Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bałkany, początek lat 90. XX wieku. Wojna domowa w byłej Jugosławii rozpala Europę, a świat spogląda z niepokojem w stronę Bałkanów. W tej krwawej zawierusze uczestniczą polscy funkcjonariusze Straży Granicznej oddelegowani do służby w misji pokojowej ONZ. Wśród nich jest Janek Sanocki. Oficer, naoczny świadek. Empatyczny obserwator świata, który rozpada się na oczach całego kontynentu.
Misja kryptonim Yugo. Na linii konfrontacyjnej to nie fikcja. To poruszające wspomnienia z linii frontu, gdzie wojna ukazuje swoje najbardziej brutalne oblicze – nie tylko w ruinach miast i trupach na drogach, ale przede wszystkim w psychice tych, którzy przeżyli. Autor z odwagą i szczerością dzieli się osobistymi doświadczeniami: zderzeniem z biurokratycznym absurdem ONZ, ludzkimi dramatami i mechanizmami konfliktu etnicznego, który do dziś rzuca cień na historię Europy. Ta książka jest nie tylko opowieścią o konflikcie bałkańskim, lecz także przestrogą przed powtarzaniem błędów historii, przed uśpieniem czujności wobec narodowych demonów i politycznej manipulacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Misja kryptonim „YUGO”
Na linii konfrontacyjnej
Copyright © Aneta Wybieralska, 2025
Copyright © Janek Sanocki, 2025
Copyright © Wydawnictwo Brda, 2025
Redakcja: Marzena Kwietniewska - Talarczyk
Korekta: Zespół
Skład i łamanie: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio
Projekt okładki: Maciej Jaczyński
ISBN: 978-83-68425-23-9
ISBN Ebook: 978-83-68425-26-0
Wydawca:
Scriptor Sp z.o.o.ul. Białogardzka 14/4985-808 Bydgoszcz
Drukarnia: OSDW Azymut
Wydawnictwo Brda:
www.wydawnictwobrda.pl
„Pierwszą ofiarą wojny jest prawda.”
~Hiram Johnson
Od bratobójczej wojny w byłej Jugosławii minęło trzydzieści lat.
Niewielu Polaków o niej pamięta, a jeszcze mniej się zastanawia, o co walczyły zwaśnione strony, dlaczego tak okrutnie zabijały się narody żyjące dotychczas razem lub obok siebie w pięknej Socjalistycznej Federacyjnej Republice Jugosławii.
Ta bałkańska kraina jest nadal tak samo piękna, ale rozczłonkowana. Początkowo na sześć Republik: Bośni i Hercegowiny, Chorwacji, Czarnogóry, Macedonii, Serbii oraz Słowenii, a lutym 2008 roku niepodległość ogłosiło Kosowo.
Młodsze pokolenia niewiele wiedzą o wojnie toczącej się zupełnie niedaleko na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Obecna zbrojna konfrontacja na Ukrainie zdaje się wyczerpywać całą ich uwagę i wiedzę o współczesnych europejskich konfliktach.
Nazywam się Janek Sanocki.
Obserwując komunikaty z przebiegu tamtego konfliktu oraz obecnego Rosji z Ukrainą, dostrzegam wiele analogii pomiędzy tymi dwiema wojnami.
Pierwszą miałem możność obserwować osobiście. Poczułem jej grozę. Przebywając na linii konfrontacyjnej przekonałem się, jak okrutnie wpłynęła na życie, zwłaszcza na psychikę wszystkich jej uczestników, jak dalece obudziła drzemiące w nich demony, jak ciężko i mozolnie przebiegał proces powrotu do normalności boleśnie doświadczonych nią ludzi.
Jak to się stało, że znalazłem się w samym środku działań wojennych? W jakiej roli, i co robiłem przez okres przeszło roku?
Otóż do byłej Jugosławii pojechałem jako oficer polskiej Straży Granicznej.
Zostałem oddelegowany do sił pokojowych UNPROROR (United Nations Protection Force – Siły Ochronne Organizacji Narodów Zjednoczonych), utworzonych na mocy rezolucji ONZ nr 743 (1992) z dnia 21 lutego 1992 roku dla powstrzymania eskalacji konfliktu etnicznego trwającego na obszarach kilku państw byłej Jugosławii od roku 1991.
W skład sił UNPROFOR wchodził również kontyngent policyjny o nazwie UN CIVPOL (United Nations Civilian Police – Cywilna Policja ONZ).
W ONZ-owskich siłach pokojowych lat 1992–1995 uczestniczył też wydzielony kontyngent Sił Zbrojnych RP (Polski Kontyngent Wojskowy, PKW). Polski batalion został rozlokowany w Slunj, w Sektorze Południowym (Sector South). W ramach UNPROFOR zyskał on roboczą nazwę POLBAT.
Jako że w 1992 roku mandat tej misji został rozszerzony o monitorowanie sytuacji na ościennych granicach, ONZ zwróciła się do władz naszego kraju o oddelegowanie sześciu doświadczonych funkcjonariuszy SG, którzy mieli pełnić służbę na granicach Macedonii, nazywanej oficjalnie FYROM (Former Yugoslavian Republic of Macedonia – Była Jugosłowiańska Republika Macedonii).
Jakim kluczem doboru kandydatów kierowało się ówczesne szefostwo Straży Granicznej, tego nie wiem. Z całą pewnością wielu funkcjonariuszy naszej formacji spełniało kryteria naboru określone przez władze ONZ. Mogę tylko opisać mój przypadek wejścia w skład tej niewielkiej, bo sześcioosobowej grupy wytypowanej do wyjazdu na granicę Macedonii.
Służyłem w Granicznej Placówce Kontrolnej SG (GPK SG) w Krakowie-Balicach na stanowisku kierownika zmiany. Organizacyjnie podlegaliśmy kierownictwu Karpackiego Oddziału SG z siedzibą w Nowym Sączu.
Komendant Karpackiego Oddziału SG otrzymał polecenie przedstawienia jednego kandydata spełniającego kryteria określone w piśmie.
Pierwotnie wytypowany został doświadczony oficer pełniący służbę w placówce kontrolnej na Łysej Polanie. Odmówił, uzasadniając to obawą o swoje życie. Wpływ na takie obawy miały zapewne ówczesne programy i reportaże telewizyjne z wojny toczącej się w byłej Jugosławii, a przedstawiające ją jako krwawą i pełną okrucieństw wszystkich walczących stron. Nie prezentowano szczegółowej geografii wojennej, temat ukazany został dość tendencyjnie, dlatego mało kto zdawał sobie sprawę, że zagrażające życiu starcia zbrojne nie toczą się na całym terytorium podzielonego kraju, a tylko w kilkunastu punktach na obszarze czterech republik. Na pewno nie było działań wojennych w Macedonii, dokąd mieli jechać polscy pogranicznicy. Tam było bezpiecznie, podobnie jak w Słowenii.
Moja kandydatura została zgłoszona jako kolejna, w zastępstwie wytypowanego uprzednio oficera.
Zaproponował ją pewien oficer z kierownictwa Karpackiego Oddziału Straży Granicznej, który podczas kontroli naszej jednostki zleconej kilka dni wcześniej przez pułkownika z Komendy Karpackiego Oddziału usłyszał mnie rozmawiającego po angielsku z podróżnym. Bodajże usiłowałem wyjaśnić jakąś nieścisłość w paszporcie tego obcokrajowca. I właśnie te kilka minut rozmowy zdecydowało o zgłoszeniu mojej kandydatury. Przypadkowo znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie.
Na wyjazd musiałem wyrazić formalną zgodę. Z tym nie miałem jednak żadnego problemu. Czułem się zaszczycony, doceniony, wyróżniony. Zgodziłem się niemal natychmiast. Przecież byłem oficerem (i nadal nim jestem).
Przyznam szczerze, że decyzji nie konsultowałem nawet z moją żoną. Oświadczyłem jej po prostu, że jadę na misję ONZ do Jugosławii jako kandydat wytypowany przez dowództwo. Ukryłem przed nią drobny szczegół, że miałem możliwość odmowy.
Choć nie wydano mi rozkazu, i tak żadna odmowa nie mieściła się w kryteriach mojego pojmowania samej istoty służby.
Przecież jako absolwent profilu Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP) słynnego Zmechu (Wyższa Szkoła Oficerska Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu), zwanego potocznie kuźnią generałów, przygotowywany byłem nie tylko do pełnienia zaszczytnej służby w ochronie granic, ale przede wszystkim do obrony kraju w warunkach wojennych.
Małżonka miała świadomość, że jestem pogranicznikiem w czynnej służbie, oficerem, i godziła się na status partnerki żołnierza pełniącego służbę dla kraju. Poniekąd ją rozumiała.
Tak przynajmniej wydawało mi się w 1992 roku, gdy jako człowiek ze sporym stażem małżeńskim otrzymałem propozycję wyjazdu na misję.
Było nas trzydziestu Polaków.
Wszystkich pięciu pozostałych kandydatów wytypowanych i zaakceptowanych do udziału w misji przez komendanta głównego SG oraz dwudziestu czterech doświadczonych funkcjonariuszy policji poznałem dopiero podczas naszego pierwszego szkolenia w siedzibie Oficerskiej Szkoły Policji w Szczytnie.
Nasz drugi z rzędu kontyngent policyjny miał zastąpić ten pierwszy, przebywający na terenie byłej Jugosławii od początku działania misji, czyli od roku 1992.
Szkolenie wstępne obejmowało przede wszystkim wykładnię założeń mandatu misji UNPROFOR oraz zadań Cywilnej Policji pozostającej w jej strukturach. Zajęcia prowadził doświadczony oficer policji ściągnięty w tym celu z Bałkanów, gdzie pełnił funkcję szefa Stacji Policyjnej UN CIVPOL.
To właśnie jego prelekcje okazały się najbardziej przydatne w realizacji późniejszych zadań misyjnych. Dostaliśmy od niego wiele praktycznych rad:
Jak organizować sobie egzystencję w trudnym terenie pozbawionym infrastruktury niezbędnej do normalnego życia, gdzie i od kogo kupować produkty żywnościowe, jakie wynajmować kwatery, jak chronić wypłacane miesięczne diety, a nawet jak najlepiej inwestować je w kraju.
Otrzymaliśmy do wypełnienia wiele dokumentów, formularzy i ankiet, które niezwłocznie miały dotrzeć do władz administracyjnych ONZ.
Kolejne szkolenie było intensywniejsze, a część wykładów prowadzono po angielsku.
Nauczano nas podstaw języka serbsko-chorwackiego. Podkreślano, że praktyczna znajomość języka tubylców podniesie naszą wartość wśród innych uczestników misji, którym opanowanie serbsko-chorwackiego sprawi większą trudność niż Słowianom.
Zapoznano nas z obsługą nowoczesnego sprzętu radiowego (radiostacje i radiotelefony firmy MOTOROLA) oraz ze zgodnymi ze standardami NATO zasadami korespondencji radiowej.
Musieliśmy przyswoić do perfekcji odpowiednie zwroty oraz wykuć na pamięć alfabet międzynarodowych sił zbrojnych (w tym przypadku natowskich): A – Alpha, B – Bravo, C – Charlie itd.
Nie pominięto kwestii postępowania w różnych sytuacjach zagrożenia życia, procedur bezpieczeństwa, błyskawicznej ewakuacji z terenu zagrożonego do wyznaczonych miejsc. W tym na przykład zapamiętanej przeze mnie na długie lata zasady parkowania auta tyłem do wjazdu, aby w razie zagrożenia móc natychmiast odjechać.
Inscenizowano sytuacje kryzysowe w terenie, co następnie było szczegółowo omawiane i ćwiczone. Przybliżono nam zwyczaje, tradycje, religie, stereotypy myślenia, normy zachowania skonfliktowanych nacji.
Uczulono, czego należy przestrzegać, a czego unikać.
Omówiono genezę toczącego się konfliktu zbrojnego, zwłaszcza wydarzenia kładące się cieniem na współczesne stosunki na Bałkanach.
Jugosławia jako wspólne państwo Słowian Południowych zaistniała dopiero po pierwszej wojnie światowej, po upadku monarchii austro-węgierskiej w 1918 roku.
Po napaści na Jugosławię hitlerowskich Niemiec, a następnie przyłączeniu się do inwazji Włoch i Węgier oraz po kapitulacji armii jugosłowiańskiej (kwiecień 1940 roku) terytorium państwa zostało podzielone przez okupantów. Niemcy i Włosi powołali marionetkowe satelickie Niepodległe Państwo Chorwackie (Nezavisna Država Hrvatska, NDH), które przystąpiło do walki z „wrogiem wewnętrznym”, czyli głównie z mniejszościami narodowymi i religijnymi.
Chorwaccy ustasze (siły militarne skrajnie prawicowego ruch faszystowskiego dążącego do utworzenia czystej rasowo, katolickiej Wielkiej Chorwacji) rozpoczęli walkę z prawosławnymi serbskimi czetnikami (członkami monarchistycznych oddziałów partyzanckich dążących do odtworzenia Królestwa Jugosławii). Obie strony dokonywały licznych zbrodni i czystek etnicznych.
Faszystowscy twórcy NDH wcielili w jego skład Bośnię i Hercegowinę oraz etniczne tereny Serbów sięgające aż po Belgrad. Otrzymawszy taki podarek, chorwaccy ustasze rozpoczęli konsekwentne oczyszczanie nowego terytorium ze wszystkich zamieszkujących tam dotychczas mniejszości narodowych i etnicznych. Szczególnie brutalnie mordowali Serbów, Żydów i Cyganów. Metody, jakimi posługiwali się w tępieniu mniejszości, przerażały nawet samych hitlerowców. To właśnie ustasze utworzyli w lipcu 1941 roku obóz Jasenovac – jeden z największych obozów koncentracyjnych w Europie, określany mianem „Auschwitz Bałkanów”. W okrutny sposób wymordowali w nim tysiące przedstawicieli mniejszości etnicznych i przeciwników politycznych. Głównie jednak prawosławnych Serbów.
Prężnie działała również komunistyczna partyzantka dowodzona przez Chorwata Josipa Broza-Titę. Ta z kolei zwalczała zarówno zbrojne formacje ustaszów, jak i czetników. Po zwycięstwie nad hitlerowskim nazizmem Tito właśnie Serbom powierzył kluczowe stanowiska w kierowanej przez siebie aż do śmierci w 1980 roku Socjalistycznej Federacyjnej Republice Jugosławii (SFRJ).
Po śmierci Tity ujawniły się antagonizmy w republikach wchodzących w skład Jugosławii. Tlące się od tego czasu napięcia nacjonalistyczne i etniczne oraz długotrwały kryzys gospodarczy doprowadziły w 1991 roku do wybuchu wielu krwawych konfliktów.
Czy wojna w 1991 roku była spontanicznym wybuchem wynikającym z dążeń niepodległościowych narodów zamieszkujących Jugosławię? Czy może cynicznym, zaplanowanym i konsekwentnie realizowanym wykorzystaniem istniejących różnic i historycznych podziałów? Kto rzeczywiście stał za konfliktem? Kto go inspirował, komu przyniósł największe korzyści?
Na to pytanie także nie potrafię odpowiedzieć. Problem konfliktów w krajach byłej Jugosławii jest niezmiernie złożony, i bardzo łatwo można popaść w uproszczenia, aby nie powiedzieć – w trywialność.
Narastające antagonizmy narodowe eskalowały już od śmierci prezydenta Tity, i to one doprowadziły w rezultacie do rozpadu państwa.
Pruski teoretyk wojny Carl von Clausewitz powiedział: „Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami”.
Jak i przez kogo prowadzona była polityka?
Niemal wszystkie oficjalne źródła oskarżają o najcięższe zbrodnie serbski nacjonalizm i serbskiego prezydenta Slobodana Miloševicia oraz jego chęć stworzenia „Wielkiej Serbii”.
Rzadko się wspomina, że to Chorwacja i Słowenia jako pierwsze ogłosiły niepodległość w czerwcu 1991 roku, wbrew zasadom zawartym w Konstytucji.
Podczas pobytu na misji rozmawiałem z przedstawicielami wszystkich stron konfliktu. Z prawosławnymi Serbami, katolickimi Chorwatami, nawet z prześladowanymi Muzułmanami. Starałem się zrozumieć argumenty każdej strony. Słuchając jednych, myślałem, że mają rację, że prawda jest po ich stronie. Kiedy wysłuchałem argumentów drugich, też gotów byłem przyznać im słuszność.
Jednakże największy problem polegał nie na tym, kto miał słuszność, tylko na braku wzajemnego słuchania, dialogu, woli zrozumienia racji adwersarza.
Wydaje mi się, że stronnicze okazały się także zewnętrzne podmioty prowadzące negocjacje.
Wprawdzie „czarnym ludem” w tej wojnie ogłoszono publicznie Serbię, ale ja nie jestem przekonany, że było to słuszne.
W tej książce Czytelnik nie znajdzie odpowiedzi na wiele zadanych pytań. Dzielę się wspomnieniami bynajmniej nie dla mołojeckiej sławy, nie z pobudek politycznych ani dla kariery czy pieniędzy. Jestem emerytowanym żołnierzem, nie politykiem, nie sędzią, nie nauczycielem historii.
Postanowiłem je upublicznić, aby przestrzec przed wojną i jej skutkami. Przestrzec przed tragicznym konfliktem, jaki łatwo wywołać, budząc historyczne upiory, wskazując wroga, strasząc jego innością oraz agresywnymi zamiarami.
W moim najgłębszym przekonaniu za wszelką cenę należy dążyć do porozumienia na drodze pokojowej. Powtórzę. Za wszelką cenę!
Nie! Nie wolno dopuścić do wojny. Bo kiedy już wybuchnie, niezwykle trudno ją powstrzymać. Każdy nieopatrzny ruch, każdy wystrzał, najmniejszy akt przemocy może podsycić konflikt.
Niczym mityczny Moloch wojna żąda ofiar i żywi się nimi. Działa jak efekt śnieżnej kuli. Zostawia jedynie ruiny, zgliszcza, przede wszystkim bezmiar ludzkich tragedii.
Winien jestem Czytelnikom wyjaśnienie, dlaczego dane mi było zaznać o wiele więcej wrażeń, niż spodziewałem się po służbie na granicach Macedonii.
Przez czyjeś niedopatrzenie cała nasza szóstka polskich pograniczników zamiast na granicę bezpiecznej Macedonii skierowana została do rejonu, gdzie niedawno toczyły się najbardziej krwawe walki pomiędzy Serbami i Chorwatami.
To właśnie tam walczono o zdobycie każdej ulicy, każdego budynku miast Osijek i Vukovar. Ostateczne miejsce przeznaczenia naszej misji pokojowej w strukturach organizacyjnych UNPROFOR nazwane zostało Sector East (Sektor Wschodni), z siedzibą kwatery głównej w miejscowości Erdut.
Do 1991 roku Erdut był gminą wiejską położoną w żupanii osijecko-barańskiej na terenie Chorwacji. W wyniku krwawej wojny w listopadzie 1991 roku tereny te zostały zdobyte przez Jugosłowiańską Armię Ludową (JNA), przy udziale serbskich sił paramilitarnych.
W grudniu 1991 roku na tych terenach została utworzona Republika Serbska Krajina, nieuznawana przez społeczność międzynarodową, pomimo że formalnie spełniała wszelkie kryteria: miała własny rząd, administrację, walutę, policję i wojsko.
I właśnie to wojsko zostało dostatnio wyposażone przez wycofujące się do Serbii oddziały Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. Ta zaś pozostawiła po sobie duże ilości broni palnej, również sprzęt ciężki, jak czołgi i armaty.
Przy wykorzystaniu dostępnych zasobów militarnych wzdłuż granic samozwańczej Republiki Serbska Krajina utworzone zostały silne linie obrony. Zbudowano ziemne okopy i położono pola minowe.
Wysłane na tych terenach siły UNPROFOR miały za zadanie rozdzielać obie strony konfliktu, swoją obecnością dążyć do jego deeskalacji. Planowano utworzenie specjalnych stref zdemilitaryzowanych (United Nations Protected Areas, UNPAs).
Obie zwaśnione strony, Chorwacka i Serbska, zgodziły się wprawdzie na to rozwiązanie, ale żadna z nich nie zamierzała realizować założeń rezolucji ONZ. Serbowie umacniali się w terenie, Chorwaci przygotowywali armię do odbicia utraconych ziem.
Co ostatecznie nastąpiło, ale na szczęście nas już tam nie było. Całą szóstką zdążyliśmy powrócić do kraju żywi, w jednym kawałku, bez zbytniego uszczerbku na zdrowiu. Przynajmniej tym fizycznym, bo jak dalece wojna wpłynęła na naszą psychikę, miało się okazać dopiero jakiś czas po tym, gdy zagrożenie ustało.
Ale po kolei…
Rozdział I
Wszystko potem zaczęło się w Zagrzebiu. W niedzielę 6 lutego 1993 roku około południa.
Do głównego miasta Chorwacji przylecieliśmy z Wiednia.
Pomimo że nasi przełożeni wysłali do siedziby ONZ w Nowym Jorku raport w tej sprawie z dokładnym czasem, miejscem i okolicznościami naszego przylotu, okazało się, że w porcie lotniczym nikt na nas nie czekał.
Do Zagrzebia przylecieliśmy samolotem rejsowym z Wiednia, gdzie nocowaliśmy po drodze. Nie pozostało nam nic innego jak tylko upomnieć się o należytą opiekę. A to przede wszystkim wykorzystując otrzymane w Warszawie kontakty z Ambasadą RP. Innych nie znaliśmy.
Każdy z nas targał olbrzymie worki z ciuchami i walizy napakowane wyposażeniem na rok pobytu w strefie działań wojennych.
Co więcej, nie wiedzieliśmy, jaka kwatera, czyli który zagrzebski hotel, została zarezerwowana na ten początkowy okres naszego pobytu na Bałkanach. To znaczy od przylotu do momentu, gdy zostaniemy przewiezieni do Macedonii, celu naszej misji.
Nasza sytuacja nie wyglądała najlepiej. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Najpierw jednak musieliśmy gdzieś się dodzwonić, skomunikować z osobą kompetentną i zasięgnąć podstawowych informacji.
Pojęcie „wysłać z misją” oznacza dosłownie posłanie kogoś do wykonania konkretnego zadania. W naszym wypadku, albowiem wszyscy byliśmy polskimi mundurowymi pozostającymi nadal w czynnej służbie – wykonania rozkazu.
Nasza rola miała polegać na monitorowaniu granicy pomiędzy Serbią i Macedonią. Zachodziły wówczas jakieś nie do końca potwierdzone oraz udokumentowane podejrzenia, że ta granica nie jest szczelna i że przez nią szmuglowana jest broń.
Nie powiedziano nam nic więcej. Szczegóły i konkretne zadania mieliśmy poznać dopiero na miejscu, podczas odprawy w Kwaterze Głównej Misji w Zagrzebiu.
Przede wszystkim jednak służby graniczne nowo powstałego państwa o nazwie FYROM (Republic of North Macedonia – Macedonia Północna) potrzebowały wymiernego wsparcia w zakresie bezpieczeństwa i kontroli granic. Jak też wiedzy o stosowanych w innych krajach europejskich metodach zabezpieczenia przejść granicznych.
Poza tym zaangażowane w rozwiązywanie konfliktu na Bałkanach organizacje międzynarodowe pilnie potrzebowały dopływu informacji z tej właśnie granicy. Zaproponowały więc zatrudnienie na niej sześciu obserwatorów z formacji Straż Granicza RP, którzy poza udzielaniem wsparcia północnomacedońskim służbom granicznym będą monitorować bieżącą sytuację w tym newralgicznym miejscu.
Wsparcie. Wielkie słowo. Wspierać można na wiele sposobów. W istocie chodziło o szkolenie i konkretną pomoc w organizacji i zabezpieczeniu szczelności przejść granicznych.
Propozycja od Macedończyków była pierwszym w historii naszej formacji oficjalnym zaproszeniem do działań przedstawicieli polskiej Straży Granicznej poza granicami kraju w ramach misji ONZ.
Lecieliśmy na tę misję dumni z wyróżnienia, jakie nas spotkało. Jednocześnie świadomi tego, jakie zadania oczekują nas w tym trudnym, górskim terenie. Co więcej, terenie kompletnie nam nieznanym. Obcym. Leżącym na granicy dwóch nowych bałkańskich państw.
Nasz przyjazd traktowaliśmy jako wypełnianie szczególnego posłannictwa, zatem to, co spotkało nas po przylocie, było po prostu niezrozumiałe. Nikt na nas nie czekał, a byliśmy przekonani, nawet pewni, że wszystko zostało doskonale zorganizowane. My zaś jesteśmy wielce oczekiwani. Gospodarze witać nas będą chlebem i solą.
Kwatera Główna Sił Pokojowych dla byłej Jugosławii UNPROFOR stacjonowała z Zagrzebiu. Od 1991 roku stolicy już niepodległej Chorwacji.
Mieściła się w koszarach byłej Narodowej Armii Jugosławii (JNA).
Miejsce zostało wybrane nie tylko dlatego, że Zagrzeb stał się stolicą jednej z sześciu nowo utworzonych republik. Za lokalizacją przemawiały zapewne również względy bezpieczeństwa, gdyż miasto to było znacznie oddalone od rejonów, gdzie jeszcze niedawno toczyły się walki o niepodległość Chorwacji. Także, jak sądzę, ze względu na położenie naturalne.
Kiedy Polacy udawali się w rejon tej misji ONZ, nie było jeszcze bezpośredniego połączenia lotniczego z Warszawy do Zagrzebia. Czyli tam, gdzie stała Kwatera Główna UNPROFOR i gdzie musieliśmy zameldować się do służby.
Naszej szóstce „straceńców” zakupiono bilety samolotowe z przesiadką i jednym noclegiem w Wiedniu.
Bardzo nam to odpowiadało, ponieważ żaden z nas nie był wcześniej w tym słynnym i przepięknym mieście. Na dodatek tak bardzo związanym historycznie, kulturowo i narodowościowo z byłą Jugosławią, zwłaszcza z obecną Słowenią i zachodnią Chorwacją.
Dla mnie wizyta w stolicy Austrii była szczególnie istotna z tego względu, że dla galicyjskiego Krakowa, gdzie mieszkałem, była sentymentalną stolicą C.K. Imperium. Kraków zaś był tylko jednym z jego prowincjonalnych miast. Jak Koszyce, Lwów, Przemyśl, Rzeszów czy Tarnów.
Wielu starszych Galicjan wspominało Wiedeń ze swoistą nostalgią za „dobrymi, starymi czasami”. Galicyjską tradycją obrosłem także w Sanoku – miejscu mojej pierwszej pogranicznej służby po skończeniu kierunkowej szkoły oficerskiej.
Ciągnęło mnie tam także z powodu sentymentów typu kulinarnego. Do miejsca, gdzie powstały i zostały doprowadzone do perfekcji takie kultowe potrawy galicyjskie, jak choćby sznycel wiedeński, leberka, zwana przez niektórych kiszką wątrobianą, knedle z nadzieniem bynajmniej nie owocowym i na słodko, tylko pikantnym lub mięsnym, sernik wiedeński, strucla z jabłkami lub twarogiem. Wszystko pyszne, kojarzące się mi z dobrymi, tłustymi i zasobnymi czasami.
Nie mogliśmy zatem przepuścić okazji, aby po przylocie do Wiednia nie ruszyć na zwiedzanie miasta.
Poza biletami samolotowymi polska Straż Graniczna wykupiła nam nocleg w niewielkim, starym hotelu w ścisłym centrum Wiednia, w pobliżu placu Świętego Szczepana. W lokalizacji dogodnej do zwiedzania, świetnie skomunikowanej metrem z innymi dzielnicami miasta. Z czego skorzystaliśmy z ogromną rozkoszą.
Jakaż widoczna była różnica między kolorową, pięknie odrestaurowaną stolicą Austrii, a naszymi wielkimi miastami wczesnych lat dziewięćdziesiątych!
Polskie miasta kipiały handlem ulicznym. Zachodnie towary sprzedawano z łóżek polowych, tak zwanych szczęk, czy też wprostz chodników, lub z wysłużonych żuków, polonezów, ciężarowych starów. Nasze ulice i place były nie tylko zaśmiecone różnego rodzaju budami z fast foodem, ale i nim śmierdzące. Przesiąknięte zapachem przepalonego oleju, kiepskiej musztardy, nieświeżych fartuchów sprzedawców.
Nieudolnie naśladowaliśmy pchający się do nas Zachód.
Jakże tęskno było nam za takim kolorowym życiem!
Wiedeń pachniał i olśniewał. Budził mój zachwyt w każdym aspekcie. Turystycznym, społecznym, kulinarnym i kulturalnym. Urbanistycznym, architektonicznym.
Także rozrywkowym. Ponieważ, co przyznaję szczerze, zadumałem się nawet nad licznymi burdelami i na pół roznegliżowanymi prostytutkami nagabującymi przechodniów na ulicy. I to w biały dzień. Ubawiłem się setnie, gdy jeden z kolegów wdał się w dialog i prawie dał się namówić.
W wiedeńskiej architekturze zaskoczyły mnie nowoczesne szklane domy wkomponowane w ciąg secesyjnych kamienic. Nasze plomby były na ogół brzydkie. Przypominały betonowe pudła pokryte tynkiem zwanym barankiem.
Tamtejsze sklepy zaimponowały mi ilością towaru, jego wysmakowaną ekspozycją, czystością, nienachalną grzecznością niezwykle uprzejmego personelu, szanującego każdego wchodzącego klienta.
Zaglądałem ciekawie.
Z wiedeńskich zabytków najbardziej zachwycił mnie nie imponujący, dumny Hoffburg ani górująca nad starówką Stephansdom (katedra pw. św. Szczepana), ale pełen subtelnej lekkości ogrom i rozmach barokowego kompleksu pałacowego Schönbrunn. Zwłaszcza przynależne do niego zadbane ogrody. Wersalskie klomby, ocienione alejki z przystrzyżonym na równo gęstym starodrzewem. Tak różne od naszych krakowskich Plant.
Dojechaliśmy tam dwiema liniami metra: zieloną i pomarańczową. Z przyjemnością oglądałem stare i nowe stacje, świetnie oznakowane przejścia, uśmiechniętych pasażerów. Po raz pierwszy w życiu jechałem metrem.
Po ścisłym centrum Wiednia chodziliśmy piechotą.
Oglądaliśmy drogie samochody i motory. Przede wszystkim zabytkowe budowle i kościoły. Nie zachodziliśmy do ich wnętrz. Nie było czasu.
Oddychałem historią i współczesnością. Wielkim, eleganckim i dostatnim światem, który za moment miał zostać daleko w tyle.
Przygotowano nas przecież na siermiężną egzystencję w samym centrum bratobójczej wojny.
Po szybkim zwiedzaniu miasta długo graliśmy w karty.
Karty były odmóżdżającym zabijaniem czasu, oraz, co istotne, okazją, by się poznać.
Musieliśmy trzymać się razem. Takie bowiem były zasady tej misyjnej gry, wpajane nam na szkoleniach i podczas kursu przygotowawczego. Byliśmy w pracy, w czynnej służbie, a od wejścia do samolotu rozpoczęła się nasza misja dla sił pokojowych ONZ.
Na zagrychę sączyliśmy napoje zakupione w Duty Free Shop, czyli lotniskowej strefie wolnocłowej. Napoje alkoholowe, co oczywiste. Niestety nie takie, jakich na co dzień nie pijaliśmy w kraju. Mogliśmy kupić dobrą whisky albo francuski koniak, jednak wzięliśmy dużo tańszą polską wódkę.
Wprawdzie każdy z nas miał mocną głowę, ale w tym naszym spożywaniu nie było żadnej przesady, bo staraliśmy się pić delikatnie. Wszyscy mieliśmy świadomość, że wcześnie rano następnego dnia przyjdzie nam kontynuować podróż. Musieliśmy przemieścić się bezpiecznie na lotnisko. Co najważniejsze: na trzeźwo zameldować się w Zagrzebiu.
Do Wiednia lecieliśmy naszymi liniami LOT, a z Wiednia do Zagrzebia mieliśmy lecieć samolotem Austrian Airlines. Położyliśmy się w miarę wcześnie, aby być na lotnisku na czas.
Właśnie w nocy wydarzyło się coś dziwnego, niepojętego.
Przyśniła mi się czarownica. Taka jak z dziecinnych bajek. Ubrana w ciemną, długą suknię i czarny spiczasty kapelusz z olbrzymim rondem. Siedziała okrakiem na miotle wykonanej z brzozowych witek. Miała haczykowaty nos, na kolanach trzymała czarnego kota.
Baba Jaga prześladowała mnie w tym śnie w niepojęty sposób. Nijak nie mogłem się od niej uwolnić.
Obudziłem się spocony, umęczony i przerażony tą dziwną marą. Do tego stopnia, że natychmiast po przebudzeniu opowiedziałem sen dzielącemu ze mną hotelowy pokój Józkowi.
Józek wysłuchał mnie uważnie, podrapał się w głowę, wolno, z namaszczeniem zapalił papierosa.
– Wiesz, moja rodzina pochodzi ze wsi – powiedział. – Z takiego podkarpackiego zadupia. Rodzina matki ma w genach Łemków i Bojków. Siostra babci była miejscową guślarką.
– Kim była?
– No, szeptuchą. W zasadzie zielarką. W pewnym sensie czarownicą. Leczyła, przepowiadała przyszłość. Wróżyła z fusów, układała karty, interpretowała sny. Ludzie chodzili do niej, by się dowiedzieć, czy urodzi się syn, czy ktoś z ich bliskich nie zginął na wojnie albo jak dobrze zainwestować pieniądze. Ciemnota i tyle – stwierdził Józek. – Ale też mądrość ludowa przekazywana z pokolenia na pokolenie.
– Hmm… Coś w tym jest. Mów dalej – poprosiłem zaszokowany wyznaniem kolegi.
Dopiero się poznawaliśmy.
– Po mojemu na tej misji będziesz miał do czynienia z jakąś kobietą. Ona będzie ciebie prześladować. Tak jak ta czarownica ze snu. Traktuj ten sen jako ostrzeżenie.
– No co ty! – odparłem.
Ale coś zastanowiło mnie w spojrzeniu i tembrze głosu Józka.
– Poważnie mówisz?
– Całkiem poważnie. W chałupach roiło się od zielników i starych senników. Często je sobie czytałem, uczestniczyłem w pogaduchach na ten temat. Słuchaj, Janek, wiem tyle, że widzieć czarownicę to sygnał poszukiwania niemoralnych przygód. Albo frywolnych rozrywek zakończonych upokorzeniem i utratą reputacji. Pamiętasz te kurwy na ulicy przy dworcu? Przyglądałeś im się z ciekawością. Jak każdy z nas. O tym mówię. A rozmowa z czarownicą oznacza rozczarowania i kłopoty w interesach.
– A miotła? – dopytałem. – W tym śnie widziałem ją bardzo wyraźnie.
– Niech pomyślę… – odparł Józek. – To w sumie ma związek. Widzieć osobę używającą miotły wróży czekające cię straty materialne. Co tam jeszcze było? Kot?
– Tak. Czarny kot. Co z nim?
– Nie najlepiej. Zdrada, fałszywy przyjaciel. Czarny kot, jeszcze gorzej. Oznacza, że jeden z twoich przyjaciół walczy ze śmiercią. Powiedz mi jeszcze, czy ten kot miauczał?
– Nie wiem. Może. Dlaczego pytasz?
– Bo dla mężczyzny oznaczałoby to, że jego ukochana jest sekutnicą i będzie się starała nad nim dominować.
– Już prawie się zgadza. Od kilku lat mam przecież żonę – zażartowałem. – I coraz bardziej okazuje się autentyczną sekutnicą.
– Jasiu, nie śmiej się. Radzę ci dobrze, jako wnuk wiejskiej szeptuchy. Potraktuj to poważnie.
– Dzięki. A kiedy to się niby ma stać?
– Wkrótce. Jedziemy na wojnę. Może być różnie. I nie dziękuj. Lepiej nie zapeszać.
– Okej…
Do tamtej porannej rozmowy nie interesowałem się gusłami, snami, astrologią, tarotem ani innymi podobnymi babskimi dyrdymałami. Nie znałem też nikogo, kto by się na tym znał. Józkowe ostrzeżenie skojarzyło mi się tylko z odcinkiem mojej ulubionej Stawki większej niż życie, w którym Leon Niemczyk wcielił się w rolę niemieckiego prestidigitatora, zarazem angielskiego szpiega.
Słowa kolegi potraktowałem poważnie. Trochę się zaniepokoiłem.
Żeby nie kusić losu, nadto mieć na uwadze odwieczne mądrości ludowe, na wszelki wypadek postanowiłem wystrzegać się kobiet podczas całej mojej misji. To znaczy, przynajmniej starać się nie nawiązywać z nimi bliższych relacji. Zwłaszcza miłosnych, intymnych. Ani imprezowo-seksualnych. Unikać prostytutek, nie upijać się na tyle, by stracić nad sobą kontrolę i wdać się w rodzącą przykre konsekwencje awanturkę.
Ażeby nie dać losowi szansy na ziszczenie się proroctwa płynącego z tego dziwnego sennego koszmaru.
To wszystko wydarzyło się dużo później. Kiedy moja czujność była już zupełnie uśpiona, a ja w zasadzie zapomniałem o moim proroczym śnie.
Tymczasem wylądowaliśmy w Zagrzebiu.
Stoimy w wyludnionym holu, czekamy. Nikogo.
Po wykonaniu mnóstwa telefonów, po wielu godzinach irytującego oczekiwania w holu lotniska wreszcie ktoś raczył po nas przyjechać.
Niczym na białym koniu przybył po nas białą furgonetką z czarnym napisem UN na drzwiach po obu stronach pojazdu szwedzki policjant z Kwatery Głównej w Zagrzebiu.
Nie pamiętam jego imienia.
Szwed poinformował nas na wstępie, że nie dotarła do nich żadna informacja o naszym przylocie, a w Nowym Jorku jest weekend i od piątku nikt nie pracuje. Powiedział też, że w związku z brakiem potwierdzenia planowanego zatrudnienia strażników granicznych z Polski na granicy Macedonii właśnie wczoraj zostało tam skierowanych sześciu jego rodaków.
– Jak to, w związku z brakiem potwierdzenia? – pytaliśmy zdumieni niebotycznie. – Przecież po to nas tutaj przysłano. Konkretnie do służby na granicy w Macedonii.
– I co teraz?
Szwed wzruszył ramionami. Powtórzył, że nic nie wie.
– Nie było informacji.
Na nasze liczne pytania, co w takim razie będzie z nami, polskimi żołnierzami skierowanymi do realizacji zadań granicznych właśnie w Macedonii, Szwed odpowiedział:
– Chyba wrócicie do kraju, bo tutaj jesteście niepotrzebni.
Szlag nas trafił. Wszystkich razem i każdego z osobna.
Jak to: niepotrzebni?! Tyle kursów przygotowawczych, szczepień ochronnych, wyrzeczeń. Miotania się po kraju. Mnóstwo formalności. Wydane pieniądze, zamówienie specjalnego wyposażenia. Targanie ciężkich maneli, męczące loty.
Czy to wszystko było na darmo, i teraz mamy wrócić do Polski tylko dlatego, że urzędnicy w Nowym Jorku mają wolny weekend? I Amerykańcy nawet nie pozostawili dyżurnego do przesyłania pilnych informacji? A może dyżurny jednak był, ale ocenił, że przylot na misję sześciu nowych obserwatorów nie stanowi żadnego istotnego wydarzenia?
Tak rozumowaliśmy.
Nie mogliśmy wiedzieć, że w Kwaterze Głównej UNPROFOR w Zagrzebiu istniało naprawdę silne lobby skandynawskie, które właśnie skwapliwie wykorzystało zaistniałą sytuację, aby w bezpiecznej Macedonii ulokować policjantów ze Szwecji.
Na razie ten Szwed, o którym nawet nie wiedzieliśmy, kto on zacz ani jaką funkcję pełnił w Kwaterze Głównej, zawiózł nas do jednego z hoteli współpracujących z misją ONZ. Zostawiając nas tam, zapowiedział, że mamy czekać, aż ktoś po nas przyjedzie.
– Jak długo?
– Nie wiem.
Za hotel mieliśmy płacić ze swoich pieniędzy, i nie było żadnych szans na uzyskanie zwrotu. Regułą zarówno tej misji, jak i wszystkich następnych, stało się, że w kraju otrzymujemy swoją dotychczasową pensję, a ONZ wypłaca dietę na pokrycie kosztów pobytu, w tym właśnie takich wydatków jak zakwaterowanie i wyżywienie.
Następnego dnia około południa zostaliśmy telefonicznie zaproszeni do recepcji.
Czekał tam wysłannik Kwatery Głównej. Oświadczył, że w najbliższych dniach zostanie podjęta decyzja co do terminu naszego powrotu. Stwierdził też, że mamy przygotować się do uregulowania kosztów naszego pobytu w hotelu.
– Że co?
– Jaja sobie z nas robicie?
Oficer powiedział, co wiedział, i się zmył.
Trzeba było coś z tym zrobić. Natychmiast. Spróbować wyjaśnić, ustalić nasze rzeczywiste status quo.
Nie potraktowano poważnie ani nas, ani kraju, który godnie reprezentowaliśmy.
Delikatnie mówiąc, poczuliśmy się nabici w butelkę.
Dalsze oczekiwanie na rozwiązanie tej dziwnej sytuacji trwało całe trzy dni. Trzy długie dni. W tym czasie włóczyliśmy się po Zagrzebiu, choć kazano nam siedzieć w hotelu. A wieczorami graliśmy w karty.
Pokój dzieliłem z Józkiem Dudkiem, tym od snów, naówczas starszym chorążym z GPK w Gdańsku. Józek był kontrolerem paszportowym i podobnie jak ja ukończył drugi zaawansowany stopień nauki języka angielskiego w Ośrodku Nauczania Języków Obcych MSW w Sosnowcu-Klimontowie. Nie znałem go wcześniej, choć jak się później okazało, dobrze się znali nasi rodzice.
Działaliśmy ostro. Co rusz telefonowaliśmy do naszych przełożonych z prośbą o interwencję. Liczyliśmy na ich pomoc, ponieważ wiedzieliśmy, że to przede wszystkim oni przyczynili się do zaistnienia tej idiotycznej sytuacji, a to na przykład wysyłając informację o naszym przylocie zupełnie w ostatniej chwili. Nie czekając na potwierdzenie zwrotne, jakąś promesę. Wsadzili nas do samolotu i umyli ręce.
Przełożeni z KG SG nie wykazali jednak żadnego zainteresowania udzieleniem nam innej pomocy niż zakup biletów powrotnych.
Pięknie!
Nazwaliśmy rzecz po imieniu: skurwysyństwo!
W rozwiązaniu tej patowej sytuacji pomogły chyba jednak nasza determinacja i fakt, że głośno zaczęliśmy mówić o „skandynawskiej mafii”, która opanowała Kwaterę Główną w Zagrzebiu. To bowiem owa mafia ulokowała swoich ludzi, podwładnych albo znajomków, w bezpiecznych miejscach. Nie zważając na bezsporny fakt, że ci ludzie nie byli specjalistami od ochrony granic, lecz policjantami przeszkolonymi do zupełnie innych zadań. Ani na to, że Macedończycy zwrócili się o pomoc właśnie do SG RP, a nie do struktur skandynawskich.
Okrutnie wkurzeni i zdezorientowani przekazywaliśmy powyższą opinię głośno każdemu przedstawicielowi Kwatery Głównej, który codziennie przyjeżdżał do hotelu, aby przygotować nas do powrotu. Zapewne także w celu wysondowania panujących wśród nas nastrojów.
Te bynajmniej nie były euforyczne. Polak, gdy jest wkurzony, bywa raczej krewki. Bynajmniej nie spokojny, stonowany i łagodny jak baranek.
Wkrótce, to znaczy po kilkunastu godzinach i w miarę pozyskiwania nowych danych, zaczęliśmy się domagać wymiany wysłanych do Macedonii szwedzkich policjantów na prawdziwych fachowców od ochrony granic, za jakich słusznie się uważaliśmy.
W rezultacie naszego iście polskiego gadulstwa i buntowniczych nastrojów po kilku dniach zostaliśmy zaproszeni do Kwatery Głównej. Tam przyjął nas starszy wiekiem i rangą oficer policji kanadyjskiej.
Zaproponował kompromis:
– Nie jest już możliwa zamiana policjantów wysłanych do Macedonii, ale my nie chcemy też odsyłać was do Polski. Proponujemy zatrudnienie w charakterze obserwatorów na stacjach policyjnych ulokowanych w północnej części byłej Jugosławii, skąd będziecie mieli najbliżej do waszego kraju.
Zgodziliśmy się prawie natychmiast.
Wprawdzie nie przekonywała nas wzmianka, że stacjonując na północy byłej Jugosławii, będziemy najbliżej Polski, bo nic nam to nie dawało. Za przyjęciem propozycji przemawiały inne racje. Nasz powrót byłby czystą kompromitacją, a i nasi przełożeni mieliby do nas pretensje. Z ich punktu widzenia – uzasadnione. Bo to oni (przez brak informacji z ich strony o naszym przyjeździe) dali Skandynawom pretekst do wysłania tam swoich kolegów, co w rezultacie przyczyniłoby się do odesłania nas do kraju.
Doskonale wiedzieliśmy, że przełożeni nie lubią przyznawać się do błędów, od razu zatem gotowi byliśmy na ów kompromis. Poza tym zaważyły kwestie finansowe. I tak musielibyśmy pokryć koszty pobytu w Zagrzebiu. Potem długo czekać na ich zwrot. A żaden z nas nie śmierdział groszem.
Zresztą zwrotu moglibyśmy się domagać tylko od strony polskiej, gdyż ONZ nie miałaby żadnych podstaw do wypłacenia nam diet. Diety należały się z chwilą uznania nas za członków misji, a nie wydalonych do kraju niefortunnych kandydatów.
W chwili gdy się zgodziliśmy, naszym nowym mocodawcom najwyraźniej ulżyło. Zapowiedzieli, że w Zagrzebiu zostaniemy jeszcze dwa dni. A to celem dopełnienia formalności, wydania nam insygniów ONZ oraz wypłacenia zaliczki, która umożliwi nam między innymi zapłacenie za tydzień pobytu w hotelu.
A jednak. Sami musieliśmy zapłacić za hotel. Lajf is brutal.
Podczas sympatycznych pogawędek ze spotykanymi policjantami z różnych krajów dowiedzieliśmy się też, że „wspaniały” Sektor Wschód, do którego nas kierują, jest najgorszym miejscem w tak zwanej Serbskiej Krajinie. Wystarczy wymienić dwa miasta, o które jeszcze tak niedawno toczyły się najcięższe w tej wojnie walki: OSIJEK i VUKOVAR.
My wszyscy trafiliśmy właśnie tam, znajdując zatrudnienie w stacjach usytuowanych w najbliższym sąsiedztwie tych legendarnych miast.
Odetchnęliśmy z ulgą.
Zostajemy!
Po ostatecznym wyjaśnieniu naszego statusu i dalszych perspektyw w ramach misji UNPROFOR emocje zaczęły opadać.
W oczekiwaniu na nasze misyjne „przeznaczenie” ponownie wyruszyliśmy z hotelu zwiedzać legendarny Zagrzeb. Tym razem już legalnie i na spokojnie, gdyż wcześniejsze wycieczki uskutecznialiśmy wbrew zakazowi oddalania się poza hotel.
Z hotelowej recepcji wziąłem sobie mapkę z zaznaczonymi najbardziej charakterystycznymi punktami miasta. I, rzecz jasna, z naszym hotelem.
Stolica obecnej Chorwacji zrobiła na mnie wrażenie typowego dużego miasta galicyjskiego. Bardziej podobnego do Krakowa, Tarnowa albo Przemyśla niż do stołecznej Warszawy. Spodobała mi się prowadząca do centrum miasta szeroka, piękna, wysadzana starymi potężnymi platanami parkowa aleja, która natychmiast skojarzyła mi się z krakowskimi Plantami.
Potem weszliśmy wszyscy na górę Medvednica, z której roztaczał się panoramiczny widok na rzekę Sawę i stare miasto.
– Medvednica? Kojarzy mi się z niedźwiedziem – mruknąłem do Józka.
– Mnie jakoś też. Ciekawe, czy na Bałkanach jeszcze są niedźwiedzie.
– Pewnie tak. Jak w naszych Tatrach i Bieszczadach. Ale jakoś nie chciałbym spotkać. Ta wojna i nasza obecna sytuacja wystarczą mi w zupełności – odpowiedziałem.
Widok z góry był dla mnie jakby namiastką spojrzenia na Kraków z kopca Kościuszki.
Zagrzeb, pomimo swojej stołeczności, sprawił jednak wrażenie miniaturki, może nawet niezbyt udanej kopii mojego Krakowa. Wąskie uliczki, ładne i zadbane kamieniczki, piękne kościoły i katedry. Wszystko to było. Ale przeniknięte niemym smutkiem. I jeszcze ta dziwna pustka na ulicach. Zatrważająca. Znamienna.
O fakcie, że jest to stolica państwa w stanie wojny, przypominały krążące po mieście białe pojazdy z literami UN lub napisem UNPROFOR. W centrum było też stosunkowo dużo ludzi chodzących w wojskowych mundurach polowych. Na różnych budynkach powiewało sporo flag z biało-czerwonymi szachownicami, jak gdyby Chorwaci obchodzili jakieś święto państwowe.
A to po prostu młode państwo dumnie demonstrowało swoją niezależność.
Rozpoczynając dopiero moją służbę dla sił pokojowych Narodów Zjednoczonych, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z oczywistego faktu, że te ładne flagi zupełnie inaczej kojarzyły się mniejszości serbskiej zamieszkującej licznie w Sektorze Wschodnim, do którego byliśmy właśnie kierowani.
One przypominały im, Serbom, flagi stworzonego podczas drugiej wojny światowej przy wsparciu Hitlera Niezależnego Państwa Chorwackiego. To on, znienawidzony przez niemal cały świat Reichsführer Wielkoniemieckiej Rzeszy, wytyczył sztuczne granice tego państwa. I zezwolił na okrutne etniczne rzezie. Potem powtórzyły się pod znaną obecnie każdemu nazwą „czystki etniczne”.
Wiele zbrodni odbywało się pod tą flagą z szachownicą. Dlatego też potomkom zamordowanych Serbów, Żydów lub Cyganów musiała ona przywodzić najstraszniejsze skojarzenia.
Nowo powstała Republika Chorwacka wróciła do tej flagi. Być może nie wzbudziłoby to obaw współmieszkańców nowego państwa, gdyby nie jednoczesny jego powrót do symboli faszystowskich, takich jak eksponowane publicznie portrety przywódcy państwa faszystowskiego Ante Pavelicia. To właśnie te symbole połączone z hasłami nacjonalistycznymi były powodem powstania przeciwko młodemu państwu innych rdzennych nacji, w tym Serbów.
U mniejszości Serbskiej zamieszkującej pogranicze nowego państwa (a na wielu terenach stanowiącej nawet większość, nazywaną niesłusznie mniejszością) znaki te budziły obawy o ich prawo do pracy, a nawet do życia w państwie o złowrogiej dla nich symbolice.
Do tej symboliki doszły hasła, że należy wyrównać dawne i obecne krzywdy. Ponieważ w państwie Jugosłowian to w większości właśnie wykształceni Serbowie piastowali ważne urzędy, zatem w niezależnej obecnie Chorwacji należą się one tylko Chorwatom.
To wszystko zrozumiałem dużo później. Misja na Bałkanach sporo mnie nauczyła. Także nauczyła mnie w miarę obiektywnego osądu tego współczesnego konfliktu zbrojnego. De facto kolejnej takiej europejskiej wojny bratobójczej, i niestety nie ostatniej.
Chodząc po pięknym Zagrzebiu w zimie 1993 roku, nie zdawałem sobie sprawy, ile demonów zostało przebudzonych, kto to zrobił, kto umożliwił, kto sprzyjał, kto popierał, a kto w porę nie zapobiegł, aby teraz demonstrować swoją obecność na każdym kroku i jeszcze czerpać korzyści pod flagą pokoju.
Nie zastanawiałem się, jak silne resentymenty historyczne drzemią w tutejszych ludziach. Jak różnie odbierają symbolikę państwową i religijną swoich niedawnych sąsiadów. Jak dużo krzywd popełnionych na dziadach i ojcach tkwi jeszcze w pamięci potomnych. I że oni nadal pamiętają te wydarzenia tak, jakby to było wczoraj. A nie pół wieku wcześniej.
Gdzie byli oni wszyscy, zanim wylęgło się to zło? A raczej ponownie się przebudziło?
Gdzie były wówczas organizacje międzynarodowe, tak tu teraz liczne? Wreszcie, gdzie była Organizacja Narodów Zjednoczonych?!
Chodziłem po Zagrzebiu dumnie, w zielonym mundurze polskiego oficera, w moim niebieskim berecie z pięknym symbolem Narodów Zjednoczonych i zawiązaną pod szyją błękitną apaszką.
Ja wówczas naiwnie ufałem, że jestem tam w chwalebnej misji przywracania pokoju pomiędzy zwaśnionymi sąsiadami.
Nie zdawałem sobie sprawy z zakłamania, obłudy i cynizmu. Nie miałem pojęcia o strefach wpływu mocarstw, państw, agresywnych, nieludzkich religii. O zwykłym biznesie robionym na dostawach broni, paliwa, żywności, środków farmaceutycznych i innych produktów wspierających okrutne wojny.
O, moja naiwności!
Tego wszystkiego dowiadywałem się stopniowo, niemal od pierwszego dnia po przyjeździe w „rejon działania misji”, jak oficjalnie nazywano to zjawisko w dokumentach wewnętrznych.
Pierwsze moje wątpliwości wzbudziła oglądana przypadkowo ekspozycja zdjęć w witrynie jednego z zagrzebskich zakładów fotograficznych.
Większość umieszczonych tam fotografii przedstawiała uzbrojonych żołnierzy. Wielu z nich miało na głowach charakterystyczne hełmy byłej armii NRD, ale też z łatwością rozpoznałem trzymane w rękach niektórych eksponowanych postaci nasze, polskie, najnowsze karabinki automatyczne Tantal. Przyznam, że to mnie zastanowiło. Jak również wzbudziło pewne wątpliwości co do deklarowanej bezstronności państw europejskich w tej bratobójczej wojnie.
Coś, cholera, było nie tak…
W końcu. Kolejny etap. Konkret.
Po uregulowaniu rachunku za tygodniowy pobyt w hotelu, a nie był mały, wyruszyliśmy z samego rana w podróż do naszego Sektora Wschodniego. Dokładniej, do siedziby Kwatery Głównej tego sektora w Erducie, olbrzymiej wsi w obecnej Republice Chorwacji. W pobliżu granicy z Węgrami.
Drogę odbyliśmy furgonetką Mitsubishi z insygniami UN. Wiózł nas Hindus. A może był to Nepalczyk? Po drodze nic do nas nie mówił. Nam też nie chciało się rozmawiać, tylko przez okno obserwowaliśmy mijane krajobrazy.
W milczeniu.
Po co było gadać? Jechaliśmy na tak zwaną linię konfrontacyjną. Na wojnę…
To nie były miłe widoki. Przejeżdżaliśmy przez miejscowości zupełnie zniszczone podczas niedawnych działań wojennych. Zrujnowane. Wypalone, zbombardowane.
Po ruinach większości widzianych przeze mnie domostw można było łatwo poznać, że uległy one zniszczeniu bynajmniej nie w trakcie samych działań wojennych, lecz padły ofiarą podpalenia. Lub zostały zwyczajnie wysadzone w powietrze. O czym świadczyły pozostałe stosy gruzów na fundamentach.
Jechaliśmy tak około trzystu kilometrów na północny wschód. Widząc cały czas niemal jedynie zniszczone wsie, co naprawdę zrobiło na nas przygnębiające wrażenie.
Nikt nam nie mówił, jak wygląda ten kraj. Ani na tych kursach przygotowawczych, ani teraz, w Zagrzebiu.
Przypomniałem sobie przeczytany gdzieś aforyzm amerykańskiego polityka Hirama Johnsona The first casualty when war comes is truth (Pierwszą ofiarą wojny jest prawda).
– Co tu się stało? Co to za wojna? – zapytałem Józka.
– Nie wiem. To jakiś koszmar – odpowiedział cicho. – Też zaczynam się bać. Pamiętasz? Na szkoleniach z psychologii powiedzieli nam, że strach jest oznaką czuwania. Jakoś tak.
– Pamiętam. Też zaczynam się bać. Cholera jasna!
– Nooo…
Józek potwierdził moje obawy.
Był inny niż ja. Bardziej naturalny, mniej empatyczny, małomówny. I szczery aż do bólu. Ale już zaczynaliśmy rozumieć się bez słów.
Wjeżdżając do naszego sektora, zatrzymaliśmy się na chwilę w małym miasteczku. Stacjonowała tam nepalska jednostka ONZ.
Poznałem ją po smagłych na licu żołnierzach noszących przy pasach słynne noże zwane kukri. Czyli ciężki, zakrzywiony, nepalski nóż używany jako broń sieczna oraz jako narzędzie. O charakterystycznym kształcie głowni krzywej jednosiecznej. Kukri stanowi część uzbrojenia i heraldyki Gurkhów – nepalskich wojowników .
– Widziałeś to? – zapytał Józek.
– Tak. Widziałem – odpowiedziałem cicho, bo koledzy spali. – Fajne mają te noże. Ale Nepalczycy? Tutaj?
– Jasiu, kurwa, jak my mało wiemy – zauważył Józek.
Zaskoczyła mnie kolejna demonstracja wszechobecnych flag. Tym razem serbskich. Z dwugłowym orłem.
Flaga Serbii jest prostokątem podzielonym na trzy poziome pasy. Od góry ma czerwony, niebieski i biały. Barwy nawiązują do wywodzącej się z panslawizmu idei flagi wszechsłowiańskiej. Flaga państwowa ozdobiona jest małym herbem z wizerunkiem dwugłowego orła. Były też malowane czarną farbą wszędobylskie krzyże, z umieszczonymi symetrycznie na ich ramionach literami „C”, czyli, jak się domyślałem, serbską literą „S”. Ten znak, podobnie jak wznoszone przez mijanych Serbów do góry trzy palce, towarzyszyły mi do końca mojego pobytu w tej krainie.
W mijanym miasteczku żołnierze nosili mundury podobne do tych widzianych przez nas w Chorwacji. Lecz tutaj już byli uzbrojeni po zęby. Na wyposażeniu mieli nawet granaty ręczne zawieszone przy pasach mundurowych. Wielu z nich miało brody i tradycyjne czapki serbskich czetników z dwugłowym orłem.
Nie zwracali na nas żadnej uwagi. I dobrze.
Po krótkim postoju, niezbędnym skorzystaniu z toalety i rozprostowaniu nóg pojechaliśmy dalej.
Późnym popołudniem dotarliśmy do naszego celu podróży, czyli Kwatery Głównej Sektora Wschodniego w Erducie.
