wiedzę, że należy poświęcać tyle samo uwagi zmieniającemu się otoczeniu, co przeciwnikowi. Ranni krwawią, a ta krew musi gdzieś się zbierać. Na pokładzie między nami zauważyłem niewielką kałużę, z wdziękiem pozwoliłem więc swojej przeciwniczce odepchnąć mnie na kilka kroków. W momencie, gdy już zaczęła się uśmiechać, myśląc o zdobywanej przewadze, poślizgnęła się na znajdującej się na pokładzie krwi. Zadowoliłem się kurtuazyjnym ciosem w ramię, choć naturalnie zaatakowałem rękę, w której trzymała miecz.

– Prawo, którego wszyscy musimy przestrzegać, niezależnie od rangi i przywileju, to pierwsza zasada miecza: kto pierwszy nadzieje przeciwnika na spiczasty koniec swojego ostrza, wygrywa.

Upuściła broń, krzywiąc się z bólu. Margrabia Evidalle, do tej pory zbyt zajęty pielęgnowaniem rannej dłoni, by zwrócić uwagę na los kogokolwiek innego, zakrzyknął głosem pełnym rozpaczy:

– Potworze! Co z ciebie za mężczyzna, żeby ranić kobietę?!

Przypuszczałem, że powiedział to z ironią, ale Brasti odparł zupełnie poważnie:

– W zasadzie Falcio zwykle w pojedynkach z kobietami miał duży problem, by traktować je jako równe sobie. – Klepnął mnie w ramię. – Rozwijasz się, mój drogi.

– Może ktoś by mi pomógł? – krzyknął Kest.

Ostatni zdolni do walki strażnicy skupiali swoje wysiłki na tym, by Kest nie mógł pomóc Chalmers w ratowaniu lady Mareiny.

– Hej! – zawołał Brasti. – Wy tam, co atakujecie te miłe panie!

Ku zaskoczeniu wszystkich, w jego stronę zwróciło się kilka par oczu.

– Chcecie zobaczyć magiczną sztuczkę?

To absurdalnie brzmiące pytanie zostało zadane z tak żarliwą pewnością, że przysięgam wam, niektórzy strażnicy mieli zamiar przytaknąć.

– Patrzcie uważnie, sprawię, że znikniecie.

Pomimo że swoją uwagę skupiałem na niezbyt dobrze władającym buzdyganem, acz upartym przeciwniku, nie mogłem powstrzymać się od rzucenia szybkiego spojrzenia w stronę Brastiego. Jego dłoń płynnie wędrowała od kołczanu do cięciwy: za każdym razem z wdziękiem nakładał strzałę na cięciwę, naciągał, celował i zwalniał ją jednym zgrabnym ruchem. Nim zdążyłem wbić rapier w nogę swojego przeciwnika, Brastiemu udało się położyć trzech strażników atakujących Chalmers.

– Ta-da – powiedział śpiewnie na koniec.

Czasami naprawdę go nie cierpiałem.

– Przegrupować się! No dalej, niech was szlag! – wrzeszczał kapitan Wiewiórka.

– Dużo krzyczy – zauważył Kest.

– Jest ich dowódcą – powiedział Brasti. – To chyba wchodzi w zakres jego obowiązków.

– Może i tak, ale zwróć uwagę, jak mało treści niosą jego rozkazy. Wyszczekuje jedynie mgliste polecenia i oczekuje, że pozostali zrozumieją, co miał na myśli.

Chalmers i jej towarzyszka ruszyły chwiejnie w naszym kierunku, podczas gdy część dworzan margrabiego niechętnie posłuchała jego rozkazu, podniosła broń zabitych lub rannych strażników i dołączyła do tych, którzy jeszcze stali na nogach. W rezultacie mieliśmy przed sobą siłę większą niż ta, której początkowo przyszło stawić nam czoła.

– Formować szyk! – krzyknął znowu kapitan Wiewiórka. – Weźmiemy ich kupą!

– Już rozumiem, co miałeś na myśli – powiedział Brasti do Kesta, naciągając kolejną strzałę. – Skąd mają wiedzieć, jaki szyk formować? Chce nas wziąć kupą? Chyba nie pokłada zbyt dużej wiary w zdolności tych biednych głupców.

Strażnicy nie potrzebowali jednak zbyt wielu wskazówek. Dwóch mężczyzn z kuszami rozeszło się na boki, podczas gdy trzej kolejni uzbrojeni w długie halabardy zajęli miejsce z przodu, skąd mogli trzymać nas na dystans, gdy ich towarzysze zaczęli nas oskrzydlać. Reszta ustawiła się za nimi, najwyraźniej czekając na okazję, by wykorzystać swoją przewagę liczebną.

– Jak oceniasz nasze szanse? – spytałem Kesta.

– Nie najlepiej. Sześciu z nich zginie, zanim zdołają zastrzelić jednego z nas, potem jeszcze trzech, ale koniec końców to oni będą górą – odparł bez emocji. – Brasti zginie pierwszy.

– Co? Dlaczego zawsze ja? – zapytał Brasti, ze względu na niewielki dystans odrzucając łuk za siebie i wyciągając miecz. – Dlaczego nie Chalmers? Ona nie jest nawet prawdziwym Wielkim Płaszczem!

– Przynajmniej nie trzyma miecza, jakby był wężem, który w każdej chwili może ją ukąsić – zauważył Kest.

– Przestańcie powtarzać, że nie jestem Wielkim Płaszczem – warknęła Chalmers, stawiając gardę kordelasem i chowając za sobą wychudzoną lady Mareinę. – I nie mieszajcie mnie w… cokolwiek, o czym teraz rozmawiacie.

– Nazywamy to strategią – wyjaśnił uprzejmie Brasti. – Kest obwieszcza nam, jak marne są nasze szanse na przeżycie, a następnie Falcio znajduje sposób, aby jeszcze bardziej pogorszyć sprawę przez…

– Zamknij się, Brasti.

Barka zaczęła przypominać jedną z tych wyjątkowo skomplikowanych gier planszowych, w które kazał mi grać król Paelis, by objaśniać mi teorię wojskowości. Przestał dopiero, gdy zagroziłem, że aresztuję go za naruszenie jego własnego zakazu tortur. Kest, Brasti, Chalmers, lady Mareina i ja byliśmy stłoczeni na rufie. Naprzeciw nas stało ośmiu strażników, wspieranych przez tuzin innych popleczników margrabiego. W rękach mieli miecze, maczugi, kusze i noże o różnej długości. Za nimi znajdowało się około dwudziestu gości weselnych, z których wielu było uzbrojonych, a każdego z nich ochraniał opancerzony rycerz.

Nie sposób wygrać z nimi wszystkimi i nie mamy dokąd uciekać.

– Poddajcie się! – zawołał Evidalle. Odkąd Brasti przestrzelił mu dłoń, w jego głosie na próżno było szukać dawnej mocy.

Rozważyłem próbę wzięcia Evidalle’a lub panny młodej jako zakładników, ale byli zbyt dobrze chronieni przez gwardzistów. Gdybym siedział teraz nad jedną z plansz ustawionych przez króla, zapewne już jakiś czas temu doszedłbym do nieuniknionego wniosku, że mamy naprawdę przechlapane.

– Falcio? – powiedział Kest. – Przygotowują się do…

Przerwałem mu gestem dłoni. Problem z grami wojennymi polega na tym, że są zwodnicze, ponieważ zakładają, że istnieją zasady, których należy przestrzegać. Ale przecież mieszkamy w Tristii, w kraju ludzi skorumpowanych do szpiku kości.

– Proszę wszystkich o ciszę – powiedziałem, robiąc krok w kierunku gwardzistów. – Mam zamiar zachować się zdumiewająco.

ROZDZIAŁ 4

ZMIENIAJĄC ZASADY GRY

– Mam dla was niesamowitą propozycję – oznajmiłem głosem jednocześnie ciepłym i władczym, czego wymagała chwila. – To niezwykła szansa na bycie panami własnego losu, przynajmniej przez następne pięć minut waszego życia.

Powiodłem wzrokiem od stronników margrabiego do rycerzy, którzy stali teraz przed swoimi zwierzchnikami, chcąc ochronić ich przed walką.

– Proponuję, byście odprowadzili tę piękną łódź z powrotem na brzeg i pozwolili nam zabrać stąd siostrę lady Cestiny. W ten sposób nikomu włos z głowy nie spadnie. – Wskazałem na miejsce, gdzie stali Evidalle i urocza panna młoda.

– Jeśli to osłodzi nasz układ, jestem nawet skłonny pozwolić na ślub tej pary.

– Gra na zwłokę – przerwał mi kapitan Wiewiórka. – Na mój znak bądźcie gotowi do ataku!

Zignorowałem go, skupiając uwagę na strażnikach.

– Zastanówcie się, dobrzy panowie, albo obiecuję każdemu bogu i świętemu, tym martwym i żyjącym, że dokonacie żywota, wykrwawiając się na ślicznej ślubnej barce margrabiego, co do reszty zrujnuje całą ceremonię.

– Czy ślub i tak nie powinien zostać odwołany? – spytał Kest.

– Myślałem, że to już się stało – odpowiedział Brasti. – Kapłan odklepał formułkę, ale…

– Psujecie mi przemówienie – syknąłem w tył z irytacją.

– Przepraszamy.

Kapitan Wiewiórka zrobił krok w moją stronę, wymachując długim, zakrzywionym ostrzem.

– Jest nas ponad dwudziestu, a was tylko troje, trattari. Ktoś mądrzejszy mógłby…

– Czworo – przerwała mu zirytowana Chalmers. – Pominąłeś mnie, bo jestem kobietą?

– Wśród Wielkich Płaszczy jest wiele kobiet – zauważył Kest. – Niektóre z nich zaliczają się do najlepszych wojowników, jakich kiedykolwiek miałem okazję poznać. Quillata na przykład była niesamowita w walce.

– Kest? – spytałem.

– Ojej. Jeszcze nie skończyłeś?

– No właśnie.

– Na wszystkich bogów i świętych, czy ktoś mógłby ich w końcu zabić, do cholery?! – krzyknął Evidalle.

Strażnicy zrobili krok w naszą stronę, co ogromnie mnie zirytowało. Nikt nigdy nie pozwala mi skończyć przemowy.

– Panowie, źle oceniliście sytuację. Nie sądzicie chyba, że przybyliśmy tu bez posiłków?

Zanim zdążyli odpowiedzieć, krzyknąłem do rycerzy stojących za szeregiem gwardzistów:

– Sir Henrow, sir Evan, sir Floris, stawajcie! Z rozkazu Valiany, Obrończyni Królestwa, i Aline, spadkobiercy tronu Tristii, do ataku!

Ostatni szereg strażników obrócił się, obawiając się ataku od tyłu. Na widok gromady ludzi w zbrojach z wyciągniętymi mieczami zwróconymi w ich stronę, kapitan Wiewiórka wykrzyknął:

– Cholerni rycerze! Zdrada!

Właściwie żaden z rycerzy nawet się nie poruszył, zapewne dlatego, że o ile mi wiadomo, nie było wśród nich żadnego pana Henrowa, Evana czy Florisa, a nawet gdyby byli, to zapewne stanęliby po stronie gwardzistów. Ponieważ jednak rycerze wywodzili się z różnych domów szlacheckich, nie znali się ani też nie widzieli, kto mógł się wśród nich ukrywać. Gdy tylko strażnicy margrabiego zaczęli krzyczeć i podnieśli miecze, rycerze instynktownie przyjęli pozycje obronne, potwierdzając podejrzenia o zdradzieckiej pułapce.

– Zaraz zaatakują, chronić szlachtę! – krzyknął jeden z rycerzy.

Miałem ochotę go pocałować.

– To podstęp, głupcy! – wrzasnęła lady Cestina, ale było już za późno.

Rycerze, ufając sobie bardziej niż gwardzistom, stanęli w szeregu, podczas gdy ich przeciwnicy podzielili się na dwie grupy, jedna szykowała się, by odeprzeć atak rycerzy, podczas gdy druga ruszyła w naszą stronę. Oczywiście nadal mieli przewagę liczebną, ale ich szyk nie był już tak zwarty, czyniąc całą wcześniejszą koncepcję ataku bezużyteczną. W dodatku goście weselni poczęli wykrzykiwać sprzeczne rozkazy w stronę swoich rycerzy oraz siebie nawzajem i sięgać po własną, raczej dekoracyjną broń, bezskutecznie próbując zrozumieć, kto właściwie z kim walczy.

– Ciekawe – zauważył Kest z roztargnieniem, robiąc unik w lewo, gdy jeden ze strażników próbował pchnąć go w pierś. Wypad był o wiele za daleki, Kest skorzystał więc z okazji, chwycił go za ramię i wytrącił z równowagi, spożytkował swój własny pęd i posłał go za burtę.

– Czy to zamieszanie z rycerzami było od początku częścią twojego planu?

– Oczywiście – skłamałem.

Chalmers uchyliła się przed zamaszystym ciosem przeciwnika.

– A więc to prawda, co mówią o wielkim Falciu val Mond.

– O, a co mówią? – spytał Brasti.

– Że potrafi zagadać cię na śmierć. – Podniosła się i wbiła obcas w kolano napastnika, na co odpowiedział bolesnym okrzykiem. Ten ruch sprawił jednak, że zupełnie się odsłoniła i pomimo pękniętej rzepki mężczyźnie udało się wyprowadzić cięcie w jej prawe ramię. Cienka skóra płaszcza pękła pod naciskiem ostrza, które pozostawiło po sobie krwawy ślad.

– Potrzebujesz lepszego płaszcza – powiedziałem, przebijając sprawną nogę jej przeciwnika i kopnięciem obalając go na deski pokładu.

– Ten był najlepszy, na jaki mogłam sobie pozwolić.

– W takim razie powinnaś przestać chodzić na wesela – zasugerował Brasti, tnąc przez pierś jednego ze strażników. Cięcie nie przebiło skórzanego pancerza, ale sprawiło, że mężczyzna się potknął. Brasti kopnął go jeszcze w brzuch wystarczająco mocno, by ten stracił równowagę i upadł.

– Ale sama barka jest niczego sobie. Myślicie, że margrabia po wszystkim pozwoli mi ją pożyczyć? Planuję poprosić pewną byłą zabójczynię o rękę.

– Chcesz się oświadczyć? Darrianie?

Sam pomysł wywołał u mnie takie ciarki, że kolejny przeciwnik, korzystając z okazji, niemal wypatroszył mnie swoim toporem. Skontrowałem ciosem w dłoń mężczyzny. Poszczęściło mi się i broń wyleciała mu z ręki, w związku z czym wolał usunąć mi się z drogi i ustąpić miejsca jednemu ze swoich towarzyszy.

Nawet Kest wydawał się zaniepokojony nagłym obwieszczeniem Brastiego.

– Zdajesz sobie sprawę, że poza Trin Darriana jest prawdopodobnie najbardziej zabójczą kobietą na świecie?

– Nie mogę do końca życia pozwalać, żebyście próbowali mnie zabić, prawda? – odparł Brasti. – Najwyższy czas dać szansę innym.

Wiedziałem, że ich dziwny związek – ona była skłonną do zazdrości zabójczynią, a on z natury niezdolny do wierności – jakoś trwał wbrew naturalnemu porządkowi tego świata. Nie miałem jednak pojęcia, że Brasti może na poważnie rozważać małżeństwo z kimkolwiek.

– Możecie się w końcu zamknąć? – spytała Chalmers, rozcinając dłoń gwardzisty złamanym kordelasem. – Niektórzy z nas woleliby dzisiaj nie umrzeć.

Strażnik zawył z bólu, ale zranioną ręką złapał Chalmers za twarz i rozmazał na niej swoją krew, całkowicie ją oślepiając, po czym drugą ręką zamierzył się do ciosu. Dobry ruch. Było mi go prawie szkoda, kiedy Brasti uderzył ramieniem z boku, wypychając go przez reling do wody.

– Jeśli faktycznie chcesz przeżyć, proponuję, żebyś przestała biegać w tę i we w tę, udając Wielkiego Płaszcza – powiedział Brasti.

– Ten tytuł należy mi się tak samo jak tobie – odparła. – Król mianował mnie Wielkim Płaszczem w ostatnim dniu swojego panowania.

Tym mnie zaskoczyła. Czy kłamała, czy też król Paelis podjął jeszcze jedną decyzję, nic mi o tym nie mówiąc? Rzuciłem okiem na Chalmers. Było w niej coś mgliście znajomego, ale wciąż nie potrafiłem określić, co. Na swoją obronę dodam, że miałem trochę innych zmartwień: rycerze i arystokraci utworzyli własny mały oddział i stali nad ciałami kilku zabitych lub rannych gwardzistów. Większość z nich zdała już sobie sprawę z mojego podstępu, ale wydarzyło się to poniewczasie: tylko czterech zbrojnych Evidalle’a stało jeszcze na nogach. Widząc, że ich szanse zmalały do zera, rzucili broń i padli na kolana obok poległych towarzyszy.

– Wstawać, niech was szlag! – wrzasnął margrabia.

Żaden jednak się nie poruszył, co było zupełnie rozsądne z ich strony. Nikt nigdy nie chce być tym, który umiera tuż przed zakończeniem walki.

Przerywając ciszę, Brasti uderzył dłonią o udo.

– Teraz cię pamiętam! Chalmers, denerwująca mała dziewczynka, która zwykła kręcić się koło królewskiej kucharki. Jak jej było? Zagdana? – zwrócił się do Kesta. – Wiesz co? To dowód, że bogowie wciąż istnieją. W końcu udało mi się znaleźć kogoś, kto wie, jak ugotować cholernego kurczaka.

– Nazywała się Zagdunsky i była królewskim kwatermistrzem, ty dupku – odparowała mu Chalmers.

Rycerze, z których żaden nie wyglądał na rannego, zerkali badawczo zza stosu zabitych i rannych gwardzistów. Jeden lub dwóch zrobiło niepewny krok do przodu, jakby chcieli przypuścić atak, ale pokręciłem głową.

– Nie radzę, panowie. To nie wasza walka.

– Też cię pamiętam – powiedział Kest do Chalmers. – Chociaż zdaje mi się, że wyglądałaś wtedy zupełnie inaczej.

– To prawda! – poszedł mu w sukurs Brasti, wskazując na nią oskarżycielsko palcem. – Byłaś najdrobniejszym dzieckiem na świecie. – Po chwili zastanowienia, spojrzał na nią z podziwem. – No, ale wyrosłaś niczego sobie…

– Czy nie ogłosiłeś właśnie, że masz zamiar oświadczyć się Darrianie? – spytał Kest.

– Cóż, nic nie poradzę na to, że pańskie oko konia tuczy.

– Nie masz bladego pojęcia, co to oznacza, prawda?

– Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogłabym go zabić? – spytała mnie Chalmers.

– Poczekaj, aż upewnimy się, że walka zakończona – odpowiedziałem jej, a w stronę rycerzy krzyknąłem: – Walka zakończona, nie?!

Kilku z nich spojrzało przez ramię na dostojników, którym służyli. Żaden z nich nie wyglądał na zainteresowanego patrzeniem, jak ich ludzie nabijają się na nasze miecze, zostawiając ich bez ochrony.

– Zdrada! – ryknął Evidalle, już bez najmniejszego śladu ironii, uderzając pięścią w reling. – Sprawiedliwości jeszcze stanie się zadość!

– Trzeba ci to przyznać – zwrócił się do mnie Brasti. – Po raz pierwszy twój plan nie wpędził nas w jeszcze gorsze tarapaty.

– Nie chwal dnia przed zachodem słońca – powiedział Kest i wskazał za burtę.

W całym tym zamieszaniu nikt z nas nie zauważył okrętu wypływającego właśnie z zakola rzeki: byliśmy doganiani przez galeon. Na żaglu miał wyszytego orła z rozstawionymi pazurami na niebiesko białym polu.

– Czyj to herb? – spytałem.

– Orzeł jest symbolem margrabiego Val Iramont – odpowiedział Kest.

Gdy galeon się zbliżył, dostrzegłem stojącego przy burcie smukłego, lekko przygarbionego mężczyznę o przerzedzonych, siwych włosach. Na oko mógł mieć pięćdziesiąt lat. Zignorował nas i spojrzał na drugi koniec barki, gdzie Evidalle klęczał ze swoją narzeczoną.

– Margrabio Evidalle! – zawołał uprzejmie mężczyzna. – Przepraszam za spóźnienie w tak ważnym dla ciebie dniu. Musieliśmy radzić sobie z niesprzyjającymi warunkami w Czerwonej Zatoce, a potem… no cóż, to już nieważne.

Spojrzał na resztę z nas: trzech, poprawka, czterech Wielkich Płaszczy, wstrząśniętych gości i wreszcie na martwych gwardzistów.

– Wydaje mi się, że ominęła mnie część uroczystości.

Evidalle wstał i uważając na zabandażowaną dłoń, poprawił płaszcz, po czym skierował się w stronę burty i powitał przybyłych gości z takim wdziękiem, na jaki pozwalał jego stan.

– Margrabio Rhetan, wspaniale cię widzieć, niezależnie od pory. – Następnie, dość bezczelnie naginając prawdę, dodał: – Tak się składa, że czekaliśmy z rozpoczęciem ceremonii na twoje przybycie.

Margrabia Rhetan odpowiedział mu zdawkowym ukłonem, po czym dał znak swoim ludziom, by przerzucili wąski mostek z pokładu galeonu na barkę. Nie bacząc na krew, poległych gwardzistów i sporo wyciągniętej broni, wszedł na pokład i powiedział:

– Mam nadzieję, że zostało coś do jedzenia. Moi ludzie umierają z głodu.

Spojrzałem za jego plecy i zobaczyłem szeregi uzbrojonych żołnierzy, przygotowujących się do ruszenia w ślady swojego pana. Było ich koło stu.

– Co teraz? – spytała Chalmers.

– Nie jestem pewny. Mój plan nie uwzględniał przybycia drugiego margrabiego, w dodatku z własną prywatną armią.

– Wiesz, że wszystkie twoje plany są fatalne, prawda? – spytał Brasti.

– Nie zgodzę się – odparł Kest. – Wiele z pomysłów Falcia okazało się genialnych.

– Dziękuję.

– Ten jednak nie jest jednym z nich.

– No cóż – westchnął Brasti, podnosząc łuk z pokładu i naciągając strzałę na cięciwę – może poszczęści nam się raz jeszcze, może Evidalle i Rhetan za sobą nie przepadają.

Evidalle zmierzył mnie wzrokiem i dostrzegłem, że kojące ból balsamy zaaplikowane przez uzdrowiciela zaczęły działać, ponieważ z trudem powstrzymywał się od posłania mi szerokiego uśmiechu.

Kiedy już margrabia Rhetan wszedł na pokład barki ślubnej, Evidalle objął go i powiedział:

– Naprawdę świetnie cię widzieć, wuju.

ROZDZIAŁ 5

MARGRABIA VAL IRAMONT

To niezwykle interesujące doświadczenie – móc obserwować kogoś, kto trzyma twój los w swoich rękach.

Na pierwszy rzut oka Rhetana można było łatwo pomylić z chłopem lub wiejskim szewcem. Skórę miał poznaczoną zmarszczkami, świadczącą o wieku i zbyt częstym przebywaniu na słońcu; z jego postawy było widać, że powoli zaczyna przegrywać walkę z upływającym czasem. Włosy miał przerzedzone i krótko ścięte, siwe, z kilkoma upartymi pasmami czerni. Pozbawiony swojego galeonu i setki żołnierzy, Rhetan zupełnie nie rzucałby się w oczy.

Tak się jednak składało, że miał zarówno galeon, jak i armię.

Kilkunastu ludzi towarzyszyło mu na barce ślubnej, podczas gdy reszta pozostała w odwodzie na galeonie, tłocząc się przy burcie i upewniając się, że wszyscy dobrze przyjrzeli się ich kuszom i kilku pistoletom.

Żołnierze Rhetana nosili skórzane zbroje naszywane stalowymi pierścieniami, które nadawały okryciu dodatkową wytrzymałość, ale nie obciążały i nie krępowały ruchów. Był to sensowny wybór. Nie miały może odporności zbroi płytowych, ale lepiej sprawdzały się w walce na pokładzie statku. Co ważniejsze, każdy pancerz dopasowywano do noszącego go żołnierza. Rhetan wyraźnie troszczył się o swoich ludzi, a oni z kolei patrzyli na niego bez pogardy, jaką poddani często darzyli swoich panów.

Ten oczywisty szacunek, jakim Rhetan cieszył się wśród swoich żołnierzy, zmienił moje postrzeganie jego osoby.

Zmarszczki, które mogłyby sugerować zaawansowany wiek, teraz wydały mi się oznaką przenikliwego intelektu i wielu lat nauki. Jego lekko zgarbiona postawa nie była wynikiem słabnących mięśni wyczerpanych długą podróżą, ale dowodziła, że ten człowiek nie musi w obecności innych udawać kogoś, kim nie jest. To, że nie poświęcił uwagi potencjalnym źródłom zagrożenia, nie oznaczało słabej czujności, lecz służyło do zakomunikowania niezaprzeczalnego faktu: Rhetan kontrolował sytuację.

– Możecie na powrót zacząć oddychać – powiedział. – Dłużej pożyjecie.

Wszyscy dookoła, goście weselni, rycerze, resztka strażników, a nawet margrabia Evidalle – patrzyli, jak Rhetan podchodzi do rożna. Podniósł nóż z pobliskiego stołu i odciął kawałek wieprzowiny.

– Obawiam się, że mięso jest przypalone.

– Spróbuj kurczaka – zasugerował Brasti.

W nagrodę dostał ode mnie kuksańca w żebra. Zza paleniska usłyszałem drżący głos kucharza.

– Wybacz mi, szlachetny panie. Nie dało się samemu wszystkiego upilnować…

– Spokojnie – powiedział Rhetan, wciąż żując wieprzowinę – jeśli zabijałbym każdego kucharza, który zepsuł mi obiad, w Tristii nie byłoby człowieka, który wiedziałby, jak rozpalić ogień.

Tu i ówdzie rozległy się nerwowe śmiechy, ale Rhetan zwyczajnie je zignorował. Odwrócił się, by przyjrzeć się zgromadzonym.

– Boicie się. Dobrze. Wykorzystajcie to, by zachowywać się rozsądnie. Trzymajcie gęby na kłódkę, dopóki nie będziecie mieli czegoś pożytecznego do powiedzenia, a może nawet uda się wam dożyć wieczora.

Tak śmiałe stwierdzenie normalnie wywołałoby oburzenie wśród szlachty, kilkoro z nich było hrabiami i hrabinami, właścicielami znacznych połaci ziemskich, a więc równymi rangą margrabiemu. Ci jednak, którzy zwykle źle znosili, gdy ktoś nakazywał im się zamknąć, tym razem zachowywali się wyjątkowo cicho. Nikt nie śmiał się nawet poruszyć z wyjątkiem jednego z żołnierzy Rhetana, czarnowłosego, barczystego mężczyzny w wieku dwudziestu kilku lat, który podszedł i przyklęknął przed swoim panem.

– Margrabio, czekamy na rozkazy.

– Twoim ludziom też należy się chwila spokoju, Pherasie. – Rhetan pokiwał palcem w udawanej naganie. – Cierpliwości nigdy za wiele.

– Cierpliwość zepsuła nam wieprzowinę – powiedział Brasti.

– Bardzo ważne jest, żebyś natychmiast przestał mówić – syknąłem w jego stronę.

– Lepiej ją przypalić i żuć trochę dłużej, niż pochorować się od zjedzenia surowej – odparł Rhetan, po czym zaczął czyścić nóż jedwabną serwetką zabraną z pobliskiego stołu. – Cierpliwość jest zawsze oznaką mądrości. Miałem czterech starszych braci. Najstarsi dwaj byli bliźniakami, ale nie mogli się zgodzić co do tego, który z nich wyłonił się z łona matki pierwszy. Pozabijali się, kiedy mieli po dwanaście lat, na długo przed osiągnięciem wieku, w którym mogliby przejąć tytuł. Trzeci z braci postanowił udowodnić wszystkim, że jest zbyt silny, by czwartemu bratu udało się zakwestionować jego prawa do tytułu. Zginął z upału i wyczerpania, ćwicząc walkę mieczem w szczególnie upalny letni dzień. Słabe serce. – Kąciki ust opadły mu w dół. – Zawsze lubiłem Pietena. Wciąż za nim tęsknię.

Na ogół nie lubię słuchać nostalgicznych, autobiograficznych wywodów szlachty, ale skoro miał armię, a ja musiałem jakoś się z tego wszystkiego wykaraskać, siedziałem cicho.

– A co z czwartym bratem? – spytał Kest.

Nie zawracałem sobie głowy sprzedawaniem mu łokcia pod żebra, na nic by się to zdało. Obsesyjna potrzeba otrzymania odpowiedzi na całkowicie bezsensowne pytania znacznie przewyższała instynkt samozachowawczy Kesta.

Rhetanowi jego pytanie nie przeszkadzało.

– Astaniel? Jemu udało się nawet zostać margrabią po śmierci ojca. W wieku czternastu lat zasiadł na tronie w Val Iramont i utrzymał tytuł przez prawie pięć lat. Nie było dnia, w którym nie podejrzewałby mnie o spisek na swoje życie. Kiedyś obudził mnie w nocy, po tym, jak nasza matka udała się na spoczynek. „Widzę, jak bardzo pragniesz tego, co słusznie mi się należy, mały Rhetanie”, powiedział i przyłożył mi nóż do gardła. Mógł mnie zabić w każdej chwili, ale był przekonany, że uknułem przeciw niemu jakiś wymyślny plan, który miał sprawić, że po mojej śmierci on też postradałby życie.

– I zabiłeś go? – spytał Kest.

– Na bogów, skądże. Jego ciągła paranoja sprawiła, że żył w ciągłym stresie. Po kilku latach i on dostał ataku serca w środku nocy. Znaleźli go martwego przy stole usłanym arkuszami papieru, na których wypisywał nazwiska swoich wrogów, tych prawdziwych i urojonych. Właśnie wtedy zostałem margrabią. Nigdy nie byłem szczególnie waleczny, czy wyjątkowo sprytny, ale zawsze byłem cierpliwy. Cierpliwość jest tym, co daje ci przewagę w życiu – odwrócił się do Pherasa, który wciąż czekał na jego rozkazy.

– Weź dwa tuziny ludzi pod pokład, niech siądą przy wiosłach i skierują nas na brzeg. Galeon popłynie za nami. Gdy zejdziemy na ląd, niech nasz lekarz obejrzy rannych. Potem znajdziecie coś do jedzenia w pałacu. Jestem pewien, że mój siostrzeniec nie będzie miał nic przeciwko, jeśli lekko przetrząśniesz jego spiżarnię.

Evidalle wyglądał, jakby zdecydowanie miał coś przeciwko, ale był na tyle sprytny, by trzymać język za zębami.

– Gwarantuję, że Barsat ugości cię należycie, wuju – powiedział ponurym głosem.

Pheras skinął głową i pobiegł przekazać rozkazy swoim ludziom. Korzystając z zamieszania, Kest szepnął:

– Falcio, jeśli zamierzamy coś zrobić, to teraz, póki ludzie Rhetana są zajęci wiosłami.

– Co proponujesz?

– Jeśli dobrze się ustawimy, możemy wyskoczyć za burtę, zanim barka dobije do brzegu. Tam przejmiemy powóz ślubny Evidalle’a. Ty, Chalmers i ja możemy wyprząść konie, podczas gdy Brasti będzie nas osłaniał. Szanse nie są największe, ale jeśli cała czwórka…

– A co z nią? – przerwałem mu, spoglądając na ledwie przytomną siostrę lady Cestiny, ciężko opierającą się o Chalmers.

Lady Mareina kolorem włosów i rysami przypominała siostrę, ale jej urodę mąciły liczne skaleczenia i siniaki oraz fakt, że była na wpół zagłodzona. Nie była w stanie skakać czy biec w płytkiej wodzie, a gdyby nawet, to nie na tyle szybko, by uciec przed ostrzałem.

Kest pokręcił głową.

– Falcio, musielibyśmy zgrać to wszystko co do sekundy, dobrze o tym wiesz. Jeśli coś nas spowolni, będziemy martwi, zanim dotrzemy do powozu.

– Porzucicie niewinną osobę? – szepnęła z wściekłością Chalmers.

– Nie pomożemy jej, ginąc na miejscu.

– Uciszcie się na moment – powiedziałem, przyglądając się wydarzeniom rozgrywającym się na obu pokładach w poszukiwaniu okazji, którą Kest mógł przegapić. Ale miał rację: żołnierze Rhetana byli zdyscyplinowani i wyćwiczeni, i zdecydowanie zbyt liczni, byśmy mogli zastosować jedną z naszych sztuczek. Nawet jeśli udałoby się nam ich rozproszyć, to tylko po to, by uciec, bez ciągnięcia ze sobą ledwo przytomnej lady Mareiny. Napotkałem wzrokiem jej spojrzenie; jej strach był uzasadniony i zaraźliwy. Przez chwilę martwiłem się, że może sama spróbować ucieczki, choć musiała wiedzieć, że umrze, nim dotknie tafli wody. Być może wolała to od uwięzienia przez własną siostrę i margrabiego Evidalle’a.