Triskel. Gwardia - Krystyna Chodorowska - ebook

Triskel. Gwardia ebook

Krystyna Chodorowska

3,9
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykłe moce, pamięć dzieciństwa i przyjaźń, czyli czy można uratować świat, żyjąc marzeniami o wolności?

Sinead Clarke ma kilkanaście lat i głowę rozpaloną marzeniami o wolności – ma nadzieję, że jej świeżo obudzona moc kształtowania dźwięku przysłuży się w walce dla kraju. Jednak gdy przypadkiem używa jej na demonstracji, omal nie doprowadza do tragedii. Uciekając przed więzieniem, wyjeżdża na studia, gdzie angażuje się w pokojową działalność, próbując poprawić los imigrantów, zmagających się z uprzedzeniami mieszkańców.
Na
wezwanie władz miasta wstępuje do Gwardii i jako anonimowa bohaterka „Mayday” pomaga pilnować porządku w mieście.
Do
grupy należy również Burza – zabójczo skuteczna w walce, ale nieprzystosowana do miejskiego życia, i Kret, weteran wojenny, zadomowiony w systemie kanałów zwanych Podmiastem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 352

Oceny
3,9 (17 ocen)
5
7
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krystyna Chodorowska

TRISKEL: GWARDIA (TOM I)

Copyright © by Krystyna Chodorowska, MMXVIII

Wydanie I

Warszawa, MMXVIII

Mojej drużynie

Część IDuncan

1

Najdłuższe słowo prawdopodobnie znaczyło „grozi śmiercią”.

Od kilku godzin co jakiś czas wracał myślami do napisu na tabliczce umieszczonej od strony ulicy. Przyglądał się jej elementom, obracał je niczym puzzle. Nie znał tego języka, ale miał już niemal pewność, że rozpracował komunikat właściwie, tylko ten jeden fragment – „grozi śmiercią” – trochę go zmylił. Mieli na to jedno słowo.

W opuszczonym budynku dach zwykle zawalał się pierwszy i w tym przypadku też tak było. Na podłodze zalegały resztki pękniętych krokwi, strzępy izolacji i odłamki dachówek, ale ściany wciąż trzymały się mocno, z wyjątkiem jednej, tuż przy narożniku, pękniętej podczas pożaru, teraz odsłaniającej szeregi gołych, nadpalonych cegieł, jakby to były zęby. Okiennice zawodziły ze skrzypieniem, a w ramie okiennej nie został już ani kawałek szyby, która chroniłaby wnętrze od deszczu. Wszystko wokół pachniało stęchlizną, pleśnią, wilgotną ziemią i kocimi sikami. Gdyby zadarł głowę, pomiędzy krokwiami zobaczyłby skrawki zachmurzonego nieba.

Leżał na podłodze, spoglądając poprzez wyrwę w ścianie, i czekał, aż wreszcie będzie po wszystkim. Odkaszlnął, a potem przełknął, próbując pozbyć się ucisku narastającego w gardle. Kilka dni spędzonych w tej zawilgłej norze zaczynało mu dawać w kość.

Poprawił ułożenie broni. Nad długą, dwudziestocalową lufą karabinu 0.88 wyrastał celownik snajperski 5.5-22x56, dzięki któremu zyskiwała niewiarygodną precyzję. Duża, dwucalowa soczewka pozwalała obserwować nie tylko cel, ale też otoczenie, dzięki czemu strzelec mógł łatwiej oceniać siłę wiatru i przesunięcie osi. Spokojnie dawało się tym strzelać do obiektu odległego o kilometr i więcej, w teście na pięćset metrów pociski raz za razem przechodziły dokładnie przez ten sam otwór. Duncan był znakomitym strzelcem.

Rozejrzał się za swoim celem, cierpliwie czekając, aż pojawi się w pobliżu budynku, gdzie regularnie go widywano. Należał do tych, którzy jako pierwsi otworzyli ogień do tłumu tamtego dnia podczas marszu w Connacht. Podejrzewano, że wykonywał rozkaz, który przyszedł ze znacznie wyższych kręgów, ale tego nikt nie był w stanie udowodnić, a już na pewno nie teraz, po tylu latach. Nawet ten niepozorny pionek miał zbyt mocne plecy, by dać się skazać w imperialnym sądzie. Sędzia bez drgnięcia w głosie nazwał jego postępowanie „uzasadnionymi środkami bezpieczeństwa w sytuacji kryzysowej” i powołał się na informacje techników, którzy podobno znaleźli przy zabitych materiały wybuchowe. Jeden z nielicznych sprawców masakry, którzy w końcu stanęli przed sądem, ostatecznie nie spędził w więzieniu nawet pół miesiąca. Duncan, który stał wtedy w tłumie i patrzył, jak Coleen pada na bruk z przestrzeloną głową, dostał dziesięć.

Nikt z tych, którzy uważnie śledzili proces, nie miał większych złudzeń. Zawsze postawienie imperialnych żołnierzy przed sądem za zbrodnie w okupowanym kraju było bardzo trudne, a skazanie ich okazywało się właściwie niemożliwe. A zatem gdy tradycyjne środki zawiodły, Organizacja sięgnęła po inne metody.

Wiatr wciąż się wzmagał, gwiżdżąc w zakamarkach budynku. Duncan znów poprawił pozycję lufy opartej na plecaku i wzdrygnął się, gdy niebo rozbłysło mu nad głową. Kolejnej błyskawicy towarzyszyło bębnienie deszczu. Dach rudery przeciekał, Duncan poczuł, jak kilka kropel spada mu na plecy, potem na głowę.

Nie po raz pierwszy zamarzyła mu się herbata Sinead.

Przypomniał sobie, jak czasami biegali po mieście do późna, pisząc na murach „Wolna Sidheania”, albo leżeli przyczajeni, tak jak teraz, czekając na krótki moment, żeby podbiec i zerwać imperialne flagi z oficjalnych budynków. Wracali później do niego, przemykając przez ciemną sień, a potem od drzwi do kuchni, na palcach, żeby nie obudzić gospodyni śpiącej w sąsiednim pokoju. Gdy próbował sam wstawić herbatę, Sinead, fukając, odganiała go od kuchenki i zajmowała się wszystkim sama. Czajnik miał rączkę z wygiętej blachy, która nagrzewała się od pary, trzeba go było chwytać przez ścierkę. Duncan czasem sam o tym zapominał i parzył sobie palce, ale Sinead nigdy. Traktowała to jak jakiś święty proces, który wymagał najwyższej koncentracji.

Gdy wrzątek był gotowy, ostrożnie rozlewała go do kubków, Duncanowi dolewała trochę mleka, dla siebie wrzucała plasterek cytryny. Pili później w milczeniu, oddychając parą i popatrując na siebie znad kubków.

Kątem oka dostrzegł ruch, jeszcze zanim nadszedł umówiony sygnał. Nieopodal, pod ścianą najbardziej znanej spelunki w okolicy, pojawił się jego cel i przystanął, jakby czekał, aż dealer wyjdzie ze środka. Życie najwyraźniej nie oszczędzało byłego żołnierza, skoro zjawił się w tak kiepskiej dzielnicy przed podejrzanym lokalem, ale Duncan nigdy nie zawracał sobie głowy rozmyślaniem o tym, co mogło się dziać z jego ofiarami od czasu rozprawy, na której powinien był zapaść wyrok skazujący.

Jeszcze raz spojrzał na sylwetkę w celowniku. Wciąż nie dostał sygnału od umówionego kontaktu, ale widział, że ma czystą linię strzału, i był pewny, że mierzy do właściwego człowieka; wyraźnie widział ciemną bliznę biegnącą od ucha w poprzek szyi. Duncan nie był pierwszym, który miał do niego jakieś pretensje.

W tej samej chwili, jakby coś przeczuwając, cel uniósł głowę i spojrzał wprost na opuszczony budynek po drugiej stronie ulicy. Duncan był już całkiem pewny, że dzieje się coś niedobrego. Jeden dobry strzał, tyle musiało wystarczyć. Prosty ruch, samą opuszką palca. Nacisnął spust pomiędzy uderzeniami serca, żeby poprawić stabilność. Pocisk pomknął bezgłośnie i przebił ofierze głowę, rozrywając tył czaszki, aż tkanka mózgowa bryznęła na ścianę. Mężczyzna zgiął się wpół, oparł o drzwi i bardzo powoli osunął się na chodnik.

Duncan wiedział, że to jeszcze nie koniec. Jakimś dodatkowym zmysłem wyczuł, że ktoś stoi mu za plecami, i nawet domyślał się, co zamierza zrobić. Jeszcze nim jego cel zdążył paść na ziemię, odrzucił broń i zwinnie jak jaszczurka przetoczył się na bok. Opuścił ramię, chwytając nóż, wdzięczny losowi, że tym razem nie owinął słabszej ręki paskiem, by unieruchomić kolbę. Na krótkim dystansie człowiek potrafi się znacznie szybciej toczyć niż biec, więc nim tamten zareagował, Duncan zdążył znaleźć się tuż obok niego. Zrywając się z ziemi, odepchnął broń w prawo – wciąż była wymierzona nisko – i przytrzymał ją lewą ręką. Prawą z całej siły wbił ostrze w pierś mężczyzny, który próbował podkraść się do niego z odbezpieczonym pistoletem.

Wyrwał nóż w tej samej chwili, gdy napastnik osunął się na ziemię, ale nie było to już potrzebne, pistolet sam wysunął się z bezwładnej ręki. Duncan odrzucił broń na bok i teraz wreszcie zrozumiał, dlaczego nie doczekał się sygnału. Nie po raz pierwszy łapówka od imperium kosztowała kogoś życie.

Głowa ofiary opadała bezwładnie na bok, gdy telefon – tani prepaid, przekazany tuż przed akcją – zadrgał Duncanowi w kieszeni bojówek.

– Już po wszystkim? – odezwał się spokojny głos.

– Tak. – Odwrócił butem zwłoki. – Następnym razem powinniście ostrożniej dobierać informatorów.

W słuchawce zapadła cisza.

– Obawialiśmy się, że może do tego dojść – przyznał gładko jego zwierzchnik, którego nazwiska Duncan nigdy nie poznał, i chwilę milczał, jakby coś rozważał. – Wygląda na to, że grunt zaczyna ci się palić pod nogami. Może dobrze by było, gdybyś to gdzieś przeczekał.

– Co mam zrobić z tym bałaganem?

– Nie przejmuj się. Trzy przecznice na zachód będzie czekać samochód, granatowy hatchback z obtłuczonym zderzakiem. Kierowca przekaże ci instrukcje. Zostaw u niego bagaż.

Duncan wiedział, że nie chodzi o plecak z ubraniami.

Wytarł nóż o koszulkę trupa, a potem przyklęknął i zaczął rozkładać broń, pakując części do niepozornej sportowej torby. Deszcz padał coraz gęściej, krople siekły jak lodowate igiełki. Mimowolnie znów pomyślał o herbacie i wiedział już, że na tym się nie skończy. To jedno wspomnienie jakby przerwało pieczołowicie wzniesioną tamę, teraz napływały mu do głowy kolejne i kolejne i już wiedział, że spędzi cały wieczór, tęskniąc za Sinead. Dopadało go to czasem jak jesienna melancholia albo wątpliwości co do tego czy innego rozkazu.

Szybko dokończył pakowanie.

Gdy wyszedł, z ciemnych chmur lało już się strumieniami. Drelichowa wojskowa kurtka jeszcze przez jakiś czas miała ochronić go przed deszczem, ale ze wszystkich stron ściekało mu za kołnierz, a obolałe gardło tylko wzmagało ogólną irytację. Włożył plecak, zarzucił na ramię torbę i ruszył na zachód.

***

Duncan McGuire miał piętnaście lat, gdy został żołnierzem Sidheańskiej Armii Republikańskiej.

Sinead była jeszcze młodsza. Patrząc na nią, Duncan miał wręcz wrażenie, że sam chyba nigdy nie był takim dzieciakiem. Nosiła krótką, krzywo przyciętą fryzurę, spoglądała na wszystko wielkimi oczami i chodziła za nim wszędzie, jakby była świeżo wyklutym pisklęciem, a on – pierwszą istotą, jaką zobaczyła w życiu. Właściwie nie powinna się plątać nigdzie w pobliżu akcji, ale jednak miał te szesnaście lat i nie potrafił przepuścić żadnej okazji, żeby zrobić wrażenie na dziewczynach, choćby na koleżance ze szkoły, i to nawet takiej jak mała Sinead. Najpierw kazał jej stać na czujce. Za trzecim razem wręczył jej puszkę farby, byle tylko dała mu spokój, i z zaskoczeniem stwierdził, że pomysł okazał się całkiem niezły. Dziewczyna była sprytna, szybko się uczyła i nie panikowała, a po powrocie robiła najlepszą herbatę, jaką w życiu pił.

A potem okazało się, że potrafi nie tylko robić herbatę. W końcu dowiedzieli się, jak daleko sięgają jej zdolności, i stało się to w najgorszej możliwej chwili.

***

Na początku nie widzieli w tym nic groźnego. To miał być pokojowy marsz. Jakieś transparenty i hasła, dużo o równości, o dostępie do pracy i mieszkań, organizatorzy sami pilnowali, by usuwać nieliczne napisy wspominające o policji albo więźniach. Mimo wszystko jednak była to demonstracja zorganizowana w rocznicę stłumienia protestów w Athaliath i prawie każdy z maszerujących znał albo miał w rodzinie kogoś, kto tam zginął. Jeśli myśleli, że to może się skończyć inaczej niż źle, to byli głupi... i może właśnie byli. Zaangażowało się wielu studentów i jeszcze młodszych dzieciaków, takich jak Sinead, więc przewidywanie nie należało do ich mocnych stron. Spotkali się nad rzeką i ruszyli główną ulicą, skrajem dzielnicy nabrzeżnej, zmierzając do centrum, w stronę katedry i ratusza. Nawet jeśli marsz nie okazał się tak do końca pokojowy, nawet jeśli gdzieś poleciał kamień albo pękła szyba, to jednak takie rzeczy zdarzały się na podobnych protestach i naprawdę nikt nie spodziewał się, że władze wystawią przeciwko nim żołnierzy z ostrą amunicją. Demonstranci wpadli prosto na wojskową blokadę na rogu Roisin i Glenn.

Przez chwilę panowała cisza. Z tłumu padły jakieś wyzwiska, ktoś zacząć skandować hasła. Na czele pochodu organizatorzy szeptali, może zastanawiając się, czy nie skierować marszu inną ulicą. Potem Coleen zrobiła krok do przodu.

Duncan trochę ją znał. Była w jego wieku – z tego samego rocznika, ale chodziła do innej klasy. Grała na gitarze, śpiewała o miłości, każąc przy tym wszystkim brać się za ręce, i był absolutnie pewien, że nie chciała nikogo skrzywdzić. Żołnierze krzyczeli, żeby się cofnęła, ale ona jakby nie słyszała. Podeszła o krok. Potem drugi. Stała już tak blisko, że mogłaby chwycić za broń, i wtedy zrozumiał, o co jej chodziło. Wyciągnęła rękę. Próbowała wetknąć koniczynkę do lufy karabinu.

Nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za to, co stało się później. Dowódca sił naziemnych, Cyril Ford, powołując się na rozkazy o wysokiej klauzuli tajności, podkreślał, że nakazano mu dbać o bezpieczeństwo mieszkańców miasta, a demonstranci wyraźnie dali do zrozumienia, że nie zamierzają się podporządkować. Duncan prześledził jego późniejszą karierę: otrzymał order walecznych, z generała brygady awansował na sekretarza, a później szefa administracji wojskowej.

Katastrofa nadeszła bez ostrzeżenia.

Duncan patrzył, jak Coleen pada na bruk, zalewając się krwią, a potem tłum wokół niego zakotłował się jak wzburzona woda, rozdzielając go z Sinead. Poleciały kamienie, a tymczasem żołnierze i członkowie oddziałów prewencji przedzierali się przez tłum, bijąc na oślep kogo popadnie. Demonstranci zareagowali natychmiast, w ruch poszły pięści i wszystko, co nie było wkopane w ziemię. Żołnierze próbowali rozdzielić ich na mniejsze grupy, które następnie spychano w uliczki, depcząc po tych, którzy upadli.

Duncan w pierwszym odruchu sam omal nie rzucił się naprzód, ale później, gdy pociski zaświstały mu nad głową, zorientował się, że żołnierze strzelają w tłum, nawet nie mierząc dokładnie, i nie myślał już o niczym poza tym, że musi natychmiast znaleźć Sinead. Przez chwilę zdawało mu się, że gdzieś daleko w tłumie dostrzega rozczochraną głowę, podskakującą jak korek na fali. Przepchnął się w tamtą stronę, ale tłum był w tym miejscu wyjątkowo zwarty. Z całej siły odepchnął jakiegoś demonstranta, ale facet też nie był ułomkiem i Duncan w odwecie dostał barkiem w podbródek, aż zadzwoniły mu zęby. Przedzierał się przez zbitą masę ludzi, pracując pięściami i łokciami, okładając bez różnicy swoich i tamtych, aż w końcu znalazł dziewczynę, kiedy było już prawie za późno.

Pociski z gazem łzawiącym eksplodowały wokół, zasnuwając wszystko mgłą, dlatego policja nie miała później pewności, kto rzucił w radiowóz petardą – ale pokazali Duncanowi nagrania. Widział na nich, jak ludzie uciekają na wszystkie strony i tylko Sinead stoi jak zaczarowana, wpatrzona we własne dłonie. Zobaczył, jak chwyta ją za rękę i pociąga za sobą. Potykała się w biegu, jakby wciąż nie mogła się skupić.

Oczywiście nie uciekli daleko.

Gdy tylko wypuścili ich z więźniarki, Duncan już wiedział, że to nie żarty. Ten marsz miał się odbić szerokim echem w całym kraju, to nie były jakieś wygłupy, po których dzielnicowy spisywał ich i przetrzymywał przez noc na komisariacie albo nawet pociągnął pałką po nerkach. Znaleźli się w Klimanh, więzieniu okrytym ponurą sławą, zaprojektowanym tak, by trzymać ludzi w osobnych celach, bez kontaktu ze sobą. W apogeum zamieszek wrzucano do jednej po trzy lub cztery osoby. Budynek wzniesiono przed ponad stu laty i w pomieszczeniach nie było żadnych urządzeń sanitarnych, nie licząc wiader w kącie, które należało co rano opróżniać. Czasem osadzeni woleli się powiesić niż odsiedzieć wyrok do końca.

Tak naprawdę przez pierwszych kilka godzin Duncan w ogóle nie zastanawiał się, co to dla niego oznacza, bo w głowie miał jedyną myśl: żeby tylko Sinead nic nie powiedziała. Siedział na podłodze, oparty o ścianę, zaciskał pięści i gdyby umiał się modlić, pewnie by to robił, ale wtedy po prostu powtarzał w kółko to samo. Wytrzymaj, mała. Wytrzymaj, proszę. Tylko raz. Potem już się wszystkim zajmę, ale ten jeden raz wytrzymaj. Odruchowo sięgnął pod koszulę, ale przypomniał sobie, że koniczynkę na łańcuszku zabrali mu przy wejściu, razem z paskiem i sznurówkami.

Nie miał jak mierzyć czasu, ale starał się odliczać i ocenił, że zanim wprowadzili go do sali przesłuchań, minęły jakieś trzy godziny. Po pytaniach, jakie mu zadawali, zorientował się, że wciąż nic nie wiedzą, i tylko dużym wysiłkiem opanował westchnienie ulgi. Sinead nie pisnęła ani słowa. Nie mógł od razu się przyznać, że ten radiowóz to jego sprawka, bo zatrzymany z własnej woli podający takie informacje wyglądałby podejrzanie. Dlatego z początku trochę im napyskował – zresztą nie musiał udawać, zrobił to zupełnie szczerze. Zebrał dwa ciosy w żołądek i kilka na odlew po twarzy.

A potem powiedział im to, co chcieli usłyszeć.

***

Czekający na niego kierowca wyglądał jak większość mieszkańców Vannin – miał bladą cerę, ciemne włosy i bardzo niebieskie oczy. W milczeniu podał mu paczkę, po czym zapalił światła, wrzucił bieg i ruszył przed siebie pustą ulicą.

Duncan odgarnął mokre włosy włażące do oczu. Teraz, gdy już przemókł, przynajmniej wydawały się ciemniejsze. Gdy tu przyjechał, przez tydzień bez przerwy chodził w czapce, bo miał wrażenie, że jego ruda głowa przyciąga uwagę jak znak stopu.

– Miałeś mi coś przekazać? – upewnił się.

Kierowca potrząsnął głową.

– Tylko to dostałem.

Duncan rozerwał szary papier – w paczce był paszport na nazwisko Gary Winters, plik banknotów dolarowych i telefon komórkowy. Pobawił się nim chwilę, jako PIN wpisał swoją datę urodzenia i patrzył, jak ekran rozjarza się kolorami. Przejrzał notatki i dokumenty, szukając kolejnych wskazówek, aż w końcu w skrzynce wiadomości, w katalogu niewysłanych, odkrył krótki komunikat:

Jedź na miejsce. Przeczekaj.

Odnalazł aplikację do czytania książek i grzebał w biblioteczce, aż znalazł elektroniczny bilet lotniczy. Wystawiony na nazwisko Winters, na jutro, na ósmą rano.

Bilet do Scyld City.

Poczuł, jakby na chwilę zmienił mu się rytm serca, jakby zabrakło w nim jednego uderzenia. Zamrugał. Tylko po to, żeby pozbyć się wody ściekającej z włosów.

***

Dwa razy pozwolili jej na odwiedziny.

Za pierwszym razem nie zamienili ze sobą ani słowa. Dostali tylko kwadrans i Sinead po prostu pochyliła się nad stołem w jego stronę, złapała Duncana za ramiona i przytuliła z całej siły, jakby chciała się przekonać, że naprawdę tu jest, że nic mu się nie stało. Duncan miał wrażenie, że nie zamierza go już nigdy puścić, ale potem przyszedł strażnik i zapowiedział koniec wizyty.

Za drugim razem pozwolili mu na paczkę. Sinead dokładnie sprawdziła, co może zapakować – kawa, herbata, papierosy, owsianka błyskawiczna. Przeszła się nawet na pocztę, żeby sprawdzić, czy zmieści się w przepisowej wadze, żeby nie kazali jej nic wyjmować. Był wzruszony troską dziewczyny, chociaż wiedział, że i tak będzie musiał oddać paczkę strażnikom do kolejnego przeszukania. Miał nadzieję, że zostawią chociaż owsiankę.

Tym razem Sinead paplała jak najęta. Kończyła właśnie szkołę i dużo opowiadała o różnych znajomych, kto wybierał się na studia, a kto dostał pracę, ale Duncan szybko zauważył, że bardzo starannie nie wspominała w tych opowieściach o sobie. Gdy zwrócił jej na to uwagę, przygryzła tylko policzek i wbiła wzrok w stół. W końcu musiał jej przypomnieć, że mają zaledwie godzinę.

– Przyznali mi stypendium – powiedziała w końcu, jakby niechętnie.

– Stypendium? Dobra robota, Shinny. Gdzie?

W końcu uniosła głowę.

– Na Uniwersytecie Tesli. W Scyld City.

Scyld City było jedną z republik Paktu Północnego, dawnych kolonii, a obecnie zamożnych i niezależnych krajów. Właściwie dalej od Imperium nie można było odjechać.

Przez chwilę panowała cisza. Wokół ludzie rozmawiali przyciszonymi głosami, rozlegały się kroki, stukot drzwi i szuranie krzeseł, ale pomiędzy nimi panowała cisza, a on wiedział, że to nie wina Sinead, że oboje naprawdę wstrzymują oddech.

– Dobra robota – powtórzył wreszcie Duncan. Sięgnął po jej rękę. – To naprawdę niesamowita okazja. I ty jeszcze się zastanawiasz?

Ujęła jego dłoń niepewnie.

– Tak, okazja – powtórzyła i widział, że myśli o czymś innym.

– Nie wygłupiaj się. Po co miałabyś zostawać? Przecież widzisz, co to za syf. – Zatoczył krąg ręką, jakby chciał tym objąć obdrapane stoły i niskie krzesełka, zaduch w sali, przechadzających się strażników, wszystko. – Też wyjechałbym stąd do diabła, gdybym tylko mógł. Niestety, nie mogę. Jeszcze siedemdziesiąt cztery dni.

– Ale...

– Jedź, Shinny. Jak tylko stąd wyjdę, sam się nad tym zastanowię – zełgał, wiedząc, że to niemożliwe, że z wyrokiem więzienia na karku nigdy nie dostanie wizy. Miał tylko nadzieję, że Sinead na to nie wpadnie, a przynajmniej nie od razu.

***

Zameldował się w hotelu, przed którym zostawił go kierowca. Przybytek wyglądał na taki, w którym nie zadają żadnych pytań; był tak obskurny i tak podejrzany, że prawdopodobnie mógłby tu podać nawet prawdziwe nazwisko.

Zaraz po wejściu zdjął z siebie ubranie i rzucił na podłogę w łazience. Miał nadzieję, że zdoła chwilę postać pod ciepłą wodą, poczuć, jak zmywa z niego resztki krwi, stęchłego błota i pleśni, i że zdoła trochę poukładać sobie myśli. Ale woda z początku była ledwie ciepła, potem już tylko letnia, aż w końcu musiał się spłukać chłodną. Z myślenia i tak nic nie wyszło, bo szybko odkrył, że cały czas powtarzał sobie tylko jedno.

Zobaczę się z Sinead.

Ta myśl nie miała żadnego dalszego ciągu, zatrzymywała się w miejscu, gdzie mógł spotkać się z Sinead, i nie podążała już nigdzie dalej. Zobaczę się z Sinead, myślał po raz kolejny, czując, jak woda robi się zimna, a on nie zdążył jeszcze nawet spłukać włosów. Zobaczę się z Sinead.

Nie potrafiłby nawet policzyć, ile razy chciał do niej zadzwonić, ale nigdy sobie na to nie pozwolił. Co miałby właściwie powiedzieć? Cześć. Przepraszam, że tak długo się nie odzywałem. Nie, nie mogę powiedzieć dlaczego. Nie mogę powiedzieć, co u mnie słychać. Dzięki, że zapraszasz, ale z wizytą też nie wpadnę. Za każdym razem, gdy zamierzał dać sobie w palnik, zaczynał od napisania długopisem na dłoni: „Nie dzwoń do Sinead”. Bywały takie dni, że już sięgał do kieszeni i wtedy napis bardzo się przydawał.

Ile to już lat? Sześć?

Nie wiedział, czy w ogóle będzie miała ochotę się z nim zobaczyć.

Letni prysznic, oczywiście, nie wystarczył, by rozgrzać się po pobycie na tamtym wygwizdowie. Duncan przez pół godziny przeglądał gazety z ostatnich dni, wciąż odruchowo napinając barki i walcząc z dziwnym uczuciem, że zimno wypływa teraz gdzieś ze środka, aż w końcu nie wytrzymał. Zszedł do baru i zamówił herbatę.

I znów przekonał się o tym, o czym wiedział już od dawna. Mieszkańcy Vannin nie umieli zrobić herbaty. Tylko coś w rodzaju ciepłego mleka.

2

Lot do Scyld City trwał dziewięć godzin. Duncan przespał go od początku do końca, czasem tylko budząc się przy przejściu stewardesy, nie całkiem, akurat na tyle, żeby powiedzieć, czego by się napił (nawet nie próbował prosić o herbatę). Gdy wreszcie, podczas podejścia do lądowania, obudziły go turbulencje i zmiana w szumie silnika, oderwał rękę od policzka i odruchowo spojrzał na rozmazany napis.

Zadzwoń do Sinead jutro.

Musiał ukrywać uśmiech przez całą drogę aż do kontroli paszportowej.

***

Scyld City już na pierwszy rzut oka wyglądało na wielką metropolię – o wiele nowszą niż Connacht i tylko niewiele starszą niż Vannin – ale od razu zrobiło na nim dobre wrażenie. Ulice wydawały się dobrze utrzymane i pozamiatane, trawniki były przycięte, ściany domów w większości czyste, bez śladu bazgrołów czy politycznych murali. Urzędniczka, która stemplowała paszporty, wskazała na pożegnanie na miseczkę z cukierkami i życzyła mu miłego dnia.

Nawet pogoda okazała się przyjemniejsza niż w miejscu, z którego przyjechał; musiał być środek jesieni, bo liście na drzewach zaczynały się robić złote i trochę czerwone. Duncan czasem miał okazję pomieszkać w jednym miejscu na tyle długo, żeby zobaczyć zmieniające się pory roku, innym razem rzucano go ze środka upalnego lata w sam środek zimy i odwrotnie, często ubranego zupełnie nieodpowiednio do pogody. Tym razem miał szczęście – kurtka chroniła przed wiatrem, a popołudniowe słońce przyjemnie ogrzewało odkrytą głowę. Zastanawiał się, czy Sinead nadal ma te piegi, które kiedyś wyskakiwały jej latem, tylko trochę ciemniejsze od włosów.

W autobusie przez chwilę bawił się telefonem. W końcu uznał, że lepiej będzie wysłać wiadomość niż dzwonić, w ten sposób przynajmniej da Sinead trochę czasu, żeby mogła ułożyć odpowiedź. Tak naprawdę po prostu bał się najczarniejszego scenariusza, który już od rana rozgrywał mu się w głowie – tego momentu, gdy wypowiadał pierwsze słowa powitania, a po drugiej stronie linii nagle zapadała cisza. Wstukanie stu pięćdziesięciu znaków zabrało mu pół drogi.

Cześć – napisał w końcu. – Dawno się nie odzywałem, ale akurat jestem w pobliżu i chętnie bym się spotkał. Masz chwilę? Sinead nie mogła znać tego numeru, więc podpisał się imieniem.

Naprawdę nie zamierzał odliczać czasu, jaki upłynął od tego momentu, zwłaszcza uderzeniami serca, których miał jakieś pięćdziesiąt na minutę. Sinead mogła mieć inne zajęcia. Mogła mu odpowiedzieć dopiero jutro. Albo wcale. Mogła...

Telefon drgnął.

Będziesz w Scyld City?? Tutaj? Kiedy?

Dziewięćdziesiąt cztery.


Teraz – odpisał. – Kiedy chcesz, nie mam planów.

Tym razem minęło więcej czasu.

O 20? Na rogu 17 i 18 Ulicy w Hungerford jest nasz dom kultury. Zaczekaj u Connora w barze.

Kolejna wiadomość dotarła, zanim jeszcze skończył czytać.

Pytaj o drogę, każdy cię pokieruje.

Przeczytał każdą z nich kilka razy. Były krótkie, ale nadeszły bardzo szybko. Jeszcze przed wyjazdem zaczął podejrzewać, że jego obecność tutaj nie jest przypadkowa, że organizacja nie wysłała go po prostu na wczasy, ale tym postanowił się martwić później. W mieście był jakiś sidheański pub, a Sinead chciała się z nim widzieć. W tym momencie nie potrzebował już nic więcej.

Do zobaczenia, odpisał i schował telefon do kieszeni.

***

Gdy w końcu wypuścili go z Klimanh, okazało się, że pokój u pani Flannery nadal stoi pusty – najwyraźniej nikt nie skusił się na mieszkanie w niszczejącej kamienicy razem ze zrzędliwą staruszką. Stanął w drzwiach, niosąc swój plecak, odzyskany z depozytu – lżejszy o petardy, puszki ze sprayem i scyzoryk – a gospodyni nie powiedziała ani słowa, po prostu cofnęła się i w milczeniu otworzyła przed nim drzwi do pokoju. Wszystko wyglądało po staremu: książki nadal stały na półkach, w szafce leżały jego ubrania. Mógłby przysiąc, że nic nie zostało ruszone.

Znacznie gorzej poszło mu z pracą – z taką plamą w życiorysie bardzo trudno było znaleźć jakiekolwiek zajęcie. W końcu któregoś dnia, gdy wyskoczył do kiosku po fajki, wpadł na Seana O’Briana, który chodził z Coleen do klasy. Sean wyprosił od niego papierosa, a potem, gdy palili na rogu, jakby od niechcenia dodał, że brat jej ojca ma pod miastem pole ziemniaków i szuka ludzi do pomocy w gospodarstwie. „Na pewno chętnie cię zatrudni”, dodał na odchodnym i Duncan usłyszał to, czego tamten nie powiedział.

Czasem dostawał listy od Sinead. Była wyraźnie zachwycona swoim nowym miastem i próbowała mu je opisywać jak najdokładniej.

„W niektóre dni, o zachodzie słońca, gdy idę bulwarem przez Tesla Park i światło robi się ciepłe, i pomarańczowe, i dokładnie takie jak trzeba, mam ochotę zagwizdać i na cały głos zawołać: hej, kochanie, pięknie dziś wyglądasz, naprawdę jesteś w moim typie!”.

Pierwsze kilka listów nieźle go zaskoczyło. Nigdy wcześniej nie czytał niczego, co wyszło spod ręki Sinead – nie było okazji, zawsze tylko rozmawiali. Od dawna wiedział, że ta mała jest pyskata, ale teraz okazało się, że jest trochę poetką.

„Z początku myślałam – pisała innym razem – że będę się czuła nieswojo, że cały czas będę pamiętać, jak bardzo jestem tu obca. Ale wiesz co? Tutaj każdy jest obcy, a jednocześnie wszyscy są u siebie, bo każdy jest imigrantem, a jeśli nie on, to jego rodzice, a jeśli nie oni, to już na pewno dziadkowie. Gdy idę na uczelnię, mijam takie małe okienko, gdzie facet w turbanie sprzedaje gorącą kawę. Najpierw było mi głupio, że zamawiam z takim dziwnym akcentem, ale on, kiedy wymienia kwotę, mówi z jeszcze gorszym i czy kogoś to obchodzi? Najważniejsze, że robi dobrą kawę – przysięgam Ci, że łyżka staje w niej na sztorc i że zaczynasz potem słyszeć bicie własnego serca. Dzień od razu staje się lepszy. W studenckiej dzielnicy jest milion okienek z jedzeniem na wynos i każde inne, każdy sprzedawca w innym stroju. Nie umiałabym nawet powtórzyć nazw tych wszystkich rzeczy, które zjadłam przez ostatni tydzień. Dostałam pokój w akademiku z Earthą Denzel. Eartha ma najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałeś, i warkoczyki do pasa i studiuje socjologię. Słucha jakiejś dziwnej muzyki, ale myślę, że się dogadamy...”.

Czasem narzekała, że na roku jest za dużo studentów i że musi wcześnie wstawać, żeby zająć dobre miejsce. Duncan tylko się uśmiechał. Sam wstawał codziennie o piątej, żeby załapać się na transport dla pracowników sezonowych dojeżdżających na farmę z miasta. Przez całą drogę stali na pace półciężarówki ze ściągniętą budą, trzymając się prętów, na których normalnie rozpinano brezent. Gdy zeskakiwał na ziemię, palce miał całkiem zdrętwiałe i musiał je rozcierać, zanim wziął się do pracy.

Listy od Sinead zwykle podnosiły go na duchu; podejrzewał, że specjalnie starała się tak pisać, podkreślać rzeczy dobre i ciekawe, a gorsze pomijać, ale czasem jej się ulewało i wtedy listy pełne były goryczy.

„Dziś rano ktoś zadzwonił do sekretariatu, że w auli głównej zostanie podłożona bomba, pewnie jakiś idiota nie nauczył się na kolokwium. Przy wejściu stał patrol policji i zawracał wszystkich, którzy próbowali wejść, ale mnie zatrzymali, wzięli na bok i kazali wywrócić torbę. Duncan, mam tego tak bardzo dość, czasem mam wrażenie, że to się nigdy nie zmieni. Że powinniśmy się cieszyć, kiedy miejscowi uważają nas tylko za leni i darmozjadów zamiast po prostu za morderców. Oczywiście, nikt nie pamięta, dlaczego się to wszystko działo, o co nam chodziło po Connacht, i Glenberry, chyba wydaje im się, że zabijanie mamy w genach, że robimy to dla frajdy. Nie chciałam Ci mówić, ale, cholera, jednak muszę to z siebie wyrzucić. Kilka dni temu przypadkiem dowiedziałam się, że miałam mieszkać z kimś innym, ale tamta dziewczyna zrobiła awanturę, że przydzielono jej pokój z Sidheanką. Dlatego dostałam Earthę. Ciekawe, czy z nią też ktoś nie chciał mieszkać...”.

Duncan ostatnio sam nabrał nawyku omijania policjantów szerokim łukiem. Czasami w nocy śniło mu się, że znów siedzi w Klimanh. Budził się zlany potem, a żołądek miał pełen żrącego kwasu. Wtedy zwykle zapalał lampę, sięgał po listy Sinead i czytał je tak długo, aż znów mógł zamknąć powieki i nie widzieć przed oczami swojej celi. Rano był tak zmęczony, że zasypiał na stojąco i ktoś z kolegów co i raz musiał chwytać go za ramię, żeby nie spadł z ciężarówki.

Którejś nocy po raz kolejny czytał jeden z jej pierwszych listów, ten o pomarańczowym zachodzie słońca, który był taki, jak trzeba, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Szybko, energicznie, dwa razy.

Podszedł boso do drzwi i jeszcze nim chwycił za klamkę, zobaczył, że przez szparę na dole wepchnięto złożoną kartkę. Przebiegł wiadomość wzrokiem i cały z trudem odzyskany spokój diabli wzięli na zawsze.

„Wynoś się stąd, zielona szmato, albo spalimy tę norę”.

– Kto to był? – Pani Flannery powoli wkuśtykała do pokoju, przytrzymując się ściany. Poruszała się z trudem, jak zawsze, gdy nogi miała jeszcze zesztywniałe i nierozchodzone po spaniu. Koszulę nocną przykryła kwiecistą podomką, ale nie zdążyła związać włosów i Duncan zdziwił się, że są takie długie. Szybko schował kartkę do kieszeni.

– Kumpel. Był mi winien pieniądze.

– I przyniósł je o tej porze? – warknęła gospodyni. Duncan zobaczył, jak niepokój szybko ustępuje miejsca złości. – Zdurnieliście do szczętu?

– Przepraszam.

– Mam nadzieję, że to ostatni raz.

– Obiecuję, proszę pani.

***

Budynek domu kultury w Hungerford wyglądał niewiele lepiej niż ten, w którym ostatnio spędził trzy dni, do pełni wrażeń brakowało tylko zabitych deskami okien. A jednak w środku stały jakieś meble. Wyglądały co prawda jak ocalone ze śmietnika, każdy z innego kompletu, ale blaty stołów starannie wyszorowano. Okna w ciemnych, drewnianych ramach zamknięto zasuwkami i teraz stukotały, gdy uderzał w nie podmuch wiatru. Ciasno ustawione stoliki przypominały mu szkolną stołówkę.

Pod ścianą ustawiono kontuar, za którym rosły mężczyzna w średnim wieku przecierał blat szmatką, podtrzymując wrażenie, że dba się tutaj o porządek.

– Dzień dobry.

Barman zmierzył go fachowym spojrzeniem, które miało szybko dostarczyć odpowiedzi na podstawowe pytanie: co to za gość i jak bardzo będzie się awanturować. Zatrzymało się na wysokości ramion, na plecaku, potem na odkrytej głowie.

– Dobry. Z daleka?

Duncan jak zawsze zastanowił się, zanim odpowiedział.

Kontynent po drugiej stronie Ciemnego Oceanu, gdzie leżało Imperium wraz ze wszystkimi prowincjami, w republikach Paktu popularnie nazywano Eardgeardem, Starym Kontynentem albo po prostu Kontynentem. Na samym Starym Kontynencie sprawa nazewnictwa nie była już taka prosta. Najstarszy znany tekst, rękopis Bekriego Mędrca, podróżnika ze Wschodu, określał cały ten teren jednym słowem: „Ma’aravpa” – patrząca daleko albo szeroka jak okiem sięgnąć. Cesarstwo Herstmund, jeszcze zanim przemianowało się na Imperium, przetłumaczyło to po swojemu na „Sehweit”, co w końcu skrócono do „Weit”, powołując się na jakieś badania językoznawców. Podobno dawno, jeszcze w czasach przed Bekrim i jego podróżami, w mowie miejscowych ludów słowo „szeroki” oznaczało po prostu „świat”. Imperialna nazwa przyjęła się w większości podbitych krajów i w tych, z którymi cesarstwo utrzymywało ścisłe kontakty.

Duncan z konieczności przywykł, by bardzo pilnować, jakim słowem określa ten świat, bo w Sidheanii nazwa Weit nigdy nie wyszła poza oficjalne dokumenty, całkiem jakby jej mieszkańcy uznali wrażenie, że używanie imperialnego słowa na określenie całego kontynentu byłoby ustępstwem, oznaczałoby, że przyznają Cesarstwu prawo do tego kawałka świata. Sami nigdy nie postrzegali tego bezkresu jako jednego organizmu, dlatego kiedyś, może przypadkiem, przylgnęła do niego nazwa kraju, z którym wyspiarze zaczęli handlować jako pierwszym. „Alba” była dobrym, poręcznym określeniem, chociaż nigdy nie wyparła do końca innych, jak „za wodą” albo po prostu „tam”. Wiele lat później mieszkańcy tamtych terenów, uciekając przed Cesarstwem, przebyli ocean i założyli osady, które później stały się zalążkami republik Paktu Północnego. Czyli jak twierdzili niektórzy, Nową Albą.

– Z Alby.

Mężczyzna aż gwizdnął.

– No, proszę! Kawał drogi. I jak ci się podoba nasze miasto?

– Jeszcze się dobrze nie rozejrzałem. Ale tu mi się podoba. – Zarobił lekki uśmieszek. – Dostanę coś do picia?

Barman bez pytania sięgnął po kufel. Dla przyzwoitości odczekał chwilę i nie słysząc protestu, zaczął nalewać. Przerwał i odczekał, aż piana opadnie.

– Dzięki – westchnął – ale na razie to jeszcze rudera. Na parterze był zakład repasacji pończoch, który zbankrutował. Potem lokal długo stał pusty. Fundacja potrzebowała pomieszczenia – ciągnął, powoli dolewając do pełna – ale nie byłoby nas stać na takie duże, nawet w tej okolicy. Na szczęście dostaliśmy specjalne warunki.

– Specjalne?

– Obniżony czynsz przez pierwsze cztery lata. Przed podpisaniem umowy musieliśmy tylko udowodnić, że mamy pieniądze na remont.

Duncan taktownie nie wspomniał, że albo nie zebrali ich szczególnie dużo, albo jeszcze nie zdążyli wydać. Barman przesunął kufel w jego stronę. Nalał naprawdę do pełna, aż strużka piany pociekła po szkle.

– Fundacja dostała dotację na rozwój kultury z budżetu miasta – ciągnął, wycierając mokrą obrączkę z kontuaru. – Sinead coś tam zagadała z radnymi. Ale bez tej zbiórki...

– Sinead? – upewnił się Duncan, odstawiając uniesiony kufel z powrotem na świeżo wytarty blat. – Sinead Clarke?

– Znasz ją?

Skinął głową.

– Jak rany, chłopie! – Twarz barmana, już wcześniej życzliwa, teraz pojaśniała jak żarówka. – Czemu od razu nie mówiłeś, pierwsze piwo byłoby na koszt firmy. No nic, następne będzie. A tak poza tym – wyciągnął rękę – to Connor jestem.

– Gary. – Duncan jak zawsze wszedł w fałszywą tożsamość bez wysiłku, jakby wkładał ubranie. – Sinead często tu przychodzi?

– Często? Gdyby teraz weszła, to kazałbym ci się przesiąść, bo zajmujesz jej krzesło. Złoto nie dziewczyna, to ona załatwiła nam tę miejscówkę. Tak po prawdzie, to nawet z tą dotacją nie mielibyśmy szans zebrać całej kwoty, bo fundacja jest biedna jak mysz kościelna. Ale wtedy Sinead z Clarą wymyśliły festiwal. Miła rodzinna impreza. Piknik, koncert, gry i zabawy dla dzieci, tak żeby każdemu się spodobało, a przy tym zbiórka pieniędzy na szczytny cel. Ale dobrze, że Gwardia zgodziła się pomóc, bez nich byłoby słabo.

– Gwardia?

– Nasza miejska ekipa. Grupa szybkiego reagowania. No, wiesz, faceci i babki z różnymi dziwnymi zdolnościami. Nie macie tam takich?

– Mamy. Ale co kto robi ze swoją zdolnością, to jego sprawa.

– No widzisz. U nas są zatrudniani przez miasto, pilnują tu porządku. Szybkie akcje ratownicze, zatrzymania, ochrona VIP-ów. Ale pracować dla nas nikt im nie kazał, sami się zgłosili. – Connor sięgnął po szklankę i przetarł ją tą samą szmatą, której wcześniej użył do blatu. – Okazało się, że to całkiem równi goście, odwalili kawał dobrej roboty. Nie tylko pozowanie do fotek i autografy, ale regularna harówka, noszenie ciężkich rzeczy, sprzątanie, co tylko było trzeba. Zwłaszcza Mayday. Dziewczyna praktycznie sama zrobiła nam nagłośnienie.

– Nagłośnienie? – Duncan w końcu się napił. Piwo smakowało palonym słodem i tanią kawą. Było pyszne. – Przyszła podłączyć wam kable?

– Coś ty, chłopie? Jakie kable? Ach, prawda, ty nie stąd – zreflektował się Connor. – Nie. Mayday kontroluje dźwięk. Taką ma zdolność.

Duncan zastygł z łykiem piwa w ustach.

– Właściwie to nie ma żadnych dowodów, ale wielu ludzi podejrzewa, że ona... – Barman nachylił się konspiracyjnie, wsparty na łokciach. – Zresztą przejdź się po okolicy, to sam zobaczysz. Dzieciaki na podwórkach co chwila bawią się w Gwardię i wszystkie chcą być Mayday, nawet chłopaki. Nie nosi żadnych symboli ani nic zielonego, nigdy nie zdradziła się ani słowem, że ma z nami cokolwiek wspólnego, ale ja i tak myślę... Hej? Chłopie? Słuchasz mnie? Wyglądasz, jakbyś był gdzieś strasznie daleko.

Pokiwał głową, ale rzeczywiście nie słuchał. Był daleko. Dwa tysiące mil i dziesięć lat dalej.

***

Razem z Sinead robili wtedy napis na urzędzie gminy. Gryzmolili gorączkowo, w pośpiechu. Już od jakiegoś czasu Duncan miał wrażenie, że słyszy w pobliżu kroki, i ponaglał dziewczynę, żeby dała sobie spokój, ale ona upierała się, że musi skończyć. „Jeszcze tylko trzy kreski – powtarzała. – Jeszcze dwie. No już, już, zaraz kończę, przecież tak tego nie zostawię, będzie wstyd jak beret...”.

A potem zza rogu – z innej strony, niż mu się przez cały czas wydawało – wynurzył się patrol policji i złapał ich na gorącym uczynku. Opakowania poniewierały się po chodniku, Sinead stała z puszką w ręku, krople farby spływały po ścianie.

Rzucili wszystko na ziemię. Biegli naprawdę szybko, ale policjant też nie był ofermą i najwyraźniej znał miasto; nie był to pierwszy lepszy krawężnik przysłany tu wczoraj za karę z metropolii. Po kilku przecznicach skończyły się zaułki, po których dało się kluczyć, a zaczęły ogrodzone parcele, i Duncan naprawdę zaniepokoił się nie na żarty, aż w końcu wypatrzył płytki rów ciągnący się za żywopłotem, pomiędzy zaroślami a ścianą budynku. Błyskawicznie padł na czworaki i pociągnął za sobą Sinead, aż sturlali się na dno rowu, na szczęście wyschniętego, za to pełnego gnijących liści. Dziewczyna oddychała ciężko, zdyszana od szybkiego biegu i z przerażenia, a on przestraszył się, że policjant może ją usłyszeć, więc niewiele myśląc, chwycił ją za głowę; jedną rękę położył z tyłu, drugą nakrył usta.

A potem nagle przestał słyszeć cokolwiek, nawet własny oddech i szelest ubrania. Widział unoszące się z ust obłoczki pary, które rozwiewały się w niezmąconej ciszy. Było tak, jakby otoczył ich kokon milczenia, przez które nie przedostawało się absolutnie nic.

Nie wiedział, ile czasu spędzili, leżąc tak bez ruchu, ledwie ważąc się oddychać, ale gdy w końcu wstał i wyjrzał zza żywopłotu, policjanta nie było, dziwna cisza też zniknęła. Z różnych stron otaczał go szum, zwykłe odgłosy nocnego miasta.

Ubrania mieli mokre i umazane, więc gdy jak zwykle zaszli do niego na tradycyjną herbatę, sięgnął do szafki i dał Sinead coś do przebrania. Nawet w tych zbyt obszernych ciuchach, z nogawkami podwiniętymi do kolan, nie wyglądała na zagubioną ani wystraszoną. Strzelała znad kubka błyszczącymi oczami i wyglądała jak dziecko, które ma tajemnicę – że właśnie dorwało się do pudełka zapałek.

– No co? – spytał w końcu, gdy miał wrażenie, że jeszcze chwila, a dziewczyna pęknie z niecierpliwości.

– Chcesz coś zobaczyć?

– Załóżmy, że chcę.

– Włącz radio.

Przykręcił gałkę, żeby nie obudzić gospodyni. O tej porze nie puszczali już żadnej przytomnej muzyki i w ogóle nic ciekawego – ot, jakieś gadające głowy. Sinead wyciągnęła przed siebie ręce i spojrzała na nie w skupieniu, jakby spodziewała się, że coś się od tego zmieni.

– No i co?

– Czekaj, przecież próbuję.

Po chwili dźwięk lekko zarzęził, zachrypiał, jak magnetofon wciągający taśmę. Sinead zmarszczyła brwi i cofnęła ręce, wyraźnie niezadowolona. A potem szybko zatoczyła krąg jedną dłonią, jakby odbiornik nakryty był szklanym kloszem, a ona próbowała go pogłaskać.

W kuchni znów zapadła cisza. Duncan na próbę zastukał paznokciem w stół i usłyszał miarowy odgłos. Wsłuchał się w noc i przekonał się, że zza okna dobiega stłumiony szum. Nie był to tak głęboki, upiorny bezruch, jaki otaczał ich wcześniej, teraz nie słyszał tylko radia. Sinead opuściła ręce i spojrzała na niego, uśmiechnięta.

– Co zrobiłaś?

– Potrafię wyciszać dźwięki. Nieźle, co?

– Jak... jak ty to robisz?

– Różnie. – Potarła policzek. – Po prostu koncentruję się na tym, co ma się stać. Wtedy, gdy leżeliśmy w rowie... wyobrażałam sobie, że okrywa nas taki miękki koc, w który wsiąkają wszystkie dźwięki. Chyba się udało, prawda? A teraz zrobiłam coś jakby klosz i nakryłam nim radio, żeby nic się nie wydostawało. Wyobrażam sobie dźwięk jako coś, czego mogę dotknąć, wziąć do ręki, ulepić. Mogę go ścisnąć rękami, wtedy robi się cichszy. Albo rozciągnąć. Mogę robić różne rzeczy.

Duncan spojrzał na nią uważnie.

– Wiesz, co to znaczy, prawda? – spytał powoli.

Co jakiś czas w wiadomościach wspominano o kolejnych przypadkach pojawienia się nietypowych zdolności wśród mieszkańców Imperium. Oboje z Sinead nie musieli nawet sięgać po gazety – które zresztą bojkotowali za pisanie kłamstw – żeby zobaczyć ich kolejne przykłady, bo wyglądało na to, że wśród Sidheańczyków nadnaturalne cechy wcale nie należały do rzadkości. Jimmy Farrell, kumpel Duncana z klasy, potrafił odpalić kuchenkę samym palcem. Profesor Murphy zawsze wiedział, kiedy któryś z uczniów próbował go okłamać – nie wiedział dlaczego ani jaka jest prawda, po prostu to wyczuwał. Leana Morgan chwaliła się, że jej matka potrafi przenosić przedmioty bez dotykania, chociaż rzadko dodawała, że akurat na tyle, by móc przesunąć po stole drobną monetę.

Sinead pokiwała głową, a potem uśmiechnęła się szelmowsko.

– Aha. Teraz już nikt nas nie złapie.

***

Gdy weszła do baru, prawie jej nie poznał.

Najpierw wydawało mu się, że urosła, ale potem przypomniał sobie, że kiedy widzieli się po raz ostatni, miała już osiemnaście lat. Potem uznał, że to przez włosy. W szkole ścinała je krótko, tuż poniżej uszu; teraz pozwoliła im urosnąć, aż sięgnęły połowy pleców. Ubranie? – pomyślał przelotnie, ale od razu uznał, że też nie, bo miała na sobie spodnie z kieszeniami i luźny sweter, robiony tradycyjnym splotem. Znał ten sweter.

W końcu zrozumiał. Znajomych, i to z daleka, jeszcze zanim zdołał dojrzeć twarz, zawsze rozpoznawał po kroku i postawie.

Mała Sinead była nerwowa i niespokojna i wiecznie dokądś biegła. Kobieta, która szła w jego stronę przez zatłoczony bar, wyprostowana jak struna, poruszała się spokojnie, jakby już dawno postanowiła nie schodzić nikomu z drogi.

Co jakiś czas pozdrawiała kogoś skinieniem głowy i dopiero gdy znalazła się całkiem blisko, spojrzeli wprost na siebie. Nie widział żadnych piegów.

– Duncan?

***

Kiedyś, gdy dopiero zaczynał, myślał, że chyba nigdy w życiu tego nie ogarnie. Za dużo nazwisk, za dużo kłamstw, za dużo fałszywych papierów i historyjek składanych pospiesznie w głowie.

Powoli, stopniowo, przestał myśleć o spotkaniu, na które umówił go Jimmy, o tym pierwszym dniu i o plastikowym worku, który po drodze wyrzucił do śmietnika. Upchnął tam prawie wszystko, czego nie mógł zabrać ze sobą – książki, notatki, rozgrzebane mechanizmy. Musiał uwinąć się szybko, bo mężczyzna, który wyjechał po niego poobijaną furgonetką, na zmianę spoglądał na zegarek i postukiwał palcami w kierownicę. Metalowy pojemnik był prawie pusty i kiedy worek z brzękiem walnął o dno, Duncan wiedział, że to już koniec.

Po jakimś czasie zdołał się przyzwyczaić. Odbierał telefon i nie wahał się ani chwili, gdy osoba po drugiej stronie pytała o Patricka, Liama albo Johna.

Czasem zastanawiał się, jak by zareagował, gdyby ktoś kiedyś zwrócił się do niego „Duncan”.

***

Wstał i pochylił głowę, żeby mogła pocałować go w policzek. Ale potem poczuł, że jej ręce przesuwają mu się po ramionach na plecy, aż w końcu zacisnęła je mocno, i wtedy zobaczył w niej dwie osoby naraz. Jedną starszą, opanowaną i rozważną, i małą Sinead, która od progu chciała rzucić się biegiem, przewracając krzesła na boki, bo już nie mogła się doczekać.

– Cześć, mała.

– Nie mów tak do mnie – żachnęła się, ale nie zwolniła uścisku i znów było prawie jak za dawnych czasów.

A potem tak samo szybko wymknęła mu się z rąk.

– Co cię tu przyniosło? – Odwinęła chustkę, powiesiła na oparciu krzesła. Otworzył jej piwo, patrząc, jak ona wyplątuje się z kurtki. – Nieźle mnie zaskoczyłeś. Czemu nie odezwałeś się wcześniej?

– A, nic specjalnego. Roboty szukam. – Mówił to lekko, chociaż wiedział, że jeśli jego domysły są trafne, to w końcu trzeba będzie wyłożyć karty.

– Roboty? Jakiej?

– A jaka się trafi, nie jestem wybredny. Radzę sobie z narzędziami. Robiłem na platformach, ale chyba ostatnio jestem trochę spragniony stałego lądu. A ty? Jak się miewasz?

– Zmęczona – westchnęła ciężko. – Na studiach jest mnóstwo roboty. Oprócz zajęć mam na głowie koło naukowe profesora Moore’a, różne administracyjne bzdury, no i jest jeszcze nasza fundacja. To prawie jak druga praca.

– Aha. – Przesunął butelkę po stole. – No właśnie. Widzę, że odwaliłaś tu kawał dobrej roboty.

Zbyła go machnięciem ręki.

– Daj spokój, to jeszcze zupełna nora. Chłopaki i dziewczyny urobili się po łokcie, uprzątając z podłogi szczurze truchła, ale jeszcze sporo czasu upłynie, zanim można będzie wyjść z tym do ludzi.

– Wasz barman mówił to samo. Wiesz co... – dodał po chwili. – Trochę nad tym myślałem. Może mógłbym wam pomóc.

– Każda pomoc się przyda. – Widział, że jest zaskoczona. – Pewnie Connor opowiadał ci o naszym festynie, co? Ale taki wolontariat na co dzień wygląda zupełnie inaczej. To głównie biurokracja, pisanie wniosków i chodzenie po urzędach. Mógłbyś się pewnie nauczyć, ale...

– Nie z papierami. Z tym. – Popukał palcem w stół. Czekając na Sinead, rzeczywiście trochę pogadał z Connorem. Wysłuchał skarg na przeklęte przeciągi i zwarcia przy włączaniu pieca, a potem przeszedł się po budynku, obejrzał odłażące listwy i niedomykające się okna. Poszturchał palcem kontakty, żeby zobaczyć, czy trzymają się ścian. Niektóre wisiały na przewodach, tych w ogóle nie dotykał. – Z tym budynkiem. Położyć nowy parkiet, odmalować ściany, pociągnąć kable, takie rzeczy. Tym się teraz zajmuję.

– Remontami?

Skinął głową.

– Aha.

Oczy jej zabłysły. Patrzył, jak unosi splecione dłonie i postukuje kciukami o zaciśnięte usta.

– I tak chcieliśmy to zlecić fachowcowi – stwierdziła – więc czemu nie? Domu za to raczej nie postawisz, ale postaram się, żebyś wyszedł na swoje. Mógłbyś przejść się jutro po tej budzie i ocenić, ile tu będzie do zrobienia?

– Jasne. – Uniósł butelkę, przechylił w jej stronę. – Dzięki za pomoc.

Sinead sięgnęła po swoje piwo; skrzyżowane szyjki brzęknęły o siebie. Nie wiedział, czy jak za dawnych czasów wciąż ma zwyczaj pić prosto z butelki, bo tylko obracała ją w ręku.

– Fajna sprawa ten wasz klub – podjął po chwili. – Gdy na ciebie czekałem, pogadałem trochę z ludźmi. Cała wasza fundacja i te różne akcje. Pamiętasz, co mi kiedyś pisałaś? Chciałaś, żeby nas zobaczyli? Zauważyli, że robimy coś więcej, nie tylko majstrujemy bomby, ciągniemy zasiłki i rozmnażamy się jak króliki? To chyba idziesz w dobrą stronę.