Tajne blizny. O czym milczę od lat. Tom II Genesis - Aneta Wybieralska - ebook

Tajne blizny. O czym milczę od lat. Tom II Genesis ebook

Aneta Wybieralska

2,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kara za wierną służbę

Kiedy w 1984 roku Agnieszka rozpoczyna swoją pierwszą pracę w jednej z formacji resortu spraw wewnętrznych, nie wie jeszcze, że właśnie wchodzi w paszczę lwa. Jako młoda, niedoświadczona zawodowo kobieta traktowana jest w najlepszym wypadku protekcjonalnie, w najgorszym – pogardliwie. Codziennie musi zmagać się ze stereotypami i tajemnicami, udowadniając, że zlecone zadania potrafi wykonywać równie dobrze, jak jej koledzy. Mizoginia, zazdrość, nietolerancja i mobbing – oto służbowa codzienność Agnieszki.
Oddana swojej pracy, uparcie walczy o równe traktowanie, jednak coraz częściej pojawia się w jej głowie myśl, że wcale nie ma ochoty być jak Syzyf… Nabyte tajne blizny Agnieszki jątrzą się do emerytury. Rozgoryczona i pełna żalu, po wielu latach wciąż ma poczucie, że została zepchnięta na margines społeczny, ukarana moralnie i finansowo. Nieustannie nurtuje ją pytanie: dlaczego?

Machał rękoma, jakby odganiał od siebie stado tłustych, brzęczących much.
– Przecież pani nie wolno jeszcze nic robić!
– A skąd ja miałam to wiedzieć? Dostałam polecenie przesłuchania, to słucham.
Zrezygnowałam z komentarza, że w pakiecie z poleceniem dostałam świetnego nauczyciela. Ale aż cisnęło mi się na usta.
– Przecież pani nie może! Nie ma pani przeszkolenia, nie podpisała pani zobowiązania o zachowaniu tajemnicy. O, i na czym pani pisze? Dlaczego tak? Przecież tak nie wolno! – Zdenerwowanie pryncypała przybierało na sile. – Idziemy do naczelnika. Natychmiast!
Aha. Do naczelnika. Aż tak?
Moja wina. Narozrabiałam. Bezapelacyjnie.
– I niech pani weźmie te kartki!
Oho, chyba zaraz zaliczę niechcący mój pierwszy w życiu służbowy dywanik. Jeszcze nie zdążyłam pisnąć, a już ktoś mnie opieprzył.


Aneta Wybieralska jest wrocławianką, absolwentką kierunków humanistycznych, prawniczych i ekonomicznych uczelni we Wrocławiu, Warszawie, Łodzi i Krakowie. Przez większość życia zawodowego związana była z resortem spraw wewnętrznych.
Pasje artystyczne i podróżnicze usiłuje realizować jako pilot wycieczek oraz namiętny bywalec polskich sanatoriów, również publicznych. Lubi akweny oraz góry, jak i niektóre doły. Oczywiście poza tymi swoimi.
Przed rodziną i znajomymi zadebiutowała niewydaną jeszcze powieścią obyczajową, stworzoną jako prezent urodzinowy dla przyjaciółki. Drukiem ukazało się dotychczas pięć książek, z założenia komedie obyczajowe: Sanatoryjny romans z inspiracją (2017), Pozdrawiam z demoluda (2018), Garnitur na słupie (2019), Komu sznur wisielca? (2020), Tajne blizny. O czym myślę od lat. Tom I Officium (2021). Genesis jest szóstą, zarazem drugim tomem trylogii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 498

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książkę dedykuję wszystkim moim służbowym kolegom, którzy nie doczekali sprawiedliwości i przedwcześnie odeszli na wieczną służbę.

Wstęp

Słówko o mnie

Nie to, co przeżywamy, ale jak odczuwamy to, co przeżywamy, stanowi o naszym losie.

Marie von Ebner Eschenbach

Nazywam się Agnieszka Wallicht-Chmielewska.

Jestem emerytowanym funkcjonariuszem resortu mundurowego. Oficerem w stanie spoczynku. Właściwie byłym pracownikiem polskich służb specjalnych.

Takim cichym, skromnym, trzecioligowym. Jeśli w tym kontekście kwalifikuję się w ogóle do jakiejś ligi. Nie żadnym superbohaterem, nie agentem zero, zero ileś. Nie postacią z pierwszych stron brukowców. Bynajmniej nie krajową celebrytką robiącą karierę polityczną na fali społecznego współczucia albo wielkich zasług dla narodu polskiego.

Wręcz przeciwnie. Jestem niemłodą kobietą, która z racji wykonywanych niegdyś zadań została zepchnięta na margines społeczny. Ukarana moralnie i finansowo. Za rzekome zbrodnie przeciwko narodowi polskiemu, których nie popełniła.

Aha, gdyby tego było mało, zarzucono mi służbę dla państwa totalitarnego.

To znaczy którego? Trzeciej Rzeszy? A może Korei Północnej?

Bliżej zasadniczo mamy Białoruś, którą na upartego może można byłoby zaklasyfikować do państw totalitarnych. Ale tylko w pijanym widzie. Na trzeźwo nie da się za chińskiego boga.

Oświadczam publicznie, że nigdy nie odwiedziłam ani Korei, ani Białorusi. Widziałam ją zza granicznej rzeki Bug, ale było to we Włodawie i kilka lat temu. Nie wtedy.

Wcale nie była biała. Ta Ruś. Dojrzałam jedynie jakiś zielonkawy ugór, na którym nic się nie działo. Wtedy, gdy tam byłam.

Dziwne. Czym jest zatem to ulubione stwierdzenie rządzących: „państwo totalitarne”, któremu niby służyłam? Gdzie? Kiedy? Jak?

Gdzie sens? Gdzie logika? Historyczna, moralna, prawna?

Nie ma sensu. Ostał się ino nonsens. Politycy zacierają ręce, sieją nienawiść i niezgodę. Bo to jedynie oni są wierni jak rzeki. Trzymają się tylko własnych koryt. Jak ten nasz kultowy graniczny Bug.

Może zrozumiem zjawisko, gdy walnę sobie kielicha. Albo dziesięć.

Funkcjonuję sobie na marginesie polityki i władzy jako wyrzutek społeczeństwa. Nawet czasami jako „zdradziecka morda” i „chamska hołota”. Dosyć skromnie, co prawda, ale w miarę poprawnie. Nie rozrabiam, nie pieniaczę się, nie agituję.

Bezkarnie oraz bez konsekwencji prawnych – chyba bez – mogę ujawnić co nieco, uchylić rąbka niegdysiejszej służbowej tajemnicy. Tej totalitarnej.

A jeśli pomimo odwilży, abolicji, kilku amnestii, trzech nałożonych na mnie sankcji finansowych, jak też ewidentnego przedawnienia czynu polskie władze zamkną mnie za słowo haniebne, za ujmę na honorze i pamięci „wielkich” przedstawicieli narodu polskiego, odpocznę w odosobnieniu. Z plastikowej miseczki pochlipię narodowej zupki, przywdzieję narodowy uniformek, oprócz narodowej telewizji, oraz z perspektywy przestępcy osadzonego w narodowym areszcie pooglądam słoneczko oświecające mój szczęśliwy kraj. Tym samym zaoszczędzę na narodowym prądzie i abonamencie RTV.

Przemyślę parę kwestii, zweryfikuję credo i curriculum vitae. A na starość stanę się innym człowiekiem. Odnowionym i zresocjalizowanym.

Albo celebrytką się stanę. Będą mnie wytykać palcami, pokazywać w telewizjach śniadaniowych (publicznych i niepublicznych), raz czy dwa może mnie rzucą na ławę jak czarną kawę.

Właśnie rozpoczęłam kolejny etap mojego życia.

Dziarskim krokiem weszłam w tak zwany wiek senioralny. Narzucony mi poniekąd przez nowourzędasowe wytyczne, rozporządzenia i ustawy.

To straszne! Nie chcę!

Zamiast cieszyć się z życia, z bycia, cokolwiek to znaczy i jakkolwiek to się robi, zamiast niańczyć zdrowe wnuki, odkładać i pełną gębą konsumować część godziwej emerytury (wypracowanej po kilkudziesięciu latach mozolnej, niełatwej służby dla ojczyzny), klepię się po pustawej kieszeni. Sterczę uparcie w długich kolejkach złożonych z jeszcze starszych krajowych emerytów, po to, żeby drogą legalnego kupna w niemieckopochodnym markecie nabyć najtańsze na rynku plastikowe pieczywko.

Liżę czekoladowe cukierki przez papierki. Owocami morza najadam się, oglądając programy telewizyjne, bo nie mogę ich powąchać, tknąć ani wsadzić do gara. Nie, ja oglądam to nawet przez szybkę narodową. I pancerną.

Nie dla (byłego) psa zdrowa ekologiczna kiełbasa. Tylko dla bogaczy.

Na jawie śnię o dalekich podróżach, w marach sennych walczę ze złymi demonami. Teraźniejszości i przeszłości. Cyklicznie budzę się z niemym wrzaskiem. Moje długoletnie blizny się otwierają, jątrzą, nie pozwalają na normalny i spokojny sen.

Tak sobie myślę, że przyszły skromny żywot człeka poczciwego powinnam chyba poprowadzić mniej emocjonalnie. Spojrzeć na świat, ojczystą Polskę, otaczającą mnie ponurą rzeczywistość z perspektywy typowego emeryta. To znaczy oczami osobnika doświadczonego, spełnionego rodzinnie, zawodowo oraz towarzysko. Takiego, który kiedyś coś przeżył (mniej lub bardziej godnie), a teraz kolej na wspominanie, jak też na oglądanie pożółkłych fotografii. W gronie przyjaciół.

Dobrze gadać, trudniej zrobić.

Aha, zapomniałabym o kwestii nader istotnej, wręcz zasadniczej. Jestem kobietą, która czuje i przeżywa po kobiecemu.

Nadmieniam, że wnuków nie posiadam. Jeszcze nie. Cudze wnuki mają mnie w nosie, a też specjalnie nie nadają się do wysłuchiwania ględzenia starej obcej baby. Znalazłaby się jakaś rodzina, ale per saldo też ma mnie w wielkim poważaniu. Przyjaciół mam, jednakowoż nie chcę ich krzywdzić opowiastkami z mchu i paproci. Bo ich lubię.

Po co gadać po próżnicy, skoro spokojnie i z rozmysłem mogę napisać, co mi leży na wątrobie? I o czym milczę od lat. (Bo mogę. Już mogę. Chyba mogę).

Zechcą, to poczytają. Potem popytają i zinterpretują. Ci przyjaciele.

Nie zechcą? Cóż. Chyba wezmę na klatę ich niechęć, choć wtedy będzie mi raczej przykro. A rzekoma przyjaźń zostanie wystawiona na próbę. Jeśli te moje związki to rzeczywiście jest przyjaźń.

Nadmienię ponownie, uprzejmie, aczkolwiek stanowczo, że modne stało się weryfikowanie znajomych. Dzieje się tak na fejsbukach, instagramach i twitterach. No to ja uczynię tak poza social mediami. W tle zostaną moje tajne blizny.

Kto bogatemu zabroni zdilejtować pseudoprzyjaciół? (Bogatemu w sensie aksjologicznym. To znaczy duchowo i życiowo).

Właśnie.

Wracając do tych moich koszmarów, to wyzbyłam się ich trochę. No, ociupinę.

A tak po prawdzie, to dopiero część z nich wyszeptałam. Na razie tylko w Officium. Teraz postaram się pozbyć kolejnych. Albo przynajmniej zabliźnić je tak, by nie jątrzyły się przy byle okazji, przy zmianie pogody i przy oglądaniu codziennych wiadomości z kraju ojców i dziadów. Dziadów zwłaszcza.

Parafrazując tytuł pewnej znakomitej powieści polskiej pisarki Stanisławy Fleszarowej-Muskat, pozwolę sobie na śmiałość. Tym samym bezczelnie wyznam, że chyba powinnam zacząć nie szeptać, a wreszcie coś wykrzyczeć. Tak po prostu, z serca, po kobiecemu. Mam tylko nadzieję, że ktoś kiedyś mnie usłyszy.

– Pozwólcie mi krzyczeć!

Rozdział I

Początek

W paszczy lwa

Wlazłam do paszczy groźnego lwa.

Wydarzyło się to w poniedziałkowy ranek na początku września roku pamiętnego 1984.

Właściwie, z własnej i chyba nieprzymuszonej woli, fizycznie przekroczyłam próg monumentalnego gmachu Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych we Wrocławiu. Na dwóch nogach. Własnych. Po raz pierwszy służbowo.

Całkiem prywatnie bywałam tam bowiem nie raz i nie dwa. Odwiedzając ciężko pracującego rodzica, oraz paru znajomych, a to z racji znajomości tegoż (rodzica), jak i innych koneksji rodzinnych.

Wtedy było to zupełnie inne przekroczenie. Spektakularne. Jakby przekroczenie starorzymskiego Rubikonu. Nadmieniam, że ten związek frazeologiczny, oznaczający zrobienie decydującego kroku czy też powzięcie nieodwołalnej decyzji, pasuje jak ulał do momentu rozpoczęcia służby w organie bezpieczeństwa publicznego.

Jakąś bowiem podjęłam. Tę decyzję.

Obcasy moich półwyjściowych czółenek stukały o granitową posadzkę. Echo dziarskich młodzieńczych kroków odbijało się od kolumn, rzeczonej posadzki i chyba troszeczkę od wydatnego nosa stojącego w holu popiersia krwawego towarzysza Feliksa Dzierżyńskiego. Potęgowało bojaźń. Przed nowym, przed pierwszą pracą, przed utraconą wolnością. Przed okrutną dorosłością.

Właśnie zdałam sobie sprawę z okoliczności. Oto zaczęła się dla mnie nowa epoka.

Nowe otwarcie. Initio. Genesis.

Już sam budynek budził grozę.

To jest piękny, majestatyczny, wczesny modernizm z ciemnoczerwonej cegły klinkierowej. Główne wejście z olbrzymimi schodami wieńczą cztery imponujące kolumny. Szyk, ponadczasowa elegancja, prostota. Powaga.

Na dobrą sprawę gmaszysko nadal budzi grozę, na zewnątrz i wewnątrz, choć pośrodku holu głównego od dawna nie stoi olbrzymie brązowe popiersie towarzysza Dzierżyńskiego. I nie wywołuje w przechodzących obok poczucia obawy, niepewności, nawet lekkiego zwątpienia.

Co stało tutaj przed majem czterdziestego piątego? Przed kapitulacją Festung Breslau? Na prostokątnym marmurowym cokole, kolorystyką i charakterem komponującym się z kolumnadą oraz posadzką tego holu? Obstawiam popiersie wodza Trzeciej Rzeszy, samego Adolfa Hitlera.

Żaden niemiecki, nie, żaden hitlerowski urząd publiczny nie mógł się obyć bez wizerunku Führera. Ozdabianie wnętrz aktualnymi i trochę mniej aktualnymi przywódcami, jacykolwiek by oni byli, zdaje się charakterystyczne dla wielu przeszłych i teraźniejszych systemów politycznych. Totalitarnych, religijnych, komunistycznych. I dla naszego obecnego także.

– Ludzie, bójcie się! Drżyjcie! Padajcie na kolana. On tu rządzi, a my razem z nim. To my wypełniamy jego wolę, wykonujemy jego rozkazy. Dla was, w waszym imieniu, dla dobra narodu. Jesteśmy pomazańcami. I bogami.

W tamtym momencie zastanawiałam się także, co tak naprawdę czuli ludzie – niemieccy wrocławianie i mieszkańcy Dolnego Śląska narodowości niemieckiej, którzy niekoniecznie służbowo przekraczali próg tego gmachu. Instytucji ówczesnej represji.

Teraz już wiem, co czuli. Bardzo mi ich szkoda.

Wiedziałam, czym jest służba w resorcie mundurowym.

Chyba wiedziałam. To znaczy wtedy wydawało mi się, że dobrze wiem. I jak ona wygląda, z czym się ją je.

Resortem spraw wewnętrznych przesiąkłam od dziecka. W pewnym sensie także sprawami wewnętrznymi PRL, dokładniej Wrocławia i województwa wrocławskiego. Ówczesne problemy kryminalne i prewencji kryminalnej towarzyszyły mi często, choć rodzice starali się nie przynosić pracy do domu. W polskiej MO służyło kilka osób z mojej najbliższej rodziny, kilka następnych związanych było luźno z tą formacją. To znaczy przykładowo poprzez Klub Sportowy Gwardia Wrocław. Milicjantami byli przyjaciele moich rodziców, okazjonalnie bawiłam się z milicyjnymi dziećmi, często bywałam w resortowych ośrodkach wczasowych. Głównie dolnośląskich, na przykład w Bierutowicach, Przesiece, Szklarskiej Porębie. Na koloniach w Obornikach Śląskich dałam czadu, wyjąc dziecinnym sopranikiem Gwiazdę miłości.

O, gwiazdo miłości, nie zagiń we mgle…

Wiedziałam, co to jest kryptonim, co oznacza tajemnica, wredny donos, pomówienie. Dochodzenie, śledztwo. Kto to jest prokurator, co robi. Medycyna sądowa, patologia, zwłoki, zabójstwo. Nieletni. Czyn karalny, kradzież czy włamanie. Wreszcie: ślady, linie papilarne, zabezpieczenie miejsca zdarzenia, akcja. No i oczywiście – mundur, oficer, baretki.

Bez zająknięcia potrafiłam wymienić stopnie milicyjne. Wszystkie. Od szeregowego przez korpus chorążych po oficerskie, do generała broni. Przy okazji wojskowe, bo mieliśmy podobne. Z tym że w MO nie produkowano ani generałów armii, ani generałów broni.

Wiedza jakaś zatem była, chęci także. Oczytałam się powieści kryminalnych, polskich i obcych, książka bowiem obecna była w moim życiu od jego początku. Komediowe produkcje Joanny Chmielewskiej połykałam w ciemno. I na bieżąco. Jak pelikan. Stanowiły miły akcent, przy tym ukojenie dla mojej resortowej duszy.

To wszystko stawiało mnie w szeregu szczęśliwców przygotowanych do służby. Teoretycznie. Ha, i kto mi podskoczy?

Jak się później szybko okazało, praktyka nijak się miała do teorii. Szczególnie w formacji, do której trafiłam.

Co istotne, w czasach przedresortowych nie działo się nic, czego mogłabym się wstydzić lub co mogłabym źle wspominać. Po czym miałabym traumę albo koszmary nocne. Chyba tylko to, że jednego rodzica zwykle nie było w domu. Najczęściej obojga. Drugi rodzic sprawował dyrektorski zawód, w którym wykonywał pracę także ponadnormatywną, do czego przez lata przywykałam w towarzystwie opiekującej się mną leciwej babci.

Starzy przychodzili wieczorem, przy wspólnej kolacji omawialiśmy sprawy rodzinne. Albo też spędzaliśmy te kolacje u znajomych lub u naszej wrocławskiej rodziny. To ostatnie zwykle w soboty i w święta.

Wtedy też, gdy rodziców nie było, mogłam nieźle się bawić, bo pod ich nieobecność oglądałam w telewizji filmy dla dorosłych: Świętego, Arsène’a Lupina oraz horrory. Z zapartym tchem śledziłam czwartkowe ekranizacje kryminalnych sztuk teatralnych, a ich cykl nosił nazwę „Teatr Sensacji Kobra”. Wydawały mi się świetnie zagrane oraz cholernie pasjonujące. Opiekunka drzemała w fotelu albo zmawiała obowiązkowy paciorek i szła w kimono.

Służba to służba, i bynajmniej nie drużba. A może nie? Rodzinna normalka.

***

Umówiona byłam na dziewiątą.

W pierwszy poniedziałek września. Z panem piastującym zaszczytną i ważną funkcję naczelnika Wydziału Kadr oraz z jednym z jego zastępców, odpowiedzialnym za zasoby ludzkie w pionie dolnośląskiej Służby Bezpieczeństwa.

Było jak w starym przeboju. Ta dziewiąta. Przebojem trochę szłam, pieśni na ustach chyba nie było. Gdyby nawet jakaś była, skutecznie stłamsiłoby ją echo w holu gmaszyska i zimny, bezwzględny wzrok popiersia krwawego rewolucjonisty. Nie wspomnę o drobnym szczególe, że w takich miejscach nie uchodzi śpiewać. Piosenek. Albowiem barani głos, jak też wyśpiewywanie zeznań są poniekąd wskazane. Zważywszy na charakter i przeznaczenie rzeczonego miejsca.

Dlaczego nie na ósmą? Albo tuż po, gdy wszyscy normalni polscy urzędnicy państwowi zaczynali pracę?

To proste i oczywiste.

Praca mundurowego funkcjonariusza publicznego także zaczynała się o ósmej. Ta biurowa. O godzinie dziewiątej, zwłaszcza w poniedziałki, każdy pracujący w tym kraju naczelnik, kierownik, dyrektor, prezes oraz towarzysz szef byli już względnie wolni, w sensie dyspozycyjni dla kogoś innego niż ich przełożony, ponieważ mieli za sobą poranną operatywkę. Ze swoim wyższym towarzyszem szefem. Podobnie szpitalni lekarze i oddziałowe piguły, którzy kończyli obchód. Ci ostatni leczyli ciała. W tym gmachu natomiast leczyło się zupełnie coś innego. A to coś, to nie był ani człowiek, ani zwierzę. Nie były to ciała, nie były dusze. To było, teoretycznie rzecz ujmując, państwo. Naówczas PRL. Ustrój. Prawo i porządek. Społeczeństwo. Może trochę partia, ta wiodąca, choć z pozycji osób wykonujących czynności służbowe leczenie wiodącej partii, czyli PZPR, było dość trudne. Nieudolne. Oraz z góry skazane na niepowodzenie. Co do zasady.

Dopiero jakiś czas potem rodzic wytłumaczył mi dokładniej, co poniekąd częściowo mogłam też zaobserwować sama, że istniał jeszcze jeden powód umawiania się z petentami po godzinie dziewiątej rano. Nie tylko na początku miesiąca i w poniedziałki, ale także w inne dni uznane za robocze. Oczywiście w niedziele też się pracowało, bo to służba, mundurowa na dodatek, ale bez odbywania porannych roboczych operatywek.

Jeszcze wtedy cywilbanda wychodziła na fajrant w soboty około trzynastej bądź czternastej, mundurowy nigdy. Ojczyźnie służyliśmy na okrągło. W świątek, piątek i w niedzielę. Fakt, że za nieco wyższe wynagrodzenie, ponadprzeciętne urzędnicze, okupione jednakowoż zmęczeniem i niepewnością.

Czy uda się normalnie skończyć, czy trzeba będzie zostać? Jak długo?

Coś za coś.

Służba nie drużba.

Pierwsze… (ankiety, lojalki, zakwasy)

Jeśli komuś się wydaje, że do takiego urzędu, to znaczy do jakiejkolwiek komendy czy siedziby MO, SB (teraz policji, ABW, CBŚ, CBA i in.), można wejść ot tak, to się myli.

Wtedy, to znaczy za pierwszym razem, u dyżurnego cerbera czekała na mnie przepustka. Specjalna, imienna. Z adnotacją, żeby wykonać telefon. Gdy taka to a taka przekroczy próg gmachu.

Przekroczyłam.

Wykonano telefon, dowiedziano się, że należy wydać mi przepustkę i że wyjątkowo tym razem nikt nie zejdzie po obywatelkę Wallicht-Chmielewską, co zazwyczaj czyniono.

– Naczelnik kadr prosił, żeby pani sama do niego poszła. Teraz nikt nie zejdzie. – Nienagannie umundurowany sierżant uśmiechnął się do mnie.

Kojarzył mnie z widzenia, bo często przychodziłam do rodzica. Rodzic też był dość znany i odbierany nader pozytywnie. Stąd uśmiech.

– Rozumiem. Oczywiście.

– Zna pani drogę?

– Tak. Już tam byłam. – Odwzajemniłam uśmiech.

Ja też kojarzyłam tego dyżurnego. Był rzeczowy, sympatyczny, w wieku mojego pracującego w tym gmachu rodzica. Kompetentny fachowiec, długoletni funkcjonariusz MO.

Sierżant podał mi przepustkę, poprosił o podstemplowanie jej w sekretariacie kadr i oddanie przy wyjściu. To było dla mnie jasne.

– Dziękuję.

Mundurowy popatrzył na mnie przyjaźnie, lekko się zawahał i dodał. Poza procedurą:

– Powodzenia. Trzymam kciuki.

– Dziękuję – powtórzyłam z lekkim uśmiechem.

Teraz wiem, że nie powinnam była wtedy dziękować. Aby nie zapeszyć. A trzymanie kciuków za mnie? Jak najbardziej wskazane. Zawsze, wszędzie, przez wszystkich. Tak trzymać!

Pierwszy dzień mojej pracy poprzedzony został kilkoma lipcowymi i sierpniowymi wizytami w Wydziale Kadr wrocławskiego WUSW. Do tego długotrwałymi wnikliwymi badaniami lekarskimi, testami psychologicznymi, rozmowami z paroma smutnymi facetami w ciemnych garniturach, jasnych koszulach i stonowanych krawatach.

Oraz wypełnianiem mnóstwa kwitów. Ankiet, formularzy.

Podpisy, parafy, daty. Zeznania, szczere wyznania, dane rodziny (trzy pokolenia do tyłu), inne koneksje. Rodziny mojej i Chmielewskiego. (Wtedy już byłam zamężna, co tylko wydłużyło procedurę sprawdzania kandydata do służby). Wyjazdy za granicę. (A tych było od cholery, ponieważ często wyjeżdżałam turystycznie, na OHP-y, pilotowałam wycieczki, tłumaczyłam kursy i konferencje). Szczególnie interesujące (dla nich, nie dla mnie) były wypady na Zachód, czyli poza zaprzyjaźnione demoludy. Te ostatnie także musiałam wymienić. Kiedy tam byłam, jak długo, z kim, w jakim celu.

Czy podejmowano wobec mnie próby werbunku ze strony obcych służb specjalnych? Oczywiście, że nie podejmowano takich prób. Pies z kulawą nogą się mną nie interesował. A to z jednego zasadniczego powodu: po prostu nie byłam interesująca. Dla nich, wrażych szpiegów. Praktyczna znajomość języka obcego nie wystarczała, żeby być interesującą. Nie miałam przecież dostępu do żadnych tajemnic: państwowych, służbowych, politycznych, gospodarczych. Nie handlowałam bronią, uranem, złotem, nawet obcą walutą. Nikt z mojego najbliższego otoczenia także tego nie robił. To po jaką cholerę miałby mnie ktoś werbować?

Tak na dobrą sprawę, nawet dla „naszych” funkcjonariuszy tajnych służb, którzy potem zostali moimi służbowymi kolegami, nie byłam wtedy przydatna. I dobrze. Oby tak dalej. (Nie chcę być aż tak przydatna).

Informacje o sobie wpisywałam godzinami drobnym maczkiem. Prosiłam nawet o dodatkowe formularze, bo te moje wyjazdy turystyczne (na szczęście chcieli dane tylko z okresu po uzyskaniu pełnoletniości) nie mieściły się w jednym standardowym.

Oczywiście mieli możliwość dokładnego sprawdzenia zgodności oraz prawdomówności, a to po wpisach do paszportów, danych z WOP oraz w innych dostępnych w rejestrach i archiwach. Zatajanie czegokolwiek było bez sensu, bo kłamstwo (albo niepamięć) zostałoby prędko wychwycone. I do służby by mnie nie przyjęto. Ba, otrzymałabym wilczy bilet, a mundurowy rodzic miałby kłopoty.

Proces sprawdzania kandydata do służby trwa długo, co nikogo nie powinno dziwić. To znaczy wtedy trwał bardzo długo, teraz natomiast, gdy spisuję tę opowieść – niekoniecznie. Zależy, kto kandyduje i czyje ma poparcie. Niektórzy nie dostępują zaszczytu weryfikacji ani lustracji. Brani są w ciemno, bo prezes i szwagier królika (wójt, pleban, inny partner biznesowy) wykonali telefon. I ładnie poprosili szefa potencjalnego pracodawcy o wstawiennictwo.

To naturalne, że posiadanie mundurowego rodzica było pewnym plusem. Małżonek także od całkiem niedawna nosił mundur, a zanim go włożył, wnikliwie sprawdzano i jego.

Do ankiet, formularzy i innych wypełnianych kwitów miałam możliwość wpisania krótkiej lakonicznej frazy: „nie dotyczy”. Uczyniłam to tylko raz. W rubryce związanej ze służbą wojskową. Zasadniczą, do której wtedy polskich kobiet na szczęście nie powoływano.

***

Z przesiadywania w kadrach i nad urzędowymi kwitami zapamiętałam jeden incydent, który wywołał we mnie lekkie oburzenie, konsternację oraz uczucie niesmaku. Dodatkowo znielubiłam pana naczelnika kadr. On bowiem był autorem reprymendy, która spowodowała rzeczoną konsternację.

Sprawdzanie kandydata do służby w organie (konkretnie: mnie), miało się ku końcowi. Wypełniłam, co należało, opatrzyłam sierpniową datą, podpisałam.

Uff.

– No, pani Agnieszko, jest pewien problem. – Facet przybrał minę z gatunku ważnych, poważnych oraz dających do zrozumienia, kto w tym gronie ma przewagę. I jaką.

Przedtem mówił mi na ty. Ale przedtem byłam dzieckiem kolegi funkcjonariusza, a nie kandydatem na pracownika i petentem miejscowych kadr.

– Słucham – odpowiedziałam uprzejmie, niezrażona ową groźną miną.

– Sprawdziliśmy, że pani teść, niejaki Chmielewski Szczepan, syn Józefa, siedział w więzieniu. I działał w Armii Krajowej. Rozumie pani? Był żołnierzem AK! A pani to zataiła. – Błysk w oku i przymrużone powieki mojego interlokutora świadczyły o dzikiej satysfakcji tegoż. O triumfie.

Kadrowiec zdawał się także przemawiać tymi jego wrednymi, cynicznymi oczkami: „Mam cię, bezczelna babo! I nie pomoże ci ani twój rodzic, ani inne znajomości i koneksje. Ja tu rządzę”.

O kurde!

Ja niczego nie zatajałam, do cholery ciężkiej. Nic mi nie było wiadomo o pobycie teścia w jakimś więzieniu. I za co? Czy to możliwe, że za to nieszczęsne AK? Teść Szczepan był bardzo prawym, dobrym i cholernie uczciwym człowiekiem. Skromnym, sympatycznym. Opiekuńczym. Nawet specjalnie nie krzyczał ani nie przeklinał. Miał przeciwników, nawet paru zażartych wrogów, ale kto ich nie ma. Gdyby rzeczywiście odbywał karę więzienia za przestępstwa kryminalne czy gospodarcze albo malwersacje finansowe, jego syna nie przyjęliby do służby w MO. To przecież oczywiste. Poza tym, jeśli kraty teścia miały jakikolwiek związek z polityką, musiało to być przed pięćdziesiątym piątym. Za stalinizmu. Przed aktem potępienia wątpliwych zasług towarzysza Stalina wypowiedzianych przez towarzysza Chruszczowa. Dawno temu.

Przez ostatnich kilkadziesiąt lat teść był dyrektorem w instytucji publicznej, dokładnie w jednym z uznanych przedsiębiorstw państwowych, a fakt zajmowania tego stanowiska mówił sam za siebie.

A tak na marginesie, to o co chodziło z tym AK? Zamordował tam kogoś? Czy co?

Formacja partyzancka walczyła z niemieckim okupantem. To znaczy przeciwko. Po właściwej stronie. Polskiej. I to było bardzo dawno temu. Podczas okupacji hitlerowskiej. Nie mogę odpowiadać za polski ruch oporu, za pochrzanione losy rodzica mojego męża. Nie mam z nimi nic wspólnego.

Człowieku! To ja, do ciężkiej cholery, staram się o przyjęcie do SB, a nie mój teść!

Coś ktoś kiedyś wspominał o działalności teścia w AK, bo w tej formacji wylądował jako nastolatek. Lasy Małopolski (naówczas tereny Generalnej Guberni) pełne były akowców, bo innych oddziałów krajowych partyzantów tam nie było. Młody Chmielewski nie miał innego wyjścia. Poszedł do lasu. Jako najmłodszy w rodzinie gotował zupy, gulasze, obierał kartofle, zbierał jagody i inne leśne zielsko, podczas gdy jego starsi bracia i ich koledzy prowadzili podjazdowe walki z hitlerowcami.

– Nic nie wiem na ten temat – odpowiedziałam po analizie uzyskanej informacji.

Patrzyłam wredocie prosto w te jego wredne przymrużone ślipia.

– A teraz nie bardzo mam jak zapytać, bo mój teść nie żyje.

Potem ze stoickim spokojem przewertowałam leżącą przede mną ankietę. W odpowiedniej rubryce napisałam przecież, kiedy dokładnie zmarł mój teść.

– Tu jest napisane. Proszę przeczytać.

– A. Rzeczywiście.

Co rzeczywiście, do cholery? Dupek. Palant.

W jakim celu zadał mi pytanie o teścia? Nie mam zielonego pojęcia. Kadrowiec zachował się wrednie. To dało mi do myślenia, ale dopiero wtedy, gdy wychodząc z budynku, przechodziłam obok popiersia kata rewolucji. Wtedy poczułam się ociupinę niepewnie.

Z natury jestem osobą dość dociekliwą. Gdy temat nie daje mi spokoju, czymś się zaciekawię albo mam problem do rozsupłania, zadaję pytania. Głupie? Mądre? Nie wiem. Nie zamiatam spraw pod dywan, nie olewam, moich problemów nie przerzucam na innych. Trochę niedobrze, ale to jest chyba silniejsze od zdrowego rozsądku.

Z drugiej zaś strony, ja nie jestem normalna. W ogólnym pojęciu tego słowa. Co widać, słychać i czuć.

Co do przyrodzonych skłonności do zadawania pytań, pewien egipski prozaik, laureat Nagrody Nobla Nadżib Mahfuz, stwierdził: „To, czy człowiek jest inteligentny, poznaje się po jego odpowiedziach. To, czy jest mądry, po pytaniach”. Nadal nie wiem, czy ja jestem tylko inteligentna, czy tylko mądra, czy po prostu przeciętnie polska? Jak to się teraz mówi? Mainstreamowa? Przyznam, że nie wiem coraz bardziej. Ponadto Polacy nie lubią Arabów. I chyba nie warto powszechnie ich cytować.

Z tyłu głowy miałam to więzienie mojego teścia. Postanowiłam zgłębić temat zaraz, na gorąco, zanim znowu wywieje mnie na zagraniczną fuchę. Jedną z moich ostatnich. Miałam przecież wakacje. Chyba ostatnie normalne, wolne wakacje w moim pochrzanionym dorosłym i zawodowym życiu.

Mój Chmielewski nie mógł powiedzieć mi nic więcej. Jakoś coś niby obijało mu się o uszy, ale szczegółów nie zapamiętał. I to coś epizodycznego trwało krótko oraz odbyło się bardzo dawno temu. Tyle wiedziałam sama.

Omawiając z rodzicami sprawę aktualnego problemu „kadrowego”, w tym intencji pytającego, dowiedziałam się, że mój szanowny papcio podczas okupacji także działał w strukturach Armii Krajowej. Jako nastolatek. Było to zupełnie gdzie indziej, bynajmniej nie w małopolskim lesie. Jego rola polegała na przemycie broni palnej i amunicji w worach mąki. Pistolety różnej maści trafiały do partyzantów w lesie. Potem były używane. Tatuś targał ciężary na własnych muskularnych barach, woził to pociągami, furmankami i na zdezelowanym rowerze. Dymał z tym na piechotę. Wtedy zatrudniony był w młynie, stąd pomysł na maskujące wory mąki. I dobre, mocne papiery, uzasadniające przewóz mąki.

Do nastania polskiej „demokracji” Armia Krajowa uchodziła nie za bohaterską partyzantkę, ale za formację zbrodniczą. (Jak teraz mój pierwszy pracodawca – SB). Do momentu wywołania do tablicy przez własną córkę na okoliczność rozmowy o teściu tatuś nigdy nikomu się nie pochwalił. I słusznie. Zaszkodziłby sobie i najbliższym. A w końcu nie było namacalnych dowodów, kwitów, teczek. W więzieniu nie siedział, legitymacji członkowskich wtedy nie rozdawali.

Z właściwą sobie manierą poczęstował mnie tylko ostrzeżeniem: „ciszej jedziesz, dalej zajedziesz”.

Odpowiedź rodzica na pytanie o motywy kretyńskiego zagajenia kadrowca brzmiała mniej więcej tak:

– On bywa wredny. Jest z tego znany. Klasyczny skurwysyn, ale gdy czegoś ode mnie potrzebuje, to do rany przyłóż. Uważaj na niego, bo to śliski gad.

Uważaj na niego. Ha. Dobra rada nie jest zła. Ale jak? Teraz on rozdaje karty, podejmuje decyzje, przybija pieczątki. I przyjmuje mnie do służby.

Mało chwalebny więzienny temat rozwinęła moja teściowa. (Naówczas mało chwalebny. Teraz godzien chwały na miarę narodowego Orderu Orła Białego). Bardzo emocjonalnie zeznała, co następuje:

To było jakoś tak zaraz po śmiertelnym zejściu towarzysza Stalina Józefa. To wtedy właśnie zamknęli w więzieniu (znaczy zaaresztowali) mojego teścia, ojca rodziny, w tym dwojga małych dzieci. Nie za wojenne gotowanie gulaszu w AK, tylko za fizyczną pomoc przyjacielowi stamtąd. Tenże zaś uciekł z krakowskiego więzienia, gdzie odbywał karę po skazaniu wyrokiem przez stalinowski sąd za przynależność do wrogiej, antysocjalistycznej, zdradzieckiej organizacji zbrojnej: Armii Krajowej. Teść pomógł go ukryć gdzieś we Wrocławiu. Albo w okolicach Wrocławia. W tej nowej tajnej kryjówce gość był natenczas bezpieczny. Stróże ówczesnego bezprawia dotarli jednak po nici do kłębka. Dokładniej, do grona serdecznych przyjaciół uciekiniera – wroga narodu. Ktoś doniósł. Kto? Dlaczego? Tego nie usłyszałam.

Ówczesny czyn mojego teścia Szczepana, uznany za haniebny i potępiony w czambuł, nazywa się teraz pomocnictwem. Wyartykułowano go w Kodeksie karnym, zagrożono karą pozbawienia wolności. Wtedy Chmielewskiego seniora okrzyknięto wrogiem narodu. Ba, wrogiem całego europejskiego socjalizmu.

Na szczęście długo nim nie pozostał. Po śmierci znienawidzonego sowieckiego kacyka nad kacyki nastała w Polsce polityczna odwilż. Więźniów politycznych wypuszczono na zasadzie narodowej amnestii. Na mocy dobrej ustawy czy dekretu. Poniekąd zrehabilitowano. Teść wrócił do domu i na rodziny łono. Kilka lat później osobiście wykonał był mojego późniejszego męża.

Dlaczego wtedy nie wzięłam nóg za pas i nie dałam pospolitego, tchórzliwego dyla? Niczym uciekająca sprzed ołtarza panna młoda? Dlaczego nie spakowałam walizy, nie wyjechałam na antypody, nawet te socjalistyczne? Nie zaszyłam się w mysiej dziurze? Nie skorzystałam z kilku wakacyjnych propozycji, w tym pozostania na „roboty” w RFN (tak zwane saksy)? Albo na zawsze? W kraju uchodzącym za imperialistyczny mogłam dostatnio żyć, nadal studiować, pracować, tłumaczyć, pomagać innym. Dlaczego nie wybrałam krajowej pracy u podstaw, turystyki, centrali handlu zagranicznego albo nauczania dorosłych w szkole wieczorowej?

Oto jest pytanie. A odpowiedź wydaje się równie oczywista, jak i kluczowa dla mojego późniejszego życia zawodowego.

Ano dlatego, że w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku uważałam się za osobę najmądrzejszą na świecie. Ba! Bardzo dorosłą. Wykształconą wyżej niż niżej. Okrzepłą w świecie socjalistycznym i nie całkiem. Bywałą za najbliższymi granicami. Obeznaną z pracą resortu mundurowego. Pełną marzeń, zapału, werwy, ideałów i dobrych chęci. W tym przemożnej ochoty naprawienia świata. No i byłam już wprawdzie mężatką, jakiś czas wcześniej założyłam podstawową komórkę społeczną, ale nadal robiłam za rozbisurmanioną jedynaczkę. Uchodziłam za dziecko szczęścia. Chciałam iść do nieźle płatnej pracy. Jak większość moich znajomych. Na posadę. Jak to czynili moi przodkowie po mieczu i po kądzieli, albowiem nikt z nich nie pracował na swoim. Znudziła mi się względna wolność i przepakowywanie plecaków.

Marzyły mi się splendory i zaszczyty. Kariera podobna do tych, które zrobili moi najbliżsi krewni. Choć przyznam, że akurat tę pracę, służbę w służbie, ci sami krewni próbowali wybić mi ze łba.

No tak. Teraz już nie jestem najmądrzejsza na świecie.

Znacie to powiedzonko ze szkoły?

„Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą i po szkodzie głupi”.

***

Pierwszy dzień mojej pracy.

Zaopatrzona w przepustkę i podniecenie przypominające klasyczny rajzefiber, najpierw pokonałam na piechotę kilkadziesiąt schodów i kilkanaście długich korytarzy. Mogłam skorzystać z windy, ale jakoś tego nie wymyśliłam. Poza tym zwykle ta winda rzęziła, co budziło we mnie uzasadnione obawy, że stanie między piętrami. A wtedy ja w niej utknę, na pewno się spóźnię, co może zostać odnotowane oraz potraktowane jako moja pierwsza niesubordynacja. O dobrym wychowaniu nie wspomnę.

Nadto pomna byłam faktu, że ze dwa, może trzy lata wcześniej zablokowałam się w windzie w jednym z wrocławskich akademików. Nazywanym znacząco „tartakiem”. Pojechałam wtedy do koleżanki z roku po notatki z wykładów i zajęć, na których mnie nie było z powodu niedługiego zagranicznego wyjazdu na nieźle płatną fuchę.

W sekretariacie kadr poproszono mnie o przepustkę, podstemplowano, pouczono. Potem poczęstowano moją pierwszą legitymacją służbową, jak też uprzejmą prośbą o zajęcie miejsca i poczekania na panów naczelników.

Obejrzałam otrzymany dokument osobisty. W legitymacji wydanej w formie maleńkiej książeczki widniała duża fioletowa pieczęć z orzełkiem bez korony, ale za to z napisem: Funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa.

I znowu dostałam kilkanaście kwitów do podpisania. Ważnych, bez których nie można było zacząć żadnej pracy. Na pewno nie w tym gmachu. Potwierdzenie odbioru legitymacji. Formularz czegoś tam. Jakaś niezbędna obiegówka. Lojalka, to znaczy zobowiązanie do zachowania tajemnic wszelakich. Karteczka do pani od finansów. Coś związanego z tak zwanymi sortami mundurowymi. Sorty w resortach. Reszty nie pamiętam.

Następnie otworzyły się drzwi, wszedł miły misiowaty pan, z którym już zdążyłam się zapoznać. Naczelnik mojego wydziału. Podał mi rękę, uśmiechnął się szczerze i rzekł:

– No to chodź, dziecko. Wprowadzę cię do siebie. I do twojej pierwszej pracy.

Pan potraktował mnie po ludzku. Poniekąd uśpił moją jeszcze dość naiwną czujność. Poza tym byłam w wieku jego córki. Rekomendowana, potrzebna, wyczekiwana, bo beze mnie określona robota jakby stała. (Zabiegano, bym przyszła tuż po odebraniu dyplomu. Nawet wcześniej, po uzyskaniu absolutorium. Ale aż tak mnie nie piliło. Miałam plany wakacyjne, to wyłudziłam jeszcze kwartał wolności. Dlaczego nie więcej? Nie wiem).

– Dzień dobry, panie naczelniku… – Ruszyłam do wyjścia.

– No pewnie, że dobry. My tu gadu-gadu, a tam na ciebie czekają. Poza tym trochę się spieszę – powiedział, uśmiechając się do mnie uroczo.

Ale taki był. Mój pierwszy służbowy naczelnik. Ludzki, sympatyczny, dobrotliwy. Niekiedy uroczy. Gdy przyszło co do czego, bronił swoich pracowników jak najcenniejszego skarbu, jak kwoka własnych kurczątek. Wyciągał z paszczy lwa, gdy było trzeba, dobrotliwie groził palcem. Nikomu nie pozwalał nas skrzywdzić. Wydziałowi koledzy szybko nauczyli mnie lojalności i sympatii.

Koleżanki nie, ponieważ te akurat niczego mnie nie nauczyły. Nie chciały nawet ze mną gadać. Miały do mnie stosunek nazywany niechętnym. Może nawet były o mnie zazdrosne, tak pospolicie i po babsku, nie mam jednak bladego pojęcia dlaczego.

Rodzic mojego naczelnika lubił. Jeden z wujków też. Choć minęło wiele lat, a on sam odszedł na wieczną służbę, nadal wszyscy mówią dobrze o naszym wspólnym pryncypale.

Potem okazało się, że to był najlepszy szef, z jakim przyszło mi pracować w tej parszywej instytucji. Poza nią także. Lubił mnie. Za nic. A może za coś? Tak po prostu. I za to jestem mu bardzo wdzięczna.

Naczelnik doprowadził mnie do metalowo-szklanych podwójnych wrót zamykanych na zamek magnetyczny. Monitorowanych, opatrzonych kodowanym zamkiem. Szyfrowym. Wbił kod dostępu, wprowadził mnie do wnętrza wydziałowej rezydencji.

Długi korytarz z licznymi drzwiami po obu stronach nie wyglądał wrogo. Może dlatego, że na lastrykowej posadzce położono brązowawy chodnik. Tłumiący kroki, tłamszący echo. Wszechobecne sraczkowato-beżowe lamperie przypominały o tym, że znajdowałam się w urzędzie. Brakowało tylko doniczki z palmą i portretów miłościwie nam panujących kacyków. Polskich pomazańców. Ściany były jednak prawie gołe, co mnie nawet ucieszyło. A palmy znalazłam w gabinetach moich naczelników. Nie zawiedli mnie w tym względzie. Głód widoku urzędowych gadżetów tymczasem zaspokoiłam.

O czym ja wtedy myślałam? O palmach?

Kretynka!

Gdy tylko zamknęły się za mną te wrota, między łopatkami poczułam delikatne mrowienie. To tak mniej więcej, jakby zatrzaśnięto mi za plecami metalową więzienną kratę, możliwość jakiegokolwiek odwrotu. Dziwne uczucie. Nieznane. Nie byłam na nie przygotowana. Opisu tego wrażenia nie znalazłam w wypełnianych formularzach, kwitach ani w teście psychologicznym. Nie pisano o nim w mądrych książkach, które pożerałam namiętnie. (Kilka głupich także udało mi się pożreć). A jeśli pisano, to nie trafiło do mnie bezpośrednio. Książka to zupełnie inny świat, inne życie. Marzenia, pragnienia, podróże. Ucieczki od rzeczywistości. Odkrywanie nieznanych lądów, nieznanego życia. Albo literacka fikcja.

Babska intuicja, jakoś tak szósty, nawet siódmy zmysł podpowiadał, że właśnie coś się skończyło. Za mną, za tą zamkniętą kratą pozostało dawne życie. Młodzieńcze, beztroskie, wolne od rozkazów, nakazów, ograniczeń.

Chyba wtedy też powolutku zaczęłam zdawać sobie sprawę, że służba w resorcie mundurowym, zwłaszcza w formacji tajnej specjalnego znaczenia, bywa cholernie wymagająca. I niewiele daje od siebie. Jeśli w ogóle coś.

Co dalej? Jak to będzie? Jak ja sobie poradzę?

Przyszło mi robić dobrą minę do złej gry. Nie wiedziałam wtedy, że będzie aż tak zła. Ta gra. Nie, nie jedna, to były same nowe gry. Niektóre w stylu rosyjskiej ruletki. Nie sądziłam, że służba będzie aż tak zła, podła, wykańczająca. Raniąca, pozostawiająca ślady. Niestety, na całe życie.

Uśmiechnęłam się. Swoim zwyczajem wyszczerzyłam ząbki. Z przyklejonym do ust sztucznym uśmiechem weszłam za szefem do sekretariatu, gdzie czekali już na mnie inni przełożeni: zastępca naczelnika i kierownik.

Wdepnęłam na cacy.

Dosłownie po chwili zaczęłam uczyć się liter zupełnie innego alfabetu niż ten, który znałam dotychczas. W dziwnym języku obcym. Ten alfabet zaczynał się od „s” (służba). Potem leciało „b” (bezpieczeństwa). Jeszcze w tym samym dniu poznałam kolejną: „t”. T jak tajemnica.

Kierownik, niezmiernie szczupły, siwiejący gość w średnim wieku, trochę cuchnący nieświeżym dymkiem z taniego papierosa, przedstawił mi się. Dość uprzejmie, ale bez uśmiechu. Jakoś tak niemiło. Miał fajne nazwisko: Ziarenko. Imię też niebrzydkie, biblijne. Adam.

– Dzień dobry.

– Pani magister Chmielewska? Pani pójdzie ze mną.

– Tak jest – odpowiedziałam krótko, stając w pozycji zasadniczej.

Tę odzywkę już znałam. Po wielekroć przerabiałam ją w domu, przy rodzicu, gdy obcowałam z mundurowymi. Nietrudno przeszła mi przez gardło. I dobrze, przynajmniej jedno miałam opanowane.

Poszłam. Zasadniczo nie miałam innego wyjścia. To znaczy miałam, nawet normalną drogą przez drzwi wyjściowe, ale nie po to przyszłam, by zaraz wychodzić.

***

Mój pierwszy służbowy pokój był mały, bynajmniej nie przestronny. Jakby klaustrofobiczny. Na szczęście dość jasny, z dużym oknem wychodzącym na dachy ceglanych budynków zajmowanych od lewej przez: DUSW Wrocław Stare Miasto, urzędowy parking i kawałek resortowego domu klubowego. Z naszego poddasza rozciągał się przecudowny widok na całą wąską uliczkę. A to pod wezwaniem Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego.

Na biurku stały wielkie magnetofony szpulowe, leżały olbrzymie słuchawki i sterty pudełek z kasetami magnetofonowymi. Poza dwoma biurkami do pokoiku zmieściła się tylko brzydka, na poły zdezelowana szafa, jedna mała kasa pancerna i stojący drewniany wieszak na ubrania. Brzydki, z poodłupywanym lakierem, ale funkcjonalny. Przynajmniej miałam gdzie powiesić siatkę na zakupy, paltocik i kapelusik.

Pachniało czymś dziwnym. No, właściwie nie pachniało, tylko lekko capiło. Jakby odorkiem trochę zjełczałej stęchlizny, trochę długo niepranych męskich skarpetek, octu i ogórkowej kwasoty.

– Tu będzie pani pracować. Z panią porucznik Stefanią Gwiazdą. – Kierownik zamilkł, rozejrzał się zdziwiony. Pokój był pusty. – Wprowadzi panią w… – Nie dokończył kwestii. – A ją gdzie znowu poniosło?

Dlaczego zadał mi to pytanie? Nie mam zielonego pojęcia.

Kierownik wyszedł na korytarz i zawołał:

– Pani Stefo! Halo!

– Hi, hi. Jestem, jestem – usłyszałam po chwili. Gdzieś w dali trzasnęły drzwi, dobiegł głośny, rubaszny, kobiecy śmiech.

Do pokoju weszła niewielka kobieta w zaawansowanej ciąży. Bynajmniej nie gwiazda. Na pewno nie z wyglądu. W każdym razie nie tak wyobrażałam sobie wygląd kobiety pracującej w bezpiece. Gdziekolwiek w tym budynku. Mówiąc oględnie, była… nieschludna, nieelegancka, wręcz niechlujna. Ale może to tylko pierwsze wrażenie? I ta ciąża, która jednak zmienia wszystko. Brzuch z wyraźnie zaznaczonym pępkiem nieładnie odznaczał się pod materią obcisłej sukienczyny.

Idąc, gadała coś o tym, że przecież wyszła tylko na chwilkę. Potem, że się mną zajmie, że mnie weźmie w obroty, że będzie mi kierownikować, bo jest kierownikiem pokoju (hi, hi), że wszystkiego mnie nauczy, wszystko pokaże. Żeby się kierownik nie martwił. Bo wszystko wie, pracuje tu już prawie piętnaście lat.

– Jestem starszą sali, hi, hi.

Kobieta jakby nie z mojej bajki. Pierwszy kubeł zimnej wody na łeb.

Nowa koleżanka nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia.

To były te znamienne pierwsze decydujące sekundy i minuty kontaktu z obcym człowiekiem (albo z nowym znajomym), tak często opisywane w pracach naukowych i podręcznikach psychologii.

Szczerze? Nie tak wyobrażałam sobie wdrażanie do służbowych obowiązków. W moich najśmielszych oczekiwaniach, a Pan Bóg nie poskąpił mi fantazji, nie spodziewałam się takiego funkcjonariusza wprowadzającego. Przyznam, że zdumiały mnie jej obcesowość, niechlujny wygląd i graniczące z wulgarnym zachowanie bazarowej przekupki.

– Pani Agnieszko, to ja was zostawiam. Potem przyjdę sprawdzić, jak się pani zainstalowała. Może jeszcze dzisiaj zdążę panią wstępnie przeszkolić. Zaraz mamy naradę. – Porucznik Ziarenko spojrzał na zegarek, odwrócił się na pięcie i tyle go widziałam.

– Dziękuję – wydukałam niepewnie.

Stałam. Z torebką na ramieniu, z pytającym spojrzeniem.

Usiąść? Stać? Gdzieś iść? Może uciekać?

Zawsze jest jakieś wyjście. Najprostsze przez drzwi, awaryjne przez okno.

Mentorka i nauczycielka, psiakrew! Ale mi się trafiło! Niech to szlag!

– Mów mi Stefa. Hi, hi. To jest twoje biurko. – Wskazała na mebel zawalony stertą kaset. – Umiesz obsługiwać magnetofon?

Nie czekała na odpowiedź, a ja wzruszyłam ramionami. Dwuznacznie.

– Magnetofon tak, tego tu nie.

Takiego nie obsługiwałam, pierwszy raz coś takiego widziałam. Nie był skomplikowany.

– Tu się nakłada kasety, tu się odtwarza. – Podeszła, nacisnęła, niby zademonstrowała. Na pewno nie było to profesjonalne szkolenie stanowiskowe. – Ty znasz niemiecki? Bo ja też znam, bardzo dobrze, ale nie chce mi się już tego słuchać. Mam strasznie dużo do zrobienia. Zaraz będę miała dziecko, urodzę, ale wiesz, nie sama, hi, hi, przez cesarkę, i niedługo pójdę na macierzyński. – Poklepała się po wystającym brzuchu. – No, to dopiero piąty miesiąc, prawie szósty. Ale kopie. O, popatrz! Masz dzieci?

– Nie.

– Ja już mam jednego syna. Ma dziesięć lat. Jest jeszcze Hirek, ale on znowu pojechał na te swoje ryby. Hi, hi. Cały czas jeździ na te ryby jak ten głupi. Hi, hi. A jak chcesz kawy, to sobie przynieś. I kubek. Gdzieś mam trochę herbaty. Ale sekcyjny czajnik nam się zepsuł. Hi, hi…

Nie chciałam jej herbaty. Niczego od niej nie chciałam brać. Wydawało mi się, że przy niektórych słowach pluła. Nie będę podchodzić za blisko.

– Bo ja nie mam zapasowego kubka… słodzisz? – Przesunęła bliżej mnie słoiczek po majonezie, do połowy wypełniony brudnym cukrem. Sam słoik też kleił się od brudu. Oblepiona cukrem łyżeczka leżała na jednej z kaset.

– Nie.

Słodziłam. Maleńko, ale musiałam przełamać goryczkę kawy i czarnej herbaty. Gdy ujrzałam ten okropny słoiczek, odechciało mi się cukru. I picia.

– A wiesz, bo to dziecko to z wpadki. Hi, hi…

Paplała jak potłuczona. Bzdury, duby smalone. Już się w pewnym momencie pogubiłam, kto pojechał na ryby, kto zna niemiecki. Ona czy może jej dziecko. Może to jeszcze nienarodzone także? Kto to jest Hirek? Jej syn czy ktoś inny?

Rany, co za babsztyl!

Co mnie obchodzi jej poród, jej cesarka? Wystarczy, że sama Stefa budziła we mnie odrazę. Fizjonomia, sposób bycia, bezstylowy styl…

Nadal nie wiedziałam, co mam robić. Nałożyć na uszy te ciężkie słuchawki? Zasadniczo niezły pomysł. Wprawdzie nie całkiem wygodne ale na pewno wyciszą jej głupią paplaninę.

Zacząć obsługiwać ten magnetofon? Ale konkretnie co? Pod jakim kątem? Co nagrano na tej taśmie? Pewne tylko, że nie muzykę rozrywkową.

Siadać, lecieć po kubek, szukać herbaty? Pożyczyć od kogoś kubek, trochę cukru i dwie łyżeczki kawy? Zasadniczo dałoby się, bo poszłabym do rodzica albo do znajomych. I z pewnością ich kubek byłby czyściejszy niż naczynie Stefy.

Siadłam. Bez zaproszenia. Niekulturalnie, bo ciężarówka stała nadal. Przestępowała z nogi na nogę.

„Może ma owsiki?” – pomyślałam.

Albo musi lecieć siku. To najbardziej prawdopodobne. Niech idzie w cholerę i długo nie wraca. Poradzę sobie przecież.

Przewiesiłam torebkę przez oparcie niewygodnego, twardego krzesła.

– A ja zaraz lecę na kawę do mojego braciszka. I dowiem się czegoś, bo wrócił z terenu. Hi, hi, wiesz on robi w… – wymieniła liczbę, która niewiele mi mówiła. – I wiesz, jest w tym dobry. Najlepszy operacyjniak w komendzie! Bo wiesz, my tu wiemy, że ludzie dzielą się na tych już zwerbowanych i jeszcze nie zwerbowanych. Hi, hi. Aha. – Zrobiła trzy kroki i zatrzymała się nagle. – Tu masz kasety, zacznij od tej na magnetofonie. Jak chcesz. Ja zaczęłam, ale teraz mam co innego. Potem te. – Wskazała jeden stosik. – Jak to skończysz obrabiać, to potem te. – Drugi stos był wyższy.

– No dobrze. Ale co mam z tym zrobić? Posłucham i co dalej?

– No przecież pisz, co usłyszysz. Jak to, nie wiesz?

– Nie wiem. Proszę mnie oświecić. Na czym mam pisać i czym? – Na biurku nie leżała żadna kartka. – I rozumiem, że mam tłumaczyć. Na polski czy jakoś inaczej? Może odwrotnie?

– Hi, hi. A tam w szufladzie jest papier. Masz długopis? W sekretariacie ci dadzą. Mój służbowy się wypisał. Swojego ci nie dam.

Miałam długopis. Prywatny. Śliczny, zagraniczny. Wyciągnęłam go z torebki, otwarłam wskazaną szufladę zapchaną starymi papierami, notatkami, głównie odręcznymi, szpargałami biurowymi. Walały się tam kalki, przebitki, małe zeszyciki, papier śniadaniowy z tłustymi plamami. Gumki, ołówek, stara temperówka, spinacze biurowe, zaschnięty flakonik lakieru do paznokci. Czerwonego. Błeee…

Spojrzałam na dłonie nowej koleżanki. Zauważyłam obłupany lakier na paznokciach. Też czerwony. Ja używałam bezbarwnego. Również dlatego, by jego odłupywania nie było tak widać jak w przypadku kolorowego, dzięki czemu nie szpecił ani paznokci, ani mojego ogólnego wizerunku.

„O rany! Ale fleja tu pracuje” – skonstatowałam w myślach po raz kolejny.

Sięgnęłam do innych meblowych schowków. Tam też nie znalazłam czystych kartek. Bajzel ktoś tu zrobił okropny. Dostałam w użytkowanie mebel, który ewidentnie był czyjś. W używaniu. Nieposprzątany, nieopróżniony nawet częściowo. Pełen maneli i klamotów. Zero miejsca na cokolwiek prywatnego. A to wszystko było brudne, lepkie i śmierdzące.

Wiedzieli, że będą mieli nowego pracownika. Przygotowano mi miejsce pracy, postawiono sprzęt. Ładnie z ich strony. A biurko?

– Nie ma? A, jeszcze nie posprzątałam. Nie miałam czasu. Taka jestem zapracowana… Bo wiesz. Tu jest strasznie dużo roboty. Zobacz, co tu się dzieje. – Wskazała dłonią na biurka, potem na drzwi, na końcu machnęła w kierunku okna. – Jak chcesz, to sama sobie posprzątaj. Tylko niczego nie wyrzucaj. Hi, hi.

Dała mi kilka kartek, na szczęście czystych, niczym nie zapisanych i jeszcze nie uświnionych. Po tej altruistycznej czynności wyszła z pokoju.

Tych tłustych brudów po kanapkach też mam nie wyrzucać? Kurde balans.

Pięknie.

Co dalej? Coś powinnam ze sobą zrobić. Choćby z nudów. No ale przyszłam tutaj do pracy. Skoro od razu każą słuchać, tłumaczyć i spisywać, trzeba to zrobić. Zasadniczo po to się zatrudniłam.

Uruchomiłam sprzęt, na razie wolałam nie sprawdzać nieznanych mi przycisków, by nieopatrznie nie skasować nagrania z taśmy. Następnie nałożyłam na głowę bardzo ciężkie, niewygodne słuchawki.

Zabrałam się do roboty.

Zanim moja nowa nauczycielka zawodu wróciła z tej kawy od „braciszka”, zapisałam już drobnym maczkiem trzy strony A4. To był jakiś dialog dotyczący spraw codziennych. Zwiedzania, zakupów, spaceru. I rzeczywiście po niemiecku. W każdym razie nie odnotowałam niczego takiego, co zapamiętałoby się na całe życie. Jak też nic skomplikowanego, z czym nie mogłabym sobie poradzić lingwistycznie.

Dochodziła trzynasta. Stefa stanęła w drzwiach.

– Jestem. Ale zaraz znowu wychodzę. Hi, hi. Jak ci idzie? – zapytała zdawkowo.

– No nie wiem. Raczej dobrze. Słucham i piszę.

– A to sobie pracuj. Ja idę na obiadek. Do naszego baru. Wiesz, bo mamy bar i kawiarenkę. Hi, hi. Bo teraz muszę jeść za dwoje. – Poklepała się po brzuchu, zabrała swoją brzydką burobrązową torebkę i znowu zniknęła.

Fajnie jej. Łazi sobie wte i wewte, wychodzi, kiedy chce, kręci się jak smród po gaciach. Fajna robota. Albo tylko ciężarne mają tu takie fory. Sądząc po wielkości piętrzącej się sterty, ja nie mogę raczej liczyć na bieganie na kawki, ploty ani do barów na co nieco. Będę siedziała na dupie, aż wrosnę w to niewygodne krzesło. Wkrótce nabawię się hemoroidów. Już po roku takiej roboty.

(Wykrakałam sobie. Te hemoroidy na pewno. Szlag!)

Wiedziałam o barze w piwnicach, kawiarence „na górce”, o kulinarno-towarzyskich funkcjach naszego resortowego Domu Kultury „Śnieżka”. Sama korzystałam z tych praktycznych przybytków. Jadałam tam z rodzicem, pijałam kawę u przesympatycznych pań kierowniczek, wypożyczałam książki z biblioteki, choć zbiór był skromny i wielce przechodzony. Tematyka beletrystyki, podręczników i czasopism – jedynie słuszna. Ale mieli trochę fantastycznych dzieł Iwaszkiewicza, Żukrowskiego, Meissnera, Gerharda. Zapisałam się do bibliotecznej kolejki po nieznane mi jeszcze książki Grzesiuka i Londona. Resortowa pani bibliotekarka była niegłupią kobietą.

Po dłuższej „chwili” do pokoju wszedł kierownik Ziarenko. Zastał mnie przy pracy ze słuchawkami założonymi na uszy, z długopisem w ręku. Spojrzał, stanął i najwyraźniej zdębiał.

Zatrzymałam taśmę, zdjęłam z głowy ciężkawy i mało wygodny balast. Uśmiechnęłam się do niego pytająco.

– A… a pani co robi??? – Zdziwienie trwało, co potwierdzała otwarta buzia z opadłą szczęką. Facet zmarszczył brew, ruszył sumiastym wąsem. Podszedł do mojego biurka, poczytał adnotacje na kilku karteczkach przyklejonych do kartonowych etui.

– O… kurwa!

To było do mnie, czy tak ogólnie?

– Słucham i notuję. No i tłumaczę, bo na tym nagraniu rozmawiają Niemcy. – Wskazałam taśmę nawiniętą na sprzęt.

– Cooo? Ale… Jak to? Kto pani kazał to robić???

Niezrażona jego marsową miną ani zmarszczoną brwią, machaniem rękoma i niemiło podniesionym głosem, odpowiedziałam zgodnie ze stanem faktycznym. Spokojnie i pragmatycznie.

– Pani porucznik Gwiazda.

– Rany boskie, a gdzie ona jest? – Zmełł w ustach kolejną panienkę nieciężkich obyczajów.

– Wzięła torebkę i poszła do Śnieżki na obiad. Podobno.

– Proszę natychmiast odłożyć tę robotę! I pójść ze mną! – Pan Adam machał rękoma, jakby odganiał od siebie stado tłustych, brzęczących much. – Przecież pani nie wolno jeszcze nic robić!

– A skąd ja miałam to wiedzieć? Dostałam polecenie przesłuchania, to słucham.

Zrezygnowałam z komentarza, że w pakiecie z poleceniem dostałam świetnego nauczyciela. Ale aż cisnęło mi się na usta.

– Przecież pani nie może! Nie ma pani przeszkolenia, nie podpisała pani zobowiązania o zachowaniu tajemnicy. O, i na czym pani pisze? Dlaczego tak? Przecież tak nie wolno! – Zdenerwowanie pryncypała przybierało na sile. – Idziemy do naczelnika. Natychmiast!

Aha. Do naczelnika. Aż tak?

Moja wina. Narozrabiałam. Bezapelacyjnie.

– I niech pani weźmie te kartki!

Oho, chyba zaraz zaliczę niechcący mój pierwszy w życiu służbowy dywanik. Jeszcze nie zdążyłam pisnąć, a już ktoś mnie opieprzył. Że pracuję. Że pokornie wykonuję polecenie służbowe. Dziwne.

Mówiono mi, ostrzegano, że ta praca, służba właściwie, nie będzie bułką z masłem. Że czarnym gliniastym chlebem z margaryną będzie. Nie będzie miło, sympatycznie. Ani na jotę nie będzie przypominać muzyki reklamowanej przez Kydryńskiego, to znaczy lekkiej, łatwej i przyjemnej. Ale żeby miało być aż tak niemiło? I to pierwszego dnia?

Nim wyszłam z pracy, zdążyłam sobie nagrabić. Towarzysko także. Stałam się wrogiem numer jeden. Pani Gwiazdy, bo dostała zjebkę od kierownika. Świadkiem tejże nie byłam, ale ewidentnie dotyczyła powierzonego mi pierwszego zadania służbowego. Pana Ziarenko, bo tego obsztorcował wicenaczelnik. Sam Ziarenko chyba też zebrał za to, że zostawiono mnie samą w pokoju. Na dłużej. A przed szkoleniem jest to ponoć niedopuszczalne. Takiego babskiego rozczochranego sztokfisza nie można spuścić z oczu. Bardziej należy bezwzględnie chronić jego oczy przed widokiem spraw i dokumentów tajnych oraz tajnych specjalnego znaczenia. A ja jeszcze nasłuchałam się tych tajności! I to w językach. Aj!. W tym samym czasie nagrabiłam sobie u samego wicenaczelnika, bo bez przeszkolenia i bez pytania śmiałam uruchomić sprzęt, słuchać nagrania, notować oraz, co najistotniejsze, posiąść tajemnicę państwową. Sygnowaną klauzulą: Tajne, spec. znacz. Do tego kryptonimy, nagrywane osoby, sam fakt, że kogoś podsłuchujemy. A to właśnie on sprawował nadzór nad kierownikiem i pracą mojej sekcji. Opowiadał się wyższym przełożonym.

A kogo niby miałam zapytać i o co? Babsztyl kazał pracować, chyba za siebie, zostawił mnie samą, po czym zbiegł pochlipać barową zupkę, wyproszoną kawkę i kilka ploteczek z życia sfer. Albo sfor. Cholera ją wie, co wtedy chlipała.

Od następnego dnia, czyli od drugiej doby służby w resorcie spraw wewnętrznych, miałam przyklejoną na pupie łatkę wrednej donosicielki oraz zdrajczyni. „Moja” (sic!) wprowadzająca pani Stefa postarała się bardzo, by a priori znielubili mnie inni współpracownicy: koledzy i koleżanki, te ostatnie zwłaszcza, z których większości nawet nie widziałam na oczy. Ba, jeszcze nie zdążyłam się zapoznać i przywitać. No i przedstawić.

Wyprzedziła mnie sława totalnej świni!

I ta pierwotna niechęć oraz wrogość towarzyszyły mi do końca pracy w Wydziale Techniki Operacyjnej dolnośląskiej bezpieki.

Szkolenie stanowiskowe

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Wstęp
Rozdział I
W paszczy lwa
Pierwsze… (ankiety, lojalki, zakwasy)
Szkolenie stanowiskowe
Języki nie tylko obce
Gwiazdy i dusze
Stefa
Hiro
Muszkieterowie
Dyńka
Julek
Duduś
Feliks
Boguś
Łaskawca
Felek na palach
Rozdział II
Wypomóżka w Pyrlandii
Nie dla psa kanapka
Kierunek łono
Dzień jedyny
Święto Pracy
Rozdział III
Pieski, kotki i korniki
Areszt
Ośmiorniczka

Tajne blizny. O czym milczę od lat. Tom II Genesis

ISBN: 978-83-8219-908-6

© Aneta Wybieralska i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Kinga Dolczewska

Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek