The Inheritance Games. Tom 1 - Jennifer Lynn-Barnes - ebook
BESTSELLER

The Inheritance Games. Tom 1 ebook

Jennifer Lynn Barnes

4,5

64 osoby interesują się tą książką

Opis

Fortuna w spadku. Spadkobierczyni znikąd. Czterej rywale.

Pierwszy tom bestsellerowej trylogii pełnej twistów, sekretów i niebezpieczeństw.

Avery Grambs chce przetrwać szkołę średnią, zdobyć stypendium i uciec od swojego dotychczasowego życia. Ale jej losy zmieniają się w jednej chwili, gdy umiera miliarder Tobias Hawthorne i zostawia jej praktycznie cały swój majątek. To jakaś pułapka? Avery nie ma pojęcia, nigdy na oczy nie widziała Tobiasa Hawthorne’a. Aby otrzymać swoje dziedzictwo, Avery musi przenieść się do rozległego, pełnego sekretnych przejść i zagadek Hawthorne House, zajmowanego również przez rodzinę, którą właśnie wywłaszczył stary miliarder. Jego czterech błyskotliwych wnuków dorastało w przekonaniu, że odziedziczą fortunę. Czy Avery jest oszustką, czy też ostatnią zagadką dziadka, który uwielbiał zaskakiwać wnuków? Uwięziona w świecie bogactwa i przywilejów dziewczyna zostanie wciągnięta w niebezpieczną grę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2146 ocen)
1334
584
184
42
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Njunet

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowicie wciągająca, nie mogę się doczekać kontynuacji!
70
malfonsinio

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna rozrywka, dobrze skonstruowani bohaterowie, książka wciągnęła mnie na tyle, że była prawie nieodkładalna. Bawiłam się przednie, polecam.
50
Aelin_9

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie wciagajaca historia! Nie mogę się doczekać kolejnej części
50
Aralia83

Dobrze spędzony czas

Bardzo mi się podobała. Poproszę o kolejne tomy oraz inne książki tej autorki.
50
aglogowska10

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam ♥️♥️ czekam na kolejny tom z niecierpliwością ☀️☀️
40

Popularność




Tytuł oryginału The Inheritance Games
Copyright © 2020 by Jennifer Lynn Barnes Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd. The moral rights of the author have been asserted. Copyright © 2022 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.
Cover art copyright © 2020 by Katt Phatt Cover design by Karina Granda Cover copyright © 2020 by Hachette Book Group, Inc.
Adaptacja okładki, skład i łamanieAndrzej Komendziński
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Media Rodzina popiera ścisłą ochronę praw autorskich. Prawo autorskie pobudza różnorodność, napędza kreatywność, promuje wolność słowa, przyczynia się do tworzenia żywej kultury. Dziękujemy, że przestrzegasz praw autorskich, a więc nie kopiujesz, nie skanujesz i nie udostępniasz książek publicznie. Dziękujemy za to, że wspierasz autorów i pozwalasz wydawcom nadal publikować książki.
ISBN 978-83-8265-193-5
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla Samuela

ROZDZIAŁ 1

Kiedy byłam mała, mama bez przerwy wymyślała jakieś gry. Grę w Cicho. Grę Czyje Ciasteczko Przetrwa Dłużej? I zawsze ulubioną Grę w Pianki, która polegała na tym, że jadło się te pianki w domu w puchatych kurtkach firmy Goodwill, żeby nie włączać ogrzewania. Była jeszcze Gra z Latarką, kiedy wyłączali nam prąd. Nigdzie też nie chodziłyśmy, tylko biegałyśmy na wyścigi. Podłoga zawsze była lawą, a poduszki służyły przede wszystkim do tego, by budować z nich bazy.

Najdłużej grałyśmy w Mam Tajemnicę, bo zdaniem mamy każdy zawsze powinien mieć chociaż jedną. Czasami zgadywała moje sekrety. A czasami nie. Grałyśmy w to co tydzień aż do dnia moich piętnastych urodzin, kiedy wylądowała w szpitalu z powodu jednej ze swoich tajemnic.

I nagle okazało się, że jej nie ma.

– Twój ruch, księżniczko. – Chropawy głos sprawił, że musiałam wrócić do rzeczywistości. – Nie mogę ślęczeć nad tym cały dzień.

– Nie jestem księżniczką – odparłam, przestawiając skoczka. – Teraz ty, s t a r y.

Harry popatrzył na mnie wilkiem. Tak naprawdę nie wiedziałam, w jakim jest wieku i jak to się stało, że stracił dom i zaczął mieszkać w parku, gdzie codziennie rano grywaliśmy w szachy. Wiedziałam jednak, że jest trudnym przeciwnikiem.

– Jesteś okropna – mruknął, patrząc na szachownicę.

Udało mi się go dopaść w kolejnych trzech ruchach.

– Szach i mat. Wiesz, co to znaczy, prawda, Harry?

Popatrzył na mnie niechętnie.

– Możesz mi kupić śniadanie.

Na tym właśnie polegał nasz układ: kiedy przegrywał, nie mógł protestować, gdy stawiałam mu śniadanie.

Na moją korzyść niech świadczy to, że nie napawałam się zbytnio triumfem.

– To fajnie być królową – rzuciłam tylko.

Ledwo udało mi się zdążyć do szkoły. Zwykle wszystko robiłam na ostatnią chwilę i minimalizowałam wysiłki. Dotyczyło to też moich stopni – jak przy minimalnym nakładzie pracy dostać szóstkę? Nie byłam leniwa, tylko praktyczna. Branie dodatkowej zmiany było warte wymiany szóstki na piątkę.

Pisałam właśnie esej na angielski w czasie zajęć z hiszpańskiego, kiedy wezwano mnie do gabinetu. Dziewczyny takie jak ja powinny być niewidzialne. Nie powinno się nas wzywać na pogadanki do dyrektora. Zwykle sprawiamy tyle problemów, na ile możemy sobie pozwolić, czyli w moim przypadku zero.

– Avery – powitanie dyrektora Altmana trudno było uznać za ciepłe – siadaj.

Usiadłam.

Dyrektor splótł dłonie na biurku przede mną.

– Zakładam, że wiesz, dlaczego tu jesteś.

Nie miałam pojęcia, chyba że chodziło o cotygodniowe partyjki pokera na parkingu, dzięki którym finansowałam śniadania Harry’ego, a czasami też swoje.

– Przykro mi, ale nie – odpowiedziałam, starając się, żeby zabrzmiała w tym stosowna dawka pokory.

Dyrektor odczekał chwilę, a następnie podsunął mi zszyte strony.

– To twój wczorajszy test z fizyki.

– No tak – rzuciłam. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał, ale na tyle było mnie stać. To był jeden z niewielu testów, do których naprawdę się przygotowałam. Nie mogłam uwierzyć, że zdobyłam tak mało punktów, że aż zasłużyłam na interwencję dyrektora.

– Pan Yates już go ocenił. Jako jedyna zdobyłaś maksymalną liczbę punktów.

– Świetnie – powiedziałam, pilnując się, żeby nie powtórzyć: „no tak”.

– Wcale nie tak świetnie, moja panno. Pan Yates specjalnie tworzy wyjątkowo trudne testy. Od dwudziestu lat nie zdarzyło mu się, żeby ktoś zdobył maksymalną liczbę punktów. Teraz rozumiesz?

Z trudem powstrzymałam moją pierwszą reakcję. Nauczyciel tworzy testy, których uczniowie nie mogą zdać?

Pan Altman zmrużył oczy.

– Jesteś dobrą uczennicą, Avery. Całkiem niezłą, jeśli wziąć pod uwagę twoją sytuację. Ale twoje wyniki nie są aż tak doskonałe.

Miał rację, więc dlaczego poczułam się tak, jakby walnął mnie w brzuch?

– Rozumiem też twoją sytuację – ciągnął dyrektor – ale chcę, żebyś wyznała mi prawdę. – Zajrzał mi głęboko w oczy. – Czy wiedziałaś, że pan Yates trzyma wszystkie swoje egzaminy w chmurze? – Więc uważał, że ściągałam. Patrzył mi prosto w oczy, a ja miałam wrażenie, że w ogóle mnie nie widzi. – Chciałbym ci pomóc, Avery. Wiele udało ci się osiągnąć, wziąwszy pod uwagę to, co cię w życiu spotkało. Nie chciałbym być zmuszony do tego, aby pokrzyżować twoje ewentualne plany.

– Moje ewentualne plany? – powtórzyłam.

Gdybym miała inne nazwisko, gdybym miała ojca dentystę i matkę, która zajmuje się domem, wówczas nie mówiłby o moich „ewentualnych” planach. – W przyszłym roku skończę szkołę średnią – rzuciłam przez zaciśnięte zęby. – Wyniki testów powinny pomóc mi w dostaniu się na studia i uzyskaniu stypendium na Uniwersytecie Connecticut, gdzie mają jeden z najlepszych programów aktuarialnych w kraju.

– Aktuarialnych? – Pan Altman zmarszczył brwi.

– Dotyczących statystycznej oceny ryzyka. – Było to najlepsze możliwe połączenie pokera i matematyki. A poza tym ukończenie tych studiów dawało pracę praktycznie na całym globie.

– Więc lubi pani, panno Grambs zajmować się oceną ryzyka?

Związanego ze ściąganiem? Nie mogłam zdradzić się z tym, że buzuje we mnie coraz większa złość. Wyobraziłam więc sobie, że gram w szachy i zaczęłam planować kolejne ruchy. Dziewczyny takie jak ja trzymają gniew na wodzy.

– Nie ściągałam – powiedziałam spokojnie. – Uczyłam się.

Oszczędzałam czas: na innych lekcjach, w przerwach między zmianami, wieczorem, rezygnując ze snu. Wiedziałam, że pan Yates słynie z niemożliwych testów, a ja chciałam przedefiniować to, co możliwe. Przynajmniej raz nie myślałam o tym, jak się nie wychylać, tylko jakie są granice moich możliwości.

I właśnie coś takiego spotkało mnie za moje wysiłki! Wiadomo, dziewczyny takie jak ja nie mogą zdobyć maksymalnej liczby punktów z testów pana Yatesa.

– Napiszę ten test jeszcze raz – powiedziałam, starając się, aby nie wyczuł, że jestem wściekła albo, co gorsza, zraniona. – Na pewno dostanę taki sam stopień.

– A jeśli ci powiem, że pan Yates przygotował nowy, równie trudny test?

Nie wahałam się ani chwili.

– Napiszę go.

– Dobrze, wobec tego jutro w czasie trzeciej lekcji, ale muszę cię ostrzec, że będzie lepiej, jeśli...

– Teraz!

Dyrektor otworzył szeroko oczy.

– Słucham?

Do cholery z pokorą. Do cholery z byciem niewidzialną.

– Chcę napisać ten test teraz, w pańskim gabinecie.

ROZDZIAŁ 2

Ciężki dzień? – spytała Libby.

Moja starsza o siedem lat siostra odznaczała się zbyt wielką empatią, co nie wychodziło jej – ani mnie – na dobre.

– Spoko – odpowiedziałam. Opowieść o wizycie w gabinecie dyrektora tylko by ją zdołowała, a do czasu sprawdzenia testu i tak nic się z tym nie będzie działo. Zmieniłam temat. – Napiwki były dzisiaj dobre.

– Jak dobre? – Jej wyczucie stylu oscylowało między punkowym i gockim, ale była też wieczną optymistką, która wierzy w studolarowe napiwki w podrzędnej knajpie, gdzie większość dań kosztuje sześć dolców dziewięćdziesiąt dziewięć centów.

Wcisnęłam jej w dłoń garść zmiętych jednodolarówek.

– Na tyle, żeby starczyło na czynsz.

Libby próbowała oddać mi pieniądze, ale w porę się cofnęłam.

– Zaraz nimi rzucę – ostrzegła twardo.

Wzruszyłam ramionami.

– A ja się uchylę.

– Jesteś niemożliwa. – Libby z rezygnacją odłożyła pieniądze i nie wiadomo skąd wyjęła puszkę z muffinkami. – Dobra, ale za to musisz zjeść muffinkę – oświadczyła, świdrując mnie wzrokiem.

– Tak jest. – Podeszłam do niej, ale kiedy spojrzałam na blat, zauważyłam, że upiekła również babeczki. Poczułam, jak ścisnął mi się żołądek. – Ale, Lib...

– To nie to, co myślisz – zapewniła. Libby piekła babeczki na przeprosiny. Bo czuła się winna. Babeczki „proszę-nie-gniewaj-się”.

– Nie to, co myślę? – powtórzyłam cicho. – Więc się tu znowu nie wprowadza?

– Tym razem będzie inaczej – zarzekała się Libby. – A babeczki są czekoladowe!

Moje ulubione.

– Nigdy nie będzie inaczej – powiedziałam, ale gdybym była w stanie ją przekonać, to już dawno by to wiedziała.

Jakby na zawołanie do mieszkania wszedł raz były, raz obecny chłopak Libby, który lubił walić pięścią w ścianę i podkreślać własne zalety, a zwłaszcza tę, że nie wali pięścią mojej siostry. Zaraz też wziął sobie babeczkę i spojrzał na mnie z niechęcią.

– Cześć, laluniu.

– Drake – upomniała go Libby.

– Przecież żartuję. – Uśmiechnął się. – Wiesz, że żartuję, kochanie. Musicie nauczyć się z siostrą doceniać żarty.

Wystarczyła chwila, a już pojawiły się z jego powodu problemy.

– To naprawdę nie jest w porządku – zwróciłam się do siostry. Drake nigdy nie chciał, żebym z nią mieszkała, a gdy to się stało, karał za to Libby.

– To nie twoje mieszkanie – rzucił.

– Avery jest moją siostrą – powiedziała z naciskiem Libby.

– Przyrodnią siostrą – poprawił ją Drake, a potem znowu się uśmiechnął. – Żartuję.

Nie żartował, ale też nie kłamał. Miałyśmy wspólnego nieobecnego ojca, ale inne matki. Kiedy dorastałyśmy, widywałyśmy się zaledwie parę razy w roku. Dwa lata temu nikt od niej nie oczekiwał, że przejmie nade mną opiekę. Była młoda. Sama z trudem sobie radziła. Ale już taki miała charakter – nie potrafiła nie kochać ludzi.

– Jeśli Drake tu zostaje, to ja się wynoszę – powiedziałam cicho.

Libby wzięła babeczkę i trzymała ją w dłoni.

– Robię, co w mojej mocy, Avery.

Zależało jej na tym, by inni byli z niej zadowoleni. Drake lubił stawiać ją między nim a mną. Wykorzystywał mnie, by zadawać jej ból.

Nie chciałam czekać, aż zacznie walić pięściami nie tylko w ściany.

– Gdybyś mnie szukała, zamieszkam w moim wozie – powiedziałam.

ROZDZIAŁ 3

Mój pontiac był strasznym gratem, ale przynajmniej działało w nim ogrzewanie. Przeważnie. Zaparkowałam go na tyłach baru, tak żeby nikt mnie nie widział. Libby pisała do mnie, ale nie mogłam się zdobyć na to, żeby odpisać, więc w końcu wgapiałam się tylko w ekran komórki. Był cały popękany. Wyczerpałam już limit danych, więc nie mogłam skorzystać z Internetu, ale miałam nieograniczone esemesy.

Poza siostrą była tylko jedna osoba, do której mogłam napisać. Starałam się, żeby wiadomość dla Max była krótka i miła: Wrócił Sama Wiesz Kto.

Nie odpisała od razu. Jej rodzice hołdowali „czasowi bez telefonu” i często zabierali jej komórkę. Mieli też nieładny zwyczaj sprawdzania co jakiś czas jej wiadomości, dlatego nie wymieniłam Drake’a z imienia i nie wspomniałam nic o tym, gdzie mam zamiar spędzić noc. Ani państwo Liu, ani mój opiekun społeczny nie musieli wiedzieć, że nie ma mnie tam, gdzie powinnam być.

Odłożyłam telefon i spojrzałam na plecak leżący na miejscu pasażera, ale zdecydowałam, że praca domowa może zaczekać do rana. Rozłożyłam fotel i zamknęłam oczy, jednak nie mogłam zasnąć, więc sięgnęłam do schowka i wyjęłam jedyną cenną rzecz, jaką miałam po matce: stos pocztówek. Było ich kilkadziesiąt. Z kilkudziesięciu miejsc, które chciałyśmy odwiedzić.

Hawaje. Nowa Zelandia. Machu Picchu. Patrzyłam na te widoki i wyobrażałam sobie, że jestem nie tu, ale właśnie tam. Tokio. Bali. Grecja. Nie wiem, jak długo to trwało, kiedy odezwał się mój telefon. Wzięłam go do ręki i przeczytałam informację od Max.

A to sukwysyn. I chwilę potem: Wszystko gra?

Max przeprowadziła się w czasie wakacji po ósmej klasie. Głównie do siebie pisałyśmy i wolała nie używać wulgaryzmów na wypadek, gdyby rodzice sprawdzili jej komórkę.

Stąd ta kreatywność.

W porządku, odpisałam. Tyle jej wystarczyło, żeby odezwała się w niej uzasadniona furia skierowana przeciwko mojemu gnębicielowi.

NIECH SIĘ PIETOLI BEJANY SUKWYSYN!!!

Po chwili komórka zadzwoniła.

– Naprawdę nic ci nie jest? – spytała Max, kiedy odebrałam.

Popatrzyłam na pocztówki na moich kolanach i gardło mi się ścisnęło. Skończę szkołę średnią. Będę się ubiegać o wszystkie możliwe stypendia. Zdobędę wykształcenie, które pozwoli mi znaleźć zdalną i dobrze płatną pracę.

Objadę cały świat.

Wypuściłam powietrze z płuc i dopiero wtedy odpowiedziałam:

– Znasz mnie, Maxine. Wiesz, że zawsze spadam na cztery łapy.

ROZDZIAŁ 4

Następnego dnia ponosiłam konsekwencje spania w samochodzie. Bolało mnie całe ciało, a po WF-ie musiałam wziąć prysznic, bo papierowe ręczniki z łazienki w barze nie wystarczały na długo. Nie miałam czasu wysuszyć włosów i dlatego poszłam z mokrymi na następną lekcję. Nie wyglądałam najlepiej, ale od lat chodziłam do szkoły z tymi samymi ludźmi. Byłam dla nich jak tapeta.

Nikt na mnie nie patrzył.

– Romeo i Julia to sztuka pełna przysłów, krótkich, zwięzłych sentencji, które doskonale komentują ludzką naturę i to, co się dzieje na świecie. – Moja nauczycielka angielskiego była młoda i gorliwa, a ja miałam głębokie podejrzenia, że wypiła dziś za dużo kawy. – Zostawmy na razie Szekspira. Kto może dać przykład zwykłego przysłowia?

Na bezrybiu i rak ryba – pomyślałam. W głowie mi huczało, a krople wody spadały na kark. Potrzeba jest matką wynalazku. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

Drzwi do klasy się otworzyły. Sekretarka odczekała chwilę, aż nauczycielka zwróci na nią uwagę, a następnie powiedziała tak głośno, żeby usłyszała ją cała klasa:

– Avery Grambs do dyrektora.

Uznałam, że ktoś sprawdził już mój test.

Wiedziałam, że nie mam co się spodziewać przeprosin, ale też nie spodziewałam się, że pan Altman powita mnie w sekretariacie, rozpromieniony niczym po wizycie u papieża.

– Avery!

Zapaliła mi się czerwona lampka, bo nikt nigdy nie witał mnie z taką radością.

– Proszę tędy. – Otworzył drzwi do swojego gabinetu, a ja zauważyłam znajomy, jaskrawoniebieski kucyk.

– Libby? – wyrwało mi się. Miała na sobie służbowy strój w czaszki i zero makijażu, co wskazywało na to, że przyjechała prosto z pracy. W środku swojej zmiany. Opiekunki społeczne nie mogły ot tak sobie przerywać dyżuru.

Chyba że coś się stało.

– Czy tata...? – Nie mogłam dokończyć pytania.

– Twojemu ojcu nic nie jest. – Głos, który do mnie dotarł, nie należał ani do Libby, ani do dyrektora. Uniosłam głowę i popatrzyłam dalej, za siostrę. Za biurkiem Altmana siedział niewiele ode mnie starszy gość.

Co tu się dzieje?

Facet nosił garnitur i wyglądał jak ktoś, kto powinien mieć własną świtę.

– Jeszcze wczoraj Ricky Grambs był żywy – ciągnął niskim, głębokim głosem. – Tyle że mało przytomny w hotelowym pokoju w Michigan, godzinę drogi od Detroit.

Starałam się na niego nie gapić, co mi się nie udało. Jasne włosy. Stalowoszare oczy. Rysy tak ostre, że mógłby łupać skały.

– Skąd możesz to wiedzieć? – zapytałam. Nawet ja nie wiedziałam, gdzie może być ten cholerny obibok.

W odpowiedzi na moje pytanie chłopak tylko uniósł brew.

– Panie dyrektorze, potrzebujemy trochę prywatności.

Altman już otworzył usta, zapewne chcąc zaprotestować, ale gość uniósł brew jeszcze wyżej.

– Przecież się umawialiśmy.

Altman chrząknął.

– Oczywiście. – I tak po prostu odwrócił się i wyszedł. Drzwi się za nim zamknęły, a ja gapiłam się już otwarcie na chłopaka, który wyrzucił dyrektora z jego własnego gabinetu.

– Pytałaś, skąd wiem, gdzie jest twój ojciec. – Jego oczy były dokładnie w kolorze garnituru, który miał na sobie – szare, niemal srebrne. – Dla ciebie będzie chwilowo lepiej, jeśli założysz, że wiem wszystko.

Z przyjemnością słuchałabym jego głosu – gdyby nie treści, które niósł.

– Facet, który myśli, że wie wszystko – mruknęłam. – Coś nowego.

– Dziewczyna z niewyparzonym językiem – rzucił, patrząc na mnie swoimi niemal srebrnymi oczami i unosząc lekko kąciki ust.

– Kim jesteś? – spytałam. – I czego chcesz?

Jakiś głos dopowiadał w mojej głowie: Ode mnie. Czego chcesz ode mnie?

– Chcę tylko przekazać informację – odparł. Z niewiadomego powodu serce zabiło mi szybciej. – Informację, którą, jak się okazało, trudno przekazać normalnie pocztą.

– To może być moja wina – wtrąciła nieśmiało Libby.

– Co takiego? – Obróciłam się w jej stronę, wdzięczna, że znalazłam pretekst, by nie patrzeć na Szarookiego, choć jednocześnie miałam na to ochotę.

– Muszę ci przede wszystkim powiedzieć – zaczęła siostra na tyle poważnie, na ile poważnie mogła się wypowiadać osoba w stroju służbowym w czaszki – że nie miałam pojęcia, że te listy są na serio.

– Jakie listy? – spytałam.

Byłam jedyną osobą w gabinecie, która nie miała pojęcia, o co chodzi, i nie mogłam się pozbyć uczucia, że jest to jakieś utrudnienie – jakbym stała na torach, nie bardzo wiedząc, z której strony nadjedzie pociąg.

– Te listy, które od trzech tygodni wysyłają prawnicy mojego dziadka. – Głos chłopaka w garniturze zupełnie mnie omotał. – Polecone, skierowane na twój adres.

– Myślałam, że to jakieś oszustwo – tłumaczyła się Libby.

– Zapewniam, że nie – odpowiedział jedwabistym głosem.

Doskonale wiedziałam, że nie należy ufać zapewnieniom takich przystojniaków.

– Więc zacznę od początku. – Złożył dłonie na biurku, lekko gładząc kciukiem prawej ręki spinkę z lewego mankietu. – Nazywam się Grayson Hawthorne i przyjechałem tu w imieniu kancelarii prawniczej McNamara, Ortega, and Jones z siedzibą w Dallas, która reprezentuje interesy naszej rodziny. – Grayson spojrzał swoimi jasnymi oczami wprost w moje. – Mój dziadek zmarł w tym miesiącu. – Znacząca przerwa. – Nazywał się Tobias Hawthorne. – Grayson obserwował moją reakcję czy może raczej jej brak. – Czy to nazwisko coś ci mówi?

Znowu powróciło to wrażenie, że stoję na torach.

– Nie – odparłam. – A powinno?

– Mój dziadek był bardzo bogaty. I wygląda na to, że poza członkami rodziny i jego wieloletnimi pracownikami figurujesz w testamencie.

Słowa dotarły do mnie, ale potrzebowałam chwili, żeby je przetrawić.

– W czym?

– W testamencie – powtórzył Grayson, a na jego ustach pojawił się nikły uśmiech. – Nie wiem dokładnie, co ci zapisał, ale musisz być obecna przy odczytaniu jego ostatniej woli. Odwlekamy to już od tygodni.

Nie należałam do osób mało inteligentnych, ale Grayson Hawthorne równie dobrze mógł do mnie mówić po szwedzku.

– Dlaczego twój dziadek miałby mi coś zostawić? – spytałam.

Grayson wstał.

– To jest pytanie dnia! – Wyszedł zza biurka i nagle dotarło do mnie, z jakiego kierunku naprawdę nadjeżdża pociąg.

Z  j e g o.

– Pozwoliłem sobie zarezerwować bilety w twoim imieniu...

To nie było zaproszenie, ale raczej nakaz.

– Skąd przypuszczenie, że... – zaczęłam, ale zaraz wtrąciła się Libby.

– Świetnie – rzuciła i popatrzyła na mnie znacząco z boku.

Grayson uśmiechnął się z satysfakcją.

– Dam wam chwilę. – Przyglądał mi się na tyle długo, że zrobiło się to trochę niemiłe, a potem bez słowa wyszedł z gabinetu.

Po jego wyjściu obie z Libby milczałyśmy przez całe pięć sekund.

– Nie zrozum mnie źle – szepnęła w końcu siostra – ale on może być bogiem.

– W każdym razie tak mu się wydaje – prychnęłam.

Teraz było mi łatwiej otrząsnąć się z wrażenia, jakie na mnie zrobił. Kto może mieć tak absolutną pewność siebie? Można ją było wyczuć w jego postawie i każdym słowie podczas tej wymiany zdań. Ten facet uważał swoją władzę za coś równie naturalnego jak siła grawitacji. Cały świat musiał wypełniać to, co mu nakazywał Grayson Hawthorne. Jeśli nawet nie mógł czegoś osiągnąć za pomocą pieniędzy, wystarczało to jego spojrzenie.

– Zacznij od początku – zaproponowałam. – Tylko mów wszystko.

Libby przez moment bawiła się pociemniałymi końcówkami swego niebieskiego kucyka.

– Te listy pojawiły się parę tygodni temu. Na twoje nazwisko, ale też na moje jako oficjalnego opiekuna. Była w nich informacja o spadku i numer, pod który można było zadzwonić. Pomyślałam, że to jakieś oszustwo. Jak te mejle od jakichś egzotycznych książąt.

– Dlaczego ten Tobias Hawthorne, którego nigdy nie spotkałam i o którym nigdy nie słyszałam, miałby mi coś zapisać?

– Nie wiem. Ale to – skinęła w stronę drzwi, za którymi zniknął Grayson – nie jest oszustwo. Widziałaś, jak poradził sobie z dyrektorem? Jak myślisz, co to za umowa? Łapówka? Groźba?

Jedno i drugie – powstrzymałam się, by nie powiedzieć tego głośno. Wyjęłam komórkę i połączyłam się ze szkolnym wi-fi. Wystarczyło tylko wpisać nazwisko Tobiasa Hawthorne’a, a już mogłyśmy przeczytać: „Znany filantrop zmarł w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat”.

– Wiesz, co oznacza słowo „filantrop”? – spytała mnie poważnie Libby. – To ktoś, kto jest bogaty.

– To ktoś, kto daje pieniądze na cele charytatywne – poprawiłam ją.

– Więc... musi je mieć. – Siostra popatrzyła na mnie. – A może to ty jesteś jego celem charytatywnym? Nie przysyłaliby jego wnuka, gdyby ten Hawthorne zostawił ci marnych kilkaset dolców. W grę pewnie wchodzą tysiące. Mogłabyś podróżować, mieć na studia albo kupić sobie lepsze auto.

Poczułam, że serce znowu zabiło mi szybciej.

– Dlaczego ktoś zupełnie obcy miałby mi coś zapisać? – spytałam dobitnie, opierając się pokusie, by choć na chwilę dać się porwać marzeniom. Bo gdybym zaczęła, trudno by mi się później było powstrzymać.

– Mógł znać twoją mamę – zauważyła Libby. – Tego nie wiem, ale wiem, że musisz jechać na odczytanie tego testamentu.

– Nie mogę ot tak sobie wyjechać. I ty też – zauważyłam. Obie miałyśmy pracę, a ja jeszcze szkołę. Jednak taki wyjazd – przynajmniej na jakiś czas – odciągnąłby Libby od Drake’a.

A gdybym rzeczywiście coś dostała... Coraz trudniej było mi nie myśleć o przeróżnych możliwościach.

– Wzięłam już wolne na następne dwa dni. Dzwoniłam też do twojej pracy – powiedziała, biorąc mnie za rękę. – No, Ave, taka wspólna podróż dobrze nam zrobi. Tylko my dwie!

Ścisnęła moją rękę. Po chwili zrobiłam to samo.

– Dobrze, a gdzie ma się to odbyć?

– W Teksasie. – Uśmiechnęła się. – Wyobrażasz sobie? Zarezerwowali nam bilety pierwszej klasy!

ROZDZIAŁ 5

Nigdy wcześniej nie leciałam samolotem. Kiedy patrzyłam w dół z trzech tysięcy metrów, mogłam sobie wyobrazić, że lecę gdzieś dalej niż do Teksasu – do Paryża, Machu Picchu, na Bali. Liczyłam na to, że kiedyś mi się to uda.

Ale teraz...

Tuż obok siedziała wniebowzięta Libby i sączyła bezpłatny koktajl.

– Czas na zdjęcie – oświadczyła. – Przytul się i pokaż jaja.

Kobieta po drugiej stronie przejścia popatrzyła na nas z dezaprobatą. Nie wiem, czy chodziło o włosy Libby, jej kurtkę moro, którą zwykle miała na sobie, kiedy nie musiała nosić ciuchów do pracy, nabijany ćwiekami choker, o selfie, czy że tak głośno powiedziała „jaja”.

Zrobiłam wyniosłą minę, pochyliłam się w stronę siostry i uniosłam czekoladowe jajeczka.

Libby położyła głowę na moim ramieniu i pstryknęła fotkę. A potem pokazała mi telefon.

– Wyślę ci, jak wylądujemy. – Uśmiech na chwilę zniknął z jej twarzy. – Tylko nie dawaj jej do netu, dobra?

Drake nie wie, gdzie jesteś, prawda? – pomyślałam. Powstrzymałam się przed uwagą, że przecież może żyć własnym życiem. Nie chciałam się kłócić.

– Dobra.

Nie było to żadne poświęcenie z mojej strony. Miałam konta w mediach społecznościowych, ale używałam ich głównie do bezpośrednich kontaktów z Max.

A skoro już o niej mowa...

Sięgnęłam po telefon i włączyłam tryb samolotowy, co znaczyło, że nie mogę pisać esemesów, ale w pierwszej klasie mieliśmy darmowe wi-fi. Wysłałam Max krótką informację na temat tego, co się wydarzyło, a potem aż do końca lotu czytałam obsesyjnie wszystko, co znalazłam na temat Tobiasa Hawthorne’a.

Dorobił się na ropie, a potem zaczął inwestować w inne rzeczy. Na podstawie tego, co mówił Grayson, oraz z notatki o „filantropie” wywnioskowałam, że był on milionerem.

Myliłam się.

Tobias Hawthorne nie był po prostu bogaty czy dobrze sytuowany. Nie istniały pozytywne terminy na określenie jego stanu posiadania i można było jedynie powiedzieć, siląc się na względną poprawność, że był obrzydliwie bogaty. Zarobił Miliardy, i to pisane wielką literą i w liczbie mnogiej. Był on dziewiątą najbogatszą osobą w kraju i najbogatszym Teksańczykiem.

Miał czterdzieści sześć miliardów dwieście milionów dolarów. Na tyle netto szacowano jego majątek. Te liczby wydawały mi się zupełnie nierzeczywiste. W końcu przestałam się zastanawiać, dlaczego ktoś, kogo w ogóle nie znałam, mógł mi coś zostawić i zaczęłam się zastanawiać, ile.

Wiadomość od Max pojawiła się tuż przed lądowaniem: Pietolisz ciapo.

Uśmiechnęłam się. Nie, naprawdę jestem już w Teksasie. Za chwilę lądujemy.

Max napisała jedynie: Urwał nać!

Jak tylko przeszłyśmy kontrolę bezpieczeństwa, powitała nas brunetka w niezwykle eleganckim białym kostiumie.

– Panno Grambs. – Skinęła mi głową, a następnie przywitała się w dokładnie ten sam sposób z Libby: – Panno Grambs.

Obróciła się, oczekując, aż ruszymy za nią. Ku mojemu niezadowoleniu obie zrobiłyśmy to bez szemrania.

– Jestem Alisa Ortega, z kancelarii prawnej McNamara, Ortega, and Jones. – Urwała i spojrzała na mnie z ukosa. – Bardzo trudno się z panią skontaktować.

Wzruszyłam ramionami.

– Mieszkam w samochodzie.

– Nieprawda! – zaprotestowała Libby. – Powiedz, że nie mieszkasz.

– Cieszymy się, że w końcu pani tutaj dotarła. – Alisa Ortega z kancelarii prawnej McNamara, Ortega, and Jones nie czekała, aż cokolwiek odpowiem. Miałam wrażenie, że mój wkład w tę rozmowę nie ma większego znaczenia.

– W czasie pobytu w Teksasie będziecie panie gośćmi rodziny Hawthorne’ów, a ja będę pośredniczyła w kontaktach z firmą. Proszę zgłaszać mi wszystkie potrzeby.

Czy prawnicy nie żądają wynagrodzenia za godzinę? – pomyślałam. Ciekawe, ile taka eskorta kosztuje Hawthorne’ów. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ta kobieta może nie być prawniczką. Miałam wrażenie, że jest przed trzydziestką, a rozmowa z nią przypominała rozmowę z Graysonem. Musiała więc być kimś ważnym.

– Czy mogę coś dla pań zrobić? – spytała, zmierzając do automatycznie otwieranych drzwi. Nie zwolniła, choć wydawało się, że drzwi nie otworzą się na czas.

Zaczekałam, by się upewnić, że nie wpadnie prosto na szklaną taflę, a potem powiedziałam:

– Czy możemy prosić o informacje?

– Jakie konkretnie?

– Czy wie pani, co jest w testamencie?

– Nie. – Wskazała czarną limuzynę, która czekała na nas przy wyjściu. Otworzyła drzwi. Wskoczyłam na tylne siedzenie, a Libby za mną. Alisa Ortega usiadła na przednim fotelu. Miejsce kierowcy było już zajęte. Starałam się przyjrzeć siedzącemu tam mężczyźnie, lecz niewiele mogłam dostrzec. – Ale już wkrótce się dowiecie – dodała głosem tak świeżym i wytwornym jak jej biały kostium. – Wszyscy się dowiemy. Otwarcie testamentu ma się odbyć zaraz po waszym przybyciu do Hawthorne House.

Nie do domu Hawthornów, ale do Hawthorne House. Jakby to była posiadłość gdzieś w Anglii, z własną nazwą.

– Czy właśnie tam się zatrzymamy? – spytała Libby.

Miałyśmy bilety powrotne na następny dzień i spakowałyśmy się na noc.

– Będziecie panie mogły wybrać sobie pokoje – zapewniła nas Alisa. – Pan Hawthorne kupił te ziemie ponad pięćdziesiąt lat temu i co roku dodawał coś do tego architektonicznego cuda, które na nich zbudował. Nie pamiętam dokładnie, ile jest tam pokoi gościnnych, ale więcej niż trzydzieści. Hawthorne House to... coś niezwykłego.

To były pierwsze konkretne informacje, jakie udało się od niej wydobyć do tej pory. Postanowiłam więc próbować dalej.

– Przypuszczam, że pan Hawthorne też był kimś niezwykłym?

– I słusznie! – potwierdziła Alisa Ortega. Zerknęła w stronę tylnego siedzenia. – Bardzo lubił osoby, które potrafią rozwiązywać zagadki.

Nagle poczułam się dziwnie, nawiedziło mnie jakieś złe przeczucie. Czy właśnie dlatego mnie wybrał?

– Jak dobrze go pani znała? – spytała Libby.

– Mój ojciec był prawnikiem pana Hawthorne’a, jeszcze zanim się urodziłam – odparła teraz już nie tak autorytatywnie i znacznie ciszej. – W dzieciństwie spędzałam dużo czasu w Hawthorne House.

Więc nie był dla niej tylko klientem – pomyślałam.

– Dlaczego miałby mi cokolwiek zostawić? – spytałam.

– Czy należy pani do osób, które ratują świat? – rzuciła, jakby to było zupełnie normalne pytanie.

– Raczej nie – odparłam.

– Czy ktoś o nazwisku Hawthorne zrujnował pani życie? – ciągnęła.

Przez chwilę tylko patrzyłam na nią, ale potem odpowiedziałam z większą pewnością:

– Nie.

Alisa Ortega uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały poważne.

– To ma pani szczęście.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki