Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bogowie bawią się losem śmiertelników. A wojna zbiera żniwo.
Troja – miasto, które miało trwać wiecznie – stało się areną wojny, jakiej świat jeszcze nie widział. Gdy Parys porywa Helenę, najpiękniejszą z kobiet, rozpoczyna się dziesięcioletnie oblężenie, w trakcie którego przeznaczenie, zemsta i pożądanie splatają się ze sobą w śmiertelnym tańcu.
W świecie, gdzie ludzie są jedynie pionkami w boskiej grze, bohaterowie toczą desperacką walkę nie tylko z wrogiem, lecz także z własnymi słabościami. Achilles, Hektor, Helena, Klitajmestra – każdy z nich dźwiga własne brzemię i pragnienia, które mogą ich ocalić… lub zgubić.
„Troja” to porywająca opowieść, która łączy monumentalny epos z intymnymi dramatami bohaterów. Każda strona pulsuje emocjami i odsłania nieznane oblicze jednej z najsłynniejszych wojen w dziejach. Dla miłośników mitologii, historii i wielkiej literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 690
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karolina Janowska
Troja
Dla Olafa i Szymona – z miłością.
Μῆνιν ἄειδε, θεὰ, Πηληϊάδεω Ἀχιλῆος
οὐλομένην, ἣ μυρί’ Ἀχαιοῖς ἄλγε’ ἔθηκε,
πολλὰς δ’ ἰφθίμους ψυχὰς Ἄϊδι προΐαψεν
ἡρώων, αὐτοὺς δὲ ἐλώρια τεῦχε κύνεσσιν
οἰωνοῖσί τε πᾶσι, Διὸς δ’ἐτελείετο βουλή·
ἐξ οὗ δὴ τὰ πρῶτα διαστήτην ἐρίσαντε
Ἀτρεΐδης τε ἄναξ ἀνδρῶν καὶ δῖος Ἀχιλλεύς.
Homer, Iliada, I (1-7)
W dziesiątym roku wojny zaraza uderzyła na wojsko. Nieznana choroba wtargnęła do obozu Achajów, dziesiątkując najpierw bydło, które tocząc zielonkawą pianę z pysków, padało, ku rosnącemu przerażeniu żołnierzy. Następne były dzikie psy, całymi stadami wałęsające się w pobliżu obozu w oczekiwaniu na ochłapy z obozowych stołów, a czasem też na inny żer – ludzkie mięso, które rzucane im było na pożarcie po bitwach. Potem jednak zaraza dotknęła ludzi. Najpierw pojawiała się gorączka, następnie nieznośne bóle głowy, a na koniec wrzody, które pękając, sączyły cuchnącą ropę. Nie było na to lekarstwa i lekarze obozowi, Machaon i Podalejrios, bezradnie rozkładali ręce, odchodząc od kolejnych ludzkich zwłok.
Przez dziewięć dni szalał ów straszny mór, który dziesiątkował armię zgromadzoną pod wodzą Agamemnona. Sam naczelny wódz, arcykról Hellenów, schronił się w swym namiocie, okadzanym pochodniami nasączonymi ziołami, nie chcąc widzieć nikogo ani tym bardziej oglądać chaosu panującego wokół. Morale wojska było w strzępach, należało podjąć decyzję, jednak ów nieustraszony wódz unikał jak ognia konfrontacji ze swymi ludźmi, domyślając się w duchu, co jest przyczyną tego okrutnego wyroku bogów. Nie uchodziło bowiem wątpliwości, że to któryś z mieszkańców Olimpu zsyła zarazę w zemście za jakieś przewinienie. Sumienie Agamemnona było czarne jak jesienna noc nad Troadą, daleki był zatem od chęci wyjaśnienia owej przyczyny, by przypadkiem nie okazało się, że to on obraził śmiertelnie któregoś z władców nieba.
Dziesiątego dnia zwołano wszakże wiec. Nie zrobił tego bynajmniej władca Myken, ale młody Achilles, syn Peleusa, książę Ftyi, wódz Myrmidonów znanych ze swej waleczności. Czy miał do tego prawo jako pomniejszy władca, nikt nie wnikał, każdy bowiem z królów, którzy wybrali się pod Troję, czuł w swym sercu coraz większą trwogę. Wszyscy więc w ponurych nastrojach, niemal noga za nogą przybyli na miejsce zgromadzenia, gdzie czekał już Achilles z wieszczkiem Kalchasem.
Ten ostatni nie cieszył się sympatią wojska, gdyż zwykł był przepowiadać rzeczy, których słuchano niechętnie, jak choćby ta o dziewięciu długich latach walk i zwycięstwie w dziesiątym roku. Gdy niemal dekadę temu dumne oddziały Achajów wypływały z Aulidy, nikt za bardzo nie wierzył w „te brednie”, najmniej zaś Agamemnon, przekonany o rychłym zwycięstwie nad zniewieściałymi przecież mieszkańcami Troi. Większość wróżb Kalchasa sprawdzała się wszakże, toteż wśród wojska krążyły teraz pomruki i szepty, popatrywano na siebie w niemym oczekiwaniu nadchodzących wydarzeń, a co gorsza, mających zapaść słów.
– Argiwi! – przemówił Achilles donośnym głosem, dzierżąc w rękach złote berło, symbol władzy królewskiej. – Zwołałem oto ten wiec, abyśmy poznali przyczynę gniewu bogów. Wszak jasne jest, że zaraza nie wzięła się znikąd. Niech zatem Kalchas dokona wróżby i dowie się, czym obraziliśmy Zeusa i jego świtę, że zesłał na nas tak okropne brzemię.
Agamemnon rzucił mu niechętne spojrzenie ciemnych oczu, które przypominały dwa głazy lub dwie bezkresne studnie. Daleko mu było do religijności, nie dbał o świętość, bogów miał w głębokim poważaniu, ale nie mógł sobie przez większość życia pozwolić na jawne tego okazywanie. Aby utrzymać się na tronie mykeńskim – dość chwiejnym i kapryśnym – musiał przestrzegać praw boskich. Ludzkie niekiedy omijał lub bezlitośnie deptał.
Wojsko w milczącej ekscytacji patrzyło, jak Kalchas dokonuje wróżby. Gdy skończył, odetchnął głęboko i skierował wzrok na Agamemnona.
– Nie przyjdzie mi łatwo powiedzieć to, królu – zaczął. – Obawiam się, że wzbudzę twoją złość, wyjawiając, co jest przyczyną gniewu bogów.
Achilles potrząsnął głową, roztańczyły się jego złociste włosy. On i Agamemnon stanowili fizyczne przeciwieństwo; młody książę był tak jasny, jak arcykról ciemny. Byli jak światłość i mrok, jak wiosenny dzień i jesienny wieczór. Między nimi panowało wyraźne napięcie i tłumiona niechęć, choć obaj skrzętnie to maskowali.
– Mów, Kalchasie – odezwał się Achilles. – Cokolwiek powiesz, nie obawiaj się obrazić króla, gdyż znajdziesz się pod moją opieką, a ja nie pozwolę cię skrzywdzić.
Wieszczek spojrzał z wdzięcznością na młodego wojownika, po czym ponownie odetchnął głęboko.
– Królu Agamemnonie, obraziłeś głęboko boga Apollina – zaczął zatem. – Odmówiłeś wydania Chryzeidy jej ojcu, gdy przybył do ciebie jako błagalnik, a ten poprosił Fojbosa, aby pomścił jego krzywdę. Jeśli więc chcesz, aby zaraza odeszła, by Apollo przestał nas razić swymi srebrnymi strzałami, oddaj kapłanowi córkę.
W rzeczy samej przed dwoma tygodniami kapłan Chryzes, któremu uprowadzono córkę, kapłankę Apollina, przybył do obozu Achajów błagać Agamemnona o jej zwrot. Król jednak uniósł się wówczas gniewem i wypędził starca obraźliwymi słowami. Teraz również skoczył na równe nogi niczym byk gotujący się do walki i jasne było, że nie zamierza ustąpić.
– Dlaczego mam cię usłuchać, starcze, i oddać moją brankę? – ryknął. – Nie wymyślaj mi tu takich bredni, że to z mojej winy rozzłościł się jakiś bóg! Zawsze masz na podorędziu takie wspaniałe rady, kiedy chcesz mi dopiec do żywego!
– Nie swoją wolę tu przedstawiam, panie, lecz wolę bogów – odparł Kalchas pokornym głosem. Znał Agamemnona od lat i wiedział, że jest on porywczy i w gniewie straszliwy. Znał też inne jego przymioty, niezbyt szlachetne, niezbędne jednak, aby władać Mykenami.
– Bogów! – prychnął Agamemnon ze złością. Zadźwięczały złote pierścienie na jego brodzie. – Dlaczego ci bogowie nie znajdują sposobu, byśmy wreszcie pokonali Priama i zdobyli Troję?
Kalchas milczał. Powiedział już dość. Teraz należało czekać na decyzję Agamemnona, która nadejdzie prędzej czy później.
– Oddam Chryzeidę ojcu – oznajmił król. – Nie myślcie jednak, że robię to z lekkim sercem. Jeśli tego nie uczynię, żołnierze gotowi wzniecić bunt. Ale wy starajcie się w zamian za to o dary dla mnie, żebym nie został bez łupów, sam jeden wśród Achajów, gdyż jestem spośród was najpierwszy! Jeśli zaś nie dostarczycie mi zadośćuczynienia, wezmę sobie z waszych łupów cokolwiek mi do gustu przypadnie. Z twoich, Ajasie – zwrócił się do olbrzyma stojącego nieopodal. – Albo z twoich, Odysie – rzucił do mężczyzny o bystrym spojrzeniu szarych oczu. – Lub też z twoich, Achillesie. Co na to powiesz?
Była to prowokacja, próba wyładowania gniewu na którymś z dowódców, wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Achilles milczał, patrząc spode łba na coraz bardziej rozsierdzonego Agamemnona. Jego zielone oczy miotały skry.
– Oddasz mi swoją brankę, Bryzeidę – zawyrokował tymczasem Agamemnon. – Skoro ja mam się wyrzec swojego łupu, wypada, abyś też był pozbawiony swego.
– Ty podły psie! – warknął Achilles, prostując się gwałtownie. – Ty zakłamany bezwstydniku i nędzny chciwcze!
Wojsko zamarło w bezruchu. Nikt nie śmiał jak dotąd odezwać się w ten sposób do arcykróla, nikomu bowiem nie było spieszno, aby stracić głowę. Achilles jednak od początku okazywał naczelnemu wodzowi pogardę, od czasu gdy w Aulidzie zapanowała morska cisza. O wodzu Myrmidonów krążyły różne plotki, w tym najpowszechniejsza, że był synem bogini, a on nigdy ich nie negował. Jego umiejętności bitewne były tak niespotykane, że nie mogło być innego wytłumaczenia dla talentu wojennego niż tylko boskie pochodzenie.
Teraz gniew Achillesa pobudzał go do kłótni.
– Przybyłem pod Troję z własnej woli, czyżbyś zapomniał? Nie związała mnie z tobą żadna przysięga, jak innych królów. Nie skusiło mnie bogactwo Troi ani piękne lica branek! Znam przepowiednię i wiem, co mnie tu może spotkać, a mimo to popłynąłem, aby dla ciebie walczyć! I walczyłem dziewięć długich lat. Przynosiłem ci łupy do twego namiotu, zdobywając je w trudzie bitewnym, gdyś ty siedział w namiocie, niczym gnuśny wieprz napychając sobie bebzon mięsiwem z ofiar i zdobycznym winem! Trojanie niczego złego mi nie uczynili – ani oni, ani ich sojusznicy, których dla ciebie pokonałem! A teraz ty śmiesz mi grozić, że odbierzesz mi moją brankę? Mój łup wojenny?
– Śmiem i zrobię! – ryknął Agamemnon, aż poniosło się po równinie. – Skoro muszę odesłać Chryzeidę jej ojcu, aby przebłagać Apolla lub innego boga, powetuję to sobie, biorąc z twojego namiotu Bryzeidę, aby mnie pocieszała w łożu. Jestem od ciebie możniejszy, potężniejszy i nie możesz się ze mną równać. Zaraz też poślę ludzi do twego namiotu, by mi ją przyprowadzili.
Przez chwilę wydawało się, że młody władca Ftyi rzuci się Agamemnonowi do gardła i rozpłata je niczym rozszalały pies. Jednak Achilles cofnął się o krok, jakby jakiś bóg lub bogini chwyciła go za włosy i odciągnęła. Splunął królowi pod nogi.
– Masz psie oczy, a serce jelenia! – wykrzyknął pełnym bólu głosem. – Znieważasz najlepszego ze swych wodzów. Nie ryzykowałeś życia, aby zdobyć łupy, ale chętnie je odbierasz temu, kto na nie zasługuje. Zatem ogłaszam ci, że wycofuję się z wojny i zaprzestaję walki! Zobaczysz, co znaczy klęska z rąk Hektora, gdy Trojanie podejdą pod nasze okręty. I nie prędzej przystąpię z powrotem do boju, aż ujrzę okręty trawione ogniem trojańskim. Wtedy przyjdziesz błagać mnie o zmiłowanie, ty podły kundlu, tchórzu, okrutniku!
To powiedziawszy, Achilles rzucił swym złotym berłem o ziemię, okręcił się na pięcie i opuścił wiec. Po jego słowach zapadła dzwoniąca w uszach, ciężka, przygnębiająca cisza.
Fale morskie z hukiem uderzały o kamienisty brzeg wyspy Skyros. Do przystani dobijał statek, sądząc po żaglach, należący do jakiegoś wielmoży. Kolejny przyjaciel Likomedesa, który przybywał na ucztę wyprawianą co roku przez króla. Przystań doskonale była widoczna ze świątyni Posejdona, znajdującej się na dość stromym wzgórzu, jednym z wielu na tej skalistej, niezbyt żyznej wyspie.
Uczta oznaczała wielu mężczyzn, którzy przyjdą do świątyni złożyć ofiary. Młoda kapłanka, Thetis, rzuciła okiem na pasące się spokojnie na zboczu stado owiec, po czym skierowała wzrok na stado białego bydła, które skubało trawę poniżej. Składanie ofiar nie należało do jej ulubionych obowiązków. Bywało, że cała ceremonia przebiegała spokojnie i pomyślnie, owce, nie przeczuwając niebezpieczeństwa, przychodziły do niej bez lęku, a nawet kładły łby na jej kolanach. Czasem jednak ten czy ów byk wyczuwał intencje kapłanki albo do jego nieskazitelnych różowych nozdrzy docierał zapach nieuchronnej śmierci. Wówczas wierzgał i ryczał niespokojnie, co pomocnicy i druga kapłanka interpretowali na ogół jako niepomyślny znak.
Thetis wiedziała, że ofiary tak naprawdę nic nie znaczą.
Jakiś czas temu zastąpiono ofiary składane z ludzi zwierzętami lub płodami ziemi. Stało się tak niedługo po tym, jak morze uniosło się do horyzontu i zalało potężną falą pałace na Krecie. Kapłani dopatrywali się w tym znaków od bogów, którzy mieli być niezadowoleni z ludzkiej krwi. Pałace odbudowano i Kreta na powrót stała się potęgą. Do ofiar z ludzi jednak nie powrócono.
Thetis, choć młoda, niemająca jeszcze piętnastu lat, czuła znacznie więcej. Jej matka Doris, również kapłanka, twierdziła, że poczęła ją z bogiem rzek, Nereusem. Thetis wiedziała jednak, że było to czcze gadanie, gdyż w każdej niemal świątyni we wszystkich zakątkach Hellady panoszyło się boskie potomstwo. Było to znakomite wytłumaczenie faktu posiadania nieślubnych dzieci. Ten czy ów bóg świetnie się sprawdzał w takich sytuacjach i Doris wcale nie była lepsza od innych kapłanek, które po rytualnych obrzędach płodności nosiły w sobie dziecko jakiegoś kapłana lub ofiarnika. W ślad za kapłankami szły arystokratki, które również rodziły dzieci boskim ojcom, najczęściej Zeusowi lub Apollinowi, ale były takie, które za ojców swoich dzieci podawały pomniejsze bóstwa albo herosów. Nikt nie podawał w wątpliwość takiego wyjaśnienia, a już zwłaszcza królowie w swych potężnych, niedostępnych pałacach. Jak by to wyglądało, gdyby wyszło na jaw, że ta czy inna władczyni pod nieobecność męża oddała się zwykłemu słudze lub jakiemuś krewnemu?
Ale Thetis różniła się od innych dzieci z boskiej gromadki Posejdona lub Nereusa. W przeciwieństwie do nich posiadała dar, który odziedziczyła po swojej matce. Czasem w oczach Doris zapalał się dziwny blask, który Thetis pamiętała z dzieciństwa. Matka stawała się wtedy nieobecna, jakby jej dusza odchodziła gdzieś w dal, a gdy wracała, z jej ust sypały się zdumiewające słowa. Tak jak wtedy, gdy przepowiedziała śmierć ojcu Likomedesa, choć ten cieszył się znakomitym zdrowiem. Kilka dni później król poślizgnął się na kamieniach i upadłszy, rozbił głowę. Thetis miała wówczas jakieś trzy lata. Matka widziała wiele różnych innych rzeczy, niekoniecznie przyjemnych, ale nigdy nie miało to związku ze składaniem w ofierze białych byków lub owiec o miękkim runie.
– To jest coś, co masz w sobie, maleńka – mówiła matka któregoś wieczoru, gdy siedziały w blasku ognia w megaronie. – Bóg naznaczy cię swą mocą lub nie, a jeśli to uczyni, będziesz widzieć poza czasem i przestrzenią. Ty, moja córko, pragniesz nieśmiertelności, ale nie uzyskasz jej poprzez magię i czary, a dążenie do niej może ci przynieść zgubę.
Thetis niewiele z tego zrozumiała; miała wówczas siedem lat i nie wiedziała, czym jest nieśmiertelność. Zrozumienie tego przychodziło w miarę upływu czasu, kiedy nauczyła się sama składać ofiary, gdy do świątyni przybywali śmiertelnie chorzy ludzie z prośbą o błogosławieństwo boga, do jej uszu docierały informacje o śmierci kolejnego władcy jakiegoś królestwa, który całkiem niedawno bawił na Skyros. Gdy skończyła czternaście lat, przerażona była myślą, że wyda kiedyś na świat dzieci, które umrą. Stało się tak po tym, jak ujrzała martwego noworodka opuszczającego łono żony Likomedesa.
– Jesteś zbyt wrażliwa, moja córko – orzekła Doris. – Boisz się rzeczy oczywistych.
– Śmierć dzieci nie jest oczywista, matko – odparła Thetis pobladłymi ustami.
– Jest bardziej, niż ci się wydaje. Szczęśliwa ta matka, która doczeka drugich urodzin swego potomstwa.
Thetis zachowała jej słowa w swoim sercu.
Gdy miała lat piętnaście, Doris zapadła na dziwną chorobę, która zdawała się wysysać z niej życiodajne siły. Z Kos przybyli lekarze, biegli i uczeni w naukach medycznych, ponoć synowie samego Asklepiosa, ale nie byli w stanie pomóc matce. Oznajmili, że ma guz w podbrzuszu, który rosnąc, pozbawia kobietę życia. Mogli jedynie uśmierzać ból coraz większymi porcjami opiatów.
Przedostatniego dnia życia Doris rozmawiała z córką, gdy nagle jej wzrok stał się odległy i mętny. Thetis doskonale znała ten dziwny wyraz twarzy matki. Czekała, aż bóg przestanie do niej przemawiać i pozwoli matce przekazać swoje słowa.
– Przybędzie tu mężczyzna – powiedziała Doris powoli słabym głosem. – Będzie próbował cię posiąść. Ty go nie zechcesz, będziesz się opierać. Dwukrotnie wydostaniesz się z jego ramion, za trzecim razem on cię pokona. Oddaj mu się wówczas, a poślubi cię i urodzisz mu syna, który stanie się nieśmiertelny.
– Nie chcę męża, matko – mruknęła Thetis niechętnie. – Nie pragnę mężczyzny. Zniewoli mnie, nakaże swoje prawa, zamknie mnie w megaronie i nie da swobody.
Thetis dostatecznie dużo wiedziała o małżeństwie, by czuć niechęć do tej instytucji. Żona Likomedesa niewiele miała do powiedzenia, a on trzymał ją krótko, nie pozwalał oddalać się od pałacu, podczas gdy sam używał sobie na prawo i lewo z każdą służącą i niewolnicą, jaka mu się nasunęła pod rękę. Doris zaś, jako kapłanka Posejdona, prowadziła życie wolnej kobiety, wolnej w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż nikt nie miał prawa narzucać kapłance męża. Służebnice bogów szły za mężczyzną, jeśli tego chciały, na ogół wybierały życie w świątyni, gdzie cieszyły się powszechnym szacunkiem i opieką króla.
– Tego przyjmij, moja córko – odparła Doris. – Ten jeden jest ci pisany. Taka jest wola bogów.
Dwa dni później matka odeszła, a Thetis została sama w świątyni, nie licząc pomocników i służby. Druga kapłanka miała zostać mianowana, gdy minie okres żałoby.
*
Peleus, syn Ajakosa, szedł wolno na szczyt wzgórza, gdzie znajdowała się świątynia Posejdona. Musiał złożyć ofiarę bogu, a żeby to zrobić, należało wybrać zwierzę i umówić się z kapłanką na odpowiedni dzień. Każdy gość Likomedesa składał ofiarę po przybyciu na wyspę, taki był zwyczaj. Peleus podejrzewał wprawdzie, że ze strony króla był to po prostu zręczny zabieg, by się wzbogacić, gdyż w ramach ofiary wypadało dać wotum świątyni, którego lwia część trafiała do królewskiego skarbca. Skyros nie była ani żyzna, ani bogata w złoża cyny, raczej skalista, nie dawała dużego dochodu. Likomedes czerpał zyski dzięki swoim kapłanom w świątyni Posejdona oraz dzięki kupcom, którzy zawijali do portów na Sporadach, Cykladach i na Krecie, docierali też na Cypr i do wybrzeży Troady. Coroczne uczty zobowiązywały, chociaż Peleus przybywał niechętnie, a im był starszy, tym mniejszy zapał go ogarniał na myśl o niekończącej się zabawie, pijatykach i innych ekscesach. Gdy miał lat dwadzieścia, chętnie oddawał się tego rodzaju uciechom, jednak w trzydziestym piątym roku życia jego poglądy na te sprawy zaczynały się zmieniać.
Od jakiegoś czasu Peleus był wdowcem. Jego małżonka, Antygona, popełniła samobójstwo w wyniku dworskiej intrygi. On sam omal nie stracił życia, a wszystko to z pomówienia zazdrosnej kobiety. Po tym wszystkim Peleus poprzysiągł sobie, że nigdy się już nie ożeni, nawet jeśli jako król Ftyi i władca Jolkos miał obowiązek spłodzić następcę. No cóż, do posiadania syna niepotrzebna była żona, czego dowodu nie musiał szukać daleko – jego rodzony brat Telamon, władca Salaminy, uwiódł i porwał z Troi córkę króla Priama, Hezjone, która teraz była jego nałożnicą. Nie przeszkadzało mu to posiadać prawowitej małżonki Poribei. Z tych związków miał dwóch synów – Ajasa i Teukrosa, wspaniale rokujących, choć na razie były to jeszcze oseski.
Nie, zdecydowanie nie musiał brać żony, aby posiadać dzieci. Nie miał ochoty po raz drugi przeżyć czegoś podobnego, jak wtedy, gdy omal nie postradał życia na Pelionie. Gdyby nie Chiron, wódz owego plemienia dzikusów ujeżdżających na oklep konie, którzy tak doskonale przyswoili sobie sztukę jazdy konnej, że powszechnie uznawano ich za centaury, byłby już nie żył. Na szczęście ów człowiek pomógł mu odnaleźć broń i zaatakować swoich prześladowców. Peleus zawdzięczał mu życie, miał u niego dozgonny dług. Na odchodnym Chiron spojrzał mu w oczy z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym rzekł:
– Któregoś dnia bogowie obdarzą cię synem. Przyślij go do mnie, a ja nauczę go, jak być niepokonanym wojownikiem.
Peleus roześmiał się wówczas z goryczą.
– Co też mówisz, Chironie. Moja żona odeszła do bogów, jakżebym mógł mieć syna? Nie chcę innej kobiety, straciły dla mnie urok.
– Teraz tak mówisz, bo przemawia przez ciebie rozgoryczenie – odparł Chiron. – Ja jednak oświadczam ci, że przyjdzie dzień, w którym spotkasz kobietę o oczach migotliwych jak morze. I stracisz dla niej głowę oraz serce.
Peleus mruknął pod nosem coś niezrozumiałego.
– Serca z pewnością nie stracę już nigdy – zaperzył się.
– A jednak, mój przyjacielu – zaśmiał się Chiron. – Choć serce odzyskasz, gdy na świat przyjdzie twój żywy syn. Nieśmiertelny – dodał z dziwnym wyrazem twarzy.
Tak, Peleus wspominał tę rozmowę, pnąc się po zboczu do świątyni. Dziwny był ten Chiron. Odziany w skóry zamiast chitonu, jak jakiś barbarzyńca, jednak znał mowę helleńską. Musiał być stary, gdyż wychował niejednego herosa, a nawet chwalił się, że sami bogowie do niego przybywali oddawać swoje potomstwo na wychowanie. O wieku świadczyły jedynie przenikliwe oczy w wyrazistej twarzy i kilka siwych kosmyków w ciemnej grzywie włosów. W istocie przypominał nieco konia, gdy tak przestępował z nogi na nogę jak rasowy wierzchowiec. Peleus słyszał, że jakiś czas później jego współplemieńcy zostali jednak rozbici w pył i tylko on jeden nadal żył w górach Pelion.
Dotarł na szczyt wzgórza i na dziedziniec świątynny. Dał sobie jednak chwilę, by spojrzeć na morze migoczące poniżej. Doprawdy, nie ma drugiego takiego kraju jak Hellada, pomyślał. Oblana morskimi wodami, pachnąca solą, owiewana bryzą.
– Czego sobie życzysz, panie? – Usłyszał głos kapłanki.
Odwrócił się, bo takiego głosu jeszcze nie dane mu było słyszeć. Był niczym szum fal rozbijających się o brzeg. Patrzyły na niego migotliwe oczy, na przemian zielone, to znów błękitne.
Peleus zamarł.
– Panie?
Zrobił krok w jej stronę. Serce biło mu w piersi jak oszalałe, ale nie potrafił powiedzieć, co takiego się stało. Widywał piękniejsze kobiety niż ta młoda kapłanka, z całą pewnością Likomedes w swoim pałacu posiadał bardziej atrakcyjne nałożnice.
W jego głowie rozbrzmiało echo słów Chirona. Kobieta o migotliwych oczach. Czy to sugestia?
– Kim jesteś? – zapytał, gdy odzyskał zdolność mówienia.
– Thetis, panie. Kapłanka Posejdona.
Jej głos przypominał szum morza i było w niej coś z nereidy. Może to włosy falujące wokół szczupłej twarzy, może te jej niesamowite oczy, może ruchy ciała przywodzące na myśl płynącą rybę. Pachniała solą, wiatrem i słońcem. Nie miała w sobie powabu kobiet z pałacu, ale to coś, co z niej emanowało, sprawiło, że Peleus nie mógł się poruszyć.
Nagły impuls przebiegł przez jego mózg i ciało. Przeszedł przez lędźwie i bolesnym skurczem przetoczył się przez podbrzusze i uda. Wiedziony tym impulsem, doskoczył do dziewczyny i nim zdążyła się zorientować, rzucił się na nią niczym wygłodniały zwierz. Jasne było, kto w tej walce ma większe szanse, i z pewnością nie słaba kobieta, a jednak Thetis zwinnie niczym delfin wysunęła się z jego potężnych ramion i zaczęła uciekać w dół stromego zbocza.
Coś w jej wspomnieniach odżyło, niezachwiana pewność, że oto jej kapłańskie życie dobiega końca. Przeznaczenie goniło ją teraz, oszalałe od nagłej żądzy, jak gdyby bogini Afrodyta rozpaliła w nim płomień miłości. Czy tak oto spełniała się wola bogów, czy tylko przedśmiertne proroctwo jej matki?
Silna dłoń zamknęła się wokół jej ramienia i Peleus ponownie przycisnął ją do siebie. Jego ręce były niczym imadła, których nie mogła rozerwać, jak okowy, które więziły ją bezlitośnie. Nagły powiew wiatru uderzył go w twarz, uścisk rozluźnił się i dziewczyna pomknęła w dół zbocza. Do pałacu, tam, w megaronie, będzie bezpieczna. Likomedes nie pozwoli jej skrzywdzić, nie pozwoli mu na to prawo gościnności.
Niemal na samym dole zbocza Peleus dopadł ją po raz trzeci. Mocne ramiona zamknęły Thetis w żelaznym uścisku. Przez moment mignęła jej przed oczami jego twarz, która nie była już ludzka, a niemal zwierzęca. Jakaś pierwotna siła rządząca Peleusem zmuszała go do tego, co robił. Zrozumiała, że opór nic nie da, że czas już ulec. Mimo to przez moment jeszcze mocowała się z mężczyzną niemal o połowę wyższym i znacznie potężniejszym od niej. Pchnął ją na ziemię i niemal od razu przykrył swoim ciałem. Thetis opanował całkowity spokój. Wiatr ucichł, szum morza oddalił się.
Widziała zastępy okrętów. Płynęły rozproszone po błękitnym morzu na wschód, potężne triremy napędzane siłą wioseł. Na wyścigi z nimi mknęły delfiny, wynurzając się co i raz z morskiej toni. Statki pruły fale i było ich coraz więcej i więcej.
Peleus rozwarł jej nogi i jednym silnym pchnięciem wdarł się w dziewicze ciało, ale Thetis nie poczuła bólu. Gdy ją posiadł, przywarła do niego i dała się ponieść tej zdumiewającej fali, która niosła ją do nowego życia. Patrzyła, jak mężczyźnie zmienia się twarz, jak poddaje się temu szaleństwu, które go opętało, aż wreszcie na koniec przyszedł krzyk niepohamowanej rozkoszy i wszystko rozpłynęło się w słonecznym świetle. Peleus legł na niej wyczerpany, a ona leżała spokojnie, czekając, aż jego oddech się wyrówna.
Trwało to dłuższą chwilę, nim wreszcie podniósł się na łokciach i spojrzał w twarz kobiety, którą zhańbił. Thetis była spokojna, jej morskie oczy lśniły i migotały jak szmaragdy lub szafiry, pełne usta miała rozchylone, a zęby wilgotne. Włosy przypominające kolorem trawę morską leżały rozsypane na łące. Wydała mu się nieopisanie piękna.
– Nie wiem, co mnie opętało – zaczął niepewnie. Nie zwykł był w taki sposób traktować kobiety. – Chyba jakiś bóg wstąpił we mnie, bym to uczynił.
– Tak miało być i tak się stało – odparła cicho. – Wiedziałam, że się pojawisz któregoś dnia.
Peleus wstał i pomógł dziewczynie podnieść się z ziemi. Była nieduża, krucha i drobna, jej szczupłe kończyny przywodziły na myśl pęciny źrebaka. Uprzytomnił sobie, że to jeszcze dziecko, że nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat.
Co teraz? Miał ją tak zostawić zhańbioną i samotną? Z pewnością nikt by nic nie powiedział, nawet Likomedes, a gdyby Thetis urodziła dziecko, zostałoby uznane za boskiego potomka. Tak było zawsze, gdy jakaś kapłanka lub niezamężna kobieta zachodziła w ciążę z nieznanym ojcem. Peleus osobiście znał kilku takich boskich bękartów.
Dziewczyna stała spokojnie w swym nadszarpniętym peplosie, który uwydatniał jej kobiece wdzięki, czy raczej ich brak, bo była szczupła i drobna. Co w niego wstąpiło, by tak uczynić? Czy zasugerował się słowami Chirona? A może to było przeznaczenie? Roztrząsanie tego nie miało sensu w tej chwili. Jeśli ją porzuci, jego życie nie ulegnie zmianie. Nadal będzie panem we Ftyi, władcą Tesalii i królem Jolkos. Nadal będzie władał Myrmidonami, wystawiał okręty i wojował. Nadal będzie szukał uciech w ramionach nałożnic. Ale dla tej kapłanki życie się całkowicie odmieni, jeśli on ją teraz opuści.
Podjął decyzję. Ujął ją za rękę.
– Chodź, mała kapłanko – powiedział. – Pójdę do Likomedesa i poproszę o ciebie.
Dziewczyna roześmiała się ku jego zdumieniu.
– Nie jestem jego własnością, panie – odparła. – Jeśli chcesz mnie za żonę, pójdę z tobą z własnej woli. Ale ja nie dam ci szczęścia, nie dla stadła rodzinnego stworzyli mnie bogowie. Jestem kapłanką naznaczoną przez bóstwo i pozostanę nią, nawet jeśli od tej pory będę dzielić z tobą komnatę ślubną.
Peleus przypatrzył jej się uważnie. Być może miała rację, jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie brał żony, aby z nią zażywać szczęścia, lecz aby mu rodziła dzieci i przedłużała ród. Na to żenili się królowie. Szczęścia szukali u konkubin.
– Ożenię się z tobą, Thetis, i uczynię cię królową – odrzekł. – Potem zdecydujesz, czy chcesz ze mną żyć.
Kapłanka posłała mu niezgłębione spojrzenie.
– Niech tak będzie, królu Peleusie – zgodziła się.
Dopiero gdy szedł do pałacu, ściskając w dłoni jej drobną rękę, zdał sobie sprawę, że nie wyjawił swojego imienia.
*
Likomedes ze zdumieniem przyjął wybór swego przyjaciela, ale nie skomentował publicznie informacji o zamiarze pojęcia za żonę kapłanki Posejdona. Dopiero gdy uczta dobiegła końca, a goście dochodzili do siebie w swoich komnatach, król poprosił Peleusa o przechadzkę nad brzegiem morza. Szli spokojnym krokiem, ramię w ramię, ciesząc się pięknem poranka, szumem fal i skrzekiem morskich ptaków, który nieustannie przypominał, że wszędzie dookoła rozlewa się morska toń.
– Dziwi mnie twoja decyzja, przyjacielu – stwierdził wreszcie, gdy przystanęli w niewielkiej zatoczce. – Nie sądziłem, że zechcesz za żonę takiego dziwaka jak Thetis.
Peleus zapatrzony był w morze. W całej Helladzie nie sposób było od niego uciec, chyba że w samym środku Peloponezu. Tam było do morza daleko. W Tesalii jednak i we Ftyi morze sąsiadowało z lądem. Wyspy stanowiły żywy pomost między dwoma lądami: Europą i Azją. Nie bez powodu na morze mówiło się właśnie tak: pontos, pomost.
– Jest dziwna, powiadasz? – podjął temat.
– Mam z nią do czynienia przy składaniu ofiar, poza tym jest wolna i może odwiedzać mój pałac, gdy zechce. Ma dar, Peleusie. Widzi to, co przed innymi jest zakryte, ale to nie jest dobry dar. Myślę, że z biegiem czasu ogarnie ją szaleństwo.
Peleus pokiwał głową w zamyśleniu.
– Tak, znała moje imię, choć go nie wyjawiłem – przypomniał sobie.
Likomedes oderwał wzrok od horyzontu, w który też się wpatrywał, i przeniósł go na króla Ftyi. Peleus był wysoki i potężny, szeroki w barach, długonogi, o spiżowych mięśniach. Czarne włosy nosił splecione, na uczcie jednak ułożono mu je na modłę kreteńską. Pomimo dojrzałego już wieku nie nosił brody, jego smagłe, wyraziste oblicze pozostawało gładkie. Obiektywnie biorąc, był przystojny i podobał się kobietom. Z pewnością jednak nie Thetis o nieobecnym spojrzeniu.
– Zawarliście, jak widzę, znajomość? – Likomedes uśmiechnął się. – Podbiła twoje serce?
Peleus odwrócił się ku niemu gwałtownie.
– Znajomość! – parsknął. – Nie wiem, Likomedesie, co we mnie wstąpiło, co mnie opętało, ale posiadłem ją na zboczu wzgórza, jak jakiś zwierz, choć nie miałem takiego zamiaru. Była bezbronna, całkowicie zdana na mnie, a ja ją potraktowałem jak barbarzyńca, jak Hetyta, jak…
– Uspokój się, Peleusie – przerwał mu Likomedes i położył rękę na jego ramieniu. – Nie wiń siebie za to, co zesłali na ciebie bogowie.
– Co mają bogowie do ludzkiej żądzy?
– To, że zsyłają ją wtedy, gdy jest konieczna. Najwidoczniej taka ich wola, abyś ją posiadł. Choć nie sądzę, by ci coś dobrego z niej przyszło. Jest dziwna. Wierna zapewne ci będzie, ale nie z miłości, raczej z natury, gdyż mężczyźni zbytnio jej nie interesują. Kobiety zresztą też nie. To służka bogów, taka jest i nie zmieni się pod twoim dachem.
Peleus wciągnął głęboko powietrze. Nie rozumiał, dlaczego stało się to, co się stało, i jaki był cel jego żałosnych awansów. Mimo wszystko honor nie pozwalał mu porzucić kobiety w takiej sytuacji.
– Pamiętaj, Peleusie, że ona robi to, co chce, i żadna siła nie nagnie jej do twojej woli – dodał jeszcze Likomedes. – Gdyby kiedyś stało się tak, że cię opuści, a myślę, że prędzej czy później to nastąpi, szukaj jej tutaj, na Skyros. Niechybnie tu przybędzie.
– Sądzisz zatem, że mnie opuści? – Peleus zaśmiał się, ale w tym śmiechu brzmiała nuta smutku. – No cóż, nie z miłości pojmę ją za żonę.
Z miłości raz już się ożeniłem, pomyślał. I niedobrze się to skończyło. Może lepiej brać żonę z rozsądku, kierując się potrzebą. Czy jednak on poszedł za głosem rozsądku? Raczej chyba nie.
– Czas pokaże, Peleusie, jak to będzie – odparł Likomedes spokojnie. – Nie unikniesz tego, co jest ci pisane.
Tak. Peleus miał tego pełną świadomość. Rozmyślał o tym jeszcze długo, przechadzając się z Likomedesem kamienistym brzegiem morza. Jednak rozmyślania te nie przywiodły go do żadnych wniosków.
*
Thetis dziwnie się czuła w wielkim pałacu Peleusa w Jolkos. Wszystko tu wydawało jej się obce i nie na miejscu. Urodzona w świątyni, nie znała innego życia jak obserwowanie służby bogom, a potem samej uczestniczenie w rytuałach. Nie znała obowiązków żony, toteż Peleus musiał ją obeznawać z kobiecymi powinnościami. Czuła się skrępowana i zawstydzona, gdy wyszło na jaw, że nigdy nie trzymała w dłoniach wrzeciona i nie przędła wełny, jak to robiły królewskie żony i nałożnice, nie tkała ani nie znała żadnych innych kobiecych czynności. Jej przeznaczeniem była służba bogu i na tej się znała, inne zaś sprawy były jej obce. Jako dziecko zażywała wolności lub oddawała się we władanie bóstwu. Teraz zaś zamknięto ją w ciemnych komnatach, gdzie słońce nie dochodziło przez wysoko umieszczone okna, kazano jej siedzieć w obszernym megaronie i zanadto się nie pokazywać gawiedzi. A do megaronu króla co i raz przybywali petenci, ciekawi nowej żony władcy.
Jej skromne szaty poszły w odstawkę i Thetis otrzymała peplosy najlepszego gatunku. Peleus nie szczędził na niczym i obsypał swą młodą małżonkę klejnotami, sukniami z najdelikatniejszej wełny, pięknymi sprzętami i czym tylko dusza zapragnie. Kapłanka przyjmowała to w milczeniu, dziękując poważnym tonem i chowając złoto do szkatuły. Jej obojętność dziwiła Peleusa, bo nie znał wcześniej kobiety, która nie cieszyłaby się z posiadania klejnotów. Thetis jednak więcej radości okazywała, gdy mogła wyjść poza pałac, na bezkresne łąki lub na plażę, gdzie godzinami siedziała na piasku wpatrzona w morze. Żaden bóg jednak do niej nie przemawiał, a przynajmniej Peleus tego nie ujrzał.
W łożu była powściągliwa. Jeśli się z nim kładła, to tylko wówczas, gdy on tego pragnął. Zupełnie jakby nie miała w sobie pragnienia, jakby żaden bóg miłości nie rozniecił w niej żaru. Peleus dziwił się temu, gdyż jego pierwsza żona chętnie oddawała się miłości i sprawiało jej to radość. Thetis wydawała się być daleko myślami, ilekroć ją brał, patrzyła na niego swymi morskimi oczami z uwagą i skupieniem, jakby zastanawiała się, co on odczuwa, będąc z kobietą. Jej pocałunki były słone jak morska woda, a skóra nieodmiennie pachniała solą, pomimo iż kupował jej nardowe olejki i drogie balsamy z Egiptu i Cypru. Nie zdołał otworzyć jej serca, umysły ani duszy, pozostała daleka i chłodna, jakkolwiek zawsze uprzejma i miła dla swego męża i domowników.
Nie wiedząc, co począć z tą dziwną kobietą, Peleus zasięgnął rady domowego wieszczka, ten jednak pokręcił głową.
– Ta kobieta jest kapłanką Posejdona, królu, naznaczona ręką boga – powiedział. – Nie zdobędziesz jej duszy, choćbyś tego nie wiem jak pragnął.
– Czy jest coś lub ktoś, kto może to zrobić? – zapytał Peleus.
Wieszczek przymknął powieki.
– Nie, panie.
Małżeństwo jednak trwało i Peleus po jakimś czasie doszedł do wniosku, że mimo wszystko mógł trafić gorzej. Thetis sprawowała się przykładnie i nie licząc początkowych problemów z odnalezieniem się w roli żony, nie było z nią właściwie kłopotu. Gdy przyjeżdżali petenci, zajmowała w milczeniu swoje miejsce obok króla, nie odzywała się niepytana, była cicha i małomówna, a jej poważną, skupioną twarz uśmiech rozjaśniał wówczas, gdy opuszczała mury pałacu.
– Nie przywykłam do zamknięcia, mężu – wyjaśniała zawsze, gdy zarumieniona i szczęśliwa wracała z łąk. – Całe życie spędziłam w świątyni, na skałach, na plażach, nie umiem żyć jak inne kobiety. Toteż wdzięczna ci jestem za to, że pozwalasz mi wychodzić poza pałac i oddychać świeżym powietrzem. – Peleus nie miał nic przeciwko temu.
Rok po ślubie uczynił ją brzemienną. Jej zachowanie dalekie było od dumy i radości przyszłych matek.
– Urodzisz mi syna, mam nadzieję – mówił król, kładąc rękę na jej coraz bardziej wypukłym brzuchu.
Thetis milczała w cichym skupieniu. Jej służka, Kalisto, wodziła za nią podejrzliwym wzrokiem, ale milczała. Któregoś dnia jednak przyszła do Peleusa.
– Panie, niepokoi mnie stan twojej żony – wyznała. – Zachowuje się dziwnie. Nie szyje szat dla dziecka, nie szykuje wyprawki. Mamrocze do siebie i bredzi coś o nieśmiertelności.
Peleus potrząsnął głową.
– Jest młoda, zapewne lęka się trudów porodu – skwitował. – A nie szyje, bo tego nie umie. Każę służebnym przygotować powijaki dla dziecka. Thetis niech wypoczywa, a jej mamrotanie nie dziwi mnie wcale, taka jej natura.
– Czemu więc bredzi o styksowej wodzie? – zapytała Kalisto. – Kazała ją sprowadzić do pałacu.
Peleus zmarszczył czoło.
– Nie chce chyba tego wypić? Musiałaby być szalona.
– Nie wiem, panie. Zapytaj ją samą, odpowie ci zgodnie z prawdą lub skłamie.
Peleus postanowił tak zrobić. Thetis jednak zapytana o wodę styksową odparła, że nie chce jej pić, a jedynie obetrzeć swoje ciało po porodzie i dlatego posłała po amforę do Arkadii.
– Dziwne obyczaje – mruknął Peleus. – Doprawdy, pierwsze słyszę o takich praktykach.
– Mało słyszałeś, mężu – odparła Thetis cicho.
Potem zaś przyszedł czas narodzin dziecka. Mężczyznom nie wolno było uczestniczyć w tym wydarzeniu, toteż król przechadzał się niespokojnie korytarzami pałacu, nasłuchując krzyków żony. Krzyczała w istocie, ale dopiero pod koniec, wcześniej dobiegały go jej stłumione jęki. Po ostatnim krzyku nastała dziwna cisza. Nie słychać było płaczu noworodka. W komnacie królowej ktoś krzątał się gorączkowo, zaraz też wyszła Kalisto śmiertelnie blada i przerażona.
– Panie – załkała. – Królu, twój syn nie żyje. Urodził się martwy. Nieżywy wyszedł z łona twej królowej.
Peleus poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Syn! Bogowie obdarzyli go synem, a jednak nie zesłali na niego łaski ojcostwa. Jakież to było okrutne, jakie niegodziwe!
– A królowa? – zapytał.
– Dochodzi do siebie – odparła Kalisto stłumionym głosem.
Peleus spojrzał na służkę, coś było nie tak. Kobieta jednak uciekła oczami przed badawczym spojrzeniem króla.
– Mogę do niej wejść? – zapytał cicho.
– Jutro, panie – powiedziała szybko Kalisto. – Niech odpocznie, niech się uspokoi.
Peleus pokiwał głową w zadumie. Gdy nazajutrz wszedł do komnaty Thetis, noworodka nie było. Jego maleńkie ciałko przygotowano do pogrzebu i miało zostać spalone po południu. Thetis leżała w pościeli, blada i wyczerpana, a jej morskie oczy lśniły niczym bezkresna toń. Nie wyglądała na zbolałą, złożoną cierpieniem matkę.
– Pani? – odezwał się król. – Czy bardzo cierpisz?
Thetis uniosła się na łokciach, po jej twarzy przemknął cień, który zaraz ustąpił dziwnej ekstazie.
– Twój syn, panie, jest z bogami – odparła. – Jest nieśmiertelny. Tanatos nigdy go nie dosięgnie. Śmierć nie stanie się jego udziałem.
Peleus posłał jej zdumione spojrzenie.
– Kalisto, ona chyba bredzi – zwrócił się do służącej. – Wezwij medyka, niech się nią zajmie.
Oczy Thetis płonęły jakimś niebezpiecznym, mrocznym blaskiem. Patrząc na nią, Peleus odnosił wrażenie, że jest ona faktycznie nereidą, nimfą morską, córką podwodnego bóstwa. Jej pierś falowała w rytm oddechu, skóra zaś nabrała tonu takiej bladości, że wydawała się wręcz błękitna. Ożeniłem się z syreną, przemknęło mu przez myśl.
Podszedł do niej i położył jej ręce na ramionach w uspokajającym geście. Thetis pozwoliła, by położył ją z powrotem na poduszkę. Ta uległość zaskoczyła Peleusa, spodziewał się, że go odepchnie, mówił mu o tym płomień w jej oczach. Ona jednak położyła się potulnie, a gdy ich wzrok zetknął się ponownie, spojrzenie kapłanki było już łagodne.
– Odpocznij, żono – szepnął w jej włosy. – Zaśnij. Spróbujemy raz jeszcze. Może kolejne dziecko przyjdzie na świat żywe.
Kalisto spuściła wzrok, nie śmiąc spojrzeć w oczy swemu królowi.
Kolejne dziecko Peleusa i Thetis przyszło na świat żywe, ale umarło w ciągu kilku dni. Król nigdy nie ujrzał zwłok, Kalisto zadbała o to, by na stosie znalazło się schludne zawiniątko. Tym razem w oczach matki ukazały się łzy i Peleus przez jakiś czas pocieszał żonę. Później żal w naturalny sposób osłabł i oboje małżonkowie wrócili do swoich zajęć.
Rok po roku Thetis zachodziła w ciążę i rodziła martwe dzieci lub noworodki, które dożywały kilku dni. Peleus składał bogom ofiary, na nic to się jednak zdało, każda ciąża kończyła się tak samo. Zdumiewało go zachowanie żony, obojętne, jakby nie interesował ją los dzieci, jakby nie przejmowała się zbolałym ojcem i sama nie cierpiała. Z każdego połogu wychodziła szybko, by po kilku miesiącach począć w sobie nowe życie. Peleus z każdym rokiem tracił nadzieję na to, że zostanie ojcem żywego noworodka, zaczęło go ogarniać zniechęcenie. Wreszcie posłał swoich ludzi do wyroczni.
Odpowiedź Pytii sprawiła, że poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. „Nie weźmiesz w ramiona żywego syna, jeśli jego matka powije go w samotności”.
Przecież Kalisto jest przy niej, pomyślał. Nie rodzi sama. Nie zdołałaby. A potem przypomniał sobie zgaszony wzrok służącej, jej spuszczony wzrok i zagryzione usta, jakby nie chciała czegoś powiedzieć. Po każdym porodzie, a było ich już sześć, wychodziła z komnaty położnicy z opuszczonymi w geście rezygnacji ramionami. Unikała potem swego króla, wyraźnie schodziła mu z drogi. Prawdą było jednak, że Peleus zbyt zajęty był swoimi sprawami, by zwracać uwagę na służące swej żony. Kalisto jednak nie była byle jaką służącą, ta niemłoda już kobieta to piastunka Telamona, młodszego brata Peleusa.
Thetis była brzemienna, jej czas się zbliżał. W miarę jak upływało lato i zbliżała się kanikuła, brzuch byłej kapłanki stawał się coraz pełniejszy. Peleus nauczył się obserwować fazy ciąży i wiedział, że gdy brzuch ciężarnej jest maksymalnie wysoko, to do porodu jeszcze zostało około miesiąca. Natomiast jakieś dwa tygodnie przed rozwiązaniem opadał on całkiem znacznie, a wówczas chód Thetis zmieniał się w jeszcze bardziej ociężały, oddychała za to swobodniej, gdyż dziecko nie uciskało już przepony i żołądka.
Czujne oczy Peleusa obserwowały małżonkę w ciągu tego lata. Słowa wyroczni dźwięczały mu w uszach. I nagle król zrozumiał, co mówiła Pytia zasiadająca na trójnogu.
Kazał wezwać Kalisto do megaronu, jak tylko Thetis wyszła na poranną przechadzkę po plaży. Peleus nie bronił jej tego, świeże powietrze dobrze robiło ciężarnym. Służąca weszła niepewnie, wodząc oczami dookoła i szukając żony króla. Ale był tylko on, siedział na swym krześle pochylony do przodu. W czterdziestym drugim roku życia Peleus wyraźnie się postarzał, chociaż z postury był jeszcze młody, to twarz poorały mu zmarszczki. Sześciu martwych synów przysporzyło mu smutku.
– Wzywałeś mnie, panie – szepnęła Kalisto.
– Chodź tu i mów, co masz do powiedzenia – rozkazał Peleus bez ogródek. – A wiem, że masz i ukrywasz przede mną prawdę.
Przerażenie malujące się w oczach służącej było aż nadto widoczne. Poruszyła ustami, ale głos nie wydostał się spomiędzy jej warg.
– Podejdź bliżej, nie zjem cię, Kalisto – odezwał się Peleus łagodniej. – Pamiętam cię wszak, jak zmieniałaś pieluchy memu bratu, któremu już trzydzieści lat minęło. Siadaj teraz tu przy mnie i mów, co wiesz.
Ku swemu przerażeniu ujrzał łzy spływające po niemłodej już twarzy. Czarne oczy Kalisto wyrażały najwyższą trwogę.
– Nie mogę mówić, panie – załkała – bo złożyłam przysięgę na wodę i ogień, na Styks i moce Tartaru, że nie zdradzę, co się dzieje w komnacie położnicy. Przyjdzie Pan Podziemia i rozerwie mą duszę na strzępy.
– Brednie, Kalisto, żadna zła moc cię nie porwie z mojego pałacu – powiedział Peleus uspokajającym tonem. – Nie wierzę w żadnego Hadesa ani w żaden Styks. Dlaczego moi synowie umarli przy narodzinach?
– Bo królowa…
– Co królowa?
Kalisto wierciła się niespokojnie na krześle. Peleus chwycił jej pomarszczone dłonie w swoje ręce i mocno przytrzymał.
– Królowa czyniła ich nieśmiertelnymi – wydusiła z siebie służąca. – Zanurzała ich w wodzie styksowej, aż umierali.
– Co?
Peleus nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Ramiona mu opadły, ręce Kalisto wysunęły się bezwładnie z jego rąk. Ten potężny, przystojny mężczyzna siedział jak ogłupiałe małe dziecko i patrzył na piastunkę swego brata, jakby nic nie rozumiał.
– Jak to nieśmiertelnymi? Co ty bredzisz, kobieto? – odezwał się wreszcie grobowym tonem. – Chcesz powiedzieć, że ta obłąkana dziewczyna topiła moje dzieci w wodzie ze Styksu przywożonej w amforach z Arkadii? To dlatego niektóre dzieci żyły kilka dni? Bo ona czekała na…
Amfora. Przybyła w ostatnim transporcie. Thetis szykuje się więc do kolejnego morderstwa. Tak, bo ani chybi były to dzieciobójstwa, choć ona pewnie w tym swoim nienormalnym umyśle uważała, że daje im nieśmiertelność. Od początku o tym mówiła, o nieśmiertelnych synach. A on nie rozumiał, sądził, że jej chodzi o chwałę i sławę.
Poczuł, jak przygniata go ciężar nie do zniesienia. Co miał teraz uczynić z tą kobietą? To jego wina, zgwałcił ją, sam wziął pod swój dach, przymusił do małżeństwa, choć Likomedes powiedział mu, jaka jest jej natura. To kapłanka z krwi i kości, która nawet teraz, jako królowa Ftyi i Tesalii, służy swemu bogu. Daje swoim potomkom dar nieśmiertelności. Ona nie uważa tego za dzieciobójstwo i jeśli Peleus ją za to skaże i wygna, nadal nie będzie rozumiała, czym zawiniła. Czy była obłąkana?
Miała co prawda nieobecny wzrok, ale w jej poczynaniach Peleus nie dopatrzył się nigdy oznak obłędu. Nie, to co innego. To boska moc przez nią przemawiała, a ona była posłuszna.
– Co z nią zrobić, Kalisto? – zapytał udręczonym głosem.
– Nic, panie – odparła. – Z nią nic. Musisz uratować swego syna, nim zanurzy go w Styksie. Ona sama odnajdzie swoje miejsce.
Peleus pokiwał głową. Czuł się zdruzgotany. Gdyby piastunka powiedziała mu o tym wcześniej, być może uratowałby sześć istnień.
– Peleusie, nie wyrwiesz przeznaczeniu tego, na kogo wydało wyrok – odezwała się Kalisto dziwnym głosem, jakby czytała mu w myślach. – Ten, który ma się narodzić, będzie twoim synem.
Peleus wyprostował plecy.
– Kiedy to ma nastąpić? – zapytał twardym głosem.
– Za dwa księżyce.
W samym środku lata, tak jak przypuszczał.
– Kalisto, posłuchaj mnie. Gdy moja żona zacznie rodzić, wpuścisz mnie do komnaty.
– Ależ to niedozwolone… – zaczęła przerażona służąca.
Peleus położył jej dłoń na ustach.
– Cicho bądź. Wpuścisz mnie do komnaty. Gdy ona zanurzy dziecko w wodzie, ja je wyrwę z jej rąk. Nie zabije mi kolejnego syna.
Kalisto spuściła głowę.
– Niech tak będzie, panie – zgodziła się. – Niech Hades rozerwie mą duszę na strzępy. Niech to będzie zapłatą za życie dziecka.
Peleus nic nie odrzekł. Mógł tylko modlić się do bogów, by wszystko poszło zgodnie z planem. Wiedział, że jeśli teraz nie przeszkodzi Thetis w jej zapędach czynienia dzieci nieśmiertelnymi, nigdy nie będzie trzymał w ramionach żywego noworodka.
W środku nocy do komnaty Peleusa na palcach weszła Kalisto. Było tak gorąco, że król leżał nagi pod cienkim prześcieradłem i pocił się niemiłosiernie. Nie spał jednak, nasłuchiwał w nocnej ciszy najmniejszych odgłosów świadczących o tym, że poród się rozpoczął.
– Chodź, panie – szepnęła Kalisto. – Ona rodzi.
Peleus w jednej chwili oprzytomniał. Wrzucił na siebie chiton i na boso podążył za piastunką.
– Nie zauważyła twojej nieobecności? – zapytał.
– Ma silne bóle, dałam jej zioła, po których zapewne zasnęła – wyjaśniła Kalisto. – To duży chłopiec.
Skąd mogła wiedzieć? Pewnie odebrała niejeden poród, miała więc rozeznanie. Peleus wślizgnął się za nią przez uchylone drzwi. Nigdy nie był świadkiem porodu, mężczyźni nie mieli dostępu do tej sfery kobiecego świata, tak jak kobiety były wykluczone z niektórych aspektów życia mężczyzn.
– Gdy dziecko się urodzi, zostaw ją z nim samą – przestrzegła Kalisto. – Nie odbieraj od razu. Wtedy ujrzysz, co się przytrafiło pozostałym.
Uderzył w niego zapach potu i krwi. Thetis siedziała na krześle dla położnic, a po obu jej stronach czuwały kobiety; Kalisto sama nie podołałaby trudom porodu. Jego żona była naga, w świetle paleniska i pochodni jej brzuch lśnił niczym ogromna muszla. Skurcze wykrzywiały jej twarz i napinały ciało. Krew sączyła się po udach, z czego Peleus wywnioskował, że dziecko urodzi się lada moment.
Tuż przy krześle stała kadź z wodą. Peleusa przeszedł zimny dreszcz na myśl o tym.
Wokół położnicy rozpoczęła się krzątanina. Kalisto uklękła między jej nogami i kazała przeć. Thetis wydała z siebie długi, bolesny jęk, potem jeszcze jeden, silniejszy i nagle na rozpostartą na ziemi płachtę ze skór upadł noworodek, cały we krwi i śluzie. Kalisto uniosła go wysoko za nóżki, a on zaniósł się płaczem. Oddychał. Żył.
Peleus przestępował z nogi na nogę. Kobiety oporządzały położnicę, obmywały jej spocone ciało gąbką. Kalisto przecięła dziecku pępowinę i zawiązała ją, po czym najzwyczajniej w świecie podała noworodka matce. Thetis patrzyła na niego urzeczona.
– Podaj mi kadź – zarządziła. – Uczynię mego syna nieśmiertelnym.
Jej głos był ochrypły, jak nie z tego świata. Oczy lśniły tym samym niebezpiecznym, fanatycznym blaskiem. Schowanemu za kotarą Peleusowi jawiła się jako upiorna bogini podwodnych toni. Kalisto przysunęła kadź i Thetis chwyciła dziecko za piętę i z delikatnym pluskiem zanurzyła je w wodzie.
Peleus wyskoczył zza kotary i szybkim ruchem wyrwał syna z rąk zdumionej matki. Rozległ się płacz.
– Co tu robisz, mężu? – zapytała Thetis, niezrażona faktem, że nieomal przyłapano ją na dzieciobójstwie.
– Ratuję mego syna przed twoim szaleństwem, żono – odparł spokojnie. – Nie poślesz kolejnego dziecka do Hadesu. Nie pozwolę na to, ten będzie żył.
Thetis potrząsnęła głową, jej bujne włosy koloru trawy morskiej rozsypały się wokół głowy.
– Nie rozumiesz, Peleusie – szepnęła. – Nie posyłałam ich do Hadesu, tylko broniłam przed śmiercią.
– Posyłając ich na tamten świat? Oszalałaś, kobieto.
Thetis spoglądała na noworodka kwilącego w ramionach ojca. Jej spojrzenie pozbawione było blasku, oczy wyrażały przygnębienie.
– Nie znasz przepowiedni, mężu – odezwała się dziwnie głuchym głosem. – Nasz syn będzie miał przed sobą dwie drogi. Jeśli wybierze wojnę, zdobędzie sławę i chwałę, ale żyć będzie krótko. Jeśli zostanie w domu, starość zawita do jego pałacu, lecz imię jego ulegnie zapomnieniu. Wiem, co wybierze. Chciałam mu dać nieśmiertelność, by Mojry nigdy nie przecięły nici jego życia.
Peleus wpatrywał się w nią osłupiały.
– Ależ przecież sama uśmiercałaś naszych synów! – wykrzyknął. – Powinienem cię za to skazać na śmierć. Co z ciebie za matka? Jesteś szalona, Thetis. Opętana! Jesteś…
– Boskim naczyniem, Peleusie – odparła spokojnie. – Nie rozumiesz, bo nie widzisz tego, co ja, nie przemawia przez ciebie bóg i nigdy nie będzie. Możesz mnie skazać na śmierć, ale ja wiem swoje. Nasz syn, którego uratowałeś teraz od jego losu, polegnie w chwale na polu walki, jeśli go skusi spiż i szczęk broni. Nie będzie ci podporą starości. Nie złożysz go do grobu ani nie podpalisz jego stosu pogrzebowego.
Peleus nie mógł znaleźć słów. Przez siedem lat wspólnego pożycia Thetis nigdy nie uraczyła go podobnym proroctwem, mało się odzywała i stroniła od bliskości. Teraz widział, kogo pojął za żonę. Stworzenie bogów, kapłankę, córkę rzecznego bóstwa. A jeśli jej ojciec naprawdę był jakimś bogiem?
– Ponieważ zanurzyłam go w świętej wodzie, stanie się on niepokonany – ciągnęła Thetis. – Ale jego pięta pewnego dnia go zawiedzie. To będzie jego jedyna słabość. Bacz, by nikt nie posiadł tego sekretu, Peleusie.
Peleus zamknął oczy.
– Zajmiesz się swoim synem, żono – rozkazał. – Będziesz mu matką, wykarmisz go i wychowasz. Tak jak na żonę i matkę przystało.
Podał dziecko kobiecie i patrzył, jak spokojnie przykłada je do piersi. Maleńkie usta mocno chwyciły sutek i po chwili noworodek posilał się po raz pierwszy w życiu.
– Wykarmię go, Peleusie, ale wychowasz go ty – odparła. – Ja wrócę tam, gdzie moje miejsce.
Peleus udał, że nie słyszy.
– Dam mu na imię Achilles – oznajmił.
Po twarzy kapłanki przebiegł delikatny uśmiech, pierwszy bodajże w ciągu ostatnich lat.
– Achilles – szepnęła. – Największy wśród Hellenów. Niepokonany.
Pogładziła główkę dziecka i przymknęła zmęczone oczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Polecamy również:
Po rozpadzie związku Natalia usiłuje ułożyć sobie życie na nowo. Wychodzi za mąż i całkowicie poświęca się pracy oraz domowi, ale po kilku latach dochodzi do wniosku, że jest rozczarowana i zmęczona małżeństwem z człowiekiem, który stanowi całkowite jej przeciwieństwo. Gdy jej mąż nieoczekiwanie oznajmia, że wyjeżdża za granicę w celach zarobkowych i zostawia pod opieką żony szesnastoletnią siostrzenicę, monotonne życie Natalii wywraca się do góry nogami. Musi poradzić sobie ze zbuntowaną nastolatką i z jej dylematami, wynikającymi z trudnego wieku dojrzewania. Jednak problemy Natalii zaczynają się dopiero wówczas, gdy któregoś wieczoru do jej drzwi zapuka dawny narzeczony, z którym rozstała się w przykrych okolicznościach, a którego wbrew samej sobie cały czas skrycie darzy nieszczęśliwą miłością.
Troja
ISBN: 978-83-8423-170-8
© Karolina Janowska i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Marta Grochowska
KOREKTA: Konrad Witkowski
OKŁADKA: Karolina Urbaniak
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
