Jasna sprawa - Paulina Płatkowska - ebook + audiobook + książka

Jasna sprawa ebook i audiobook

Płatkowska Paulina

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

U Loni, Haliny i Wisi wciąż dużo się dzieje. Lonia z Leonardem sprowadzają się na rok do Polski, bo Lonia ma nową misję: poprowadzenie kursu artystycznego szycia. Wisia wojuje z Tadeuszem o nowy wystrój domu i zmiany w ogrodzie. A przede wszystkim z troską obserwuje swoją ciężarną wnuczkę – to się o nią zamartwiając, to ciesząc na myśl o zostaniu prababcią. Halinie i Romkowi przytrafiają się jednocześnie wielka radość i wielki cios. Co z nich ostatecznie wyniknie: wygrana czy przegrana? Jak mówi Romek: „Czasem najpiękniejsze dary od losu dostajemy opakowane w problem”. Pozorne nieszczęścia wywołują zmiany i sieją twórczy zamęt, a z tego może wypłynąć wiele dobrego. Właśnie o tym jest Jasna sprawa − kontynuacja powieści Bądź dobrej myśli (nagrodzonej w konkursie BRAKUJĄCA LITERA na najlepszą książkę 2020 roku) oraz Lepsze czasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 1 min

Lektor: Paulina Platkowska

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Dobrze spędzony czas

Równie interesująca co poprzednie. I szkoda, że to koniec, ale rozumiem.
00

Popularność




Tym razem podziękowania dla kilku facetów:

Wojtka Męczyńskiego - za najpiękniejsze zdjęcia

dokumentujące działania SILVERA,

Krzysztofa Rychtera - za zachwycające okładki,

Grzegorza Hołody - za konsultacje z dziedziny

ratownictwa medycznego.

Wydawczyni

Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem

Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2021

Tekst © Paulina Płatkowska, 2021

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden fragment tej książki nie może być publikowany

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc

występujących w książce jest przypadkowe.

Warszawa 2021

FRAGMENT

Dla Ani i Basi,

moich inspirujących

kanaryjskich przyjaciółek,

z wiarą we wszystko, co robimy!

Rozdział I

Sok malinowy

Czy jest na świecie coś równie dobrego jak sok malinowy domowej roboty…? Wystarczy powiedzieć sobie w myślach „sok malinowy” – i już czuć na czubkujęzyka jego smak, a w nosie niezrównany aromat. Oczyma wyobraźni od razu widzimy, jak płynie, słodki i gęsty, o głębokiej barwie burgundu, i niczym magiczny eliksir leczy wszystkie niedomagania zimy, która dopieronastąpi.

Bo na razie jest lato – lato w pełni, sierpień, jeszcze tyle dobrego przed nami! Tyle słońca, przetworów, tyle spacerów w ulubionych sandałach i cudownej lekkości – kiedy do wyjścia z domu wystarczą kapelusz i torebka z małą butelką wody. Może to dlatego lato kojarzy się z beztroską? „Bez-troska” – bo nie trzeba się troszczyć o ciepłe odzienie, o powrót przed zmierzchem, o szczelne zamknięcie okien… Można wyjść i iść przed siebie, ciesząc się wszystkim po drodze. Potrzeba do tego tylko odrobiny uważności i natychmiast całe piękno świata daje się widzieć ipodziwiać…

Czajnik zabulgotał, pyknął i się wyłączył – znak, że woda się zagotowała. Halina zalała wrzątkiem całą miskę słoików i nakrętek. Niby wszystkie były wcześniej umyte, ale wiadomo, że najpewniej, gdy się je wyparzy tuż przed napełnianiem.

Lubiła sobie wyobrażać, jak fala wrzątku niszczy wszystko, co mogłoby zepsuć jej przetwory, każdy najmniejszy zarodek pleśni, każdy brudek! Będzie czysto i sterylnie, jak wszpitalu.

Tfu, głupie to skojarzenie ze szpitalem. Po co wywoływać wilka z lasu? Po prostu: czysto, po domowemu; jak zawsze u nichbywało.

Odstawiła czajnik, wzięła dużą drewnianą łyżkę i zamieszała nią w garnku. Kuchnię wypełniła kolejna fala cudownego zapachu malin, a Halinę – kolejna porcja najlepszych skojarzeń.

Lubiła gotować. Najważniejsze to mieć dla kogo, a ona miała – męża, dzieci, wnuki i ośmiomiesięczną prawnuczkę. Nic nie mogło się równać ze szczęściem, które dawali jej bliscy. To właśnie z wdzięczności, że są – i to tak prawdziwie: mieszkają nieopodal, przychodzą, rozmawiają – robiła te wszystkie przetwory. Wielką przyjemność sprawiało jej podarowanie słoika kiszonych ogórków, puszki przyprawy do zupy – własnoręcznie ususzonej i zmielonej w młynku do kawy (z lubczyku, liści selera, naci pietruszki i ziaren kozieradki), butelki soku z malin. Niemal czuła, jak o niej ciepło myśleli, zajadając potem te ogórki, zupy czymaliny.

Tak, Halina uwielbiała być aktywna i potrzebna. Oraz uwielbiała być żoną, mamą, babcią iprababcią.

Znad słoików unosiła się para. Halina przetarła twarz, w kuchni zrobiło się jak w saunie – gotowanie, wyparzanie, no i oczywiście lato – wszystko to podnosiło w niej temperaturę. Okno kuchni wychodziło na zachód, może niezbyt fortunnie, bo w takie dni jak ten panował tu ukrop. Ludzie, którzy budowali sobie domy od podstaw, zwykle projektowali kuchnię od wschodu – lecz Czarneccy mieszkali w bloku i na układ okien wpływ mieli dokładnieżaden.

Nie było zresztą na co narzekać, bez przesady! Halina była specjalistką od oddzielania rzeczy ważnych od błahych. Jej mottem mógłby być szlagier Grażyny Łobaszewskiej Czas nas uczy pogody. Ilekroć słyszała tę piosenkę, tylekroć potakiwała w duchu na znak pełnej zgody. Nie ma się co szarpać z byle czym ani przejmować głupotami. Trzeba się umieć cieszyć z tego, co się ma!

Przeliczyła słoiki, spojrzała z namysłem na gar bulgoczących malin. Psiakość, niewystarczy!

Zajrzała do szafki, w której trzymała parę rezerwowych pustych słojów. Niestety, była niemal pewna, że zostały tam same litrowe, po miodzie i ogórkach – a ona potrzebowała małych oraz buteleczek, na owoce i sok.

Istotnie, w szafce stały tylko dwa duże i jeden wręcz ogromny, czterolitrowy, w którym kisiła buraki albo kapustę – koniecznie po parę kilo, w rodzinie zawsze było na te dobra wielu amatorów. Nie ma rady, trzeba się będzie pofatygować dopiwnicy.

– Romek! – zawołała, lecz nie odpowiedział.

Słuch już nie ten… Na szczęście bardziej ją to rozczulało, niżdrażniło.

Jeszcze raz zamieszała w garnku, odłożyła łyżkę i poszła do pokoju. Mąż siedział przed komputerem, zaczytany w jakimśartykule.

– Romek – zwróciła się do niego – poszedłbyś do piwnicy po parę słoiczków, co? Małych, wiesz, na maliny. I butelek, jeśli się tam jeszcze jakieśostały.

Oderwał wzrok od ekranu i kiwnął głową.

– Teraz?

– Może być za chwilę, ale krótką. Pogotuję jeszcze tylko paręminut.

– Zaraz pójdę. Doczytam, sprawdzę totka ijuż.

Tak właśnie Romek mówił, siłą przyzwyczajenia: grał w „totka”, choć od lat to już nie był Toto-lotek, tylko Lotto; tankował na „cepeenie” (którym stawała się każda stacja paliw), a auto ubezpieczał w „pezetu” – i ta nazwa w Romkowym języku nie ograniczała się do faktycznego PZU, lecz obejmowała wszelkie istniejące towarzystwa ubezpieczeniowe. Dobrze, że chociaż denominacji nie przeoczył i liczył pieniądze w dziesiątkach i setkach, a nie w tysiącach imilionach!

– No dobrze, dobrze, tylko się nie zasiedź. Artykuł i totek nie uciekną, ale maliny nie poczekają. – Halina na wszelki wypadek przypomniała mu priorytety. – Trzeba wkładać do słoikówgorące!

– Spokojna głowa – zapewnił pogodnie Romek.

Halina wróciła dokuchni.

Spokojna głowa, tak… To określenie dobrze charakteryzowało obecne życie Haliny i Romka. Wiedli je bez większych nerwów ani stresów, zgodnie, wspierająco, zżyci i zaprzyjaźnieni. Z Haliny była gospodyni jak się patrzy: wszystkie domowe czynności udoskonaliła przez lata do perfekcji. Z wielką wprawą potrafiła się zająć dziećmi, roślinami, sprzątaniem i kuchnią. Miała precyzyjne ruchy, wyważony smak i wiele cierpliwości. Aż miło było na nią popatrzeć, kiedy się krzątała, nucąc pod nosem przeboje sprzed półwiecza – toteż Romek często przystawał w drzwiach, nie zdradzając ni słowem swojej obecności, i z czułością patrzył na tę żoniną krzątaninę, jedyny w swoim rodzaju kuchenny taniec świetnej panidomu.

Tym razem się nie pojawił. Halina wstawiła kolejną porcję wody do gotowania z przeznaczeniem na wyparzenie dodatkowych słoików i doprawdy byłaby rada, gdyby Romek już je z piwnicy przyniósł. On się jednak najwyraźniej nie kwapił. Albo artykuł do doczytania okazał się dłuższy, niż mu się wydawało, albo… cóż, zaaferował się nim i zapomniał. Zwykle Halina z łatwością wybaczała mężowi takie drobnostki, w tej chwili trochę ją to zirytowało. Mógłby się ruszyć, dodiaska!

Wytarła ręce w lnianą ścierkę, nieco nerwowo zamieszała z wolna przywierające do dna garnka, coraz gęstszemaliny.

– Romek! – zawołała. – Pamiętasz osłoikach?

Odrzuciła ścierkę i żwawo ruszyła do pokoju. Weszła tam – i jeden rzut oka wystarczył, by w jej głowie zawyły syreny alarmowe. Romek siedział przed komputerem sztywno, z dziwaczną miną – jakby na jego twarzy błogi uśmiech walczył o miejsce z wielkimbólem.

– Romek…? – powtórzyła Halina mniej pewnie. – Cotobie?!

Twarz męża wykrzywił teraz już całkiem wyraźny spazm bólu. Romek wygiął się na krześle, posłał Halinie rozpaczliwe spojrzenie, jakby pilnie chciał jej przekazać coś ważnego, po czym runął jakdługi.

Była typem osoby dobrze przygotowanej na wszystko. Miała rozsądne zapasy żywności i sumkę na czarną godzinę, polisę na życie (a właściwie na śmierć) i nienagannie wyposażoną apteczkę. Owszem, brała też pod uwagę, że „coś” może się w końcu zdarzyć. Że są coraz starsi, że taki już los. Na wszelki wypadek co pewien czas odświeżała sobie wiedzę o tym, czym się charakteryzuje udar, a czym zawał, oraz jak na jedno i drugie skutecznie udzielić pierwszej pomocy. Jednak co innego wiedzieć to wszystko teoretycznie, a co innego patrzeć na męża leżącego obok przewróconego krzesła na podłodze, w ich własnym stołowympokoju.

W pierwszych sekundach Halina wpadła w popłoch. Kategorycznie, całą sobą nie zgadzała się na to, co widzi. To się nie powinno zdarzać ludziom, którzy się kochają, biorą leki, dbają o siebie… Ludziom, których nagły brak byłby dla kogoś smutkiem nie z tejziemi.

Nie, nie i jeszcze raznie!

Halina, choć szok i niedowierzanie zdawały się ją paraliżować, zmusiła się dodziałania.

– Romek… – spróbowała krzyknąć, ale z gardła dobył się tylko ochrypły, niepewny szept. Odchrząknęła. – Romek.

Już odzyskiwała panowanie nad sobą. Płynnie, niezawodnie przechodziła w automatyczny trybawaryjny.

Podeszła żwawo, kucnęła przy nim. Nie wolno tracić czasu na sprawdzanie zwodniczego tętna, tyle pamiętała z przeczytanych kiedyś wytycznych – nie badać tętna, a oddech. Na plecach już leżał, nie przekładała go więc, tylko odchyliła mu głowę, jedną ręką przytrzymywała czoło, drugą brodę, i na dziesięć sekund przybliżyła wrażliwe na ciepło ucho do jego ust i nosa.

Z płuc Romka dobywało się… prawie nic. Nie tyle oddech, ile słabe, nieregularne charknięcia. Czyli podanie mu czegokolwiek na rozrzedzenie krwi nie wchodzi w rachubę, bo nie zdoła połknąć tabletki aspiryny, a na jej rozrabianie z wodą nie maczasu…

Należało natychmiast zacząć sztuczne oddychanie i wezwać pogotowie.

Co najpierw???

Skoncentrowała się i przypomniała sobie, że przede wszystkim trzeba wezwać pomoc. To logiczne – niech karetka już wie, już jedzie – a ona wtedy zacznie działać najlepiej, jakpotrafi.

Oto jest prawdziwa czarna godzina – to, a nie jakiś tam dołek finansowy, jak się powszechniemówi.

***

Dzieci się sprawiły, trzeba powiedzieć. Ilona, która mieszkała najbliżej, przybiegła pierwsza, niemal równo z karetką. Jakieś siedem, osiem minut później dotarł powiadomiony przez siostrę Piotrek, a po kwadransie Hania. Pogotowie także nie kazało na siebie długo czekać. Takie były zalety mieszkania w małym mieście.

Potem wszystko potoczyło się jeszcze szybciej.

Do mieszkania weszło trzech mężczyzn w uniformach – dwóch ratowników i kierowca, a z nimi wdarła się niepokojąca woń szpitala i środków dezynfekcyjnych. Wszyscy wydawali się okropnie młodzi; czy tacy młodzi ludzie potrafią dobrze zdiagnozować i udzielić pomocy…? W innych warunkach Halina wstydziłaby się tych myśli, przecież kochała młodzież i w nią wierzyła, lecz teraz, dla Romka, marzył się jej jakiś nobliwy profesor albo może jeszcze lepiej – od razu uzdrowiciel. „Żeby tylko niczego nie uchybili, mój Boże…” – myślała z trwogą, ściskając w dłoniachróżaniec.

Wyglądało to całkiem sprawnie. Ratownicy podłączyli Romkowi elektrody defibrylacyjne, żeby sprawdzić pracę serca. Zgodnie z obawami Haliny wyniki nie były dobre.

– Przypuszczalnie zawał – stwierdził jeden z ratowników. – Zabieramypana.

– Jasna sprawa – potwierdził drugi, chyba najmłodszy z całej trójki, trudno powiedzieć, czy do kolegi, czy do domowników.

Sprawiał przy tym wrażenie autentycznie zasmuconego. Może pracował od niedawna i nie nabrał jeszcze zawodowej rutyny? A może należało to brać za zły omen?

Halina ściskała różaniec tak mocno, że aż dłonie zrobiły się mokre od jej zimnego potu.

Pierwszy z mężczyzn wyjął tablet i wypełnił rubryczki jakiejś tabeli opisem sytuacji; ba, nawet nie opisem, a zwykłym odklikiwaniem kolejnych pozycji z listy – „przytomny/nieprzytomny” i tym podobne. Drugi wraz z kierowcą już zapinali Romka na noszach.

– Czy coś go zdenerwowało? – zagadnął ten wrażliwy. – Czy pacjent przeżył jakiś nagły silnystres?

Halina pokręciłagłową.

– Nie.

Pierwszy skończył klikać i schował tablet, pozostali kiwnęli głowami na pospieszne „do widzenia”, wzięli nosze, znieśli je na dół i pojechali na sygnale doszpitala.

Ityle.

W wielu chwilach w życiu Halina cieszyła się, że ma troje dzieci. Ta – kiedy zabrali Romka, a w mieszkaniu zapanowała martwa (tfu, precz!) cisza – była jedną z nich.

Przynajmniej z nią byli. Nie została sama, pogrążona w najgorszychmyślach.

Choć te myśli i tak napływały, nie dało się ich całkiem przepędzić. Halina nie była czarnowidzem, lecz w takiej sytuacji niełatwo pozostać psychicznie stabilnym. Serce Romka, delikatnie mówiąc, nie było „jak dzwon” – i dawało im już parę sygnałów ostrzegawczych. Sytuacja byłapoważna.

Oby nieostateczna.

Każde z dzieci inaczej starało się ją unieść.

Hania przytomnie wyłączyła gaz pod garnkiem z malinami i zakrzątnęła się przy zorganizowaniu tacie rzeczy do szpitala. Tak właśnie należało robić: nie brać pod uwagę innego scenariusza niż ten, że Romek w szpitalu zostanie przywrócony do przytomności i jak każdy pacjent będzie potrzebował piżamy, kapci, kubka ikosmetyczki.

Ilona zajęła się mamą. Podała jej szklankę wody i jakąś pigułkę, stanowczo nalegając, by ją zażyła. Chodziła za Haliną krok w krok, pilnując ją i zagadując – jakby odwrócenie uwagi od zawału ojca w ogóle byłomożliwe.

Piotrek na oko denerwował się najbardziej, jak zawsze, gdy musiał pozostać w nieplanowanym bezruchu. Krążył po pokoju stołowym niczym detektyw prowadzący śledztwo, jakby próbował ustalić, co wywołało ojcowskązapaść.

No bo przecież coś musiało! Zawał serca nie zdarza się ottak!

Chyba… że sięzdarza?

Tak czy owak, ta bezczynność była nie do wytrzymania, toteż Piotr w końcu przystanął nagle, w pół kroku, znów jak detektyw, tym razem wpadający na nowy trop – lub po prostu jedyny aktualnie mężczyzna w otoczeniu, a więc odruchowy przewodnik – zwrócił wzrok w kierunku mamy i sióstr ipowiedział:

– Nie ma co tak siedzieć. Zbierajcie się, lecimy do tegoszpitala.

***

koniec darmowego fragmentu

zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tekst: Paulina Płatkowska

Tekst opowiadania: AGA Świderska

Redakcja: Iwona Krynicka

Korekta: Magdalena Wołoszyn

Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Rychter

Skład: Cyprian Zadrożny

Projekt logotypów: Maciej Szymanowicz

Przygotowanie wersji e-book: Anita Pilewska

SILVER oficyna wydawnicza Iwona Krynicka

ul. Madalińskiego 67C m. 5

02-549 Warszawa

[email protected]

ISBN: 978-83-961727-9-2