42,00 zł
Dla osób, które pokochały The Inheritance Games i Gossip Girl
Osiemnastoletnia Sawyer Taft pracuje wwarsztacie samochodowym. Pewnego dnia odwiedza ją nieznajoma kobieta – niewyobrażalnie bogata członkini wyższych sfer. Okazuje się, że to babka Sawyer, z którą dziewczyna nigdy nie miała kontaktu. Składa wnuczce pewną propozycję – towarzyski debiut na salonach w zamian za sowite wynagrodzenie.
Sawyer wie, że przebywając wśród lokalnej śmietanki towarzyskiej, może znaleźć odpowiedzi dotyczące największej tajemnicy jej życia. Podpisuje więc kontrakt i wchodzi w świat pełen przepychu, sukien balowych i ludzi z wielkim ego. Jedyną rzeczą, której na pewno nie spodziewa się tam znaleźć, jest przyjaźń. Szybko jednak odkrywa, że nie tylko w jej rodzinie o pewnych rzeczach się nie mówi, bo każda z debiutantek skrywa własne sekrety – często skandaliczne i niebezpieczne. W świecie jej babki nie wszyscy są tacy, na jakich się kreują, a grzebanie w przeszłości jest jak igranie z ogniem…
Napięcie, dowcipne dialogi i tajemnica, której nie odgadniesz – krótko mówiąc, Małe wielkie kłamstwa to Barnes w najlepszym wydaniu.
Jennifer L. Armentrout, autorka bestsellerów z pierwszych miejsc „New York Timesa”
Barnes jest tu w najlepszej formie i zajmuje czytelnika bez reszty.
E. Lockhart, autorka powieści Byliśmy łgarzami i Kłamczucha
Mieszanka cudownie pogmatwanych wątków dotyczących intryg debiutantek i sekretów wyższych sfer. Trzyma w napięciu do ostatniej strony.
Katie McGee, autorka bestselleru „New York Timesa” Tysiąc pięter
Miłośnicy intryg w stylu Pretty Little Liars na pewno pokochają tę czarującą powieść z dreszczykiem, w której najważniejsze miejsca zajmują rodzina oraz główna bohaterka, która jest bystra i twarda jak skała.
„Booklist”
Plotki, intrygi i zdrady. Ta lekka lektura jest pełna przygód debiutantek, które aż się proszą o przeniesienie ich na ekran.
„Publishers Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 428
Tytuł oryginału Little White Lies
Copyright © 2018 by Jennifer Lynn Barnes Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd. The moral rights of the author have been asserted. Copyright © 2025 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.
Cover art copyright © 2019 by Connie Gabbert Cover design by Marci Senders Cover copyright © 2019 by Hachette Book Group, Inc. Adaptacja okładki, skład i łamanie Andrzej Komendziński
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całościalbo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Media Rodzina popiera ścisłą ochronę praw autorskich. Prawo autorskie pobudza różnorodność, napędza kreatywność, promuje wolność słowa, przyczynia się do tworzenia żywej kultury. Dziękujemy, że przestrzegasz praw autorskich, nabywasz książki legalnie i nie udostępniasz ich publicznie, np. w Internecie. Dziękujemy za to, że w ten sposób wspierasz autorów i pozwalasz wydawcom nadal publikować ich książki.
ISBN 978-83-8416-041-1
2025.1
Must Read jest imprintem wydawnictwa Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Dla Mamy, która do tej pory przechowuje wszystkie pamiątki związane z moim balem dla debiutantek.
Kto jest najlepszą mamą na świecie? Ty.
– Ty się tym zajmij, Rodriguez.
– Nie ma mowy. Ja obstawiałem wytrzeźwiałkę po paradzie z okazji Dnia Bizona.
– Dnia Bizona? Powinieneś spróbować swoich sił w trakcie Oktoberfestu w klubie seniora.
– A kto następnego dnia musiał zostać sam z tym, co tak gryzł?
Oficer Macalister Dodd – dla przyjaciół Mackie – miał niejasne przeczucie, że nieroztropnie byłoby przerywać tę wymianę zdań między dwoma starszymi stopniem policjantami z hrabstwa Magnolia, którzy licytowali się w części biurowej komisariatu. Rodriguez i O’Connell mieli na koncie po pięć lat służby.
Dla Mackiego to był dopiero drugi tydzień.
– Mam dla ciebie trzy słowa, Rodriguez. Nie do przebicia. Bójka na wywiadówce.
Mackie dyskretnie przestąpił z nogi na nogę. Popełnił tym samym duży błąd. Rodriguez i O’Connell jednocześnie zwrócili się w jego stronę.
– Młody!
Jeszcze nigdy dwóch policjantów nie ucieszył tak bardzo widok trzeciego. Mackie zacisnął usta w ponurą kreskę i usztywnił ramiona.
– Co my tam mamy? – zapytał szorstko. – Burda po pijanemu? Awantura domowa?
Zamiast odpowiedzieć, O’Connell poklepał go po ramieniu i poprowadził w stronę celi.
– Powodzenia, młody.
Mackie spodziewał się ujrzeć za zakrętem korytarza przestępcę – agresywnego, zapewne mocno zbudowanego. Tymczasem zobaczył tam cztery nastolatki w rękawiczkach do łokci i sukniach wyglądających na balowe.
Białe suknie balowe.
– Co to ma znaczyć, do diabła? – zapytał Mackie.
Rodriguez zniżył głos.
– My to nazywamy EnCeBeBe.
– EnCeBeBe?
Mackie zerknął na dziewczyny. Jedna z nich stała sztywno, z rękami skromnie skrzyżowanymi poniżej brzucha. Jej koleżanka obok popłakiwała i szeptała pod nosem coś, co brzmiało niemal jak modlitwa. Trzecia patrzyła prosto na Mackiego i kąciki jej różowych ust uniosły się powoli, gdy otaksowała go wzrokiem.
A czwarta?
Czwarta próbowała sforsować zamek.
Dwaj starsi policjanci odwrócili się, by odejść.
– Rodriguez?! – zawołał Mackie. – O’Connell?!
Brak reakcji.
– Co znaczy EnCeBeBe?
Dziewczyna, która mu się przyglądała, wystąpiła naprzód. Zatrzepotała rzęsami i obdarzyła Mackiego słodkim uśmiechem.
– Jak to co, panie policjancie? – zapytała. – „Niech cię Bóg błogosławi”.
Gwizdanie na mnie było błędem, który większości klientów i mechaników w warsztacie Dużego Jima zdarzało się popełnić tylko raz. Niestety właściciel dodge’a rama zaliczał się do ludzi, którzy uważają, że warto przeznaczyć swoje oszczędności na dodatkowe podrasowanie takiego auta, jakim jest dodge ram. Ten fakt – oraz naklejony na tylnej szybie wizerunek sikającego ludzika z patyków – w zasadzie wystarczał, żeby przewidzieć rozwój wypadków.
Ludzie są w gruncie rzeczy przewidywalni. Jeśli nie masz żadnych oczekiwań, nikt cię nie może zawieść.
„A skoro już jesteśmy przy rozczarowaniach”... Przeniosłam wzrok z silnika dodge’a na właściciela dodge’a, dla którego gwizdanie na dziewczynę było wyrazem uznania, a komentarz na temat kształtu jej tyłka stanowił wyżyny flirtu.
– W takich chwilach jak ta – zwróciłam się do niego – powinieneś zadać sobie pytanie: na ile rozsądnie jest molestować seksualnie kogoś, kto ma w ręce nożyce do drutu oraz swobodny dostęp do twoich przewodów hamulcowych.
Facet zamrugał. Jeden raz. Dwa. Trzy razy. A potem pochylił się do mnie.
– Kochana, mogę ci dać dostęp do moich przewodów hamulcowych, kiedy tylko chcesz.
„Jeśli wiesz, co mam na myśli” – dopowiedziałam sobie w głowie. „Za trzy... dwa...”.
– Jeśli wiesz, co mam na myśli.
– A w takich chwilach – powiedziałam z namysłem – powinieneś zadać sobie pytanie: na ile rozsądnie jest sugerować, że obnażysz swoje przyrodzenie przed kimś, kto ewidentnie jest niezainteresowany i trzyma w ręce nożyce do drutu.
– Sawyer! – Duży Jim interweniował, zanim zdążyłam choćby zwrócić nożyce ostrzem w dół. – Ja się tym zajmę.
Już odkąd ukończyłam dwanaście lat, męczyłam Dużego Jima o to, żeby pozwolił mi grzebać pod maskami aut. Niemal na pewno wiedział więc, że już podkręciłam silnik dodge’a, oraz że jeśli zostawi mnie sam na sam z tym klientem, to się nie skończy dobrze.
Dla klienta.
– Spoko luz, Jim – jęknął mężczyzna. – My się tu tylko przekomarzamy.
Większą część dzieciństwa spędziłam, przeskakując z jednej obsesyjnie rozwijanej pasji na drugą. Silniki samochodowe były jedną z nich. Przedtem namiętnie oglądałam telenowele, a potem przez rok czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce, na temat średniowiecznej broni.
– Nie masz nic przeciwko przekomarzankom, co nie, słoneczko? – Pan Podrasowany Dodge Ram klepnął mnie po ramieniu i pogłębił bezmiar swoich grzechów, ściskając filuternie mój kark.
Duży Jim westchnął, widząc, że filut zaskarbił sobie tym gestem moją niepodzielną uwagę.
– Pozwól, że zacytuję ci fragment z Encyklopedii dawnych tortur Sayfortha – powiedziałam głosem kompletnie wypranym z emocji.
Jednym z ważniejszych przejawów rycerskości w naszym zakątku amerykańskiego Południa było to, że tacy mężczyźni jak Duży Jim Thompson nie zwalniali z pracy dziewczyn takich jak ja, bez względu na to, jak dokładnie opisywałyby nożyce do drutu klientom, którzy wręcz prosili się o kastrację.
Upewniwszy się mniej więcej, że właściciel dodge’a rama nie popełni po raz trzeci tego samego błędu, wróciłam do domu, zatrzymując się po drodze w The Holler, żeby odebrać napiwki mojej mamy z poprzedniego wieczoru.
– Jak tam, Ziółko?
Szefa mojej mamy nazywano Trickiem. Trick miał piątkę dzieci, osiemnaścioro wnucząt i trzy widoczne blizny pozostałe mu po pacyfikowaniu barowych bójek – więcej zapewne nosił pod niechlujnym, białym T-shirtem. Witał mnie dokładnie w ten sam sposób za każdym razem, odkąd miałam cztery lata.
– Wszystko gra, dzięki za troskę – odpowiedziałam.
– Przyszłaś po napiwki mamy?
To pytanie zadał najstarszy wnuk Tricka, który akurat uzupełniał zapasy alkoholu za barem. The Holler był rodzinnym biznesem prowadzonym w mieście, w którym wszystkich łączyły rodzinne relacje. Cała populacja miejscowości ledwo przekraczała osiem tysięcy mieszkańców. Gdyby rzucić kamieniem, zawsze trafiłoby się co najmniej trzy spokrewnione ze sobą osoby.
Oprócz nich mieszkała tam też moja mama – i ja.
– Przyszłam po napiwki – potwierdziłam.
Moja mama nie miała drygu do finansów, a powroty prosto do domu po wieczornej zmianie też nie należały do jej mocnych stron. Tak więc to ja, odkąd ukończyłam dziewięć lat, żonglowałam wydatkami w naszym budżecie domowym – mniej więcej w tym samym czasie fascynowały mnie kolejno: wytrychy, westminsterska wystawa psów i sposoby przyrządzania perfekcyjnego martini.
– Proszę, dziecko. – Trick podał mi kopertę, grubszą, niż się spodziewałam. – Nie przepuść wszystkiego w jednym miejscu.
Prychnęłam. Te pieniądze miały pokryć koszt czynszu i jedzenia. Nie należałam do imprezowych osób. Możliwe, że dałoby się mnie nazwać wręcz aspołeczną.
Patrz także: skłonność do grożenia kastracją.
Wymyśliłam szybko wymówkę, żeby Trick nie zdążył zaprosić mnie na rodzinną kolację u jego synowej, i wymknęłam się z baru. Mój słodki, mały dom znajdował się ledwie przecznicę dalej i dwie przecznice w bok. Teoretycznie składał się z jednego pokoju i sypialni, ale kiedy miałam dziewięć lat, wydzieliłyśmy dla mnie dwie trzecie pokoju dziennego za pomocą zasłon prysznicowych ze sklepu z taniochą.
– Mamo?! – zawołałam, przekraczając próg.
Takie przywitanie było naszym małym rytuałem, nawet gdy wiedziałam, że nie ma jej w domu. Nawet jeśli akurat pozostawała kolejny dzień na przedłużającej się imprezie – albo zakochała się bez pamięci w nowym mężczyźnie, albo znów doświadczyła religijnego nawrócenia, albo rozwinęła się w niej głęboko zakorzeniona potrzeba obcowania ze swoimi aniołami stróżami pod czujnym okiem jasnowidza z przydrożnego kramu.
Szczerze mówiąc, sama też wciąż zmieniałam zainteresowania, lecz jej pasje były bardziej eklektyczne i potencjalnie bardziej szkodliwe niż moje.
Niemal jak na zawołanie rozdzwonił się mój telefon. Odebrałam.
– Kochanie, nie uwierzysz, co się wydarzyło wczoraj wieczorem.
Moja mama nigdy nie zawracała sobie głowy powitaniami.
– Nadal przebywasz w kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, nie potrzebujesz pieniędzy na kaucję ani nie mam nowego tatusia?
Moja mama się zaśmiała.
– Jesteś dla mnie wszystkim. Wiesz o tym, prawda?
– Wiem, że kończy nam się mleko – odpowiedziałam. Wyjęłam karton z lodówki i wypiłam łyk. – Wiem też, że wczoraj ktoś dawał ci wysokie napiwki.
Na drugim końcu linii zapadło długie milczenie. Tym razem zgadłam. Był jakiś facet i poznała go ubiegłego wieczoru w The Holler.
– Dasz sobie radę, prawda? – zapytała cicho. – Tylko kilka dni?
Zawsze twierdziłam, że ludzie powinni być ze sobą absolutnie szczerzy – mówić, co mają na myśli, myśleć o tym, co mówią, i nie zadawać pytań, jeśli nie chcą poznać odpowiedzi.
Ale z mamą było inaczej.
– Kiedy wrócisz, zastrzegam sobie prawo do oceny jego wyglądu i tandetności jego tekstów.
– Sawyer – skarciła mnie mama z powagą, w każdym razie z taką, na jaką ją było stać.
– Dam sobie radę – powiedziałam. – Jak zawsze.
Mama zamilkła na kilka sekund. O Ellie Taft można było wiele powiedzieć, przede wszystkim to, że starała się, jak umiała, i robiła to, dopóki wystarczało jej sił i cierpliwości – do mnie.
– Sawyer – powtórzyła cicho. – Kocham cię.
Wiedziałam, co teraz muszę odpowiedzieć – znałam tę ścieżkę dialogową, od kiedy w wieku pięciu lat dostałam krótkiej obsesji na punkcie najczęściej cytowanych kwestii filmowych wszech czasów.
– Wiem.
Rozłączyłam się pierwsza. Zanim dopiłam mleko, zaskrzypiały drzwi wejściowe – rozpaczliwie potrzebujące zarówno WD-40, jak i nowego zamka. Odwróciłam się w stronę, z której dochodził dźwięk, a algorytm w mojej głowie próbował ustalić, kto mógł wpaść bez zapowiedzi.
Doris z sąsiedztwa gubiła swojego kota średnio raz, dwa razy w tygodniu.
Duży Jim i Trick mieli bliźniaczy zwyczaj sprawdzania, czy wszystko u mnie w porządku, jakby nie umieli zapamiętać, że skończyłam osiemnaście lat, a nie osiem.
„Facet z dodge’a rama. Mógł mnie śledzić”. To była nie tyle myśl, ile podpowiedź instynktu samozachowawczego. Gdy nieproszony gość wszedł do domu, trzymałam rękę nad szufladą z nożami.
– Mam nadzieję, że twoja matka kupuje wüsthofy – skomentowała kobieta intruz, widząc moją pozę. – Noże z Wüsthofu są o wiele ostrzejsze niż inne.
Zamrugałam, ale kiedy znowu otworzyłam oczy, kobieta nadal stała przede mną z włosami zaczesanymi tak gładko, jakby od tego zależało jej życie, w niebieskiej, jedwabnej marynarce i dopasowanej spódnicy, co sprawiało, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie pomyliła naszego domu, liczącego sobie kilkadziesiąt lat, z klubem, do którego miała pójść na lunch charytatywny.
Nieznajoma nie powiedziała nic, co usprawiedliwiałoby jej wtargnięcie lub uzasadniało, dlaczego zdaje się bardziej wstrząśnięta myślą, że moja mama kupiła niemarkowe noże niż możliwością użycia przeze mnie jednego z nich.
– Przypominasz swoją matkę – skomentowała.
Nie byłam pewna, jakiej odpowiedzi ode mnie oczekuje, więc posłuchałam mojego wewnętrznego głosu.
– A ty wyglądasz jak bichon frisé.
– Słucham?
„Bichon frisé, inaczej bolończyk, to rasa psów, które wyglądają jak bardzo mała, bardzo gęsta gąbka do pudru”. Mimo wiary w absolutną uczciwość nie muszę wypowiadać na głos każdej myśli, która wpada mi do głowy, więc zdecydowałam się na prawdę w nieco zmodyfikowanej wersji.
– Wyglądasz tak, jakby twoja fryzura kosztowała więcej niż mój samochód.
Kobieta – oceniłam jej wiek na nieco po sześćdziesiątce – lekko przechyliła głowę na bok.
– To komplement czy krytyka?
Miała południowy akcent – mniej nosowy niż mój i bardziej przeciągała samogłoski. Kom-pleh-mhent czy kryh-ty-khaa?
– To zależy raczej od twojej perspektywy, nie mojej.
Uśmiechnęła się nieznacznie, jakbym powiedziała coś uroczego, ale niezupełnie zabawnego.
– Masz na imię Sawyer – poinformowała mnie i zamilkła. Po chwili dodała: – Nie wiesz, kim jestem, prawda? – Najwyraźniej było to pytanie retoryczne, bo nie czekała na odpowiedź. – Może więc oszczędzę nam dramatyzmu.
Jej uśmiech stał się bardziej serdeczny, ciepły jak woda pod prysznicem na chwilę przed tym, jak ktoś spuści wodę w toalecie.
– Nazywam się – kontynuowała tonem pasującym do uśmiechu – Lillian Taft. Jestem twoją babką ze strony matki.
„Moja babka wygląda jak bichon frisé” – pomyślałam, czekając, aż mój umysł przyswoi tę informację.
– Zanim się urodziłaś, trochę się posprzeczałyśmy z twoją mamą. – Lillian najwyraźniej była jedną z tych osób, które oberwanie chmury piątego stopnia nazwałyby mżawką. – Myślę, że najwyższy czas to zmienić, prawda?
Uświadomiłam sobie, że od ponownego sięgnięcia do szuflady z nożami dzieli mnie już tylko jedno pytanie retoryczne z jej strony, więc spróbowałam przejść do sedna.
– Nie przyszłaś tutaj, żeby spotkać się z moją matką.
– Niewiele rzeczy uchodzi twojej uwadze, panno Sawyer. – Głos Lillian był miękki, kobiecy. Odniosłam wrażenie, że jej uwadze też mało uchodzi. – Chciałabym złożyć ci propozycję.
„Propozycję?”. Nagle przypomniałam sobie, z kim mam do czynienia. Lillian Taft nie była gąbeczką do pudru. Była bezlitosną, matriarchalną dyktatorką, która wyrzuciła z domu moją ciężarną matkę, choć ta miała zaledwie siedemnaście lat.
Podeszłam do drzwi wejściowych i wyjęłam karteczkę, którą wsunęłam za przycisk dzwonka, kiedy nasz dom znajdował się pod dwutygodniowym oblężeniem wędrownych ewangelistów głoszących dobrą nowinę. Odwróciłam się i wręczyłam odręcznie zapisany świstek kobiecie, która urodziła moją matkę. Ta chwyciła karteczkę koniuszkami idealnie wypielęgnowanych palców.
– Nie przyjmujemy niezamówionych towarów – przeczytała moja babka.
– Oprócz ciasteczek od dziewczęcej drużyny skautów – dodałam usłużnie.
Wyrzucono mnie z lokalnej drużyny, kiedy przechodziłam fazę makabrycznej fascynacji true crime – prawdziwymi zbrodniami i faktami dotyczącymi sekcji zwłok, ale nadal miałam słabość do miętowych herbatników w polewie czekoladowej.
Lillian zacisnęła usta i doprecyzowała poprzednie zdanie:
– Nie przyjmujemy niezamówionych towarów oprócz ciasteczek od skautek.
Widziałam dokładnie chwilę, w której dotarło do niej, co naprawdę powiedziałam: nie byłam zainteresowana jej propozycją. Nie zamierzałam kupić tego, co chciała mi wcisnąć.
Jednak już po chwili znów było tak, jakbym nic nie powiedziała.
– Będę z tobą szczera, Sawyer – rzekła, prezentując żelazną konsekwencję w lukrowej otoczce, połączenie, którego nigdy nie widziałam u mamy. – Twoja matka wybrała taką drogę. Ty nie miałaś w tej sprawie nic do powiedzenia. – Znów zacisnęła usta, ale tylko na moment. – Uważam, że zasługujesz na coś więcej.
– Więcej niż niemarkowe noże i mleko prosto z kartonu? – wygarnęłam jej.
Długo mogłam się bawić w pytania retoryczne.
Niestety, wielka Lillian Taft najwyraźniej nigdy nie spotkała się z pytaniem retorycznym, na które nie znalazłaby odpowiedzi.
– Więcej niż świadectwo ukończenia szkoły publicznej, pracę bez nadziei na awans i matkę, która nawet w wieku siedemnastu lat była bardziej odpowiedzialna niż teraz.
Gdyby moja babka nie była podstarzałą pięknością z Południa, która musi dbać o swoją reputację, pewnie po tych słowach uniosłaby ręce niczym cheerleaderka i huknęła: „Płoń!”.
Zamiast tego przyłożyła dłoń do serca.
– Zasługujesz na szansę, której tutaj nigdy nie dostaniesz.
W naszym mieście mieszkali dobrzy ludzie. To było dobre miejsce. Ale to nie było moje miejsce. Nawet w najlepszych czasach zawsze podskórnie czułam, że zatrzymałam się tu tylko przejazdem.
Moja krtań się zacisnęła.
– Nie znasz mnie.
Te słowa sprawiły, że zrobiła pauzę – nie wykalkulowaną.
– Ale mogłabym – odpowiedziała w końcu. – Mogłabym cię poznać. A ty mogłabyś studiować na dowolnej uczelni, którą sobie wybierzesz, i ukończyć ją bez długów.