To, czego szukasz, szuka także ciebie - Paulina Płatkowska - ebook + audiobook

To, czego szukasz, szuka także ciebie ebook i audiobook

Płatkowska Paulina

2,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na przemyślenie swojego życia, a co ważniejsze na zmiany, nigdy nie jest za późno!

 

Poznajcie Barbarę – „polską Danielle Steel”, królową romansideł, autorkę bestsellerów, których nakłady znikają z półek księgarskich w mgnieniu oka. Po trzydziestu paru latach nieprzerwanej passy właśnie dociera ona do przysłowiowej ściany. A może to nie ściana, tylko zakręt, za którym życie oferuje zupełnie nowe wartości…?

Wraz z Barbarą wyruszymy do domu pracy twórczej i w górskiej scenerii spotkamy kolejne pisarki: reportażystkę Rysię, dziennikarkę Mirę, poetkę Zosię i… Kim będzie ta piąta? Dość powiedzieć, że jej przyjazd szczerze oburzy Barbarę i wielokrotnie podniesie jej ciśnienie.

Zmiana otoczenia wywoła jednak wiele dobrego. Spacery, obcowanie z przyrodą, rozmowy z mądrymi kobietami i porównanie ich doświadczeń do własnych – to wszystko sprzyja refleksji i potrzebnym zmianom, na które przyszła już najwyższa pora. Bo czasem na swoje życie trzeba spojrzeć z innej pespektywy, aby je naprawdę docenić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 27 min

Lektor: Paulina Platkowska

Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Serdeczne pozdrowienia od wydawczyni

dla wszystkich czytelniczek, a także dla ich mężów

i znajomych, którzy kupują im książki Silvera.

Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem

Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2022

Tekst © Paulina Płatkowska, 2022

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Książka, którą kupiłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, żebyś przestrzegał praw, które im przysługują. Możesz ją udostępnić nieodpłatnie bliskim lub znajomym, ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło.

A jeśli ją kopiujesz, rób to wyłącznie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo.

Wydawczyni i Autorka

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl, www.legalnakultura.pl

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc występujących w książce jest przypadkowe.

Warszawa 2022

Mojej drogiej Marzeni

Wstęp

w którym poznajemy polską Danielle Steel oraz jej życie, które wydaje się dobre i lekkie, ale (jak każde) ma także ciemne strony

W pisaniu powieści najtrudniejsze jest pierwsze zdanie.

Pierwsze zdanie jest ważne, wszyscy to wiedzą. Dobrze napisane − przyciąga, intryguje, od razu porywa czytelnika w wir fabuły. Nieciekawe – zniechęca, jak nowo poznany człowiek, który już przy powitaniu wykazuje brak manier lub ma jakiś inny defekt. I nawet jeśli dalej książka jest dobra, autor ma wiele do powiedzenia, a akcja toczy się fascynująco, to i tak pozamiatane. Falstart. Cel nie został osiągnięty. Niesmak pozostał, szansa na olśnienie porywającym pierwszym zdaniem przepadła.

Pierwsze zdanie – zupełnie jak pierwsze wrażenie – powstaje i zostaje już na zawsze…

Wymyślanie pierwszego zdania czasem na wiele dni blokowało Barbarze pracę. Zawieszała się i nie mogła ruszyć dalej; buksowała jak samochód w błocie, a chwilami nawet dopuszczała do siebie obawę, że może oto właśnie straciła swój wielki dar – wenę. Kiedy raz nieopatrznie zwierzyła się Stefanowi z męki twórczej wokół pierwszego zdania, ten w ogóle jej nie zrozumiał. Posłał żonie łagodne spojrzenie, wsparte jednym z tych jego uśmiechów poczciwca, i wygłosił mądrość, która wcale nie była mądra.

– To zacznij od drugiego – poradził żonie niby-życzliwie, a jednak nie do wytrzymania naiwnie. – Pisz kolejne zdania, a jak będziesz gotowa, to wrócisz do tego pierwszego i je dopiszesz. Nie można tak…?

No nie można, oczywista, toteż Barbara ofukała go wtedy koncertowo. Pisanie książki to nie układanie puzzli czy wyciąganie fantów z worka, to czynność linearna! Opowieść toczy się scena po scenie, ściśle według wcześniej rozpisanego planu. Barbarze nic nie miało prawa wyjść przed szereg; nic nieplanowanego jej nie „wyskakiwało”. Owszem, słyszała czasem te dyrdymały, które opowiadali inni pisarze: że ich bohaterowie żyją jakoby własnym życiem, robią, co chcą, i płatają im figle podczas pisania, że nie dla nich karby opowieści. Dziwiła się tym idiotyzmom i krzywiła w duchu, nawet przez moment nie dopuszczając ewentualności, że mogą być prawdziwe. Jak własnoręcznie wykreowany i skreślony na papierze twór miałby się wymknąć spod kontroli? Chyba tylko komuś, kto nie umie trzymać swoich spraw w ryzach. Phi.

– Stefan, pół życia ci powtarzam: ty mi nie dawaj dobrych rad – odpowiedziała wtedy, obficie gestykulując. – Twoje rady są dobre dla ciebie, nie dla mnie. Jesteśmy osobnymi bytami. Połączonymi świętym węzłem i tak dalej, ale inżynier nigdy nie pojmie literata. Powiedz, czy ja się kiedykolwiek zainteresowałam tym, co ty właściwie robisz?

– Nie… – przyznał pokornie Stefan i wydawało się, że chciałby coś dodać, lecz ekspresywna żona nie dała mu przedłużać tej wypowiedzi.

– Otóż to! Twoje zawodowe sprawy nic a nic mnie nie obchodzą! I nigdy nie będę się nad nimi pochylać, niech każde z nas robi swoje!

Barbara mówiła takim tonem, jakby tam było „zniżać się”, a nie „pochylać”. Choć może pochylanie się to tylko uprzejma forma zniżania…? Tak czy inaczej, chodzi przecież o skłon, czyli ruch w dół. Ech, język jest przenikliwy i czasem ujawnia myśl, która miała pozostać ukryta – pod warunkiem że ktoś chce słuchać naszych słów i zadawać sobie trud rozszyfrowywania ich prawdziwych znaczeń.

Na szczęście Barbara Berło-Dobrzyniecka miała imponujące rzesze fanek, gotowych spijać słowa z kart jej poczytnych książek. Tworzyła od trzydziestu dziewięciu lat. Na centralnym regale ich domowej biblioteki pyszniło się trzydzieści osiem powieści jej autorstwa, niektóre w kilku wydaniach. Miała ambicję pisać jedną nowość rocznie – i prawie jej się to udawało, no, z jedyną przerwą, która się wydarzyła trzydzieści sześć lat temu, po narodzinach córki. Spod pióra Barbary wyszły takie bestsellery jak Miłość i perły, Szmaragdowa tońtęsknoty, Czerwień i czerń czy Romans na dachu świata.

Etykietę „polskiej Danielle Steel” Barbara przyjęła łaskawie i z wyrozumiałością. Podszepnęła nawet wydawcy, by wzorem boskiej Danielle uczynić swoim znakiem rozpoznawczym złocone litery nazwiska. Wydawca chętnie podchwycił pomysł – i odtąd na wszystkich jej książkach wiły się litery-ornamenty, finezyjne niczym na torciku wedlowskim. A że nazwisko miała długie, znacznie dłuższe od zwartego „Steel”, to personalia zajmowały prawie połowę okładki. I dobrze, był to wszak najważniejszy element. Gwarancja tego, że czytelniczki jak zawsze otuli jej charakterystyczny styl: słodkie opisy życia bogaczy przyczepią się do wyobraźni jak lepka wata cukrowa, sceny namiętności rozpalą zmysły, a przeciwności stawiane umiejętnie na drogach zakochanych wywołają w niewieścich sercach słuszny gniew oraz szczery niepokój.

Barbara zdecydowanie posiadła umiejętność bardzo pożądaną w świecie artystów: tworzyć tak, żeby cię kochali. Ona po prostu opowiadała ludziom o tym, za czym tęsknią, świadomie lub nie. Rozniecała w nich tęsknoty za idealnym kochankiem, pełnym przygód życiem, blichtrem czy emocjonującymi wyborami, których czytelniczki nigdy nie musiały osobiście podejmować.

Odkrywszy swój dar, Barbara eksploatowała go bez umiaru, a schemat, który raz się sprawdził i przyjął, powtarzała bez zbędnych wątpliwości w każdym kolejnym tomie. Przecież najbardziej lubi się te książki, które już się zna – nieprawdaż…?

Na spotkania autorskie niezawodnie przychodziły tłumy. Na potrzeby długich kolejek po autografy Barbara opracowała szybki, pełen zawijasów podpis, złożony tylko z jej trzech inicjałów: „BBD”. Podpis ów składała zamaszyście, widowiskowo, zawsze czerwonym żelopisem – i może dlatego tak bardzo się on kojarzył ze wstawianą przez nauczyciela oceną BDB. Tak jakby Barbara, podpisując się na własnej książce, wystawiała sobie za nią ocenę bardzo dobrą.

Cóż, byłaby to ocena całkiem zasłużona: jej historie były na piątkę, wręcz na medal; miliony czytelniczek nie mogą się mylić. Jeśli ktokolwiek się tu mylił, to może czasem jakiś niemądry krytyk literacki, który śmiał podważać jakość jej prozy. Tak się jednak zdarzało tylko dawniej, gdyż od wielu lat nikt nie śmiał walczyć z mitem Barbary Berło-Dobrzynieckiej ani mierzyć się z jej popularnością. Z gustami się nie dyskutuje, zwłaszcza gdy z jej twórczości wszyscy naokoło czerpią profity: wydawca zaciera dłonie, Stefan lokuje kapitał w kolejnej działce na Mazurach, czytelniczki są uszczęśliwione. Wszystko jest na swoim miejscu. Barbara Berło-Dobrzyniecka to niekwestionowane narodowe dobro.

 

Rozdział I

o Świątyni Dumania, rytuałach twórczych i mordędze z brakiem weny, a także pewnej miłej Joasi i serwisie za trzy tysiące

Barbara dopiła kawę i odstawiła filiżankę na talerzyk. Wena coś się dziś ociągała – dziś, wczoraj, właściwie już od dość dawna się nie zjawiała. Jako pisarka z dorobkiem Barbara potrafiła czekać spokojnie na jej przypływ, z drugiej jednak strony z wiekiem stawała się też coraz mniej cierpliwa i przedłużający się brak pomysłów wpędzał ją w rozdrażnienie. Uciszała je porządkiem, w sobie, wokół siebie − wszędzie musiało być estetycznie, artystycznie, pięknie.

Temu samemu celowi służyły także drobiazgowo wypracowane rytuały twórcze. Pisanie zaczynało się zawsze od sumy spełnionych warunków: laptop musiał był naładowany, pokój wywietrzony, biurko uprzątnięte, notes i długopisy ułożone równo na tacce, świeżo zaparzona kawa lub herbata w zasięgu ręki (acz w rozsądnym oddaleniu od klawiatury!), sama zaś Barbara – umoszczona w luksusowym i ergonomicznym fotelu biurowym. Niedozwolony był jakikolwiek dyskomfort! Żadnych bransolet, które mogłyby podzwaniać albo wpijać się boleśnie w nadgarstek podczas pisania. Żadnych przyciężkich kolczyków. Żadnych rozpraszaczy, czy to dźwiękowych, czy zapachowych, czy dotykowych (jak wrzynające się w kostki skarpetki lub przyciasne spodnie). Zamiast tego stonowane światło, cisza i spokój, strój elegancki i jakościowy, lecz luźny. Ulubione do tworzenia były obszerne suknie, latem zwiewne, płócienne lub bawełniane, zimą dzianinowe, do tego wszelkiej maści trencze, poncza i chałaty. Te „starożytne szaty” znakomicie zresztą pasowały do „Świątyni Dumania”.

Do pisania służył Barbarze specjalny domek, który Stefan sam zaprojektował i pobudował w ustronnym kącie ogrodu. Nazywali go żartobliwie właśnie „Świątynią Dumania”. Wszystko w nim było przemyślane i gustowne. Składał się z małego wiatrołapu, przestronnego gabinetu, łazienki i minikącika kuchennego. Ogromne okno gabinetu wychodziło na zieleń, a biurko było ustawione tak, aby wzrok pisarki mógł swobodnie meandrować po pióropuszach wspaniałych ozdobnych traw, małym stawie z drewnianym pomostem, drzewach w oddali; zieleni soczystej i wypielęgnowanej, niczym nieograniczonej, zupełnie jak jej wyobraźnia.

O ustalonych godzinach gosposia donosiła z dużego domu posiłki, czasem też zaskakiwała pisarkę drobnymi, zawsze znakomitymi przekąskami czy słodkościami. Barbara ceniła ją za cichość w obejściu: Władzia nie paplała bez potrzeby, dzięki temu nie rozpraszała chlebodawczyni. Była wręcz jak duch, a jeśli już coś odrywało Barbarę od pracy nad tekstem, to smakowita woń potrawy parującej na stoliku do jedzenia. I tak ludzie powinni się wyrażać: nie czczym gadaniem, a czynem, robieniem tego, w czym są utalentowani. Gosposia więc nie musiała nigdy zaganiać Barbary do jedzenia, wystarczyło, że gotowała tak, że jej dzieło samo do siebie przywoływało.

Podobnie było z książkami Barbary: ona też nikogo nie musiała do nich namawiać. Fama od lat niosła się sama, od pewnego czasu dodatkowo umiejętnie stymulowana przez asystentkę. Joasia dbała o stronę internetową Barbary, jej Instagram, Twitter, fanpage na Facebooku; umawiała ją na wywiady i spotkania, a także regularnie przeczesywała wszelkie media, by wyłuskiwać z nich recenzje, wzmianki i cytaty, o których skrzętnie donosiła swej mocodawczyni.

*

Barbara zerknęła na zegarek. Jedenasta. Wena nadal się nie objawiła, zresztą może już nie było sensu zaczynać pisać? O dwunastej miała przyjść Joasia. Pstrykną razem kilka zdjęć, to znaczy Joasia pstryknie – a to Barbarę przy pracy, a to jakiś detal z jej otoczenia. Szelma potrafiła tak umiejętnie budować kadr, że zdjęcia dostawały setki lajków i niezmiennie pozytywny odzew w komentarzach. No nie było to takie trudne, skoro Barbara otaczała się samymi przedmiotami w dobrym guście, a i sama była całkiem fotogeniczna.

Właściwie to bardzo fotogeniczna.

Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi wejściowych, a zaraz po nich rozległo się delikatne pukanie do gabinetu.

– Proszę! – zachęciła. Wiadomo przecież, że nikt obcy nie zdołałby tu wejść.

W drzwiach stanęła Władzia. Miała wydatne, rumiane policzki i uroczą szczelinkę między górnymi jedynkami – już sama jej twarz sprawiała, że myślało się o niej ciepło, jak o osobie zarówno godnej zaufania, jak i jowialnej oraz miłej.

– Dzień dobry, pani Basiu. Przyniosłam drożdżowiec, jeszcze ciepły. Pan Stefan bardzo chwalił.

Istotnie po gabinecie rozszedł się wprost oszałamiający zapach.

– Stefan to żarłok – podsumowała Barbara. – Nie daj mu zjeść za dużo, zaraz mu cukier skoczy… On nie potrafi nad sobą panować.

Władzia się roześmiała.

– Trzeba mieć jakieś słabości…

– Ale zawsze im ulegać to chyba przesada?

Gosposia zręcznie wyminęła biurko, by ustawić paterę z ciastem na komodzie, i równie zręcznie zmieniła temat.

– Pani ma chyba zaraz gościa, to sobie skosztujecie do kawy…

– Kawę już piłam – westchnęła Barbara – na najbliższych parę godzin musi mi wystarczyć. Muszę zachowywać équilibre1między jej smakiem i walorami zdrowotnymi a moim sercem i ciśnieniem.

– Czyli że…? – Gosposia próbowała wywnioskować, co w związku z tym ma zrobić.

– Zaparz nam, Władziu, dzbanek herbaty. Wiśniowej. Dzbanek weź ten nowy, w polne kwiaty. Joasia na pewno będzie chciała zrobić z nim jakiś ładny kadr.

Władzia wyszła, a Barbara wstała zza biurka i się przeciągnęła. Chwilę patrzyła na trawy za oknem, potem podeszła do tej części pomieszczenia, w której stały fotele i niski stolik. Przestawiła ciasto z komody na stolik, schyliła się i oderwała z pierwszego kawałka największą kulkę kruszonki. Przez moment trzymała ją w palcach, w końcu włożyła sobie do ust. Była lekko ciepła, maślana i cynamonowa zarazem, bardzo słodka. Tak dobra, że po chwili Barbara oderwała kolejną, i jeszcze jedną, aż cały wierzch drożdżowej kromki zniknął, odsłaniając jasny miąższ ciasta.

Najlepsze już zjadła – teraz wypadałoby dojeść resztę kawałka. Tyle że ta reszta, wiadomo, nie będzie już ani taka słodka, ani cynamonowa. Znienacka dopadła ją absurdalna myśl, że może ona sama symbolicznie tkwi w takim momencie: najlepsze książki są już za nią, a przed nią jest tylko mniej wyrazista, zapychająca chała.

A co, jeśli to prawda…?

Aż się wzdrygnęła.

Co za bzdura!!!

*

Joasia przyszła punktualnie o dwunastej. Była szczupłą czterdziestolatką o energicznych ruchach, płowej grzywce i uważnych oczach. Lekka mżawka zmoczyła jej płaszcz i włosy. Barbara spostrzegła, że Joasia przez moment się zawahała, czy wypada jej strzepnąć z materiału wilgoć wprost na stylową drewnianą podłogę, czy raczej odwiesić mokry płaszcz na wieszak; w końcu zdecydowała się na to drugie – kulturalnie, lecz niepraktycznie.

Barbara w duchu ją pochwaliła. Nie przepadała za ludźmi, którzy zachowywali się w jej towarzystwie zbyt swobodnie. Na szczęście miała decydujący wpływ na to, jakimi współpracownikami się otacza. Zwykle wybierała takich jak Joasia: spiętych, nerwowych i pracowitych.

– Wchodźże, moja droga – zwróciła się do niej łaskawie, podkreślając swoje słowa zapraszającym gestem. Jej mięsisty beżowy sweter nietoperz aż się prosił o to, by eksponować go takimi właśnie zapraszającymi gestami, i Barbara świetnie zdawała sobie z tego sprawę. – Napijesz się herbaty?

– Poproszę. – Joasia niemal dygnęła. – Jaki piękny imbryk!

– „Tajemniczy ogród” Rosenthala – poinformowała Barbara. – Trzy tysiące za miniserwis, akurat miałam honorarium za to ostatnie spotkanie w pałacyku, które mi zorganizowałaś. Proszę, częstuj się – zachęciła. – W ładnej oprawie lepiej smakuje!

– Prawdopodobnie tak – zgodziła się Joasia. – Chociaż i bez tej oprawy wypieki pani Władzi by się obroniły.

– Być może. Lecz skoro może być jeszcze „idealniej”, to czemu nie? – Puściła oko do swojej asystentki, po czym wzruszyła ramionami. – Jedz, pij i opowiadaj, co tam słychać w wielkim świecie.

Joasia popiła kęs drożdżowca herbatą i ostrożnie odstawiła drogocenną filiżankę na spodeczek.

– Wielki świat jest pani niezmiennie przychylny – zaczęła swoje cotygodniowe sprawozdanie.

Barbara się roześmiała.

– Zabrzmiałaś zupełnie jak czarodziejskie zwierciadło z Królewny Śnieżki. „Tyś, królowo, najpiękniejsza na świecie”, zapewniało solennie złą macochę, by zaraz potem całkowicie zburzyć jej spokój i humor! – Zerknęła na Joasię, czy podoba jej się to zabawne porównanie.

Nie wiedzieć czemu kobieta spurpurowiała. Aż poluzowała zamotany na szyi kolorowy szal.

– Bardzo rozgrzewająca ta herbata – usprawiedliwiła się, a następnie pochyliła nad swoimi notatkami. – Zatem jeśli chodzi o rozmaite wydarzenia, to jest pani zaproszona na uświetnienie otwarcia wernisażu malarza portrecisty, niejakiego Arcichowskiego.

– A jak on maluje, sprawdzałaś?

– Oczywiście, przysłał swój katalog wystawy.

– No i?

– Rzecz gustu – migała się przed odpowiedzią Joasia.

– Malarstwo tradycyjne czy bohomazy? – Barbara podsunęła jej prostą klasyfikację.

– Coś pomiędzy. Nie są to abstrakcje, ale pociągnięcia pędzla dość stanowcze, ostre. Z tego, co zauważyłam, kolorystyka raczej ciemna, posępna. Fiolety, szarości, granaty.

Barbara zmarszczyła brwi.

– Czy mojemu pisarstwu jest potrzebne skojarzenie z posępnymi gębami? Chyba niezbyt, co? – Spojrzała przelotnie na Joannę, niespecjalnie jednak oczekując od niej wyrażenia swojego zdania. – Odmów mu. Albo po prostu nie odpowiadaj.

– Dobrze – powiedziała Joasia i odznaczyła coś w swoich notatkach. Przełożyła kartkę. – Dalej: cztery biblioteki proszą o spotkanie autorskie z panią, ale tylko jedna z nich spełnia warunki finansowe.

– I gdzie ta biblioteka?

– W Szczecinie.

Barbara wydęła usta.

***

koniec darmowego fragmentu

zapraszamy do zakupu pełnej wersji

(franc.) Balans, równowaga.

Tekst: Paulina Płatkowska

Tekst opowiadania: Maria Charkot

Redakcja: Iwona Krynicka

Korekta: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Rychter

Projekt graficzny i skład: Agnieszka Władyka

Projekt logotypów: Maciej Szymanowicz

Projekt reklamy: Joanna Piasecka, Cyprian Zadrożny

Zdjęcie wieży widokowej pochodzi ze zbiorów Referatu Promocji Gminy Pieszyce

Przygotowanie wersji e-book: Anita Pilewska

SILVER oficyna wydawnicza Iwona Krynicka

ul. Madalińskiego 67C m. 5

02-549 Warszawa

[email protected]

ISBN: 978-83-963169-7-4

Spis treści

Okładka

Strona redakcyjna

Strona tytułowa

Dedykacja

Wstęp

Fragment

Kolofon