35,00 zł
Gorące, duszne popołudnie. Enero i El Negro łowią ryby. Opiekują się Tilo – nastoletnim synem ich przyjaciela, który utonął kiedyś w tej samej rzece. Wędkują, rozmawiają i piją wino, próbując odegnać duchy przeszłości. Otacza ich przyroda rządząca się swoimi prawami, niepokojąca. Lokalni mieszkańcy obserwują ich z podejrzliwością. Po godzinach zmagań z płaszczką Enero nie wytrzymuje. Wyciąga rewolwer, celuje w wodę i pociąga za spust. Po przybyciu do obozowiska mężczyźni przewlekają żyłkę przez oczodoły martwej płaszczki i zawieszają jej ogromne ciało na drzewie. Pozwalają mu zgnić, co przyciąga uwagę mieszkańców wyspy i rozpala tlący się gniew wobec intruzów. Przemoc wydaje się nieunikniona…
Literacka wirtuozeria… Retrospekcje i pomniejsze sceny nadają tej historii głębi; wiją się jak pnącza, oplatając postaci i zdarzenia z przeszłości: siostry, żony, starych kochanków, szczeniackie szczęście i skrywaną zazdrość.
Annie Proulx
Potężna powieść. Ta historia z innego świata pozostaje w umyśle czytelnika, niczym sen.
Publishers Weekly
Powieść Selvy Almady jest wspaniałym wyrazem jej zniewalającego stylu i przenikliwości towarzyszącej tworzeniu wyjątkowego obrazu wiejskiej Argentyny.
Jury Nagrody Bookera
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 98
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: No es un río
Copyright © 2020, Selva Almada
Translation rights arranged by Agencia Literaria CBQ
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2025
Copyright © for the Polish translation by Zuzanna Geremek
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Epigraf
Początek treści głównej
Kolofon
Dla Grilla, za te wszystkie lata
Spójrz, przyjacielu, na bogactwo drzew casuarina na brzegu.
Teraz są wodą.
Arnaldo Calveyra
Enero Rey stabilnie stoi na łódce, nogi lekko rozchylone, ciało masywne i pozbawione włosów, spuchnięty brzuch, patrzy uważnie na taflę rzeki, czeka, dzierżąc w dłoni rewolwer. Tilo, młody chłopak, na tej samej łódce, odchyla się do tyłu, koniec wędki oparty o biodro, skręca kołowrotek i szarpie za żyłkę; błyszcząca nić w świetle gasnącego słońca. El Negro, koło pięćdziesiątki tak jak Enero, w rzece, w wodzie po pas, też odchylony, twarz zaczerwieniona przez słońce i wysiłek, wędka wygięta w łuk, zwijana i rozwijana żyłka. Kręcący się kołowrotek i oddech astmatyka. Płaska tafla rzeki.
Ruszcie ją, ruszcie. Szarpcie, szarpcie. Niech się oderwie, niech się oderwie.
Po dwóch–trzech godzinach zmęczony i znużony już Enero powtarza komendy, pomrukując, jakby się modlił.
Niedobrze mu. Kisi się w winie i upale. Unosi głowę, zaczerwienione oczka, schowane w opuchniętej twarzy, zachodzą mgłą i wszystko widzi na biało, i gubi się, i chce się złapać za głowę, i przypadkiem naciska spust.
Tilo, nie przestając robić tego, co robi, wykrzywia usta i krzyczy do niego.
Co robisz, słońce uderzyło ci do głowy!
Enero odzyskuje jasność umysłu.
Nic się nie dzieje. Róbcie dalej. Ruszcie ją, ruszcie. Szarpcie, szarpcie. Niech się oderwie, niech się oderwie.
Wychodzi! Już wychodzi!
Enero wychyla się za burtę. Widzi, jak się zbliża. Plama pod powierzchnią wody. Celuje i strzela. Jeden. Dwa. Trzy strzały. Krew wypływa strumieniami, miesza się z wodą. Enero się prostuje. Chowa broń między paskiem szortów a plecami.
Tilo, z pokładu łodzi, i El Negro, z poziomu rzeki, podnoszą ją. Chwytają za szare, wiszące kawałki mięsa. Wrzucają do środka.
Nie wyrzucajcie haczyka!
Mówi Tilo.
Bierze nóż, oddziela kolec od reszty ciała i oddaje rzece.
Enero przysiada na ławce wbudowanej w łódkę. Ma spoconą twarz i brzęczy mu w głowie. Wypija trochę wody z butelki. Jest ciepła, ale i tak pije dużymi łykami, a resztę wylewa sobie na kark.
El Negro wspina się po burcie. Nie ma jak postawić stopy, żeby nie nadepnąć na płaszczkę, tyle zajmuje miejsca. Obstawia jakieś dziewięćdziesiąt–sto kilo.
Zawzięta stara bestia!
Enero się śmieje, uderzając ręką w udo. Reszta też się śmieje.
Walczyła.
Mówi El Negro.
Enero chwyta za wiosła i wypływa na środek rzeki, później zmienia kierunek i wciąż wiosłując, płynie wzdłuż wybrzeża aż do miejsca, w którym rozbili obozowisko.
Wyjechali z miasteczka o świcie, w furgonetce El Negra. Tilo między nimi, parząc mate. Enero z łokciem wystawionym przez okno. El Negro za kierownicą. Widzieli, jak słońce powolutku wznosi się nad asfalt. Poczuli, jak upał zaczyna kąsać od samego rana.
Słuchali radia. Enero wysikał się na poboczu. Na stacji benzynowej kupili drożdżówki i przynieśli więcej wody do mate.
Cieszyli się, że są razem, we trzech. Planowali tę podróż od jakiegoś czasu. Z tego czy z innego powodu odkładali wyprawę kilka razy.
El Negro kupił sobie nową łódkę i chciał się nią pochwalić.
Przeprawiając się na wyspę w nowiutkiej łódce, wspominali, jak zawsze, ten pierwszy raz, kiedy wzięli ze sobą Tila. Malutki był, dzieciak, ledwo nauczył się chodzić, złapała ich burza, wiatr porwał namioty w cholerę i mały ukrył się przy przewróconej na bok łódce, gdzieś między drzewami.
Ale się wtedy twojemu staremu oberwało.
Powiedział Enero.
Kolejny raz przytoczyli historię, którą Tilo zna na pamięć. Eusebio przemycił dzieciaka, nie mówiąc nic Dianie Maciel. Rozstali się niedługo po urodzeniu Tila. W każdy weekend Eusebio brał go ze sobą. Ledwo wyszli, Diana uświadomiła sobie, że do siatki z ubraniami na zmianę zapomniała spakować lekarstwa Tila. Wpadła do domu, a tam nikogo nie ma. Sąsiad mówi, że popłynęli na wyspę.
Na domiar złego jeszcze burza, która rozpętała się w całej okolicy, także w miasteczku. Diana z duszą na ramieniu.
Wszystkim nam się oberwało.
Powiedział Enero.
Diana Maciel opieprzyła całą trójkę i nie pozwoliła jej pojawić się w pobliżu domu ani zobaczyć się z Tilem przez kilka tygodni.
Gdy docierają do obozowiska, wyjmują płaszczkę, przeciągają linkę przez jej oczodoły i wieszają na drzewie. Dziury po kulach znikają na tle cętkowanego grzbietu. Gdyby nie jaśniejsze brzegi, lekko zaróżowione, wyglądałyby jak część umaszczenia zdobiącego skórę płaszczki.
Należy mi się co najmniej browar.
Mówi Enero.
Siedzi na ziemi, plecami do drzewa i do płaszczki. Przestało mu brzęczeć w uszach, ale i tak głowa mu ciąży.
Tilo podchodzi do przenośnej lodówki i ją otwiera. Z lodowatej wody, w której pływają nieliczne kostki lodu, wyciąga piwo. Podważa kapsel zapalniczką i podaje, bo to on, Enero Rey, najbardziej zasługuje na ten pierwszy łyk. Piwo wlewa mu się do gardła, piana ścieka strużkami z kącików ust, pozostawiając na czarnych wąsach spienione wzory. Smakuje jak wata. Dopiero z drugim łykiem przychodzi zimny i gorzki smak.
El Negro i Tilo także siadają, cała trójka w kolejce do piwa, które krąży z ręki do ręki.
Szkoda, że nie mamy aparatu, żeby sobie zrobić zdjęcie.
Mówi El Negro.
Wszyscy trzej odwracają głowy w stronę płaszczki.
Wygląda jak stary koc wywieszony w cieniu drzewa.
Kiedy rozlewali drugą butelkę, pojawił się tłum chłopców, ciemnych i chudych jak węgorze, wybałuszających oczy. Gromadzą się wokół płaszczki, rozpychając łokciami i popychając się nawzajem.
Patrz patrz patrz. Oooooooooah. Niezła bestia!
Jeden chwyta za kij i wkłada go w dziury po kulach.
Wynocha stąd!
Mówi Enero, gwałtownie wstając, wielki jak niedźwiedź. I chłopcy natychmiast się rozbiegają, znikają w lesie.
Skoro już stoi na nogach, skoro już wykonał ten wysiłek, Enero wykorzystuje moment i wskakuje do rzeki. Woda rozjaśnia mu umysł.
Nic.
Zanurza się.
Dryfuje.
Słońce obniża się na horyzoncie, wiatr lekko powiewa i marszczy taflę rzeki.
Nagle słyszy hałas silnika i widzi towarzyszącą mu falę. Przekręca się na bok, zaczyna płynąć w kierunku brzegu. Łódź przepływa, wznosząc dziób nad rozstępującą się jak rozpruty materiał wodą. Przyczepiona do burty kobieta w bikini jedzie na nartach wodnych. Motorówka gwałtownie skręca i dziewczyna z impetem ląduje w wodzie. Z daleka Enero widzi, jak wynurza się głowa, długie włosy przyklejone do czaszki.
Myśli o Topielcu.
Wychodzi.
Na brzegu El Negro i Tilo stoją z rękami skrzyżowanymi na piersiach, podążając wzrokiem za ruchami motorówki.
Gówniarze sieją zamęt.
Mówi El Negro.
Co weekend to samo. Płoszą ryby. Któregoś dnia trzeba ich nastraszyć.
Cała trójka odwraca się i zderza z grupką mężczyzn. Nie usłyszeli, jak podchodzą. Wyspiarze cicho stawiają kroki.
Dobry.
Mówi ten, co dopiero się odezwał.
Dzieciaki przybiegły z nowiną, więc przyszliśmy zobaczyć. Piękne zwierzę!
Reszta patrzy na płaszczkę. Stają tuż obok, żeby ją zmierzyć.
Nazywam się Aguirre, mówi jedyny, który jak dotąd się odzywa, i wyciąga dłoń; ściskają ją po kolei.
Enero Rey, mówi Enero i zbliża się do reszty, rozdając uściski. El Negro i Tilo podążają za nim, robiąc to samo.
Duża, nie?
Mówi Enero i klepie ją po grzbiecie, ale natychmiast zabiera dłoń, jak gdyby parzyła.
Aguirre, przyglądając się z bliska dziurom, mówi.
Trzy strzały? Załatwiliście ją trzema strzałami. Jeden by wystarczył.
Enero uśmiecha się, obnażając dziurę tam, gdzie powinien być ząb.
Podekscytowałem się.
Trzeba być ostrożnym… z tą ekscytacją.
Mówi Aguirre.
Tilo, polej naszym przyjaciołom wina.
Odpowiada wyzywająco El Negro.
Chłopak idzie wąską dróżką aż do brzegu, gdzie wcześniej zakopali gąsior z winem, żeby napój był chłodny. Przynosi i polewa aż po same brzegi słoików, których używają zamiast szklanek.
Podaje słoik Aguirremu, a ten go unosi.
Wasze zdrowie, mówi, bierze łyk i podaje dalej, do Enera. Zastyga na chwilę, patrząc na lewą dłoń Enera, w której brakuje palca, o nic jednak nie pyta. Enero zauważa to, ale też nic nie mówi. Niech go to gryzie.
Druga runda, ten tutaj, Cristo, złapał jedną, dużo większą, przechwala się Aguirre. Ile czasu byłeś?
Całe popołudnie, odpowiada tamten, patrząc z ukosa.
I ile kul jej wtedy wbiłeś?
Jedną. Jedna wystarczy.
Chodzi o to, że ten mój towarzysz jest trochę fajtłapą.
Mówi El Negro, śmiejąc się.
Przyjechali ci z telewizji, rzuca ten, który kiedyś złowił płaszczkę większą niż ta tutaj. Podali w wieczornych wiadomościach, mówi Aguirre. Poprzedniej soboty było tu pełno ludzi z Santa Fe i Parany. Myśleli, że tutaj zatrzęsienie płaszczek. Jakby to było takie proste. Wy mieliście szczęście.
Technikę, mówi Enero. Szczęście i technikę. Samo szczęście nie wystarczy.
Aguirre wyciąga woreczek z tytoniem z kieszeni koszuli, którą nosi rozpiętą, rozwartą na włochatym torsie i spęczniałym od wina brzuchu. W mgnieniu oka skręca papierosa. Zapala. Zaciągając się, robi parę kroków w kierunku wybrzeża i zatrzymuje się, wpatrując w wodę. Odwraca głowę i mówi.
Jak długo zostajecie?
Dwa. Trzy dni, mówi El Negro. Piękna wyspa.
Tak, piękna.
Mówi Aguirre.
El Negro wchodzi do lasu. Koszulka przewieszona przez ramię, długie, lecz powolne kroki. Tutaj wszystko skryte jest w półcieniu. Na zewnątrz słońce, kula ognia gasnąca na rzece. Słychać odgłosy ptaków, malutkich zwierząt. Szmer zarośli. Kawie, łasice, wiskacze przemykające przez trawy. El Negro ostrożnie stawia kroki, z szacunkiem, jakby wchodził do kościoła. Iść lekko, jak jeleń guazuncho. Nie udaje mu się, następuje nagle na cienką gałązkę, na garść strączków dzikiej fasoli i zaskakuje go nagły hałas. Dźwięk pękania suchych strąków roznosi się między konarami olchy i poskręcanych drzew timbó, wznosi się, wydobywa z zamkniętego kręgu lasu. Alarmuje o obecności intruza.
Mężczyzna nie pochodzi z tego lasu i las to wie. Ale pozwala mu. Niech wejdzie, niech zostanie tyle czasu, ile potrzebuje, żeby nazbierać suchego drewna. Później las sam go wypluje, z ramionami pełnymi chrustu, znów w stronę brzegu.
Oczy El Negra przyzwyczajają się do ciemności, tam, w środku, gniazdo czarnych os camatí zwisa z gałęzi drzewa jak głowa trzymana za włosy. Powietrze drży, pełne owadów.
Robi głęboki wdech, do płuc wpada zapach kwiatów, miodu i jakiegoś martwego zwierzątka. Wszystko pachnie słodyczą.
Rozkojarzony, wsadza stopę w kałużę i wzbija chmurę komarów. Otaczają go. Bzyczą irytująco w zgięciu ucha. Wkłuwają się w plecy, w ramiona, w odsłoniętą szyję. Macha koszulką na prawo i lewo, odstrasza je. Wkłada ją, zanim pożrą go żywcem.
Już sobie idę, już idę, biorę drewno i idę.
Mówi na głos.
Chwyta tyle cienkich gałązek, ile mu się mieści w rękach, żeby było na podpałkę. Uderza czołem w zwisającą grubą gałąź, wciąż przyczepioną do drzewa resztkami miękiszu kory. Zostawia to, co niósł. Wiesza się na niej całym ciężarem, puszcza ją. Trzask łamanej gałęzi brzmi jak piorun, który uderzył w drzewo. Schyla się ponownie. Zbiera to, co upuścił, wkłada sobie pod pachę. Drugą ręką chwyta ciężki kawałek drzewa.
Wychodzi. Niebo jest pomarańczowe, powietrze gęste, wilgotne i gorące. Czuje, jak zimny dreszcz przechodzi mu po karku i stawia włosy na pośladkach. Odwraca głowę, patrzy przez ramię. Mógłby przysiąc, że las się za nim zamknął.
Tilo, kucając, rozplątuje kłębek sznurka. Palce, długie i chude, poruszają się, plotąc powietrze. Papieros przyklejony do ust, jedno oko zamknięte w ochronie przed dymem. Enero patrzy na niego. Siedząc na ziemi, z nogami skrzyżowanymi po turecku, patrzy na niego. Gdyby nie wiedział, że to Tilo, powiedziałby, że Eusebio powrócił. Gdyby nie widział własnego napuchniętego brzucha, grubych dłoni, kikuta palca, siwych włosów na klatce piersiowej, powiedziałby, że Tilo to Eusebio. Zanim zginął. Że wszyscy trzej znów łowią ryby, razem, jak kiedyś.
Przypomina sobie, że pierwszego lata, które spędzili wspólnie, we trzech, zaczął śnić o Topielcu.
El Negra znał od zawsze, ale Eusebio przeprowadził się do dzielnicy chwilę wcześniej. Tamtego roku, po lipcowych wakacjach, Eusebio zapisał się do szkoły. Jego rodzina przeprowadziła się po śmierci babki do jej domu. Zdaje się, że byli z nią pokłóceni, bo nigdy nie przyjeżdżali, żeby ją odwiedzić. Miejscowi nie byli zachwyceni tą przeprowadzką. Niektórzy mówili, że ojciec Eusebia był w więzieniu i że babka nigdy mu tego nie wybaczyła. Mówili także, że matka Eusebia zapraszała do siebie mężczyzn i to była jej praca.
Cała trójka spotykała się zaraz po wstaniu z łóżek. Prawie zawsze w domu Enera, który był jedynakiem. Pili mleko i później gdzieś tam się gubili, czasem wracali dopiero nocą. Na tamę chodzili prawie codziennie. Lubili kłaść się pod drzewami rosnącymi na brzegu, z żyłkami wędkarskimi przywiązanymi do palców u stóp, czekając, aż coś zacznie brać. Rozmawiali, czytali komiksy i przeglądali gazety z nagimi kobietami i policyjnymi zagadkami, które Eusebio przynosił z domu.
Mieli po jedenaście lat.
Tamtego poranka Enero opowiedział im sen, ale nie powiedział, że obudził się z krzykiem i że zmoczył łóżko. Twarz Topielca przyklejona do jego twarzy, miękkie mięso szarego koloru, policzki nadjedzone przez ryby, odsłaniające rząd zębów trzonowych. Pociągnął go za włosy, żeby z siebie zrzucić, a w dłoni został mu kosmyk.
El Negro zaczął się śmiać.
Ale ściema.
Powiedział.
Eusebio za to spojrzał na niego z zainteresowaniem.
I kto to był?
Powiedział Eusebio.
Kto był kim? powiedział Enero.
No ten topielec.
Przecież powiedział, że był już zgniły, to mógł być ktokolwiek!
Powiedział El Negro.