To nie moje imię - Lally Megan - ebook + książka

To nie moje imię ebook

Lally Megan

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poznajcie Moondrive Shadows – linię młodzieżowych thrillerów, które wciągają, zaskakują i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Odważycie się po nie sięgnąć? Jednak pamiętajcie – to, co straszne, zawsze kryje się w cieniu…

NIE POWINNA BYŁA MU UFAĆ.

Dziewczyna budzi się na poboczu drogi – samotna, przemarznięta, obolała. Nie pamięta, kim jest ani jak się tam znalazła. Kiedy trafia na komisariat, pojawia się zaniepokojony mężczyzna, który twierdzi, że jest jej ojcem. Ma jej dokumenty, rodzinne zdjęcia, zna każdy szczegół jej życia. Mówi, że dziewczyna nazywa się Mary. Mówi, że jest już bezpieczna.

Ale jeśli to prawda, dlaczego instynkt każe jej uciekać?

W tym samym czasie Drew gorączkowo szuka swojej dziewczyny Loli, która po kłótni wysiadła z jego auta i nigdy nie wróciła. Całe miasteczko, policja i rodzina Loli obwiniają Drew za to, co się stało. Nikt nie zamierza dochodzić prawdy. Nikt poza nim.

Dziewczyna, której tożsamość jest tajemnicą. Chłopak, który rozpaczliwie próbuje odkryć prawdę – zanim będzie za późno… Ten mroczny thriller budzi niepokój, od jakiego nie da się uwolnić. Idealny dla fanów „Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki” i książek Natashy Preston.

Zatrważająca, nieoczywista, niebywale angażująca i przyprawiająca o szybsze bicie serca powieść. Ta historia zabierze cię w sam środek kłamstw i każe w nim pozostać. Jednak pamiętaj: prawda czai się między wierszami. Pytanie, czy zdążysz ją odkryć… zanim będzie za późno.

Honorata Zdobylak, @stertaksiazek

Ta historia absolutnie obezwładnia! Mrok, tajemnice i chłopak, zdeterminowany, by odkryć prawdę, od której policja z każdym krokiem się oddala. Przygotuj się na mrożącą krew w żyłach opowieść, która zaprowadzi cię w niewyobrażalne miejsca.

Magdalena Wacławik, @thebookishglimmer

On jest podejrzany o zabójstwo swojej dziewczyny, ona nie pamięta, kim jest. Od początku wszędzie palą się czerwone lampki, ale gdy zaczynasz myśleć, że już coś wiesz, Megan Lally zręcznie udowadnia, że się mylisz. Uczucie niepokoju i dreszcze na plecach nie opuszczą cię aż do ostatniej strony.

Maja Lewicka, @p0czytajka

Megan Lally to autorka powieści, które podbiły listy bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”. Jej thriller młodzieżowy To nie moje imię zachwycił fanów mrocznych, pełnych napięcia historii. Megan mieszka z rodziną na północno-zachodnim wybrzeżu USA. Czas wypełniają jej pisanie, spacery nad oceanem i poszukiwanie idealnej filiżanki do kawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 332

Data ważności licencji: 3/8/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: THAT’S NOT MY NAME

Copyright © 2024 by Megan Lally

Originally published in the United States by Sourcebooks, LLC.

www.sourcebooks.com

All rights reserved

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Copyright © for the translation by Magdalena Kowalczuk

Opieka wydawnicza: Natalia Karolak

Opieka redakcyjna: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Natalia Karolak

Adiustacja: Anna Gancarczyk / d2d.pl

Korekta: Beata Marzec i Anna Skóra / d2d.pl

Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska

Projekt okładki: Erin Fitzsimmons / Sourcebooks

Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Agnieszka Gontarz

Fotografia na okładce: © Magdalena Russocka / Trevillion Images

ISBN 978-83-8135-561-2

Postacie i zdarzenia pojawiające się w tej książce są dziełem wyobraźni. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest przypadkowe i niezamierzone.

Wszystkie nazwy marek i produktów użyte w tej książce są znakami towarowymi, zastrzeżonymi znakami towarowymi lub nazwami handlowymi. Wydawnictwo nie jest związane z żadnym produktem ani dostawcą wymienionym w tej książce.

www.moondrive.pl

www.otwarte.eu

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Dla taty.Ciebie cieszyłoby to najbardziej. Nigdy nie przestaję tęsknić.

ROZDZIAŁ 1DZIEWCZYNA

Dzień 1

Chyba nie żyję.

Próbuję się pozbierać, ale niczego nie widzę. Nie mam dostępu do zmysłów. Nie czuję nawet własnego ciała. Otulająca mnie cisza, coraz mocniej zacieśniając uścisk, przeraża. Niech przestanie…

Wtedy przychodzi ból.

Uderza niczym potężny cios z pięści. Umysł usiłuje dojść do źródła bólu, ale boli mniewszystko.

Moja dłoń drga i dotyka czegoś szorstkiego pode mną. Leżę na brzuchu, coś spiczastego przyciska się do moich żeber. Poruszam brodą i szoruję policzkiem po mokrej ziemi. Cuchnie rozkładem i liśćmi.

Pod wpływem strachu mój puls przyspiesza.

Jestem na zewnątrz? Jak, do cholery, się tu znalazłam? Próbuję się rozejrzeć, ale powieki drapią tak, jakby moje rzęsy były zrobione ze szkła i z gwoździ. Zamykam je, zanim zdążę cokolwiek zobaczyć.

Rozlega się warkot silnika. Spinam całe ciało, ból promieniuje do ramion. Gdy mija mnie samochód, podmuch sprawia, że włosy przesłaniają mi twarz, potem znów zapada cisza.

Obok jest droga. Czy kierowca mnie widział? Dlaczego się nie zatrzymał? Podejmuję kolejną rozpaczliwą próbę przyjrzenia się otoczeniu. Tym razem łzy zalewają mi oczy. Mrugam, żeby zobaczyć cokolwiek, i strzepuję włosy z twarzy ruchem głowy.

Cholera. Ale ciemno.

Żadnych latarni, żadnych domów. Nawet gwiazd na niebie brak.

Oczy powoli się przystosowują. Nic dziwnego, że samochód się nie zatrzymał. Leżę w długim rowie przykryta liśćmi i paprociami. Gałązki roślin wiszą w powietrzu jak szpony. Rów przylega do brzegu wąskiej drogi gruntowej, która biegnie przede mną i znika wśród chwiejnej gęstwiny drzew.

Panika ściska mnie za gardło, a umysł wypełniają pytania, na które nie potrafię odpowiedzieć.

Gdzie, do cholery, jestem?

Jak się tu znalazłam?

Czy coś mi zagraża?

Dlaczego wszystko tak bardzo mnie boli?

Muszę się podnieść. Nie wiem, dokąd pójdę, ale wydostanie się stąd wydaje się bezpieczniejsze niż leżenie w rowie. Wbijam palce w ziemię i próbuję podciągnąć kolana. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z tego, że jestem przemarznięta. Ledwie czuję czubki palców.

Ręce prawie się pode mną uginają, ale w końcu podnoszę się na nogi.

Siniaki rozkwitają na całym ciele i mimowolnie wypuszczam z ust zduszony krzyk. Na chwilę zapominam, jak się oddycha. Ból jest wszędzie. Słyszę dudnienie serca w uszach, mija co najmniej jedenaście uderzeń, zanim zdobywam się na kolejny oddech.

Łzy spływają mi po twarzy, pieką w policzki. Unoszę zmrożone palce do nosa. Jest gorący. Napuchnięty. Odsuwam dłoń, jest zabrudzona i mokra. Czuję smak krwi.

Kurwa. Chyba mam złamany nos.

Muszę się stąd wydostać.

Droga rozciągająca się w przeciwnym kierunku wygląda tak samo – piach i drzewa. Powoli wyłażę z rowu. Pnącza dzikiej róży drapią moje nagie ramiona. Kucam, by nie zahaczyć o konar drzewa, ale jego gałęzie szarpią mnie niczym dłonie.

W głowie bez ostrzeżenia pojawia się obraz. Rzędy maleńkich kwadratowych drzwiczek z dziurkami od klucza, w większej blaszanej obudowie stojącej przy drodze. Może zbiorcza skrzynka na listy? Przepalona latarnia uliczna. Czyjeś wielkie dłonie wyciągające się w moją stronę.

Wzdrygam się i chwiejnym krokiem wychodzę na drogę.

Serce obija się o żebra, aż palą mnie mięśnie klatki piersiowej.

Co to było, do cholery?

Czy ktoś mnie złapał?

To proste pytania, ale umysł nie dostarcza mi żadnych szczegółów. Moja głowa pulsuje. Czuję się tak, jakby pomiędzy mną a zrozumieniem tego, co się wydarzyło, stał mur. Zaciskam zęby i zmuszam się do kolejnego kroku. Potrzebuję pomocy. Może znów nadjedzie samochód albo znajdę jakiś dom. Muszę się ruszać.

Nie wiem, jak długo tak kuśtykam, ale mam wrażenie, że minęły całe godziny. Mój umysł odpływa i powraca do rzeczy­wistości tyle razy, że zastanawiam się, czy nie tracę przy­tomności.

Może już straciłam. Może to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie, a tak naprawdę nadal leżę przy drodze. Albo gorzej – nie żyję i trafiłam do piekła. Niekończącego się czyśćca pełnego bólu i samotności – i przyszło mi go przemierzać po kres czasu w poszukiwaniu pomocy, która nigdy nie nadejdzie.

Za moimi plecami błyskają czerwone i niebieskie światła, wypełniając drogę kolorami. Sygnał policyjnej syreny prawie powala mnie na ziemię, ale zalewająca mnie ulga utrzymuje ciało na nogach. Dostanę pomoc. Radiowóz staje z chrzęstem opon, światła malują na ziemi obrys mojej sylwetki. Obracam się…

– Stać! Ręce do góry! Tak, żebym je widział! – krzyczy mężczyzna.

Od razu podnoszę ręce, a chwilę później słyszę trzaśnięcie drzwi.

Co to ma być? Zrobiłam coś złego? Tak się tu znalazłam? Uciekałam przed policją?

Powinnam uciekać?

– Obróć się!

Wykonuję polecenie i mrużę oczy zaatakowane światłem reflektorów. Funkcjonariusz staje obok pojazdu, jego twarz jest skryta w cieniu, dłoń trzyma na pistolecie w kaburze. Czuję, że krew, choć nie zostało jej wiele, odpływa mi z twarzy, gdy bowiem zerkam w dół i przyglądam się sobie w świetle, widzę tylko piach i krew.

Mnóstwo krwi.

– Chryste, przecież to dziecko – stwierdza policjant i zdejmuje dłoń z broni. Powoli idzie naprzód. – Co ci się stało? Ktoś ci to zrobił?

Otwieram usta, by odpowiedzieć, i w tej chwili moje kolana odmawiają posłuszeństwa. Upadam. Gliniarz próbuje mnie złapać, ale oboje uderzamy ciężko o ziemię.

Włącza radio na ramieniu, jednak przez ryk rozrywający mi uszy i tłukące się o żebra dzikie zwierzę uwięzione w mojej klatce piersiowej nie słyszę, co mówi. Wpatruję się we własne dłonie, legginsy i przód szarej koszulki pokrytej plamami zaschniętego błota i ciemnymi smugami krwi.

Czuję chwyt na ramionach. Podnoszę wzrok na policjanta. Jego słowa przebijają się przez mgłę spowijającą mój umysł.

– Słyszysz mnie? Ratownicy już jadą, ale muszę wiedzieć, kim jesteś – mówi proszącym tonem. – Jak masz na imię?

Jak mam na imię?

Mrugam zaskoczona i sięgam w odmęty pamięci po odpowiedź, jednak bez względu na to, jak bardzo się staram, za każdym razem trafiam na ten sam mur co wcześniej. Jak mam na imię? Dlaczego to pytanie okazuje się tak trudne? Usiłuję oddychać, ale to za wiele. Zaczynam rozpaczliwie łapać powietrze. Do oczu napływają nowe łzy.

„Jak masz na imię?”

Łapię się za pulsującą bólem głowę.

– Nie wiem!

ROZDZIAŁ 2DZIEWCZYNA

Dzień 1

Szare ściany komendy mają w sobie tyle życia, ile ja.

Funkcjonariusz, który mnie znalazł, Bowman, siedzi naprzeciwko mnie przy stole. Jesteśmy w sali konferencyjnej – albo może w pokoju przesłuchań. W pomieszczeniu jest tylko jedno okno, ale wychodzące na wnętrze posterunku i na dodatek zasłonięte. Jednak policjant zostawił otwarte drzwi, więc najwidoczniej nie zamierzają trzymać mnie pod kluczem. Chociaż tyle.

Odkąd odmówiłam wizyty u lekarza, bezustannie przygryza wargę.

Może i nie wiem, kim jestem, ale za to wiem, że nikt nie może mnie zmusić, bym pojechała do szpitala. Ostre światła, głośne dźwięki, jeszcze więcej nieznajomych twarzy, brak możliwości rozpoznania, kto stanowi zagrożenie, a kto nie… Podziękuję.

Kilka godzin temu ratownicy zmyli ze mnie krew, ponoć była to w całości krew z mojego nosa, który jest obity, ale nie złamany, choć i tak boli jak diabli. A z boku głowy mam guza. Poinstruowano mnie, bym przez najbliższych kilka dni była czujna na objawy wstrząśnienia mózgu. Pozostałe obrażenia uznano za powierzchowne. Zabandażowali, co się dało, i po sprawie.

– Nie wyglądasz najlepiej – powiedział Bowman tuż po tym, jak ratownicy po raz kolejny próbowali namówić mnie, bym pojechała do szpitala. – W takich sytuacjach obowiązują nas pewne procedury. Powinien obejrzeć cię lekarz, trzeba sprawdzić, czy nie doszło do gwałtu…

Nie słuchałam reszty. O pewnych scenariuszach nie jestem jeszcze w stanie nawet myśleć. Nie dziś. Może nigdy. To jeden z nich.

Gdy w końcu zrozumieli, że nie pojadę na pogotowie, ratownicy i policjant wymienili kilka znaczących spojrzeń, po czym zostawili mnie na noszach w karetce i wyszli na zewnątrz porozmawiać. Jeśli nie chcieli, żebym ich podsłuchała, powinni byli mówić szeptem. Wokół panowała martwa cisza, więc ich głosy bez żadnych przeszkód docierały do wnętrza ambulansu.

– Wszystkie siniaki wyglądają na świeże. Zgaduję, że powstały w ciągu ostatnich kilku godzin. Opuchlizna tak samo – poinformował wysoki i szczupły ratownik. – To plus obrażenia twarzy wskazują na jakieś zderzenie. Może wypadek samochodowy. Nie ma obtarć od pasów bezpieczeństwa, ale obrażenia nosa mogły spowodować poduszka powietrzna albo kierownica. Stłuczenie z lewej strony głowy wygląda jak spowodowane uderzeniem w szybę po stronie kierowcy. Ale to tylko podejrzenia. Tak czy inaczej, wszystkie parametry życiowe w porządku. Jej zdrowie nie jest bezpośrednio zagrożone.

Postanowiłam trzymać się tej wersji wydarzeń, zaciskając pięści na papierowym prześcieradle. Wypadek samochodowy jest lepszy od innych, mroczniejszych opcji. I nie wymaga obdukcji.

Bowman sporządzał notatki, a Wysoki-i-szczupły wsiadł z powrotem do karetki i podał mi świeży okład z lodu. Gdy pomagał mi wysiąść, życzył mi powodzenia.

Okład leży teraz na stole pomiędzy mną a Bowmanem, już ciepły. Siedzę tu od kilku godzin. Policjant mruży oczy, jakby oczekiwał, że zaraz zacznę krzyczeć albo głowa obróci mi się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Kto wie, może rzeczywiście tak się stanie. W zasadzie mogłabym być bohaterką horroru dla nastolatków.

Zakrwawiona? Jak najbardziej.

Posiniaczona? Owszem.

Przerażona, włócząca się w środku nocy? Zgadza się.

Koło rozmrożonego okładu stoi parujący kubek gorącej czekolady, ale po niego nie sięgam. Nie ruszam się. Nie odzywam się. Zawinięta w drapiący koc, którym policjant przykrył mi ramiona, staram się nie myśleć. Alternatywą jest meandrowanie pośród dziur w pamięci, a tego mam już dość.

Krzesło, na którym siedzi Bowman, trzeszczy, gdy ten pochyla się do przodu. Wygląda całkiem… młodo. Ma może dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat. Z tą buźką jak u dziecka i przejętym spojrzeniem niebieskich oczu przypomina lemura z odznaką.

– Powinna to pani wypić – stwierdza, wskazując głową na kubek. – Może być pani w stanie szoku.

Wzruszam ramionami.

Kiedy ratownicy odjechali, Bowman zmienił nieco nastawienie. Najwidoczniej uznał, że postara się najlepiej, jak umie, poprawić moje samopoczucie. Zabrał mnie do komisariatu, ale nie pamiętam za wiele z trasy. Po tym, jak zauważył moje zniszczone buty – nie wiem, jaki wcześniej miały kolor, ale teraz wyglądały jak ręcznie farbowane krwią i błotem – dał mi parę świeżych czarnych skarpetek ze swojej torby i bluzę. Granatową z napisem „Wydział Policji w Alton” u góry po prawej. Wyglądam, jakbym owinęła się zasłoną prysznicową, ale materiał jest miękki i ciepły.

Gdy już przebrałam się w suche ubrania, posłał mi uśmiech.

– Lepiej?

Owszem. Aż do momentu, kiedy kątem oka zobaczyłam swoje odbicie w ciemnej szybie i nie poznałam osoby, która na mnie spoglądała. Nie chcę rozmawiać. Już nigdy. I tak nie mam mu nic do powiedzenia. Jestem nikim, nie mam imienia, mam za to twarz obcej dziewczyny.

– Halo! – mówi. – Słyszy mnie pani?

Przytakuję.

– Musi pani coś wypić. Naprawdę wolałbym, żeby pozwoliła pani zabrać się do szpitala. Jest pani bardzo blada.

Na myśl o pogotowiu moje ciało przeszywa kolejne ukłucie strachu. Bladość to moje najmniejsze zmartwienie. Kręcę głową.

Bowman wzdycha.

– Proszę pani…

Gromię go wzrokiem.

– Proszę przestać tak do mnie mówić.

Odchyla się na krześle, które znowu skrzypi.

– Dobrze, to jak mam mówić?

Cholernie dobre pytanie.

– Nie wiem, ale nie „pani”.

Mój głos dobiega jakby z odległości tysiąca kilometrów. Czy to jeden z objawów wstrząśnienia mózgu wspomnianych przez ratownika? Powinnam uważniej go słuchać.

Bowman przesuwa kubek w moją stronę.

– A może mały układ. Wypijesz trochę, a ja spróbuję dowiedzieć się, skąd jesteś, przestanę nazywać cię panią i nakłaniać do wizyty w szpitalu. Przynajmniej na razie.

Patrzę na niego wymownie.

– Nabiłaś sobie niezłego guza, ale jesteś przytomna i reagujesz na bodźce. Chodzisz o własnych siłach i zdaje się, że nie przeszkadzają ci światła. Jeśli zaczniesz bełkotać, tracić równo­wagę, zwymiotujesz, stracisz przytomność albo wykażesz jakiekolwiek inne objawy wstrząśnienia mózgu, pojedziemy na pogotowie. A tymczasem przyniosę ci świeży okład i pogadamy. Zgoda?

Jak sobie chce. Przytakuję i upijam łyk.

Nie przyznam tego na głos, ale ciepło przyjemnie rozlewa mi się po gardle. A potem ląduje ciężko w żołądku, jak kamień wrzucony do kałuży, więc dochodzę do wniosku, że pewnie od jakiegoś czasu nic nie jadłam.

Mężczyzna wychodzi z pomieszczenia, a ja poprawiam koc na ramionach. Wełna łaskocze mnie w kark, ale nie mam dość energii, by się tym przejmować. Dzięki kocowi i bluzie zbudowałam wokół siebie kokon ciepła, lecz i tak nie mogę przestać się trząść.

Bowman wraca z nowym okładem z lodu. Ostrożnie przykładam go do linii włosów. Piecze, ale osłabia pulsowanie.

Policjant wyciąga notes z kieszeni i siada.

– Dobra, to pogadajmy. Dla porządku muszę zaznaczyć, że nic ci nie grozi. Chcę tylko ustalić, co ci się stało.

Skąd miałby wiedzieć, czy coś mi grozi, skoro żadne z nas nie ma pojęcia, skąd się tu wzięłam? Mogłam dźgnąć kogoś w twarz, a on nie byłby tego świadomy.

– To jest nas dwoje.

Ściąga brwi.

– Niczego nie pamiętasz? Co się działo, zanim obudziłaś się w tym rowie?

Kręcę przecząco głową.

– Wydawało mi się, że widziałam sięgające w moją stronę dłonie, ale może przeraził mnie jakiś kształt w ciemności.

Pisze coś w notesie.

– Wiesz, ile masz lat?

– Nie.

– A co z twoją rodziną? Byłabyś w stanie powiedzieć mi, kim są twoi rodzice?

Wpatruję się w zegar na ścianie, wodzę wzrokiem za sekundnikiem.

– Nie.

– Dobra. Wyglądasz, jakbyś wciąż chodziła do szkoły. Pamiętasz, jak się nazywa? Może to, jaka jest wasza maskotka? Numer telefonu, pod który moglibyśmy zadzwonić? Co­kolwiek?

Znów wzruszam ramionami.

– Nie wiem.

– Uciekłaś?

– Tego też nie wiem.

– Czy to możliwe, że miałaś wypadek samochodowy?

Wzdycham najciężej, jak potrafię. Ile razy będę musiała powtórzyć „nie pamiętam”, zanim wbije to sobie do łba?

Nie odpowiadam, więc marszczy czoło i stuka się długopisem w brodę.

– Nowy plan. Zaraz wracam. – Znika za drzwiami, a po minucie wraca z laptopem. – Szczerze mówiąc, to nie moja liga. Ja głównie wypisuję mandaty. Zadzwoniłem do szefa, ale pewnie nie odezwie się do rana, do otwarcia komisariatu, a nie chcę aż tyle zwlekać z szukaniem odpowiedzi.

Ponownie: to jest nas dwoje.

– Dlatego na razie zróbmy, co w naszej mocy. Nie masz żadnego dowodu tożsamości, dlatego przeszukamy zgłoszenia zaginionych osób, najpierw z miasta, a potem zwiększymy obszar poszukiwań. Ktoś musiał zgłosić twoje zaginięcie, może twoje zdjęcie jest już w naszej bazie, a wraz z nim imię i dane kontaktowe do twojej rodziny. Pewnie trochę nam to zajmie, ale jeśli chcemy dowiedzieć się, co się wydarzyło, pierwszy krok to ustalenie, kim jesteś. No to zobaczmy, co uda nam się znaleźć, hm?

Kiwam głową, a on zaczyna stukać w klawisze.

Następną godzinę spędzamy, przeglądając zgłoszenia. Od razu odsiewamy pierwszą hipotezę. W mieście zgłoszono tylko jedno zaginięcie – jakiegoś staruszka, wyglądającego jak Święty Mikołaj, który „zaginął” podczas zwiedzania miejscowych barów. Bowman narzeka, że musi go szukać regularnie co dwa miesiące, a potem przechodzi do listy zaginionych z hrabstwa. Okazuje się, że Alton leży mniej więcej w połowie wybrzeża Oregonu.

Czekam, aż którakolwiek z tych informacji wyda się znajoma, ale tak się nie dzieje. Nie mogę nawet stwierdzić, czy mieszkam w tym samym stanie. Czy to nie jest chore?

Głównie siedzę i piję gorącą czekoladę. Bowman namawia mnie, żebym wypiła jeszcze jeden kubek i zjadła kanapkę, którą przygotował sobie na nocną zmianę.

– Na pewno nie masz jedenastu lat, więc to nie ty – mamrocze jakoś o wpół do drugiej w nocy. Otwiera następny raport i mruży oczy.

Zastanawiam się, jak długo będziemy to ciągnąć. W którymś momencie będę musiała stąd wyjść, nie? Ta myśl napełnia mnie przerażeniem. Dokąd miałabym pójść?

– Co się stanie, jeśli nie uda ci się ustalić, kim jestem?

Spogląda na mnie życzliwymi oczami lemura.

– Masz niezłe ciuchy, gdyby nie ta cała krew. Markowe buty. Jesteś zdrowa. Nic nie wskazuje na to, byś żyła na ulicy. Ktoś musi cię szukać. Albo my ich znajdziemy, albo oni nas. Ale możliwe, że rano trzeba będzie przenieść twoją sprawę na lepiej wyposażony posterunek. Tu mamy tylko niewielkie biuro, odpowiednie dla niewielkiego miasteczka. Nie dysponujemy takimi zasobami jak większe ośrodki. Muszę przeglądać raporty po jednym, sprawdziłem ledwie połowę z tego hrabstwa, a przecież są jeszcze stanowe i nie tylko.

Kiwam głową. Brzmi sensownie. Cały tutejszy posterunek to raptem dwa biurka w otwartym pomieszczeniu, ta salka konferencyjna, krótki korytarz z łazienkami, pokój socjalny z kserokopiarką i jedna cela.

Z przodu budynku dochodzi nas głośny huk. Zeskakuję z krzesła i chowam się w rogu pokoju.

Bowman wygląda na zewnątrz i odwraca się do mnie z wyciągniętymi dłońmi, jakby chciał uspokoić wystraszone zwierzątko. Ktoś puka do drzwi wejściowych.

– Jesteś bezpieczna. Tu nikt nic ci nie zrobi.

Przytakuję. Kręci mi się w głowie po tym, jak szybko wstałam, a serce wali jak bas w piosence Lizzo.

O, patrzcie, najwidoczniej pamiętam Lizzo. Cokolwiek by się działo, przynajmniej mam dobry gust muzyczny.

– Zostań tutaj, zaraz wrócę – informuje Bowman. Wychodzi i po chwili słyszę zgrzyt metalu o metal, dźwięk otwieranych drzwi. – Mogę w czymś pomóc?

Nie widzę go, nie z tej perspektywy. Owijam się ciaśniej kocem i podkradam do drzwi, ciekawa, kto zawitał o tej porze do zamkniętego komisariatu.

– Boże, mam nadzieję – odpowiada mężczyzna. Jego głos jest znacznie głębszy niż policjanta, ale też cichszy.

Muszę się pochylić w stronę progu, żeby usłyszeć resztę.

– Zaginęła moja nastoletnia córka. Nie mogę się do niej dodzwonić. Od kilku godzin jeżdżę po okolicy i próbuję ją znaleźć. Chyba muszę zgłosić zaginięcie.

O cholera. Zaginiona córka? Czyżby Bowman miał rację? Znaleźli mnie?

Przesuwam się bliżej, aż mogę wyjrzeć za próg. Bowman stoi w uchylonych drzwiach, ciałem zasłania wnętrze komisariatu. Nie widzę stojącego przed nim mężczyzny.

– Jak się pan nazywa? – pyta posterunkowy.

– Wayne Boone.

– Dobrze, panie Boone. Ile lat ma pańska córka i jak wygląda?

– Ma siedemnaście lat, krótkie brązowe włosy, piegi i zielone oczy. Około stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów ­wzrostu.

Bowman zerka przez ramię, nasze spojrzenia się spotykają. Wskazuje wzrokiem na salę konferencyjną, więc niechętnie znikam mu z oczu, walcząc z chęcią spojrzenia we własne odbicie w szybie, by sprawdzić, czy na opuchniętym nosie mam jakieś piegi.

– Proszę wejść. Muszę też prosić o okazanie jakiegoś dowodu tożsamości.

Drzwi skrzypią, a sekundę później słyszę kliknięcie oznaczające, że się zamknęły.

– Oczywiście – potwierdza głęboki głos, teraz już wyraźniejszy. – Mam też jej zdjęcia, gdyby były potrzebne.

– W zasadzie mam tu dziewczynę pasującą do pana opisu i chciałbym…

– Tutaj?! – krzyczy mężczyzna. – Mary tu jest?!

Mary? Mój muzyczny puls przyspiesza. To o mnie chodzi?

Znów wyglądam zza rogu. Mężczyźni stoją w wejściu przy długiej drewnianej ławce. Pan Boone sprawia wrażenie krzepkiego. Wydaje się, że ma odrobinę za krótkie ręce jak na swój wzrost, a jego włosy wyglądają, jakby rozważały przejście na siwiznę, ale jeszcze nie zdecydowały się w pełni. Srebrne kępki okalają uszy, lecz większość przygładził do tyłu. Nie kosmetykami – po prostu przez nieustanne przeczesywanie dłońmi nie miały wyboru, musiały się temu poddać. Ma na sobie czarny sweter i ciemne dżinsy.

Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek go widziała.

Ale co ja tam wiem.

– Mam tudziewczynę– powtarza ostrożnie Bowman.

Pan Boone krzyżuje ramiona, wygląda na zniecierpliwionego, a gdy rozgląda się po posterunku, zauważa, że się w niego wpatruję. Spuszcza ramiona i na jego twarzy odmalowuje się ulga.

– Mary?

Zamieram.

Próbuje postąpić krok w moją stronę, ale policjant zatrzymuje go, kładąc mu dłoń na piersi.

– O mój Boże. Godzinami cię szukam. Nic ci nie jest? Co ci się stało w twarz? – Wszystko to mówi jednym tchem. Każde słowo przesycone paniką bardziej niż poprzednie sprawia, że się wzdrygam, bo wiem dokładnie, o co mu chodzi.

Też doznałam szoku, gdy na siebie spojrzałam. Wyglądam, jakbym przegrała walkę z belką.

Wpatruję się w niego i czekam… Na przypływ świadomości? Na wielką żarówkę, która rozświetli to otępienie i przybliży mi, kim jestem? Na to, aż jego twarz odblokuje moją pamięć? Nic się nie dzieje. Wciąż jest obcy.

– Wszystko z nią w porządku, jest tylko trochę poobijana. Możliwe, że doznała wstrząśnienia mózgu – wyjaśnia policjant, nadal zastępując mężczyźnie drogę. – Muszę pana prosić, by dał jej pan trochę przestrzeni, a ja sprawdzę pana dowód i potwierdzę tożsamość.

Mężczyzna patrzy na Bowmana i w końcu cofa się o krok.

– O co panu chodzi? Przecież ją widzę. Ona panu powie, kim jestem. – Patrzy na mnie, wyraźnie nie rozumiejąc, dlaczego jeszcze do niego nie przybiegłam.

– Ona niczego nie pamięta, panie Boone. A teraz proszę usiąść, a ja zajmę się, czym trzeba.

Pan Boone znowu na mnie spogląda, jego dezorientacja przechodzi w zaniepokojenie.

– Nie pamiętasz mnie?

Nie wiem, co powiedzieć. Jak to możliwe, że stoi przede mną mój domniemany ojciec, a ja wciąż go nie pamiętam?

– Udowodnię to panu – mówi. – Mogę udowodnić, kim jestem. Mam zdjęcia w telefonie.

Zdjęcia? Przesuwam się powolutku w bok, aż znajduję się poza salą konferencyjną. Obietnica wskazówek pcha mnie naprzód. Pan Boone wyciąga telefon z kieszeni i przesuwa kilka razy palcem po ekranie. Staję za funkcjonariuszem Bow­manem, a mężczyzna obraca telefon.

Jasne, to ja. Nieznajoma z odbicia, dziewczyna, którą opisał w drzwiach. Ciemne brązowe włosy do brody, zielone oczy, piegowaty nos – choć twarz wygląda inaczej bez opuchlizny i siniaków. Na zdjęciu siedzę na kamiennych schodkach, uśmiecham się do aparatu i wystawiam język. Mężczyzna przeciąga po ekranie i oto ja z grupą dzieciaków w moim wieku na pomoście przy jakimś jeziorze albo stawie. Kolejny ruch palcem, teraz jestem młodsza, siedzę w restauracji otoczona torebkami prezentowymi, z których wystaje różowa bibuła. Przede mną stoi pokryty tęczową posypką tort urodzinowy z wielkimi świeczkami w kształcie „15” topiącymi się na ciasto. Uśmiecham się zawadiacko, siedząc obok mężczyzny, który teraz stoi przede mną. Na zdjęciu Wayne szczerzy się od ucha do ucha.

Nic z tego nie wygląda znajomo… może z wyjątkiem świeczek? Nie wiem, czy naprawdę je poznaję, czy zwyczajnie tak desperacko pragnę więzi, że mój mózg właśnie to wymyślił.

Ale na zdjęciach jestem ja. Trudno się nie zgodzić.

– Naprawdę niczego nie pamiętasz? – pyta mężczyzna.

Jest tak zdenerwowany, że aż mam ochotę udawać, że pamiętam, ale to nikomu by nie pomogło. Nic nie mówię, a on kręci głową. Jego smutek ulatuje, zastępuje go coś przypominającego… determinację?

Wyciąga dłoń.

– Nazywam się Wayne Boone – mówi. – A ty jesteś moją córką, Mary Boone. Masz siedemnaście lat. Żyjesz w domu pełnym miłości i… cieszę się, że w końcu cię znalazłem.

Patrzę na funkcjonariusza Bowmana. Kiwa głową, więc niepewnie wyciągam rękę i ściskam dłoń Wayne’a. Ma miękką skórę, a jego dłoń jest ciepła, moja zaś lodowata.

– Może usiądziemy i porozmawiamy – sugeruje policjant, dyskretnie stając znów pomiędzy nami. – W sali konferen­cyjnej?

Przytakuję i wracam na swoje krzesło. Boone siada naprzeciwko mnie, a policjant po mojej lewej. Wgapiam się w Wayne’a. Wygląda na doświadczonego życiem. Skóra na jego policzkach zdaje się szorstka, jakby stale smagana wiatrem, ale jest gładko ogolony. Ma ostre rysy: kości policzkowe, nos, szczękę. Jakby ktoś wyrzeźbił go z granitu, ale zapomniał wygładzić krawędzie.

Posyła mi uśmiech i część tej twardości znika.

– Zacznijmy od początku – prosi Bowman, stukając długo­pisem o notes. – Jak doszło do tego, że się rozdzieliliście?

Wayne pochyla się do przodu, przedramiona ułożył na blacie.

– Mamy w domu mały remont. Wymieniamy podłogi. Dlatego żeby nie łazić po izolacji, nie kręcić się pomiędzy narzędziami, stosami mebli i nie walczyć z kurzem, postanowiliśmy z Mary, że na kilka tygodni zatrzymamy się w moim domku nad rzeką, gdzie jeżdżę łowić ryby. Zapakowałem furgonetkę, ona zapakowała się w swój samochód i mieliśmy się spotkać na miejscu. Nie dojechała.

Nie spuszczam z niego oczu. Nie brzmi to dla mnie jak prawda, ale jak kłamstwo też nie.

– Kiedy to było? – pyta Bowman.

– Wyjechaliśmy z domu około czwartej po południu. To godzina drogi. Mieszkamy w McMinnville. Co oczywiste, pierwszy dotarłem do chatki. O piątej trzydzieści już robiło się ciemno i zacząłem się martwić. Zadzwoniłem do niej, ale nie odbierała. Więc zacząłem jej szukać.

– Gdzie znajduje się ta chatka? – pyta policjant.

– Przy Ridge Road. W górę stąd.

Bowman kiwa głową, jakby wiedział, gdzie to jest.

– Blisko miejsca, w którym ją znalazłem. Schodziła z góry.

Przed oczami pojawia mi się las. Ciemność, szarpiące gałęzie, wyciągające się w moją stronę… Zerkam w dół, na podrapane dłonie. Chcę, żeby już było po wszystkim.

– Znalazł ją pan, schodzącą z góry, w takim stanie? – W głosie Wayne’a wyraźnie słychać zaniepokojenie. Pokazuje na moją poharataną twarz. – Czy ktokolwiek widział, co się stało? Gdzie jest jej samochód?

– Nikt nie zgłosił znalezienia samochodu. Kiedy ją zobaczyłem, szła pieszo i była ranna.

Wayne wygląda, jakby chciał zadać więcej pytań, ale policjant unosi palec.

– Chwileczkę, zanim przejdziemy do pozostałych tematów, dokończmy pana zeznanie. Co się stało po tym, jak opuścił pan chatkę, by szukać córki?

Wayne kręci się na krześle, wyraźnie niezadowolony, że musi poczekać z pytaniami.

– Wróciłem trasą, którą jechaliśmy. Najpierw wokół góry, a potem dalej aż do McMinnville. Sprawdziłem wszystkie zjazdy, sklepy i stacje benzynowe. Obdzwoniłem szpitale, ale nigdzie jej nie przyjęto. Zadzwoniłem nawet tutaj. Dwa razy. Nikt nie odebrał. Przyjechałem tylko dlatego, że zauważyłem światło. Przejeżdżałem dziś przez miasto milion razy.

Bowman marszczy czoło.

– Przykro mi. To niewielki komisariat. Za mały, by obsadzić go ludźmi przez całą dobę. Normalnie zamykamy się o szóstej. Nocne zmiany to wyłącznie patrole. Jestem tu tylko ze względu na nią – wyjaśnia, uśmiechając się do mnie. – Powinien pan zadzwonić pod numer alarmowy. Wysłaliby kogoś do pana lub zadzwoniliby po mnie.

Wayne wzdycha.

– Powinienem był tak zrobić. – Kręci głową. – Nie myślałem jasno.

Wygląda na… załamanego.

– Pewnie nie zrobiłoby to żadnej różnicy – mówię cicho i obaj wbijają we mnie wzrok. – Bez względu na to, po kogo by pan zadzwonił, leżałam nieprzytomna w lesie. Skoro jeździł pan w górę i z powrotem i mnie nie zauważył… co innego miałaby zrobić policja? Tak czy inaczej, w końcu wygramoliłam się na drogę. Nikt nie mógł temu zapobiec. – Dotykam delikatnie opuchniętej skóry pod oczami.

Wayne patrzy na mnie.

– Tak. Jasne. Pewnie masz rację.

Bowman odchrząkuje.

– Może pan wyjaśnić, co stało się córce, panie Boone? Doznała wielu obrażeń.

Wayne nie spuszcza ze mnie zaniepokojonego spojrzenia.

– Kiedy ostatni raz ją widziałem, miała się dobrze. Skoro znalazł ją pan na drodze, podejrzewam, że rozbiła samochód. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, dla którego nie dojechała do dom­ku. Wspomaganie kierownicy w jej wozie trochę ostatnio szwankowało, ale nie pomyślałem, że to mogłoby doprowadzić do wypadku. Może przestało działać i Mary straciła kontrolę nad samochodem. Na górskich drogach nie brakuje zakrętów.

Gdy mówi, wyobrażam sobie kręte drogi i zacinającą się kierownicę. Rozbicie się o drzewo. Swoją twarz uderzającą w poduszkę powietrzną. Bezwładnie obijające się ciało. Głowę walącą w okno.

Czuję mrowienie ulgi. Może tobył wypadek.

– Jaki to samochód? – dopytuje Bowman.

– Oldsmobile kombi z dziewięćdziesiątego szóstego. Szaro-granatowy olbrzym z różowymi pokrowcami na siedzeniach. Ktoś na pewno go znalazł. Może złożył zawiadomienie o wypadku?

Bowman kręci głową i wszystko zapisuje.

– Z tego, co mi wiadomo, nie, ale sprawdzę to.

– Byłbym wdzięczny. – Wayne zauważa moje spojrzenie i puszcza do mnie oko.

Nagle spływa na mnie świadomość i otula jak podmuch ciepłego powietrza. Odchylam się na krześle.

Chyba go pamiętam.

Wayne podnosi wzrok na zegar.

– Przepraszam, ale ile to jeszcze potrwa?

Bowman unosi brew.

– Będę potrzebować od pana jeszcze sporo informacji. Spieszy się pan?

Wayne pociera twarz dłonią.

– Nie, oczywiście, że nie. Ale jest bardzo późno i… – Macha w moją stronę, jakby moja twarz wystarczyła za koniec zdania. – Dziewczyna sporo dziś przeszła. Chciałbym zabrać ją do domu, żeby mogła odpocząć.

– Rozumiem, panie Boone. Naprawdę. Ale nie mogę wydać nieletniej pod opiekę obcej osoby, szczególnie kiedy mowa o nastolatce, która przeżyła traumatyczne zdarzenie.

Wayne zamyka oczy. Napina mięśnie szczęki i ramion.

– Nie jestem obcą osobą. Jestem jej ojcem.

– Może pan to udowodnić? – Funkcjonariusz patrzy na mnie i odwraca się z powrotem do mojego potencjalnego taty. – Ma pan jej prawo jazdy albo jakikolwiek dowód potwierdzający tożsamość? Muszę ustalić nie tylko, kim pan jest, ale także kim jest ona. Dla bezpieczeństwa was obojga.

Wayne wyraźnie opada z sił.

– Prawo jazdy na pewno miała przy sobie w samochodzie, pewnie w portfelu. Nie mam go, jeśli pan go nie ma. A od pierwszego roku liceum uczy się w domu, więc nie ma aktual­nej legitymacji szkolnej. – Wyciąga portfel z kieszeni. – Ale wydaje mi się, że mam którąś z wcześniejszych. Ciągle ją gubiła, więc w końcu trafiła do mnie na przechowanie.

Przesuwa w naszą stronę niepozorny kawałek zalaminowanego papieru. Z legitymacji uczennicy szkoły w McMinnville patrzy na mnie czyjaś twarz. Brązowe włosy do brody. Zielone oczy. Radosny uśmiech. Różowa koszulka – ten kolor powraca co chwila. Ta sama nieznajoma co na zdjęciach w jego telefonie, choć nieco młodsza. Okrąglejsza, o miększych rysach. Nie tak posiniaczona.

A w końcu, zaraz obok mojej twarzy, drukowane litery układające się w imię i nazwisko: „Mary Boone”.

Wypowiadam je, pozwalając, by kształt tych sylab odnalazł swoje dawne brzmienie w moich ustach.

Mary Boone.

Może nie pamiętam, co się dziś stało, i może jestem cholernie obolała, ale mam imię. I rodzica, który pamięta wszystko to, czego ja nie pamiętam. To o wiele więcej, niż miałam godzinę temu.

– W domku mam jej akt urodzenia i kartę ubezpieczenia społecznego. Mogę to wszystko przywieźć albo może pan pojechać tam z nami. Będzie pan mógł rozejrzeć się po domu, obejrzeć jej dokumenty i upewnić się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Podpiszę cokolwiek, co będzie pan chciał. Proszę powiedzieć, jak mam udowodnić, że to moja córka – kontynuuje Wayne.

Policjant wygląda na niezdecydowanego.

– Hm… to mogłoby wystarczyć – stwierdza. – Jeśli okaże pan dokumenty poświadczające jej tożsamość, będę mógł wydać ją pod pańską opiekę. I skorzystam z zaproszenia. Do tego rano proszę odezwać się z wieściami na temat jej stanu. A zanim pan pojedzie, będzie pan musiał złożyć zeznania w sprawie wypadku i zaginionego auta. Będę potrzebować pana danych kontaktowych, adresu i danych pańskiego pojazdu.

Wayne kiwa energicznie głową.

– Oczywiście. Zrobię wszystko, co trzeba.

Następnie obaj patrzą na mnie. Nagle to ja mam decy­dować?

– Mogę jeszcze raz zobaczyć te zdjęcia? – pytam Wayne’a.

Popycha telefon w moją stronę.

– Jasne.

Czekają w milczeniu, a ja przesuwam palcem, poświęcam chwilę każdej fotografii. Są ich setki, niektóre mają ponad osiem lat. Na części z nich dziewczynka jest malutka, wygląda niemal jak inna osoba. Przeglądam dalej: rośnie powoli, by w końcu stać się mną. To najdziwniejsze uczucie świata – nie rozpoznawać własnej twarzy. Ale dowód mam przed oczami. Jej twarz jest moją twarzą. Na wielu zdjęciach Wayne uśmiecha się do mnie albo obejmuje mnie ramieniem, albo ­śmieje się w tle.

Dopada mnie poczucie ostateczności. To ja.

To jest mój ojciec. Moje miejsce jest przy nim, to moje życie.

Jestem Mary Boone.

ROZDZIAŁ 3DREW

Życie naprawdę staje się gówniane, kiedy wszyscy uważają, że zabiłeś swoją dziewczynę.

Ekran wyświetla kolejny komunikat o błędzie. Walę nogą w podstawę kserokopiarki. Dźwięk uderzenia buta o metal niesie się echem po bibliotece i starszy pan z działu podróżni­czego, jeden z wolontariuszy, rzuca mi rozeźlone spojrzenie. Ale serio, ile błędów może zaliczyć to ustrojstwo w ciągu dziesięciu minut?

Pokazuję na urządzenie gestem mówiącym wyraźnie: „Hej, to śmieć i dobrze o tym wiesz”. Staruszek kręci głową i wraca do układania przewodników turystycznych oraz udawania, że nie istnieję.

Tak jak wszyscy.

Dźgam palcem niereagujący ekran dotykowy, aż w końcu guzik „kopiuj” się podświetla i maszyna pyta, ilu kopii potrzebuję.

W końcu.

Wyciągam z tylnej kieszeni poskładaną kartkę papieru i wygładzam ją na brzegu kopiarki. Patrzy na mnie jej twarz i nagle w tej idiotycznej bibliotece robi się za gorąco. Przesuwam palcem po zagięciu biegnącym przez jej oczy i marszczę czoło. Mogłem nie składać ulotki, ale nie chciałem zgubić jej w ­szkole, a gdybym spróbował załatwić to przed zajęciami, na pewno bym się spóźnił. Znowu.

Szeryf zgarniał mnie z lekcji co drugi dzień, żeby zadawać w kółko te same pytania, więc nie mogę pozwolić sobie na opuszczanie kolejnych zajęć. Mojemu prawnikowi chyba w końcu udało się temu zaradzić, ale co się stało, to się nie odstanie. Ledwie kwalifikuję się do następnej klasy, a jedynymi osobami, które nie mają tego gdzieś, są moi rodzice.

A wszystko dlatego, że kiedy twoja dziewczyna dosłownie rozpływa się w powietrzu, wszyscy od razu uważają, że maczałeś w tym palce. Wszyscy, w tym może nawet sędzia, o ile szeryf Roane postawi na swoim.

Wściekłość wspina się po moim karku i łomoce w uszach, ale wściekanie się mi nie pomoże. Na pewno nie przekona jej rodziców, mieszkańców miasta i policji z tego zadupia, że to nie przeze mnie Lola nie wróciła do domu.

Rozkładam ulotkę na szklanej szybce kopiarki i wciskam guziki, aż na ekranie pojawia się liczba dwieście. Waham się i sprawdzam, ile gotówki mam w portfelu. Zmieniam na siedem­dziesiąt pięć i wrzucam pieniądze do urządzenia, przeklinając drukarkę w domu za to, że zużyła cały tusz.

A także przypadkowych przechodniów, którzy zatrzymują się, żeby pokazywać mnie palcami, za każdym razem, kiedy wyjdę na zewnątrz.

I gliniarzy za to, że się lenią.

Ale przede wszystkim przeklinam cały świat za to, że kręci się dalej, jakby to, że Lola zniknęła, nie miało żadnego znaczenia.

Urządzenie ożywa z brzękiem i zaczyna powielać piękną twarz Loli, kartki lądują na tacce z boku. Na górze ulotki widnieje wielki napis „ZAGINIONA”. To pewnie te pogrubione litery wykończyły mój kartridż.

Ktoś stuka mnie w ramię. Odruchowo odskakuję i uderzam w bok urządzenia. Obracam się, oczekując, że zobaczę wolontariusza, ale to tylko mój kuzyn.

Max unosi obie ręce i robi krok w tył.

– Ej, Drew, spokojnie.

Chowam twarz w dłoniach i pocieram nimi brodę.

– Cholera, nie zakradaj się tak.

– Nie zakradałem się. Dwa razy cię zawołałem. – Odrzuca czarne loki z czoła. Kędziorki sterczą na wszystkie strony, niektóre dłuższe od innych, więc zastanawiam się, czy znowu to ciocia mu je obcinała. Wcale nie radzi sobie z nożyczkami tak dobrze, jak jej się wydaje, ale Maxowi najwyraźniej to nie przeszkadza. Kładzie mi dłoń na ramieniu. – Wszystko w porządku?

Zrzucam z siebie rękę kuzyna.

– Taa, pewnie. Jest dobrze.

Max zahacza kciukami o kieszenie dżinsów i rzuca mi to spojrzenie z gatunku „pieprzysz”. Ignoruję go i odbieram ulotki. Większość kartki zajmuje zdjęcie zrobione przez mojego tatę – Lola uśmiecha się, siedząc na ganku domu swoich rodziców przed ich corocznym grillem z okazji czwartego lipca. U dołu zamieściłem podstawowe informacje na jej temat, najprościej, jak się dało:

Imię i nazwisko: Lola Elizabeth Scott

Wiek: 17

Kolor włosów: ciemny brąz

Kolor oczu: zielony

Ostatnio widziana: 29 września o 22.55 na pochylni przy rzece Willamette w Washington City

A do tego pogrubiony dopisek: „Jeśli widziałaś/widziałeś tę dziewczynę albo masz jakiekolwiek informacje dotyczące miejsca jej pobytu, proszę, zadzwoń…” i mój numer tele­fonu – bo wygląda na to, że tutejsza policja przestała odpowiadać na zgłoszenia. Po co, skoro mają już swojego głównego podejrzanego?

Mnie.

Max zerka mi przez ramię.

– Więcej ulotek?

Stukam papierami w kserokopiarkę, żeby wyrównać stosik, i kieruję się do drzwi. Wolontariusz przy głównym kontuarze nie podnosi wzroku, gdy go mijam, a ja nie odpowiadam Maxowi na jego nie-do-końca-pytanie.

Nie żeby ignorowanie miało go powstrzymać. Max, ten uparty wielkolud, ma wiele cech, ale odpuszczanie nie jest jedną z nich.

Popycham drzwi i dwie sekundy później słyszę, że znowu się otwierają. Ściągam sznurki bluzy, by listopadowy chłód nie spłynął mi po karku, i przygotowuję się na kolejne wyrzuty.

– Zatrzymaj się! – woła Max, podbiegając do mnie. – Próbuję się dowiedzieć, co u ciebie, jak się masz.

Idę dalej. Zaparkowałem samochód za rogiem. W tej części miasta nie brakuje drzew zatopionych w chodnikach i murali namalowanych przez gimnazjalistów, przez co nawet w samym środku jesieni jest tu obrzydliwie kolorowo i radośnie. Zamiast na tym, skupiam się na własnych stopach i starym asfalcie.

– Twoi tatowie strasznie się o ciebie martwią, stary.

No i proszę. Wyrzuty. Przystaję i odchylam głowę, aż brodą celuję w ciemniejące niebo. Wypuszczam oddech, który ma ciężar betonu.

– Wiem.

– Więc zatrzymaj się na sekundkę i pogadaj ze mną. Próbujemy pomóc.

Opuszczam brodę.

– Wszyscy chcą tylko gadać. Mam tego dość, Max. Gadaniem nie sprowadzimy jej z powrotem. – Obracam się i wymachuję ulotkami. – Policja właściwie przestała jej szukać. To jedyne, co przychodzi mi do głowy, bo nikt nie pozwala mi robić nic innego.

Kuzyn przygryza wargę, a ja nieco opadam z sił.

Dobra, przyznaję. Dotąd ulotki nie okazały się zbyt pomocne. Rozwieszam je od tygodni i otrzymałem dokładnie dziesięć telefonów. Dziewięć razy ktoś postanowił robić sobie ze mnie żarty, a raz jakaś starsza pani zadzwoniła, by powie­dzieć mi, że powinienem się wstydzić. Ale nie wiem, co innego mógł­bym zrobić.

Życzliwe brązowe oczy Maxa przepełnia smutek, wyraźnie rzednie mu mina.

– Minęło już sporo czasu…

– Co to ma znaczyć? Twoim zdaniem powinienem się ­poddać?

– Co? Nie, oczywiście, że nie. Ale może musisz pogodzić się z tym, że…

– Proszę, przestań. Kocham cię i wiem, że chcesz pomóc, ale nie mogę. Nie mogę przestać szukać. To oznaczałoby, że może już nigdy nie wróci do domu i…

…tomojawina.

– I co? – pyta Max, podchodząc bliżej.

Pierś ściska mi jakaś dzika mieszanina poczucia winy, rozgoryczenia i wściekłości, dusząc mnie.

– Nie zniósłbym tego – wykrztuszam w końcu.

Przytula mnie. Chcę się odsunąć, być sam, ale ten uścisk jest dla niego, nie dla mnie.

Cofa się, klepie mnie po ramieniu i się uśmiecha.

– Chodźmy do ciebie. Wszyscy wpadają na obiad. Twoi rodzice robią hilachas. Co ty na to?

Kolejna rzecz, która kiedyś napawała mnie szczęściem i radością, a dziś brzmi jak koszmar. Ale nie powiem tego.

Moja rodzina… potrafi przytłoczyć. Ta ze strony taty jest biała, a ze strony papy ma gwatemalskie korzenie. I wszyscy uwielbiają się spotykać. Moi tatowie zaadoptowali mnie trzy tygodnie przed moimi trzecimi urodzinami – w zasadzie nie pamiętam niczego z czasów przed tym – i całe moje życie to kolejne wielkie rodzinne spotkania. Wszyscy trajkoczą wesoło i wściubiają nosy w sprawy wszystkich dokoła – tak jak Max. Nie przeszkadzało mi to, kiedy dręczyli mnie, żebym zaprosił Lolę na bal, albo pokazywali jej moje przedszkolne zdjęcia ze szczerbami między zębami, gdy zaczęła regularnie wpadać na rodzinne obiadki. Jednak teraz oznacza to jedynie wymuszone uśmiechy i nierozmawianie o tej jednej sprawie, która nieustannie zaprząta mi głowę. Wszyscy chcą pomóc, ale nic nie mogą zrobić.

Milczę, więc Max uśmiecha się jeszcze szerzej, jakby myś­lał, że zaraz się zgodzę.

– Przepraszam, Max. Dołączę następnym razem, dobrze? Dziś mi nie pasuje. Mam coś do załatwienia.

Robi rozczarowaną minę, ale kiwa głową.

– Jasne. Dobrze.

– Powiedz moim tatom, że wrócę do domu, kiedy skończę, okej? – mówię, odwracając się z ulotkami w ręce.

Powietrze za mną wypełnia się jego westchnieniem.

– Jedziesz nad rzekę, prawda?

Zatrzymuję się i odwracam do niego.

– Dlaczego miałbym jechać nad rzekę?

Wygląda, jakby oczy miały wyskoczyć mu z orbit.

– Miałem na myśli Dairy Queeni ich… rzekę szejków.

Wie doskonale, że nie byłem nad rzeką od tamtej nocy, kiedy zniknęła Lola, dlaczego więc miałbym tam jechać dzisiaj? Chyba że jest jakiś powód.

– Co dzieje się dziś nad rzeką, Max? – pytam przez zęby. – A może mam tam pojechać, żeby samemu się przekonać?

Na jego twarzy pojawia się panika. Widocznie dostał dokładnie przeciwne polecenie i miał mnie przed tym powstrzymać. Tylko od kogo? Od moich tatów? Jego mamy? Całej trójki?

– Jeśli ci powiem, obiecujesz, że nie pojedziesz?

Gromię go wzrokiem.

– Dobra, dobra. No więc… może dziś zostaną przeprowadzone kolejne poszukiwania i twoi rodzice chcieli, bym upewnił się, że nie będziesz się tam kręcił. Pewnie już po wszystkim, więc nie ma sensu tam jechać. I nie usłyszałeś tego ode mnie.

Mój mózg koziołkuje, próbując to zrozumieć.

– Ale to nie ma sensu. Po co znowu przeszukiwać tereny nad rzeką, skoro przeczesali tamte lasy już z dziesięć razy? I to tygodnie temu.

– Nie mam pojęcia. – Wyrzuca ręce w powietrze. – Nie znam szczegółów. Więc udajmy, że o tym nie rozmawialiśmy, i jedźmy do ciebie ogarnąć jakieś żarcie. Umieram z głodu.

W jednej chwili przez głowę przelatują mi dziesiątki myśli. Lola zaginęła prawie pięć tygodni temu. W tym czasie obserwowałem, jak śledztwo przechodzi od podejrzenia, że po prostu uciekła z domu, do pełnoskalowych poszukiwań zaginionej osoby włącznie z uruchomieniem ogólnokrajowego systemu Amber Alert. Policja poszła na całość. Zablokowali drogi w całym hrabstwie. Wciskali jej zdjęcia każdej miejscowej stacji informacyjnej i wrzucali je do mediów społecznościowych. Szukali wszędzie, począwszy od pochylni, gdzie była widziana po raz ostatni, a potem zataczali coraz szersze kręgi, kierując się wskazówkami i poszlakami, aż w końcu sprawdzili wszystkie tropy.

Po co mieliby wracać do początku, i to z ekipą poszukiwawczą? To nie trzymało się kupy. Przepraszam bardzo, ich zdaniem Lola żyła sobie nad brzegiem rzeki, żywiąc się jakimiś korzonkami, i czekała, aż ją znajdą? „Och, cześć, dzięki, że przyszliście, mam już po dziurki w nosie kory i wody z wodo­rostami”.

Jest tam, tylko jeśli…

Robię krok w tył.

Nie szukają Loli.

Szukają jej ciała.

Czuję, że trzymane przeze mnie ulotki zaraz zapłoną.

– …idealny dzień na hilachas, nie?

Mrugam. Max nawijał cały ten czas.

– Co?

Jęczy.

– A to mi niespodzianka, wcale mnie nie słuchałeś. Po prostu… wróć ze mną do domu, dobrze? I tak nie możesz tam być, a alternatywa zakłada jedzenie. Chodźmy.

– Nie jestem głodny.

Max wymachuje rękami i uderza nimi w boki.

– To absolutnie fatalny pomysł.

Biegnę prosto do samochodu i udaję, że go nie słyszę. Gramolę się do swojego powgniatanego białego isuzu troopera i rzucam ulotki na fotel obok. Już nie mają takiego znaczenia jak dziesięć minut temu. Mam nową misję.

Wrzucam bieg, gdy nagle drzwi od strony pasażera otwierają się szeroko. Ludzka tyczka – Max – wskakuje do środka. Kiedy zatrzaskuje drzwi, całym SUV-em aż zarzuca.

– Oszalałeś?! Właśnie miałem wdepnąć gaz! – krzyczę na niego.

– Dobrze, w takim razie zdążyłem w samą porę. – Zapina pasy i odrzuca lok z czoła. – Nie pozwolę ci jechać samemu. Ktoś musi przypilnować, żeby cię nie przymknęli.

Zastanawiam się, jak ciężko byłoby mi wykopać go z wozu, ale po determinacji na jego twarzy i sile, z jaką ściska rączkę nad oknem, wnioskuję, że jest przygotowany na atak.

– Nie pozbędziesz się mnie – stwierdza. – Jeśli chcesz zachowywać się jak świr, będę świrować z tobą. Dalej.

– Jesteś wkurzający, wiesz o tym? – Skupiam się z powrotem na drodze i ruszam, bo za chwilę przywalę mu w twarz.

Ciocia mnie ukatrupi, jeśli spadnie mu choć włos z głowy, i gnojek doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Dotarcie na skraj miasta, tam, gdzie znajduje się pochylnia, zajmuje nam tylko kilka minut, ale trasa strasznie się ciągnie. Odkąd Lola zniknęła, trzymałem się z dala od rzeki, a teraz z każdym kilometrem coraz bardziej czuję się tak, jakbym tonął w czarnej dziurze okropnych wspomnień i cierpienia.

Skręcam, tak jak prowadzi droga, a gdy ta się prostuje, naszym oczom ukazuje się pochylnia.

Rzeka okala Washington City niczym ramię starego kumpla, ale jedyne miejsce, w którym brzeg rzeki znajduje się dość nisko, by dosięgnąć wody, jest właśnie tutaj. Pochylnia to wąski parking wcinający się między drzewa i betonowy zjazd zanurzający się w lodowatej wodzie Willamette.

Zwykle o tej porze roku pochylnia jest pusta, ale dziś można odnieść wrażenie, że trwa szczyt sezonu. Z dziesięciu miejsc parkingowych tylko jedno jest wolne, samochody stoją też po obu stronach drogi.

Ci niezłomni mieszkańcy miasta zgromadzili się, żeby pomóc biednej Loli i jej rodzinie zamknąć ostatecznie ten rozdział. Powinni szukaćjej,a nie jej kości. Na tę myśl robi mi się niedobrze. To miejsce budzi we mnie nienawiść. Parking, woda, listopadowy zachód słońca sączący się przez sosny. Nie mogę tego znieść. Nie mogę znieść tego, co się tu stało i co stało się ze mną. I z Lolą.

Staję przy drodze za innym samochodem i wyłączam silnik. Krzyżuję ramiona na kierownicy i pochylam się do przodu. Wygląda na to, że poszukiwania dobiegły końca. Ludzie wyłaniają się z zarośli po drugiej stronie parkingu i dołączają do niewielkiej grupki czekającej przy linii drzew. Wśród nich stoi paru gawędzących ze sobą funkcjonariuszy. Ani śladu szeryfa.

Zaparkowałem za blisko. Kilka par oczu zwraca się w stronę troopera i posyła mi pełne nienawiści spojrzenia. Czasem myślę sobie, że ten samochód zyskał równie złą sławę co ja. Gdybym zastanowił się choć przez chwilę, poprosiłbym Maxa, żebyśmy pojechali jego autem. Ma taki sam kolor jak tutejsze drzewa, może wtopiłoby się w otoczenie.

Znowu schrzaniłem sprawę.

Drobna staruszka z podkładką do pisania w dłoni patrzy na mnie i mruży oczy. Ciekawe, czy to ona zostawiła mi tamtą wiadomość.

„Powinieneś się wstydzić”.

I tak się wstydzę.

– Jaki mamy plan, Drew? – Max wciska swoje niesamowicie długie nogi w podłogę, wyciąga plik ulotek spod tyłka i rzuca je na tylne siedzenie. – Mamy jakiś cel, pakując się w to zamieszanie?

Utrzymuję kontakt wzrokowy ze staruszką minutę dłużej, a ona pokazuje mi faka.

Nie odpowiadam, więc Max mówi:

– Raczej nie możesz podejść i po prostu się przyłączyć. Dziesięć minut i aresztują cię za nękanie albo nastoletnie wygłupy.

Z mojego gardła wydobywa się zniesmaczony dźwięk i odchylam się w fotelu. Ma rację. Roane i jego funkcjonariusze nie wahaliby się ani chwili przed zakuciem mnie w kajdanki, gdybym choć zbliżył się do tych „chcących pomóc” tłumów. Szczególnie biorąc pod uwagę, jak szeryf naciskał mnie w ciągu ostatnich kilku dni, bo rozpaczliwie nie chce mieć na koncie zawalonej sprawy zaginięcia nastolatki. Zresztą Roane jeszcze nie wsadził mnie za kratki wyłącznie dlatego, że jestem, jak to się mówi, ambitnym białym dzieciakiem z dobrze sytuowanej rodziny, którą stać na prawnika. Gdybym bardziej przypominał papę i resztę rodziny ze strony Diazów, sytuacja pewnie wyglądałaby inaczej.

Pomogło również to, że Roane nie ma żadnych dowodów przeciwko mnie, i wygląda na to, że całe jego śledztwo opiera się na założeniu, że się przyznam. Tak czy inaczej, to prawda, że przyjeżdżając tutaj, testuję swoje szczęście.

– Nie chcę do nich dołączyć. To bez sensu. Loli tam nie ma.

Czuję, jak jego spojrzenie wwierca się w bok mojej głowy.

– I mówisz to z taką pewnością, bo…?

– Nie zaczynaj. Nie wiem,gdzie ona jest, ale wiem, że nie w tym lesie. Ona żyje.

– Skąd wiesz? Tak na pewno?

– Nie może być inaczej. To… niemożliwe. – Przeczesuję palcami włosy. – Uciekła albo została porwana, albo… nie wiem. Ale żyje. Mylą się, udowodnię to.

Max wierci się na fotelu i pochyla do przodu z grymasem.

– No dooobra, skoro nie zamierzasz rozkręcać żadnej dramy, to co tu robimy?

– Dobre pytanie. – Spoglądam na parking i mój wzrok zatrzymuje się na pustym miejscu.

To tam zrobiono poświęcony Loli ołtarzyk. Nawet z daleka wygląda na zaniedbany.

Stoją tam stare kwiaty i na wpół wypalone świeczki oraz oprawione zdjęcia Loli ściągnięte z jej Instagrama, teraz za­mokłe i zapomniane. Niebiesko-złoty mundurek leży na chodniku, częściowo przykryty liśćmi. Koło jej szafki w szkole leżał identyczny, ale ktoś z pracowników schował go w zeszłym tygodniu.

Tymi miejscami pamięci opiekowali się znajomi z klasy Loli, przerażeni jej zniknięciem. Jednak gdy minął początkowy szok, a uwaga wynikająca z udawania, że za nią tęsknią, się ulotniła, szybko stracili zainteresowanie. Podobny przypadek jak obecni tu ludzie z ekipy poszukiwawczej, którzy woleliby natknąć się na porzucone w lesie ciało i mieć to z głowy.

– Chciałem tylko zobaczyć, kto przyszedł – mówię. – Myś­lę, że poczułbym się lepiej, gdyby nie było tu tylu aut. Przynajmniej wiedziałbym, że inni też uważają to za bezcelowe.

– Nie widzę tu państwa Scottów. To dobry znak, nie?

Może.

Znów przyglądam się samochodom i rzucam nienawistne spojrzenia w stronę starego, powgniatanego volkswagena po drugiej stronie drogi. Gdzieś tu kręci się Autumn. Żadna ekipa poszukiwawcza nie byłaby kompletna bez pochlipującej najlepszej przyjaciółki zaginionej, co nie? Już wiem, czemu nie była dziś w szkole.

Max ma rację. Nigdzie nie widzę wranglera pana Scotta ani sedana pani Scott. Kiełkuje we mnie ziarenko nadziei. Może oni też się nie poddali?

A może przyjechali z policjantami i jeszcze nie wyszli z lasu…

– Powinniśmy się zmywać, zanim ktoś zadzwoni po Roane’a – stwierdza Max.

Wiem, że ma rację, ale nie mogę oderwać wzroku od linii drzew. Tłum cały czas rośnie. Liczy już blisko pięćdziesiąt osób, spośród drzew wychodzi coraz więcej i więcej ludzi.

Błagam, niech ich tu nie będzie.

Wystukuję palcami na kierownicy niespokojny rytm.

– Drew? No dalej. Nie musimy jechać na rodzinny obiad, możemy pojechać, gdziekolwiek chcesz. Kupię nam lody. Zrobię wszystko, tylko jedźmy stąd. Proszę…

Wzdycham i sięgam do stacyjki, gdy tłum się rozstępuje i na tle drzew pojawia się wysoka sylwetka. Jej widok jest jak kubeł lodowatej wody spływającej po kręgosłupie.

Niedobrze mi.

– O kurwa – szepcze Max. – Jej mama też tu jest.

Patrzę, jak dołączają do pozostałych. Pan Scott wygląda, jakby od września połowa jego włosów zrobiła się siwa. A jego żona schudła tak bardzo, że wydaje się, że mógłby porwać ją zawiewający znad rzeki wiatr. Kobieta ściska swój czarny płaszcz przy szyi i odgarnia długie ciemne włosy z twarzy. Ktoś mówi coś do jej męża, a pan Scott obraca się i rzuca mi nienawistne spojrzenie. Wygląda jak żywy trup, który przyrzekł nawiedzać mnie aż do dnia mojej śmierci.

Twarz płonie mi ze wstydu. Ojciec Loli zna mnie prawie równie dobrze co moi rodzice, a i tak obrócił się przeciwko mnie, jak cała reszta.

Wrzucam bieg, wycofuję i ruszam.

On nie powinien tu być. Żadne z nich nie powinno tu być.

Kto wciąż szuka Loli?

– Wszystko w porządku? – pyta Max ostrożnie. Jakby przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad tymi słowami.

Kręcę głową i zbyt gwałtownie wchodzę w zakręt.

– Miałeś rację. Nie powinienem był tam przyjeżdżać.

Dalsza część w wersji pełnej

Spis treści

OKŁADKA

KARTA TYTUŁOWA

KARTA REDAKCYJNA

SPIS TREŚCI

ROZDZIAŁ 1. DZIEWCZYNA

ROZDZIAŁ 2. DZIEWCZYNA

ROZDZIAŁ 3. DREW

Punkty orientacyjne

Okładka

Spis treści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Meritum publikacji