Szymek - Piotr Kościelny - ebook + audiobook
BESTSELLER

Szymek ebook i audiobook

Piotr Kościelny

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

58 osób interesuje się tą książką

Opis

Opowieść o nietolerancji, strachu i odmienności. Szare ulice miasta, brud, przemoc i młody chłopak szukający swojego prawdziwego ja.

Wrocław, początek lat dziewięćdziesiątych. Piętnastoletni Szymon Dąbrowski popełnia samobójstwo, rzucając się pod pociąg. Sprawa zostaje umorzona. Kilka dni później jego starszy brat Tomek także decyduje się na radykalny krok i skacze z dachu wieżowca. Wtedy prokuratura wszczyna śledztwo.

Piotr Żmigrodzki – policjant borykający się z problemem alkoholowym i demonami przeszłości – stara się ustalić przyczyny takiego postępowania braci. Komisarz kilka lat wcześniej popełnił błąd, który doprowadził niewinnego człowieka przed oblicze kata, co odcisnęło piętno na jego psychice.

Do wydziału trafia młody policjant. Razem z doświadczonym komisarzem zaczynają powoli odkrywać okoliczności śmierci Dąbrowskich.

Czy śledczym uda się ustalić, co było powodem decyzji nastolatków? Czy osoby winne samobójczej śmierci braci poniosą karę? Czy przeszłość ponownie da znać o sobie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 51 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski

Oceny
4,6 (1172 oceny)
839
221
84
19
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Moni_

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra, mocna, trzymająca do końca...Wielki ukłon dla autora!
30
jagodareda

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Skłania do refleksji.
20
sza1806

Nie oderwiesz się od lektury

niezawodny Kościelny kolejna książka doskonała o prawdziwych problemach
20
Anetes

Nie polecam

Sięgnęłam po tę pozycję ze względu na wysoką ocenę innych użytkowników i dawno tak bardzo się nie rozczarowałam. Książka absolutnie nudna i przewidywalna. Odniosłam wrażenie że autor w tej książce przygotowuje nas tylko do kolejnej, o czym świadczy zakończenie. Opowiadanie to zlepek różnych pomysłów i próba połączenia ich w całość za pomocą chwytliwych tematów takich jak homoseksualizm, problemy psychiczne młodzieży, niechciane ciążę i alkoholizm. Bardzo, bardzo słaba pozycja!
10
daga89

Nie oderwiesz się od lektury

mocna książka, czasem trzeba odłożyć na chwilę żeby złapać oddech. polecam wszystkim którzy mają mocne nerwy, wciąga
10

Popularność




1

Wro­cław, 15 lutego 1994 r.

Jerzy Konopka szedł ze swoim jam­ni­kiem w stronę prze­jazdu kole­jo­wego przy Bystrzyc­kiej. Docho­dziła druga w nocy. Jego żona nakar­miła Kajtka wątróbką wie­przową i pies się struł. Tra­dy­cyj­nie to jemu przy­pa­dła rola wypro­wa­dze­nia czwo­ro­noga. Nie pierw­szy raz zmu­szony był spa­ce­ro­wać z Kajt­kiem o tej porze. Z reguły obie­rał wtedy trasę dookoła fabryki Hydral. Naj­pierw szedł Balo­nową, a potem tyłem, Bystrzycką. Tak było też dzi­siej­szej nocy. Cie­szył się, że przy­naj­mniej prze­stał padać śnieg.

Wycią­gnął z kie­szeni kurtki papie­rosy i wło­żył jed­nego do ust. Zanim odpa­lił, przez chwilę szu­kał zapa­łek.

– Kurwa – zaklął cicho, kiedy się zorien­to­wał, że nie wziął ich z domu.

W tym samym momen­cie zoba­czył idą­cego kawa­łek dalej nasto­latka. Zbli­żał się od strony bun­krów. Stare ruiny słu­żyły mło­dzieży do spo­tkań i pijań­stwa. Wiele razy poja­wiała się tam poli­cja wezwana przez miesz­kań­ców pobli­skich blo­ków narze­ka­ją­cych na gło­śne krzyki i śpiewy. Dzi­siej­szej nocy jed­nak było cicho.

Konopka przyj­rzał się chło­pa­kowi. Koja­rzył go z widze­nia. Był to Szy­mon, młod­szy syn Dąbrow­skich. Miesz­kali dwie bramy od niego i ile­kroć widzieli Jerzego, zawsze się ukło­nili. Wpro­wa­dzili się do bloku przy Bajana jakieś osiem lat temu. Jerzy pamię­tał jak dziś moment, gdy budy­nek zasie­dlali pierwsi loka­to­rzy. Przy­po­mi­nało mu to sceny z popu­lar­nego serialu Barei o miesz­kań­cach war­szaw­skiego bloku przy ulicy Alter­na­tywy. Na Bajana było podob­nie, cho­ciaż tra­fiło się mniej dzi­wa­ków niż w popu­lar­nej kome­dii.

Patrzył na mało­lata i zasta­na­wiał się, czy ten ma zapałki. Kilka razy, prze­cho­dząc obok, wyczu­wał od niego papie­rosy, ale ni­gdy nie widział go palą­cego.

– Ej, kolego! – zawo­łał.

Młody Dąbrow­ski sta­nął i spoj­rzał w jego stronę. Moc­niej nacią­gnął kap­tur, który miał na gło­wie, jakby nie chciał być roz­po­znany.

– Masz może zapałki? – spy­tał Konopka.

– Nie palę – burk­nął nasto­la­tek.

– Cho­lera. Nic, trudno – rzu­cił i moc­niej pocią­gnął za smycz.

Przez chwilę patrzył za odda­la­ją­cym się sąsia­dem. Coś mu tu nie paso­wało. Chło­pak zacho­wy­wał się dziw­nie, widać było, że coś go gry­zie.

– A, już wiem. Wczo­raj były te niby walen­tynki – mruk­nął pod nosem Konopka. – Pew­nie dostał kosza od jakiejś laski.

Nie prze­pa­dał za tą nową modą. Uwa­żał, że Polacy mają sporo wła­snych świąt i nie muszą brać kolej­nego z Ame­ryki. Nie tylko za tym zresztą nie prze­pa­dał. Ostat­nio modne zro­biło się ścią­ga­nie każ­dej głu­poty z Zachodu. Jak nie walen­tynki, to jakieś Hal­lo­ween. Jak nie Hal­lo­ween, to ham­bur­gery. Nie podo­bało mu się to. Zasta­na­wiał się, co będzie następne.

Ruszył przed sie­bie, ale Kaj­tek pocią­gnął za smycz, żeby zaraz przy­kuc­nąć pod krza­kami. Konopka marzył już tylko o powro­cie do cie­płego łóżka.

Nagle usły­szał nad­jeż­dża­jący pociąg. Swoim zwy­cza­jem w myślach obsta­wił liczbę wago­nów. W dzie­ciń­stwie miesz­kał na Pra­czach, w sta­rym domu w pobliżu torów. Lubił wtedy sia­dać z kole­gami przy torach i liczyć wagony. Zakła­dali się, kto zgad­nie, ile tym razem cią­gnie ich loko­mo­tywa. Ten, który tra­fił lub był naj­bli­żej, wygry­wał.

– Będzie trzy­dzie­ści sie­dem – powie­dział teraz cicho, patrząc na toczącą się po szy­nach maszynę.

Zanim jed­nak zaczął liczyć w myślach, usły­szał prze­cią­gły gwizd i pisk hamul­ców. Spoj­rzał w stronę loko­mo­tywy i zoba­czył sto­ją­cego na torach czło­wieka. Bez trudu roz­po­znał Szymka. Chło­pak tkwił na nasy­pie jak zahip­no­ty­zo­wany. Gdy ciężka loko­mo­tywa ude­rzyła w niego z impe­tem, Konopka zamknął oczy.

* * *

Józef Grzy­bow­ski wolał jeź­dzić w nocy. W tych godzi­nach zawsze był spo­kój. Nie było dużego ruchu na torach, a na węzłach zwy­kle sie­dzieli ludzie, któ­rym nie zale­żało na tym, aby zawra­cać mu głowę. Praca w tych godzi­nach nie wyma­gała takiej uwagi jak w ciągu dnia. Jedy­nym poważ­niej­szym zagro­że­niem mogła być dzika zwie­rzyna, która cza­sem pró­bo­wała prze­biec tuż przed loko­mo­tywą. Nie­stety czę­sto nie uda­wało jej się zdą­żyć i zosta­wała roz­je­chana na mia­zgę. Małych lisów czy zajęcy nie było mu szkoda tak bar­dzo jak saren czy dzi­ków. W lasach było coraz mniej zwie­rzyny, więc każdy wypa­dek z jej udzia­łem go mar­twił.

Dzi­siaj miał zapla­no­wany spo­kojny kurs. Za jakieś trzy godziny doje­dzie do punktu doce­lo­wego i po odcze­pie­niu składu ruszy z powro­tem. Potem miał mieć tydzień wol­nego. Obie­cał żonie wyjazd do Kar­pa­cza. Od dawna suszyła mu głowę, że wszy­scy gdzieś jeż­dżą, tylko oni cią­gle sie­dzą w bloku. Dał się upro­sić, cho­ciaż uwa­żał, że to zbyt­nia roz­rzut­ność. Nie mieli tyle pie­nię­dzy, by nimi sza­stać.

Wyjął z torby ter­mos z kawą i kanapki, po czym spoj­rzał przed sie­bie. Dojeż­dżał aku­rat do prze­jazdu kole­jo­wego przy Cho­cie­bu­skiej. Roz­wi­nął kanapkę i wziął gryza. Prze­łą­czył świa­tła i nagle poczuł, jak serce zaczyna mu bić szyb­ciej. W oddali na torach stał czło­wiek. Patrzył pro­sto na loko­mo­tywę. Wyglą­dał jak zahip­no­ty­zo­wany.

Grzy­bow­ski upu­ścił kanapkę i wci­snął hamu­lec. Rów­no­cze­śnie dał sygnał syreną.

– Złaź, idioto – mruk­nął pod nosem.

Czło­wiek jed­nak na­dal stał w tym samym miej­scu.

– Spier­da­laj!

Samo­bójca roz­po­starł ręce na boki.

– Kurwa…

W momen­cie ude­rze­nia Grzy­bow­ski zamknął oczy. Wie­dział, że z czło­wieka zosta­nie mia­zga.

Gdy loko­mo­tywa powoli wytra­cała pręd­kość, myślał o tym, że dzi­siaj już nie zakoń­czy kursu. Będzie musiał powia­do­mić dyżur­nego i poli­cję. Zacznie się żmudne docho­dze­nie, czy miał moż­li­wość unik­nię­cia wypadku.

– I, kurwa, nici z Kar­pa­cza – wes­tchnął, się­ga­jąc po radio­sta­cję.

* * *

Bożena Dąbrow­ska nie mogła zasnąć. Mar­twiła się, bo Szy­mek wciąż nie wró­cił do domu.

Ostat­nio jej młod­szy syn dziw­nie się zacho­wy­wał. Był ner­wowy i zamy­kał się u sie­bie w pokoju. Zda­rzało się, że sły­szała, jak pła­cze. Podej­rze­wała, że może cho­dzić o jakąś dziew­czynę. Zwłasz­cza że bar­dziej o sie­bie dbał. Czę­ściej się kąpał i zaczął uży­wać kosme­ty­ków. Doj­rze­wał i było to coraz bar­dziej widoczne.

W zeszłym roku chło­pak poszedł do szkoły śred­niej. Dobrze się uczył, nie był może pry­mu­sem, ale wstydu im nie przy­no­sił. Naj­wy­raź­niej miał jed­nak jakieś pro­blemy, w które nie chciał jej wta­jem­ni­czyć. Kilka razy przy­szedł do domu z wyraź­nymi śla­dami pobi­cia. Nie dawało jej to spo­koju, ale nic nie zro­biła. Andrzej powie­dział jej, żeby się nie wtrą­cała. Stwier­dził, że naj­więk­szym błę­dem, jaki mogą zro­bić, to pójść do szkoły z pyta­niem, co się dzieje. Należy zosta­wić sprawy wła­snemu bie­gowi. Nie zga­dzała się z tym, ale też nie sprze­ci­wiła mężowi. Nie chciała pogar­szać sytu­acji Szymka.

Jedna kole­żanka powie­działa jej, że w szkole śred­niej pierw­szo­kla­si­ści, zwani przez star­szych uczniów kotami, zawsze są gorzej trak­to­wani. Fala, która dotąd miała miej­sce tylko w woj­sku, dotarła też do szkół. Bożena miała nadzieję, że za jakiś czas wszystko się unor­muje i będą mogli się bar­dziej sku­pić na Tomku.

Z nim to cią­gle mieli pro­blemy. Swego czasu przy­stą­pił do skin­he­adów. Ogo­lił się na łyso, kupił glany i słu­chał gło­śnej muzyki. Powie­dział też, że w przy­szło­ści zapi­sze się do Pol­skiej Wspól­noty Naro­do­wej. Bożena sły­szała od ludzi, że to par­tia powią­zana z pra­wi­cow­cami. Miała nadzieję, że Tomek za jakiś czas zmą­drzeje i nie zmar­nuje sobie życia, wią­żąc się z faszy­stami. Nie chciała, aby ludzie gadali, że wycho­wała nazi­stę. I tak już miała przez syna sporo pro­ble­mów i wstydu. Co jakiś czas do ich domu przy­cho­dził dziel­ni­cowy. Pytał o Tomka i kazał trzy­mać go krótko. Zawsze potem prze­pro­wa­dzali z synem roz­mowę, a na koniec on obie­cy­wał poprawę. Zaraz jed­nak znowu wszystko zaczy­nało się od nowa. W zeszłym roku, w dzień waga­ro­wi­cza, nawet zatrzy­mano go na kilka godzin na komi­sa­ria­cie, bo wdał się w bójkę. Tra­dy­cyj­nie w ten dzień mło­dzież ata­kuje poli­cję i mia­sto wygląda jak pole bitwy. Nie dość, że musieli go wtedy z Andrze­jem ode­brać z komi­sa­riatu, to jesz­cze zostali wezwani przez dyrek­torkę szkoły. Wsty­dzili się, że wycho­wali chu­li­gana. Obie­cali, że zro­bią wszystko, by Tomek się popra­wił. Nie­stety jak dotąd im się to nie udało. Ich syn na­dal zacho­wy­wał się nagan­nie. Bożena miała zamiar porząd­nie się za niego wziąć i dać mu szla­ban na wyj­ścia. Koniec z kole­gami i póź­nymi powro­tami. Będzie sie­dział w domu, dopóki nie zmą­drzeje. Ostat­nio zapo­wie­dział, że jak tylko skoń­czy osiem­na­ście lat, zacią­gnie się do Legii Cudzo­ziem­skiej. Miała jed­nak nadzieję, że zanim sta­nie się peł­no­letni, ten pomysł wywie­trzeje mu z głowy. Podob­nie jak kilka wcze­śniej­szych, rów­nie nie­mą­drych.

Spoj­rzała na śpią­cego obok męża. Wczo­raj wró­cił z dru­giej zmiany, a dzi­siaj miał na rano. Od kilku mie­sięcy brał nad­go­dziny, żeby mogli jakoś zwią­zać koniec z koń­cem. Kry­zys zaj­rzał do ich rodziny. Ona, jako kraw­cowa, miała coraz mniej pracy. Cały dom był prak­tycz­nie na jego utrzy­ma­niu. Andrzej pra­co­wał jako mecha­nik w Pafa­wagu, ale ostat­nio coraz czę­ściej wspo­mi­nał, że musi poszu­kać cze­goś nowego. Suge­ro­wała mu, że w cza­sach sza­le­ją­cego bez­ro­bo­cia zwol­nie­nie się z pracy byłoby głu­potą, on jed­nak twier­dził, że coraz czę­ściej w fabryce mówi się o pla­no­wa­nych zwol­nie­niach gru­po­wych. Niby miał być jakiś pakiet pomo­cowy dla zwal­nia­nych pra­cow­ni­ków, ale plotki, które krą­żyły po zakła­dzie, roz­wie­wały złu­dze­nia. Wielu pra­cow­ni­ków już zaczęło się roz­glą­dać za nowym zaję­ciem.

Wstała z łóżka i poszła do kuchni. Przez chwilę patrzyła przez okno. Miała nadzieję, że zoba­czy wra­ca­ją­cego do domu Szymka. Wyszedł po połu­dniu i nie powie­dział, dokąd idzie. Pode­szła do kuchenki i włą­czyła gaz pod czaj­ni­kiem. Wie­działa, że dopóki syn nie wróci, nie zmruży oka. Zaczęła nasy­py­wać sobie kawy do szklanki i w tym momen­cie usły­szała prze­cią­gły pisk hamul­ców pociągu na pobli­skich torach.

* * *

Komi­sarz Piotr Żmi­grodzki zapar­ko­wał służ­bo­wego polo­neza w pobliżu prze­jazdu kole­jo­wego na Cho­cie­bu­skiej. Wysiadł z auta i odpa­lił papie­rosa. Ni­gdzie mu się nie śpie­szyło. Samo­bój­stwa na torach mają to do sie­bie, że nie można się spo­dzie­wać po nich cie­ka­wych wido­ków. Ot, zwy­kłe ciało roz­cią­gnięte na odcinku kil­ku­set metrów.

Nie lubił wyjeż­dżać do takich zda­rzeń. Przy­gnę­biał go ten rodzaj śmierci. Sam wiele razy miał myśli samo­bój­cze i tylko sil­nej woli zawdzię­czał to, że jak dotąd nie poże­gnał się z tym świa­tem. Może ktoś tam na górze posta­no­wił, że musi dźwi­gać swój krzyż na tym padole łez. A może to pokuta za to, co zro­bili z Miesz­kow­skim. Nie zasta­na­wiał się teraz nad tym. Nie chciało mu się kolejny raz tego roz­trzą­sać.

Był zły, że musiał poja­wić się przy tym zgo­nie. Mógł sie­dzieć w komen­dzie i opróż­niać w samot­no­ści butelkę. Jakby nie ten samo­bójca, pew­nie wła­śnie by ją koń­czył i kładł się spać. Rano na lek­kiej bańce poje­chałby do domu i tam zaczął kolejną flaszkę. Na moc­nej bom­bie poło­żyłby się do łóżka. Tak wyglą­dał prak­tycz­nie każdy jego dzień, czy to w pracy, czy poza nią.

Popa­trzył na roz­bły­ski lata­rek w pobliżu loko­mo­tywy. Widział tech­ni­ków szu­ka­ją­cych frag­men­tów ciała despe­rata. Nie zazdro­ścił im tej roboty. Wziął kolej­nego macha i spoj­rzał na zapar­ko­waną kawa­łek dalej poli­cyjną nyskę. Obok sier­żanta stał jakiś facet z jam­ni­kiem. Żmi­grodzki był pewny, że to świa­dek samo­bój­czej śmierci. Rosnące bez­ro­bo­cie i kry­zys spra­wiły, że coraz wię­cej ludzi podej­mo­wało decy­zję o poże­gna­niu się z tym świa­tem. Tylko nie­liczni robili to jed­nak w taki spo­sób jak ten tutaj. Więk­szość wie­szała się w piw­ni­cach lub miesz­ka­niach, zaży­wała leki lub pod­ci­nała sobie żyły.

Kusiło go, aby wyjąć z kie­szeni pier­siówkę i wziąć kilka łyków. Wie­dział jed­nak, że nie powi­nien tego robić. Naro­biłby sobie tylko nie­po­trzeb­nych pro­ble­mów. Chuch­nął w zagłę­bie­nie dłoni i przy­ło­żył ją do nosa. Woń alko­holu nie była mocno wyczu­walna. Mógł bez obaw poroz­ma­wiać ze świad­kiem. Rzu­cił nie­do­pa­łek na zie­mię, zdep­tał butem, po czym popra­wił koł­nierz kożu­cha i ruszył do nyski.

– Dzień dobry, komi­sarz Żmi­grodzki, komenda miej­ska. Pan widział wypa­dek? – spy­tał męż­czy­znę z psem.

– Tak. Panie, ten Dąbrow­ski stał jak zahip­no­ty­zo­wany!

– Dąbrow­ski? Znał pan denata?

– To syn sąsia­dów.

Żmi­grodzki wycią­gnął z kie­szeni papie­rosy i poczę­sto­wał męż­czy­znę, ten jed­nak pokrę­cił głową. Komi­sarz odpa­lił marsa i wydmuch­nął dym.

– Adres tych Dąbrow­skich da pan sier­żan­towi – powie­dział i spoj­rzał na tech­ni­ków zbie­ra­ją­cych ślady.

– Powiem panu, że nie wiem, jak to zniosą. Ten był spo­kojny, za to ten drugi to kawał łobuza. Ski­nem jest – powie­dział facet z jam­ni­kiem.

Komi­sarz zda­wał sobie sprawę, że ktoś musi powia­do­mić bli­skich denata o tra­ge­dii. Miał tylko nadzieję, że uda mu się ten przy­kry obo­wią­zek zrzu­cić na jakie­goś mun­du­ro­wego.

* * *

Krzysz­tof Sawicki całą noc nie mógł spać. Rano miał się sta­wić w komen­dzie miej­skiej. Dostał nowy przy­dział do wydziału zabójstw. Było to jego marze­niem, odkąd trzy lata temu zało­żył mun­dur. Wcze­śniej po szkole słu­żył na komi­sa­ria­cie na Jawo­ro­wej. To, że tra­fił do wydziału kry­mi­nal­nego w komi­sa­ria­cie na Krzy­kach, było praw­dzi­wym szczę­ściem. W szkole poli­cyj­nej się wyróż­niał i pole­cono go naczel­ni­kowi wydziału. Przez cały okres służby miał dobre wyniki i wysoką wykry­wal­ność. Został doce­niony przez prze­ło­żo­nych, dostał kilka pochwał. Oso­bi­ście wolałby pod­wyżkę, ale miał świa­do­mość, że prę­dzej otrzyma naj­wyż­sze wyróż­nie­nie niż choćby milion wię­cej do pen­sji. Prze­nie­sie­nie do komendy miej­skiej trak­to­wał jako kolejne wyróż­nie­nie. Był szczę­śliwy, że tra­fia do eli­tar­nego wydziału, cho­ciaż miał też obawy. Nie wie­dział, jak się zaakli­ma­ty­zuje i czy nowi kole­dzy go zaak­cep­tują.

U sie­bie na Jawo­ro­wej miał dobre rela­cje z resztą poli­cjan­tów. Nikomu nie zalazł za skórę i nikt nie zalazł jemu. Był powszech­nie lubiany i sza­no­wany. Miał też wyniki w wydziale kry­mi­nal­nym. Jed­nak prze­nie­sie­nie było spo­rym awan­sem. Miał nadzieję, że wszystko będzie w jak naj­lep­szym porządku.

Wstał jesz­cze przed świ­tem. Magda nawet się nie poru­szyła, jak nad nią prze­cho­dził. Byli razem już dwa lata i pla­no­wali ślub. Jej ojciec był eme­ry­to­wa­nym puł­kow­ni­kiem woj­ska i dbał o swoją jedy­naczkę. Krzysz­tof się zasta­na­wiał, jak wdo­wiec potra­fił pogo­dzić dys­cy­plinę i miłość. Magda opo­wia­dała mu, że jak ojciec był jesz­cze w czyn­nej służ­bie, trzy­mał pobo­ro­wych w ryzach i wszy­scy uwa­żali go za despotę. W domu jed­nak prze­ista­czał się w spo­koj­nego baranka. Krzy­siek był tym zasko­czony, bo w więk­szo­ści przy­pad­ków ofi­ce­ro­wie woj­ska w domo­wym zaci­szu też są tyra­nami. Nad­uży­wają alko­holu i pię­ści wobec bli­skich. Oczy­wi­ście zda­wał sobie sprawę, że to może być tylko ste­reo­typ, nie­mniej zacho­wa­nie przy­szłego teścia było dla niego zasta­na­wia­jące.

Zapa­rzył kawę i włą­czył stare radio Kasprzaka. Przez chwilę poru­szał anteną, żeby usta­wić jakąś sta­cję, ale z gło­śnika dobie­gał tylko szum. W końcu dał sobie spo­kój. Włą­czył kasetę z pio­sen­kami The Doors. Uwiel­biał bal­lady Jima Mor­ri­sona. To przy jego pio­sen­kach pierw­szy raz cało­wał się z Magdą, a przy Love Her Madly pierw­szy raz się kochali.

Wziął łyk kawy i zabęb­nił pal­cami o blat stołu w rytm Touch Me.

– Wsta­łeś już? – dobie­gło od drzwi.

Spoj­rzał na Magdę i się uśmiech­nął.

– Tak. Obu­dzi­łem cię?

– Nie.

Pode­szła do niego i poca­ło­wała go w poli­czek.

– Stre­su­jesz się?

– Tro­chę.

– To może powin­nam nieco tego napię­cia z cie­bie zdjąć? – zapy­tała z zalot­nym uśmie­chem.

Dotknęła jego kro­cza i zaczęła maso­wać. Przy­mknął oczy. Chwilę póź­niej Magda przy­klę­kła przed nim i wyjęła jego członka ze spode­nek. Gdy wzięła go w usta, jęk­nął.

* * *

Wro­cław, 31 sierp­nia 1993 r.

Był sło­neczny wto­rek, ostatni dzień waka­cji. Pomy­śla­łem, że od jutra zacznie się nowy etap w moim życiu. Pójdę do tech­ni­kum na Poznań­ską i tam zoba­czę, co to zna­czy praw­dziwe pie­kło. Czasy pod­sta­wówki się skoń­czyły wraz z ode­bra­niem świa­dec­twa. Wcho­dzi­łem w nowe śro­do­wi­sko i wie­dzia­łem, że będę musiał mocno się przy­ło­żyć do nauki.

Pod warun­kiem, że uda mi się prze­żyć. Mia­łem zostać pierw­sza­kiem, popu­lar­nie zwa­nym kotem. Już od połowy sierp­nia Kozik z Har­na­siem mnie stra­szyli. Obaj byli o rok ode mnie starsi i pierw­szą klasę liceum mieli już za sobą. Pamię­tam, jak opo­wia­dali, że fala w szkole jest podobna do tej w woj­sku. Podobna, bo w woj­sku to jed­nak jest łagod­niej. W paź­dzier­niku sie­dzie­li­śmy z naszą paczką w sąsied­niej klatce i Har­naś mówił, że za rok czeka nas praw­dziwe pie­kło. Opo­wia­dał, jak się zacho­wać w szkole śred­niej, aby nie obe­rwać zbyt mocno. Mój star­szy brat także wiele razy mówił mi, że tech­ni­kum to nie prze­lewki i trzeba mocno się pil­no­wać, by nie obe­rwać od star­sza­ków.

Bałem się wej­ścia w ten nowy świat. Miał to być dla mnie spraw­dzian.

Ojciec uwa­żał, że w końcu powi­nie­nem zacho­wy­wać się jak facet. Po skoń­cze­niu pod­sta­wówki zło­ży­łem papiery do szkoły na Hauke-Bosaka, ale egza­min poszedł mi fatal­nie. Ze swoją śred­nią nie mia­łem szans na pre­sti­żowe liceum. Posta­no­wi­łem więc zanieść doku­menty do tech­ni­kum mecha­nicz­nego przy Poznań­skiej. Tam dosta­łem się bez trudu. Nikt nie patrzył aż tak bar­dzo na moje oceny.

Klasa o pro­filu mecha­nicz­nym wyda­wała się dla mnie odpo­wied­nia. Z ojcem i star­szym bra­tem wie­lo­krot­nie napra­wia­li­śmy naszą ładę samarę. Mecha­nika była czymś, co nie spra­wiało mi żad­nych trud­no­ści. Wie­dzia­łem, że bez trudu sobie pora­dzę. Przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało. Bo co innego poma­ga­nie ojcu, a co innego szkoła, w któ­rej sam będę musiał wyko­ny­wać wszyst­kie czyn­no­ści.

Ojciec, żeby odpo­wied­nio mnie przy­go­to­wać, kupił kilka czę­ści sil­nika i kazał mi je roz­kła­dać i czy­ścić. Budowę roz­rusz­nika do malu­cha, alter­na­tora czy bloku sil­nika mia­łem w jed­nym palcu. Mój pokój wyglą­dał jak pro­wi­zo­ryczny warsz­tat. Pierw­szy mie­siąc waka­cji spę­dza­łem na przy­swa­ja­niu sche­ma­tów maszyn. Ojciec powie­dział, że nale­żyte przy­go­to­wa­nie do przy­szłego zawodu jest ważne. Nie pro­te­sto­wa­łem, cho­ciaż wola­łem spę­dzać czas z kum­plami i dziew­czy­nami. To mnie cie­ka­wiło bar­dziej niż budowa maszyn.

Dwa tygo­dnie temu wysko­czy­łem na week­end do Suli­stro­wi­czek. Byłem z czte­rema kole­gami z pod­sta­wówki. Matka nie pro­te­sto­wała, bo z Mać­kiem jechali dwu­dzie­sto­letni brat Karol i jego dziew­czyna. Czas upły­nął nam na pale­niu papie­ro­sów, piciu piwa i opa­la­niu się. Sta­ra­li­śmy się pode­rwać jakieś dziew­czyny, ale nas spła­wiały. Byłem wście­kły, bo wła­śnie wtedy na nosie wysko­czył mi ogromny pryszcz. Na doda­tek nie mia­łem zbyt wielu pie­nię­dzy. Matka stwier­dziła, że w naszej obec­nej sytu­acji nie możemy sobie pozwo­lić na sza­sta­nie kasą. Byłem tym zdzi­wiony, bo sta­rzy nie mówili wcze­śniej, że mamy jakiś finan­sowy dołek. Nie dopy­ty­wa­łem jed­nak. Nie chcia­łem psuć sobie humoru przed week­endowym wypa­dem.

Czas upły­nął szybko i wró­ci­li­śmy goli i weseli. Każdy z nas wydał to, co ze sobą zabrał. Całe szczę­ście, że Karol miał jesz­cze parę gro­szy i mie­li­śmy za co opła­cić pociąg z Sobótki do Wro­cła­wia. Nie wyobra­ża­łem sobie powrotu pie­szo. Niby to tylko trzy­dzie­ści kilo­me­trów, ale dla prze­pi­tych i prze­pa­lo­nych chło­pa­ków była to odle­głość nie do prze­by­cia.

Kolejne dni spę­dzi­łem w domu. Rano tra­dy­cyj­nie sta­ra­łem się ogar­nąć sche­maty maszyn, a po połu­dniu mia­łem czas dla kole­gów.

Spoj­rza­łem na zega­rek. Docho­dziła sie­dem­na­sta. Za pięt­na­ście minut byłem umó­wiony z chło­pa­kami na gra­nie w piłkę. Posze­dłem do przed­po­koju i zaczą­łem wkła­dać buty.

– A ty gdzie? – spy­tała matka.

– Na dwór. Umó­wi­łem się na piłkę.

– A przy­pad­kiem nie masz jutro szkoły? Nie powi­nie­neś naszy­ko­wać sobie ciu­chów?

– Prze­cież mam czy­ste.

– Bo ja ci je wypra­łam. Ni­gdzie nie pój­dziesz.

– Ale mamo…

– Bez gada­nia.

Spoj­rza­łem na matkę i stwier­dzi­łem, że nie ma sensu się z nią kłó­cić. Na usta cisnęło mi się prze­kleń­stwo, ale odpu­ści­łem. Trudno, dzi­siaj chło­paki zagrają beze mnie.

* * *

Wro­cław, 15 lutego 1994 r.

Żmi­grodzki pod­szedł do tech­ni­ków i popa­trzył, jak jeden z nich zbiera do woreczka frag­ment tkanki.

– Fest zma­sa­kro­wany?

Tech­nik odwró­cił się w jego stronę.

– Widzia­łem gor­sze. Jest sporo frag­men­tów ciała. Na szczę­ście nie tak dużo jak zwy­kle w takich przy­pad­kach. Po ude­rze­niu wpadł pod zde­rzak i koła. Tro­chę go zmie­liło, ale kor­pus i głowa są całe. No, nie licząc kawał­ków czaszki i mózgu, które po ude­rze­niu zna­la­zły się na loko­mo­ty­wie.

Żmi­grodzki wyjął paczkę mar­sów i poczę­sto­wał kolegę. Ten wziął jed­nego i wło­żył do ust. Komi­sarz podał mu ogień, a po chwili sam też zapa­lił.

– Powiem ci, że nie lubię jeź­dzić do puz­zli – stwier­dził tech­nik.

– Do puz­zli?

– No, do roz­wa­lo­nych przez pociąg. Za dużo frag­men­tów ciała trzeba zbie­rać na całej dłu­go­ści torów. Jak taki źle trafi, to roz­cią­gnie go na kil­ka­set metrów.

– Ja w ogóle nie lubię samo­bój­ców. Źle na mnie dzia­łają. Wpa­dam potem w podły nastrój.

Żmi­grodzki rozej­rzał się dookoła. Po chwili wyjął z kie­szeni kożu­cha pier­siówkę i skie­ro­wał ją w stronę męż­czy­zny. Ten przez uła­mek sekundy się wahał. W końcu mach­nął ręką i wziął łyka. Oddał butelkę Żmi­grodzkiemu, a wtedy on także się napił. Miał ochotę wra­cać już do komendy i zdać służbę. Potem poje­chałby do sie­bie i się dopił.

– Powiem ci, że w taką pogodę mały łyczek jest jak zba­wie­nie. – Puścił oko do tech­nika.

– Ale nie za dużo, bo trzeba zasu­wać. Nie chcę sie­dzieć tu pół dnia. Raz, że zimno, a dwa, że nie ma co robić zamie­sza­nia. Trzeba pozbie­rać dzie­ciaka i zawi­jać się do chaty.

Żmi­grodzki zoba­czył, że w ich stronę idzie pro­ku­ra­tor Zie­liń­ski. Zaraz prze­każe mu dotych­cza­sowe usta­le­nia i będzie mógł poje­chać do komendy. Sprawa samo­bój­stwa nie nadaje się do wydziału zabójstw.

* * *

Bożena Dąbrow­ska patrzyła na sto­ją­cego w progu poli­cjanta. Sier­żant przed kil­koma sekun­dami powie­dział im, że wyda­rzył się wypa­dek i ich syn nie żyje.

Nie mogła w to uwie­rzyć. Andrzej chwy­cił jej dłoń i mocno ści­snął. Spoj­rzała na niego i zoba­czyła, jak po jego policzku pły­nie łza.

– Jest mi nie­zmier­nie przy­kro – dodał poli­cjant. – Będą musieli pań­stwo się do nas zgło­sić. No i oczy­wi­ście ziden­ty­fi­ko­wać zwłoki.

Bożena ski­nęła głową.

– Na tę chwilę usta­li­li­śmy toż­sa­mość na pod­sta­wie legi­ty­ma­cji szkol­nej, którą pań­stwa syn miał w port­felu.

– Czy on… – zaczął Andrzej Dąbrow­ski.

Sier­żant patrzył na niego, cze­ka­jąc na pyta­nie.

– Czy on jest mocno oka­le­czony? – dokoń­czyła za męża Bożena.

– Nie­stety tak. Nie chciał­bym jed­nak o tym pań­stwu mówić. Wolał­bym oszczę­dzić tych dra­stycz­nych szcze­gó­łów.

– A czy cier­piał? – zapy­tała Dąbrow­ska.

– Zgi­nął na miej­scu. W takich wypad­kach śmierć z reguły przy­cho­dzi natych­miast.

Dąbrow­ska ski­nęła głową. Nie była to dla niej żadna pocie­cha w tej sytu­acji, ale przy­naj­mniej jej uko­chany synek nie cier­piał.

– Czy możemy zostać sami? Czy cze­goś jesz­cze pan od nas potrze­buje? – spy­tał Andrzej.

– Nie, to wszystko.

Poli­cjant zasa­lu­to­wał i skie­ro­wał się w stronę windy. Dąbrow­ski zamknął drzwi i objął żonę. Zda­wał sobie sprawę, że to nie ukoi ich bólu, ale nie wie­dział, jak ma zare­ago­wać.

Bożena mocno się do niego przy­tu­liła. Jej plecy drżały od pła­czu.

– Musimy być silni – powie­dział, cału­jąc ją w czoło. – Musimy…

Odsu­nęła się nieco.

– Silni? – powtó­rzyła. – Nie da się być sil­nym, jak twój syn rzuca się pod pociąg!

– Mamy jesz­cze jedno dziecko – przy­po­mniał jej.

– Wła­śnie. Gdzie jest Tomek?

– Mam iść go poszu­kać?

– Nie. Nie ma sensu. Teraz już nic nie ma sensu…

Bożena zanio­sła się szlo­chem. Usia­dła na pod­ło­dze w przed­po­koju i scho­wała twarz w dło­niach.

* * *

Wro­cław, 31 sierp­nia 1993 r.

Jed­nak wysze­dłem na podwórko. Matka kazała mi zna­leźć Tomka. Była na niego zła, bo mieli jechać do mia­sta poszu­kać pod­ręcz­ni­ków do szkoły. Ja na szczę­ście nie mia­łem jesz­cze listy ksią­żek, nie musia­łem więc bie­gać po księ­gar­niach. Wie­dzia­łem zresztą, że pod­ręcz­niki odku­pię od chło­pa­ków ze star­szych klas.

Spoj­rza­łem w stronę boiska. Krzy­siek wła­śnie odda­wał strzał. Mimo­wol­nie napią­łem mię­śnie, tak jak­bym to ja kop­nął. Nie­stety piłka odbiła się od słupka i wyszła w pole. Krzy­siek dostał burę od pozo­sta­łych chło­pa­ków z dru­żyny.

Dzi­siaj grali do bra­mek przy­nie­sio­nych z innego podwórka. Co jakiś czas zabie­ra­li­śmy je z Balo­no­wej. Tam stały puste, bo dzie­ciaki miały inne, więk­sze. Te hoke­jówki nie były im do niczego potrzebne. Tak przy­naj­mniej uwa­ża­li­śmy. Kusiło mnie, aby pobiec na boisko, ale wie­dzia­łem, że matka by mi tego nie odpu­ściła. Spoj­rza­łem w stronę okien i zoba­czy­łem, że otwiera się jedno z przy­na­leż­nych do naszego miesz­ka­nia. Nie było na co cze­kać. Pora ruszyć na poszu­ki­wa­nia Tomka. Matka oparła się o para­pet, żeby wyj­rzeć na podwórko. Wsze­dłem do tunelu i ruszy­łem w stronę pobli­skich ponie­miec­kich bun­krów.

Mój brat był ski­nem i spę­dzał tam z kum­plami więk­szość czasu. Gdy kilka razy go śle­dzi­łem, widzia­łem, że jak weszli na teren nie­wiel­kiego lasku, to na fly­ersy zakła­dali opa­ski z krzy­żem cel­tyc­kim. Jesz­cze kilka lat wcze­śniej bun­kry były miej­scem, gdzie spo­ty­kali się sata­ni­ści. Odpra­wiali tam nawet czarne msze. Wiele razy widzia­łem dłu­go­wło­sych chło­pa­ków w dżin­so­wych kurt­kach z rogami wyszy­tymi na ple­cach. Ale teraz już ich na osie­dlu nie było.

Poja­wili się za to skini. Zawsze wyglą­dali groź­nie – ogo­leni na łyso, w woj­sko­wych butach zasznu­ro­wa­nych bia­łymi sznu­rów­kami na tak zwaną dra­binkę. Kurtki fly­ers i pod­wi­nięte spodnie z szel­kami. Na doda­tek każdy z nich miał czarny woj­skowy pas. Ludzie się ich bali i scho­dzili im z drogi. Widzia­łem kie­dyś, jak na przy­stanku przy Bystrzyc­kiej dorwali jakie­goś punka i go pobili. Ścią­gnęli pasy i lali go nimi po ple­cach i nogach. Na koniec go sko­pali. Nikt nie zare­ago­wał. Każdy się odwra­cał, uda­jąc, że nie widzi zaj­ścia.

Mnie kum­ple Tomka nie robili żad­nej krzywdy. Kilka razy nawet z nimi poga­da­łem. Żadne tam poważne tematy, głów­nie czy Tomek zaraz wyj­dzie. Widząc mnie, zwy­kle pytali „Co tam, młody?”. Nie lubi­łem tego pyta­nia.

Teraz wsze­dłem do nie­wiel­kiego lasku i skie­ro­wa­łem się do pozo­sta­ło­ści z cza­sów wojny. Bun­kier był sta­łym miej­scem spo­tkań oko­licz­nej mło­dzieży. Kusił i przy­cią­gał. Jak sata­ni­ści prze­stali się tu poja­wiać, mło­dzież prze­stała się bać. Teraz jed­nak nale­żało uwa­żać, by nie wejść w drogę ski­nom. Ja jed­nak się nie bałem, bo co mi mogą zro­bić kum­ple mojego brata?

Z roz­pędu wsze­dłem do nie­wiel­kiego pomiesz­cze­nia i zoba­czy­łem coś, co spra­wiło, że moje serce zaczęło bić szyb­ciej. Mój star­szy brat posu­wał Kaśkę. Była odwró­cona do Tomka tyłem. Majtki miała spusz­czone do kolan, a sukienkę zadartą na plecy. Jej piersi, wycią­gnięte ze sta­nika, koły­sały się ryt­micz­nie w takt pchnięć mojego brata. Tomek bzy­kał ją ze spusz­czo­nymi do kostek spodniami.

Zamie­rza­łem się wyco­fać, gdy Kaśka spoj­rzała w moją stronę.

– Kurwa mać – prze­klęła i gwał­tow­nie okrę­ciła się w bok, żeby pod­cią­gnąć majtki.

– Kurwa, uwa­żaj tro­chę! Chuja mi poła­miesz – zawo­łał Tomek i dopiero wtedy mnie zauwa­żył. – A ty tu czego?

– Matka kazała cię zawo­łać do domu – powie­dzia­łem, a mój wzrok powę­dro­wał w stronę Kaśki, która zaczęła wkła­dać piersi w sta­nik.

Tomek też na nią zer­k­nął i się uśmiech­nął.

– Podo­bało ci się, młody? – spy­tał, pod­cią­ga­jąc spodnie.

Nic nie powie­dzia­łem.

– Trzeba było pocze­kać, aż się spusz­czę. Może wtedy Kaśka też by ci dała.

Poczu­łem, że się czer­wie­nię.

– Dobra. Spier­do­li­łeś mi rucha­nie. Wisisz mi za to paczkę fajek. – Mój brat wycią­gnął papie­rosy z kie­szeni spodni, odpa­lił jed­nego i wydmuch­nął dym. – No, na co cze­kasz? Spier­da­laj – dodał, kolejny raz się zacią­ga­jąc.

Wie­dzia­łem, że nie ma sensu dłu­żej tu stać, dla­tego się odwró­ci­łem i szybko wysze­dłem z bun­kra.

– A sta­rej powiedz, że zaraz będę! – usły­sza­łem jesz­cze za ple­cami.

* * *

Wro­cław, 15 lutego 1994 r.

Tomek Dąbrow­ski patrzył z prze­ra­że­niem na tkwiącą na torach loko­mo­tywę. Obok niego stała Agnieszka, jego nowa dziew­czyna. Poznał ją trzy dni wcze­śniej i już się z nią prze­spał. Począt­kowo nie miał takiego zamiaru. Od kilku mie­sięcy był w związku z Anką, jed­nak coraz czę­ściej urzą­dzała mu jazdy i stwier­dził, że musi coś zmie­nić. Tak też zro­bił. Tyle że nie zdą­żył jesz­cze jej powie­dzieć, że z nimi koniec. Na to przyj­dzie czas. Wolał być z Agą, bo ona przy­naj­mniej się go nie cze­piała, no i była lep­sza w łóżku. Wczo­raj­szego wie­czoru upra­wiali seks u niej w miesz­ka­niu, a potem poszli na bun­kry. To, co tam się wyda­rzyło, zupeł­nie go prze­ro­sło. Nic nie zapo­wia­dało tra­ge­dii. Myślał, że z Agnieszką spę­dzą noc na małej imprezce z oka­zji walen­ty­nek, ale jego kum­ple przy­pro­wa­dzili Szymka i wszystko się popie­przyło. Gdy zaczęli gnę­bić jego młod­szego brata, począt­kowo się im posta­wił. Jed­nak po chwili z obawy o wła­sną skórę sta­nął z boku i patrzył, co robią Szym­kowi. Stał jak spa­ra­li­żo­wany. Nie miał odwagi zapro­te­sto­wać ani zabrać brata z bun­krów. Gdy w końcu odpu­ścili i pozwo­lili Szym­kowi odejść, został z resztą. Nie chciał poka­zać chło­pa­kom, że nie podo­bało mu się to, co zro­bili. Gdy wyszli z Agą z bun­krów, zasta­na­wiał się, czy młod­szy brat jest już w domu. Jak zoba­czył sto­jącą na torach loko­mo­tywę i bły­ska­jące nie­bie­skie koguty poli­cyj­nych radio­wo­zów, wie­dział już, że stało się coś złego. Sta­rał się jed­nak zakli­nać rze­czy­wi­stość. W duchu liczył, że pod pociąg wpadł jakiś pies lub inny zwie­rzak.

Pode­szli bli­żej i usły­szał roz­mowę dwóch męż­czyzn. Jeden stwier­dził, że jakiś świr rzu­cił się pod pociąg i została z niego mia­zga. Tomek moc­niej ści­snął dłoń Agnieszki. Spoj­rzał na nią i widział, że ona myśli o tym samym – że pod kołami pociągu leży Szy­mek.

Chwilę póź­niej pode­szli do nich Robo i Struna. Odpa­lili papie­rosy, po czym Struna spy­tał:

– Co tu się odje­bało?

Tomek puścił Agnieszkę i chwy­cił go za szyję.

– Ty skur­wielu, zobacz, co naro­bi­li­ście – wyce­dził przez zęby.

– Ej, zba­stuj, bo w ryja wyła­piesz – wtrą­cił się Robo.

Tomek puścił Strunę i odszedł na bok. Wie­dział, że nie ma szans w star­ciu z dwoma sil­niej­szymi od sie­bie ski­nami. Robo uśmiech­nął się cynicz­nie.

– Na chuj się tak ciskasz? – mruk­nął. – Twój bra­chol pew­nie teraz w domu sie­dzi i konia trze­pie.

Tomek miał nadzieję, że kum­pel się nie myli. Może rze­czy­wi­ście zbyt pochop­nie zało­żył, że Szy­mek popeł­nił samo­bój­stwo. Ponow­nie wziął za rękę swoją nową dziew­czynę i powie­dział:

– Chodź, Aga, odpro­wa­dzę cię.

– A nie możemy jesz­cze postać?

– Nie.

Szarp­nął ją moc­niej i ruszył w stronę blo­ków. Począt­kowo dziew­czyna się opie­rała, ale po chwili szła już spo­koj­niej. Gdy ode­szli kil­ka­na­ście metrów, powie­działa:

– Szy­mek nie jest aż tak głupi.

– Co? – spy­tał, odwra­ca­jąc się w jej stronę.

– Mówię, że nie jest na tyle głupi, żeby rzu­cać się pod pociąg.

– Sama widzia­łaś, co z nim zro­bili.

– Widzia­łam i jestem pewna, że nie byłby na tyle głupi, by rzu­cać się pod pociąg – powtó­rzyła. – Tak uwa­żam.

– Mam do sie­bie żal, że się im nie posta­wi­łem.

– Nic teraz nie zro­bisz. Rano poga­daj z bra­tem i upew­nij się, czy wszystko w porządku. A teraz chodź. Nie ma na co cze­kać.

– Może masz rację – powie­dział i poca­ło­wał Agnieszkę w poli­czek.

Nie był pewny tego, że z Szym­kiem wszystko w porządku. Wciąż myślał o tym, że przez swój strach i obawę przed ostra­cy­zmem ze strony kole­gów zawiódł młod­szego brata.

* * *

Sawicki wszedł do komendy i udał się bez­po­śred­nio do naczel­nika wydziału. Nie wie­dział, czego się może spo­dzie­wać po Paw­laku. Nic na jego temat wcze­śniej nie sły­szał.

Sta­nął przed drzwiami, popra­wił kra­wat i zapu­kał:

– Wlazł – dobie­gło ze środka.

Naci­snął klamkę i pchnął drzwi.

Naczel­nik pod­niósł głowę znad papie­rów i wska­zał mu miej­sce. Sawicki zajął krze­sło na wprost nowego prze­ło­żo­nego.

– Nowy?

– Tak.

– No i dobrze. Z tego, co widzia­łem w two­ich kwi­tach, dotąd robi­łeś na Krzy­kach w kry­mi­nal­nym. Zga­dza się?

Sawicki potwier­dził ski­nie­niem.

– Czyli umar­lak nie jest ci straszny. – Paw­lak odło­żył na bok akta, które prze­glą­dał przed wej­ściem Sawic­kiego.

– Mia­łem już oka­zję zaj­mo­wać się zgo­nami.

– U nas takich oka­zji będziesz miał bez porów­na­nia wię­cej.

Sawicki sta­rał się wyba­dać naczel­nika. Na Jawo­ro­wej pod­le­gał służ­bi­ście, dla któ­rego jedyne, co się liczyło, to sta­ty­styki i wykry­wal­ność; nie widział nic poza tabel­kami. Wie­dział, że tak jest w wielu wydzia­łach, ale w nie­któ­rych nacisk był mniej­szy niż w innych.

– Co tak się na mnie lam­pisz? – burk­nął naczel­nik.

Sawicki dopiero teraz zauwa­żył, że wga­pia się w nowego prze­ło­żo­nego.

– Prze­pra­szam.

– Dobra, nie ma co prze­cią­gać. Zaraz pój­dziemy do wydziału i poznasz resztę zespołu. Powiem ci, jakie panują tu zasady. Jeste­śmy jak palce jed­nej ręki. Wszy­scy mamy do sie­bie zaufa­nie. Jak zaczniesz coś odpier­da­lać i będziesz przy­ła­ził na skargę, to pole­cisz z tego wydziału szyb­ciej, niż ci się wydaje. Nie tole­ruję dwóch rze­czy: pier­do­lo­nego ole­wa­tor­stwa i pod­pier­da­la­nia. Możesz rzu­cać kur­wami, możesz lać zatrzy­ma­nych, możesz nawet łoić naftę w robo­cie, to zniosę. Ale kapo­wa­nia nie. Kumasz?

Sawicki ski­nął głową.

– No, i tak ma być. Dobra, chodź, zoba­czysz, jak wygląda wydział i z kim przy­szło ci zapier­da­lać, żeby spraw­ców zbrodni wsa­dzać do pudła.

Paw­lak wstał i ruszył w stronę drzwi.

– Rusz się, młody, bo dnia szkoda! – zawo­łał, widząc, że pod­władny wciąż tkwi na krze­śle.

Sawicki pod­sko­czył jak opa­rzony i ruszył za nowym naczel­ni­kiem.

* * *

Dąbrow­ska sie­działa w kuchni ze wzro­kiem wbi­tym w ścianę. Nie miała na nic siły. Andrzej kwa­drans temu zadzwo­nił do Pafa­wagu i popro­sił o wolne. Sie­dział teraz na wprost niej i patrzył na swoje duże dło­nie.

Mil­czeli. Nie wie­dzieli, o czym mają roz­ma­wiać. Samo­bój­stwo ich syna spra­wiło, że świat zawa­lił im się na głowę. Bożena nie miała poję­cia, co teraz będzie z ich rodziną. Rodzic ni­gdy nie jest przy­go­to­wany na śmierć swo­jego dziecka. Prze­cież to natu­ralna kolej rze­czy, że matka czy ojciec umie­rają pierwsi. To spra­wiało jej naj­więk­szy ból. Nie miała poję­cia, jak sobie z tym wszyst­kim pora­dzą.

Nagle usły­szała odgłos prze­krę­ca­nego w zamku klu­cza. Wró­cił Tomek. Miała do niego żal, że był poza domem w takim momen­cie. Nie mogła jed­nak obar­czać go winą za to, co zro­bił Szy­mon. W mil­cze­niu popa­trzyła na syna, gdy ten sta­nął w progu kuchni.

Tomek był blady jak ściana. Bożena miała pew­ność, że już wie, co zro­bił jego młod­szy brat.

– Mamo – zaczął cicho.

Wstała i pode­szła do niego. Gdy tylko go objęła, zaczęła szlo­chać.

– Prze­pra­szam… – wyszep­tał Tomek.

Odsu­nęła się i spoj­rzała na niego zasko­czona.

– Co?

– Prze­pra­szam. Powi­nie­nem o niego dbać.

– To nie twoja wina, dziecko. Nikt tu nie jest winny.

Ponow­nie objęła syna. Po jej policz­kach popły­nęły łzy wiel­kie jak groch. Jej cia­łem raz za razem wstrzą­sały spa­zmy.

Andrzej też pod­niósł się z krze­sła i pod­szedł do nich.

– Musimy być teraz silni. Musimy – powie­dział cicho.

Bożena wie­działa, że powinni się nawza­jem wspie­rać. Los spra­wił, że stra­cili część rodziny, ale nie mieli wyj­ścia. Musieli to prze­trwać.

* * *

Po powro­cie do komendy Żmi­grodzki skie­ro­wał się pro­sto do wydziału. Otwo­rzył drzwi i zoba­czył, że reszta sie­dzi już na swo­ich miej­scach.

– Cześć pracy – rzu­cił cicho.

Powie­sił kożuch na wie­szaku, a następ­nie usiadł za swoim biur­kiem i poło­żył nogi na bla­cie.

– Jak nocka? – spy­tała aspi­rant Dorota Szy­mań­ska.

– A daj spo­kój. Całą noc był luz, ale nad ranem jakiś leszcz posta­no­wił zde­rzyć się z żela­znym koniem.

– Żela­znym koniem? – zacie­ka­wił się aspi­rant Mate­usz Tret­ter.

– No z ciuch­cią. Mło­dzik chyba myślał, że jak sta­nie na torach, to pociąg albo nad nim prze­leci, albo zdąży wyha­mo­wać. Nie zdą­żył.

– To nie­cie­ka­wie było – skwi­to­wała Szy­mań­ska.

– Tro­chę tak. Powiem wam, że nie lubię takiej roboty. Dla­tego cie­szę się, że szybko poja­wił się pro­rok i stwier­dził, że nie ma udziału osób trze­cich i można sprawę zamknąć. Ot, zwy­kły samo­bój. Można jechać na jamę i się kim­nąć.

Żmi­grodzki zdjął nogi z biurka, po czym otwo­rzył szu­fladę i wyjął z niej kartkę. Zaczął pisać raport z noc­nej służby. Miał ochotę poje­chać już do domu i otwo­rzyć butelkę wódki. Czuł, że musi się napić. W szu­fla­dzie miał ledwo zaczętą flaszkę, ale nie chciał jej wycią­gać tak na oczach wszyst­kich. To, że w komen­dzie się piło, do nie­dawna było normą. Jesz­cze jakiś czas temu także w tym wydziale wódka lała się stru­mie­niami. Rok temu wszystko się zmie­niło, ale i tak zda­rzało się wychy­lić kilka głęb­szych w ciągu dnia. Teraz jed­nak nie chciał pić tak na żywca. Się­gnął do kie­szeni spodni i wyjął paczkę papie­ro­sów. Odpa­lił jed­nego, po czym pod­su­nął krysz­ta­łową popiel­niczkę.

Strzep­nął popiół i zaczął się zasta­na­wiać, co mogło być powo­dem samo­bój­stwa tego dzie­ciaka. Nasto­la­tek miał całe życie przed sobą, pew­nie plany na przy­szłość. Musiało się wyda­rzyć coś, co spra­wiło, że nie widział już innego wyj­ścia, jak tylko rzu­cić się pod pociąg.

Na szczę­ście samo­bój­stwa nie nale­żały do spraw, jakimi zaj­mo­wał się wydział zabójstw. Skoro nie było udziału osób trze­cich, to nikt nie będzie drą­żył, co spra­wiło, że dzie­ciak zde­cy­do­wał się na taki dra­styczny krok. On jed­nak był cie­kawy, czy było to spo­wo­do­wane zawo­dem miło­snym, pro­ble­mami w szkole czy może to tylko zwy­kły szcze­niacki wygłup. Rok temu był przy podob­nym zda­rze­niu. Dwóch mało­la­tów sta­nęło na torach i rów­no­cze­śnie zgi­nęło. Z tego, co udało się usta­lić potem, zało­żyli się, który stchó­rzy pierw­szy i zej­dzie z torów. Obaj oka­zali się w tej rywa­li­za­cji zwy­cięz­cami i prze­gra­nymi zara­zem. Wygrali zakład, prze­grali życie.

Po chwili zde­cy­do­wał się jed­nak napeł­nić pier­siówkę. Potem mu się przyda. Łatwiej się ją nosi niż pół litra. Pod­szedł do wie­szaka, zdjął swój kożuch i wró­cił na miej­sce. Ani Szy­mań­ska, ani Tret­ter nie patrzyli, co robi, zajęci prze­glą­da­niem papie­rów. Wyjął pier­siówkę i posta­wił na biurku. Z szu­flady wycią­gnął wybo­rową i odkrę­cił nakrętkę. Sie­dział z papie­ro­sem, sta­ra­jąc się nie uro­nić ani kro­pli, choć ręce mu się trzę­sły.

– Pomóc ci? – spy­tała Szy­mań­ska, gdy w końcu pod­nio­sła głowę znad biurka.

– Dam se radę, dzięki – powie­dział i wysta­wił koniu­szek języka, sku­pia­jąc się na tym arcy­trud­nym dla niego w tej chwili zada­niu.

Gdy nie­wielka pier­siówka była już pełna, zakrę­cił ją i wło­żył z powro­tem do kie­szeni kożu­cha. Resztę wódki scho­wał do szu­flady. Strzep­nął papie­rosa i odniósł okry­cie na wie­szak. Sto­jąc przy drzwiach, jesz­cze raz głę­boko zacią­gnął się dymem. Miał ochotę poje­chać już do domu, usiąść w kuchni i porząd­nie się napić. Musiał jed­nak jesz­cze napi­sać raport z noc­nego dyżuru.

Wró­cił do biurka i zga­sił papie­rosa w popiel­niczce. W tym samym cza­sie otwo­rzyły się drzwi i w progu sta­nął naczel­nik z jakimś chło­pacz­kiem w gar­ni­tu­rze.

– Macie nowego – powie­dział Paw­lak. – Sawicki. Tra­fił do nas z Jawo­ro­wej.

Żmi­grodzki popa­trzył na chło­paka i się uśmiech­nął. Zasta­na­wiał się, czyim krew­nym jest ten dzie­ciak. Wyglą­dał, jakby był tuż po szkole poli­cyj­nej. Musiał mieć mocne plecy, skoro tra­fił do komendy miej­skiej z tak mizer­nym doświad­cze­niem.

Wstał z krze­sła i znowu pod­szedł do wie­szaka. Miał ochotę się napić. Zarzu­cił kożuch na plecy.

– A ty dokąd? – spy­tał Paw­lak.

– Do sra­cza.

– A po co się tak ubie­rasz?

– Bo mi zimno.

Naci­snął klamkę i wyszedł na kory­tarz. Resztką sil­nej woli powstrzy­mał się przed wyję­ciem pier­siówki.

* * *

Tomek Dąbrow­ski sie­dział w swoim pokoju i zasta­na­wiał się, co powi­nien teraz zro­bić.

Nie sta­nął w obro­nie brata i teraz Szy­mek nie żył. Bał się tego, że sta­nie się wyrzut­kiem. Od dawna był człon­kiem grupy ski­nów i czuł się wśród nich jak w rodzi­nie. Razem impre­zo­wali, razem wyła­py­wali pun­ków i spusz­czali im łomot. Był czę­ścią tej sub­kul­tury i zamie­rzał się z nimi zwią­zać na dłu­żej. Wie­dział, że ludzie w jego wieku szu­kają swo­jej drogi, łakną akcep­ta­cji, nie chcą sami mie­rzyć się z pro­ble­mami okresu doj­rze­wa­nia. Pra­gną przy­na­le­żeć do jakiejś grupy. On wybrał ski­nów. Dwóch kum­pli z klasy zostało pun­kami. Mieli nie­pi­sany pakt o nie­agre­sji. W szkole nie było mię­dzy nimi żad­nych awan­tur i bójek. Za to jak się spo­tkali na mie­ście, nie było zmi­łuj. W kla­sie miał jesz­cze kilku metali. Reszta była „nor­mal­sami”, jak nazy­wał niczym nie­wy­róż­nia­ją­cych się rówie­śni­ków.

Teraz jed­nak wszystko się zmie­niło. To, co stało się w bun­krach, spra­wiło, że cała reszta prze­stała mieć zna­cze­nie. Został sam. Sam też będzie musiał sobie z tym pora­dzić. Naj­gor­sze było spoj­rze­nie w oczy rodzi­com. Był z Szym­kiem i nie obro­nił go przed bestial­skim zacho­wa­niem swo­jej paczki. Nie miał odwagi posta­wić się Dra­go­nowi, Stru­nie i Robo. Stał spa­ra­li­żo­wany stra­chem i patrzył, jak jego młod­szy brat pada ofiarą ich nie­wy­bred­nych zabaw. Bez słowa sprze­ciwu patrzył, jak go biją i gwałcą. Gdy w końcu Szy­mek poszedł do domu, nie ruszył za nim. Został z resztą swo­jej grupy. Nie spo­dzie­wał się jed­nak, że młody zrobi coś tak bez­den­nie głu­piego. Był zszo­ko­wany tym, że Szy­mek posta­no­wił zakoń­czyć swoje życie w taki spo­sób.

– Czemu to zro­bi­łeś, gnojku? – szep­nął pod nosem.

Spoj­rzał w stronę drzwi. Były zamknięte i nic nie zapo­wia­dało, że ktoś może tu zaj­rzeć. Rodzice sie­dzieli u sie­bie i cały czas pła­kali. Wcze­śniej sły­szał, jak roz­ma­wiają. Wciąż zada­wali sobie pyta­nie, dla­czego Szy­mon to zro­bił. Nie znali prawdy, a on nie miał odwagi im powie­dzieć, co się wyda­rzyło w nocy. Się­gnął ręką za wer­salkę i wyjął długi nie­miecki bagnet. Zna­lazł go rok temu na bun­krach. Był pozo­sta­ło­ścią po dru­giej woj­nie świa­to­wej. Wtedy zabrał go do domu i wyczy­ścił. Teraz lśnił i wyglą­dał jak nowy.

* * *

Sawicki patrzył, jak Żmi­grodzki wycho­dzi z wydziału. Spoj­rzał na pozo­sta­łych, cze­ka­jąc, aż wskażą mu jego miej­sce.

– Poznaj zespół – ode­zwał się naczel­nik. – Tam sie­dzi aspi­rant Tret­ter i aspi­rant Szy­mań­ska. Ten as, co wyszedł, to komi­sarz Żmi­grodzki. Będzie­cie spa­ro­wani. W wydziale są jesz­cze Lipiec i Roma­niuk. Oboje sier­żanci. Teraz są poza fabryką, więc poznasz ich potem. Szy­mań­ska jest w parze z tym tu obec­nym Tret­terem – powie­dział naczel­nik.

Sawicki pod­szedł do Szy­mań­skiej i podał jej rękę.

– Krzy­siek.

– Dorota – przed­sta­wiła się poli­cjantka.

Uśmiech­nęła się do niego i poczuł, że w tej kobie­cie mógłby się zako­chać. Oczy­wi­ście pod warun­kiem, że byłby wolny. Miała piękne blond włosy, lekko opa­da­jące na ramiona. Jej duży biust opięty był przez nie­bie­ski swe­te­rek. Na nogach miała czarne adi­dasy i obci­słe gra­na­towe dżinsy Wran­glera. Nie wyglą­dała na poli­cjantkę z wydziału zabójstw. W ogóle nie wyglą­dała na kogoś, kto pra­cuje w poli­cji. Prę­dzej paso­wała na sekre­tarkę albo modelkę.

Sawicki odwza­jem­nił uśmiech i pod­szedł do dru­giego z poli­cjan­tów.

– Krzy­siek. – Ponow­nie wycią­gnął rękę.

– Mate­usz. Tam będziesz miał swoje biurko. – Tret­ter wska­zał miej­sce w rogu pomiesz­cze­nia.

– Na począ­tek zaj­miesz się sta­rymi spra­wami. Spraw­dzisz, czy wszyst­kie kwity są na swoim miej­scu. Jutro, jak Żmi­grodzki będzie w fabryce, weź­mie­cie się do nor­mal­nej roboty – powie­dział naczel­nik.

Szy­mań­ska puściła do Sawic­kiego oko. Krzy­siek, choć jesz­cze rano miał obawy, wie­dział, że został zaak­cep­to­wany w wydziale. Nie dostrze­gał tu żad­nych oznak anty­pa­tii. Przy­naj­mniej jak dotąd.

– No to do roboty. – Paw­lak klep­nął go w plecy.

Gdy Krzy­siek ruszył w stronę swo­jego biurka, naczel­nik wyszedł z wydziału i zamknął za sobą drzwi.

– No to witaj w zespole – powie­działa Dorota. – Dygasz się?

– Nie. Czego?

– Nie wiem. Nowi zawsze się boją. Takie prawo nowego. – Posłała mu sze­roki uśmiech.

– Jak nie będziesz cwa­nia­ko­wał i pod­pier­da­lał, to wszystko będzie git – dopo­wie­dział Tret­ter.

– Co wy tak z tym pod­pier­da­la­niem? Naczel­nik mi to gadał, teraz wy. O co cho­dzi?

Dorota spoj­rzała na part­nera.

– Ty mu powiedz.

Tret­ter się­gnął po leżący na bla­cie dłu­go­pis.

– W wydziale jest zasada, że nie kapu­jemy na sie­bie. Robię tu już sie­dem lat i zawsze trzy­ma­li­śmy się razem, wiesz, jak w Robin Hoodzie, wszy­scy za jed­nego, a jeden za wszyst­kich.

– To chyba z Czte­rech musz­kie­te­rów – nie­śmiało zwró­cił uwagę Sawicki.

Tret­ter zamy­ślił się, dra­piąc dłu­go­pi­sem skroń.

– Może i tak, nie ma co się spie­rać – rzu­cił. – Jak zaczy­na­łem, byli tu sami gli­nia­rze z inną men­tal­no­ścią. Wóda lała się stru­mie­niami. Nie było dnia, by po robo­cie nie pękała jakaś flaszka. Takie czasy. Teraz jest ina­czej, mniej się łoi. Już jedy­nie Żmi­grodzki chleje w wydziale, ale on ma swoje powody.

Sawic­kiego kusiło, żeby spy­tać, jakie to powody, ale się powstrzy­mał.

– Ponad dwa lata temu tra­fił do nas młody, zaraz po szkółce – cią­gnął Tret­ter. – Sła­wek mu było. Woj­to­wicz. Od pierw­szego dnia wyczu­li­śmy, że jest dziwny. Jakiś taki śli­ski typ. Z nikim się nie zakum­plo­wał, z nikim kie­li­cha nie wal­nął. Na doda­tek do roboty miał dwie lewe ręce. Za to do knu­cia był pierw­szy. Facet posta­no­wił zapi­sać się w histo­rii wydziału jako pod­pier­da­lacz. I to zale­d­wie trzy mie­siące po tym, jak przy­szedł. Chuj myślał, że jak pój­dzie do naczel­nika na skargę, że w wydziale się łoi, to dosta­nie order. A tu dupa. Naczel­nik się wkur­wił i chło­paka zje­bał. Ten jed­nak był tak tępy, że polazł wyżej. Wpadł tu komen­dant miej­ski i widzi naje­ba­nych Żmi­grodz­kiego i Romka Miesz­kow­skiego. Romek miał zale­d­wie dwa mie­chy do emki i, co tu dużo mówić, opier­da­lał się w robo­cie. Wiesz, jak to jest, jak masz już wszystko w dupie. Snu­jesz się po kory­ta­rzach i cze­kasz końca służby. No, chyba że sia­dasz ze Żmi­grodz­kim i chle­jesz. Wtedy czas jakby staje w miej­scu. Mniej­sza jed­nak z tym. No więc wpada komen­dant i co widzi? Żmi­grodzki z Rom­kiem walą naftę. Na stole wóda i słoik ogór­ków. Komen­dant do nich z krzy­kiem, że co tu się odpier­dala i takie tam. Romek wtedy wstał, a ledwo potra­fił ustać na nogach, i wysko­czył do miej­skiego z ryjem i łapami. Jakby nie to mor­do­bi­cie, sprawa poszłaby pod dywan. Romek wyle­ciał z wydziału w try­bie natych­mia­sto­wym. Pole­ciał na komi­sa­riat do Leśnicy i tam te dwa mie­chy odsłu­żył. Tylko to chla­nie spra­wiło, że pod­stawę do eme­ry­tury miał mniej­szą. Zobacz, chłop w resor­cie ponad ćwierć wieku i na ostat­niej pro­stej tak się wyło­żył.

– To za takie coś ten młody powi­nien wyła­pać – powie­dział Sawicki.

– Ano powi­nien – stwier­dziła Dorota.

– A Żmi­grodzki? – spy­tał Krzy­siek.

– Jemu komen­dant odpu­ścił. Wie­dział, z jakiego powodu pili, i pewne rze­czy rozu­miał. Akcep­to­wać nie akcep­to­wał, ale rozu­miał. Zresztą Żmi­grodzki, jak ten wlazł do wydziału, to sie­dział cicho, nie koza­czył. Romek co innego. Posta­wił się i obe­rwał klapsa. Co tu dużo gadać, w komen­dzie zawsze się mocno chlało. Ważne jest, aby nie łazić naje­ba­nym po kory­ta­rzach. A Żmi­grodzki, jak pije, to nie szlaja się po fabryce.

– A ten nowy? Sła­wek, tak? – spy­tał Sawicki.

– Wyle­ciał. Rok temu się oka­zało, że zgwał­cił jakąś kurwę. Babka zło­żyła zawia­do­mie­nie i sprawa poszła do pro­roka. Wywa­lili Sła­wu­sia w try miga. Zresztą nim nie ma się co zaj­mo­wać. Fra­jer i tyle. Romek za to po przej­ściu na eme­ry­turę się powie­sił. Był na niej zale­d­wie dwa mie­siące. – Tret­ter mach­nął ręką.

– O kurwa…

– Nie­stety. Jak Żmi­grodzki usły­szał, że Romek się zwa­żył, to dwa dni nie trzeź­wiał.

Sawicki zasta­na­wiał się, jak mu się będzie współ­pra­co­wało z piją­cym part­ne­rem. Sam rzadko się­gał po wódkę. Wolał wysko­czyć na piwo, niż pić czy­stą. Nie wie­dział, jak się zaakli­ma­ty­zuje w wydziale. Jedno było pewne: nie będzie kapu­siem.

* * *

Bożena Dąbrow­ska spoj­rzała na męża. Leżał na wer­salce i patrzył w sufit. Kilka minut temu się poło­żył. Powie­dział, że boli go w klatce pier­sio­wej. Bożena się oba­wiała, czy to przy­pad­kiem nie zawał. Jego dzia­dek zmarł na atak serca, ojciec miał stwier­dzoną cho­robę wień­cową. Andrzej był więc w gru­pie wyso­kiego ryzyka. Mar­twiła się o niego. Nie chciała stra­cić dwóch naj­waż­niej­szych ludzi w swoim życiu w ciągu jed­nego dnia.

– Jak się czu­jesz? – Pode­szła do męża.

Andrzej spoj­rzał na nią załza­wio­nymi oczyma.

– Źle. Nie potra­fię tego ogar­nąć – powie­dział cicho.

Wie­działa, co ma na myśli. Ona też nie potra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego ich syn to zro­bił. Zda­wała sobie sprawę, że prze­cho­dzi trudny okres doj­rze­wa­nia. Pierw­sze miło­ści, zmiana szkoły, cała ta burza hor­mo­nów. To wszystko mogło spra­wić, że Szy­mek czuł się nie­pew­nie. Nie wie­rzyła jed­nak, że to mogłoby go popchnąć do samo­bój­stwa. Była prze­ko­nana, że ma to zwią­zek raczej z bój­kami, w jakie się wda­wał w szkole. Wcze­śniej się nie wtrą­cała, nie chciała naro­bić dziecku wstydu. Teraz jed­nak uwa­żała, że powinna się dowie­dzieć, co się działo z jej synem w ostat­nich mie­sią­cach.

– Mam do sie­bie żal – ode­zwał się Andrzej.

– O co?

– Zasta­na­wiam się, czy to nie moja wina. Tro­chę go doci­ska­łem z tą mecha­niką. Chcia­łem, żeby sobie pora­dził w szkole.

– Radził sobie. Na wywia­dówce nie było na niego żad­nych skarg.

– Może i tak, ale mam wra­że­nie, że zmu­sza­łem go do cze­goś, czego on nie czuł. Może powi­nie­nem mu odpu­ścić? Sam nie wiem…

– Tu chyba nie ma naszej winy. Przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o naukę. Bar­dziej mnie zasta­na­wia, czy nie ma to związku z tymi sinia­kami.

– Myślisz, że ktoś w szkole się nad nim znę­cał?

Andrzej uniósł się na łok­ciu. Na jego twa­rzy poja­wił się gry­mas bólu.

* * *

Żmi­grodzki wziął kolejny łyk z pier­siówki i strzep­nął popiół do umy­walki.

Chwilę póź­niej otwo­rzyły się drzwi i w progu sta­nął Paw­lak.

– Wódą od cie­bie wali – powie­dział naczel­nik.

– A czym ma walić, jak wódę piłem? – prych­nął Żmi­grodzki. – Prze­cież nie koloń­ską albo brzo­zową.

Wyjął z kie­szeni kożu­cha pier­siówkę i skie­ro­wał ją w stronę Paw­laka.

Naczel­nik pokrę­cił głową.

– Za dużo pijesz.

Żmi­grodzki wziął łyk i scho­wał alko­hol z powro­tem.

– Nie jesteś moją starą, żeby mi pie­przyć takie rze­czy.

– Pio­trek, zba­stuj. Może i nie jestem twoją starą, ale widzę, jak się sta­czasz. Już się tak nie łoi w fabryce jak kie­dyś.

– Ja tam róż­nicy nie widzę. – Żmi­grodzki zaga­sił papie­rosa na pod­ło­dze.

– Wiesz, że ostat­nio stary się dopier­dala o naftę w fir­mie. Za jakiś czas nawet ty obe­rwiesz. Nie będzie taryfy ulgo­wej. Nie obro­nią cię ani twoje wyniki, ani…

Komi­sarz spoj­rzał na naczel­nika groź­nie.

Paw­lak zamilkł. Wie­dział, że wszedł na grzą­ski grunt. Wspo­mi­na­nie komi­sa­rzowi o spra­wie Urbań­skiego mogło się oka­zać kolo­sal­nym błę­dem.

– Wiesz, że koło chuja mi lata, co ze mną będzie.

– Stra­cisz robotę.

Żmi­grodzki uśmiech­nął się i wyjął z paczki kolej­nego papie­rosa. Odpa­lił go i przez chwilę mil­czał.

– Myślisz, że robota jest dla mnie wszyst­kim? – spy­tał w końcu.

– A nie?

Paw­lak patrzył Żmi­grodz­kiemu w oczy. Obaj wie­dzieli, że bez poli­cji komi­sarz nie da rady. Prę­dzej czy póź­niej wybie­rze sznur lub sko­czy z okna.

– Dobra, posta­ram się mniej pić – powie­dział w końcu komi­sarz. – I tak już ogra­ni­czy­łem.

– Nie, Pio­trek. Od dzi­siaj w robo­cie jesteś trzeźwy. Nie ma popi­ja­nia w fabryce. Nie ma jazdy po kie­li­chu. Myślisz, że nie wiem, że pro­wa­dzisz na bańce?

– Skończ, Grze­chu.

– Nie. To ty masz skoń­czyć. Nie będę wiecz­nie krył ci dupy.

– Wiesz, że jak się zaprę, to nie tknę. Ani kro­pli.

– No wła­śnie nie wiem. Odkąd jestem tu naczel­ni­kiem, nie było dnia, żebym nie czuł od cie­bie gorzały. To się musi skoń­czyć. Rozu­miem, że masz pro­blem z Urbań­skim. Każdy na twoim miej­scu by miał. Ale do kurwy nędzy, minęło już osiem lat.

– Odkąd się oka­zało, że jest nie­winny, zale­d­wie dwa.

– I od dwóch lat chle­jesz prak­tycz­nie codzien­nie.

Żmi­grodzki zmie­rzył Paw­laka wzro­kiem i strzep­nął popiół na pod­łogę.

– Jutro nie tknę ani kro­pli. Pasuje?

– Pasuje.

Wycią­gnął dwa palce do góry w geście przy­sięgi.

– Ja, komi­sarz Piotr Żmi­grodzki, obie­cuję być od jutra trzeźwy. Od jutra – pod­kre­ślił i wyjął z kie­szeni pier­siówkę.

Wziął łyk, pusz­cza­jąc oko do naczel­nika.

* * *

Wro­cław, 1 wrze­śnia 1993 r.

Czu­łem, jak drżą mi nogi. Sta­łem przed budyn­kiem szkoły i patrzy­łem na ten ogromny gmach. To tutaj przez naj­bliż­sze pięć lat mia­łem się uczyć. Jadąc do szkoły, zasta­na­wia­łem się, jak to się ułoży. Nie wie­dzia­łem, ilu będzie chło­pa­ków w kla­sie, ile dziew­czyn i czy w ogóle jakieś będą. Z tego, co sły­sza­łem od kole­gów, w tech­ni­kach jest mało lasek. Z reguły wybie­rają licea lub szkoły zawo­dowe. Na podwórku było kilka dziew­czyn, które kształ­ciły się na sprze­daw­czy­nie lub fry­zjerki.

Znowu spoj­rza­łem w stronę wej­ścia na teren szkoły. Były tu dwa budynki. Widzia­łem gro­ma­dzą­cych się uczniów na nie­wiel­kim boisku pomię­dzy gma­chami. To tam miał się odbyć uro­czy­sty apel.

– Cześć – usły­sza­łem nagle z boku.

Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem Mirka. Cho­dzi­li­śmy do jed­nej pod­sta­wówki, ale do róż­nych klas. Ni­gdy nie mia­łem z nim jakichś zaży­łych rela­cji, dwa czy trzy razy zamie­ni­li­śmy słowo na kory­ta­rzu. Nic wię­cej.

– No hej – powie­dzia­łem.

– Też tu będziesz łaził? Do któ­rej klasy?

– Do pierw­szej b.

– To tak jak ja. Idziesz na fajkę?

Mirek ruszył w stronę bloku na Poznań­skiej. Widzia­łem sto­jącą tam mło­dzież, podzie­loną na mniej­sze grupki. Każdy palił papie­rosa. Pode­szli­śmy i Mirek przy­wi­tał się z jed­nym z chło­pa­ków.

– To Mar­cin, mój zio­mek z osie­dla – zwró­cił się do mnie.

Ski­ną­łem mu głową i uści­sną­łem wycią­gniętą rękę.

– Szy­mon.

– Znam cię z para­fii. Cho­dzi­łeś do naszej budy.

Nie koja­rzy­łem tego Mar­cina i zasko­czyły mnie jego słowa.

– Tylko że ty nie łazi­łeś z nami do jed­nej budy. Wypro­wa­dzi­łeś się ze sta­rymi z Kuź­nik i budę też zmie­ni­łeś – zauwa­żył Mirek.

– No fakt, ale go znam. Dobra, mniej­sza z tym. Fajki jakieś macie? – spy­tał Mar­cin.

Ski­ną­łem głową. Mia­łem pół paczki mar­sów. Nie było ich dużo, ale jakoś musia­łem prze­ła­mać lody. Lepiej wejść do szkoły z jaki­miś zna­jo­mo­ściami, niż być samot­nym kotem rzu­co­nym star­sza­kom na pożar­cie. Wycią­gną­łem paczkę do przodu i z lek­kim prze­ra­że­niem patrzy­łem, jak po papie­rosy sięga coraz wię­cej rąk. W końcu został w niej tylko jeden.

– Ostat­niego to nawet kurwa nie bie­rze – powie­dział Mar­cin, odpa­la­jąc papie­rosa.

Ja też zapa­li­łem i patrzy­łem na całe towa­rzy­stwo. Wie­dzia­łem, że naj­bliż­szy rok spę­dzę z nimi. Uważ­nie ich obser­wo­wa­łem. Chcia­łem wie­dzieć, z kim mam do czy­nie­nia. Na kogo muszę uwa­żać, a kto wygląda cał­kiem przy­jaź­nie.

– Ej, ziomki, fajki jakieś macie? – Pod­szedł do nas wysoki bru­net. Miał wąs pod nosem i od razu było widać, że jest od nas star­szy.

– Ja mam – powie­dział jeden z naszej grupki.

Spoj­rza­łem na niego zasko­czony. Gru­bas przed chwilą sam się­gał po moje marsy, a teraz wycią­gał paczkę moc­nych w stronę bru­neta.

– Dzięki. Będę ci wisiał – powie­dział tam­ten. Odpa­lił papie­rosa i rzu­cił: – Krzy­siek.

– Paweł – powie­dział gru­bas.

Zaczę­li­śmy się po kolei przed­sta­wiać. Z grub­sza wie­dzia­łem już, kto jak ma na imię. Zda­wa­łem sobie jed­nak sprawę, że dopiero za jakiś czas wszyst­kich spa­mię­tam.

– Ej, lesz­cze, apel zaraz się zaczyna! – zawo­łał sto­jący kawa­łek dalej chło­pak z trze­ciej klasy.

Więk­sza część mło­dzieży weszła na teren szkoły. Wzią­łem ostat­niego macha i ruszy­łem w stronę swo­jego prze­zna­cze­nia.

* * *

Wro­cław, 15 lutego 1994 r.

Tomek leżał na wer­salce i ważył w dłoni bagnet. Miał już plan i zamie­rzał go jak naj­szyb­ciej zre­ali­zo­wać.

Musiał pomścić Szymka. Nie mógł tego tak zosta­wić. Jego kum­ple, za któ­rych mógłby wsko­czyć w ogień, spra­wili, że młody ze sobą skoń­czył. Nie mógł powie­dzieć matce, co zamie­rza zro­bić. Nie może jej też wyznać, że wie, co spra­wiło, że Szy­mek rzu­cił się pod pociąg. Będzie musiał jak naj­szyb­ciej doko­nać zemsty. Co się sta­nie potem, nie miało już dla niego zna­cze­nia.

Może trafi na dłu­gie lata do wię­zie­nia, a może uciek­nie za gra­nicę. Już jakiś czas temu marzył o służ­bie w Legii Cudzo­ziem­skiej. Kilku ziom­ków wyje­chało do Fran­cji, żeby się zacią­gnąć. Jak dotąd jed­nak żad­nemu nie udało się przejść selek­cji do tej eli­tar­nej jed­nostki. Wró­cili wszy­scy z wyjąt­kiem Cza­chy. On został tam na budo­wie i teraz sta­wia domy w Paryżu i oko­licy. Mun­dur żoł­nie­rza zamie­nił na ciu­chy budow­lańca. Kara­bin zastą­piła kiel­nia. Marze­nie o akcjach bojo­wych wyparły rutyna i smutna rze­czy­wi­stość.

Tomek wstał z wer­salki i pod­szedł do okna, za któ­rym padał śnieg. Widział mło­dzież wra­ca­jącą ze szkoły. On dzi­siaj nie poszedł. Nie mógł ani nie chciał. Matka z ojcem też zostali w domu. Żadne z nich nie sku­pi­łoby się na swo­ich obo­wiąz­kach. Nikt nie umiałby przejść nad tym, co się wyda­rzyło, do porządku dzien­nego. Samo­bój­cza śmierć członka rodziny odci­snęła na nich swoje piętno. Na nim szcze­gól­nie. Nie wie­dział, czy kie­dy­kol­wiek uda mu się zapo­mnieć, jak bar­dzo nawa­lił. Nie miał poję­cia, czy kie­dy­kol­wiek sobie wyba­czy, że nie sta­nął w obro­nie młod­szego brata. Może wystar­czyło powie­dzieć „dość” i kum­ple odpu­ści­liby Szym­kowi? Fakt, na początku pro­te­sto­wał, ale potem już tylko patrzył w mil­cze­niu. Mógł rzu­cić się na pozo­sta­łych, a potem posta­rać się z Szym­kiem uciec. Nie zro­bił jed­nak nic. A teraz musiał pomścić brata.

Zasta­na­wiał się, czy nie poje­chać od razu do Dra­gona i nie zała­twić go tym bagne­tem. Mógł zro­bić to szybko, zanim ten zacznie się tego spo­dzie­wać. Bo że zacznie, było bar­dzo praw­do­po­dobne. Każdy na miej­scu Tomka chciałby wyrów­nać rachu­nek krzywd. Zda­wał sobie sprawę, że musi go zała­twić w momen­cie, gdy nie będzie przy nim nikogo z paczki. W prze­ciw­nym razie reszta szybko by go powstrzy­mała. Kto wie, może nawet podzie­liłby los Szymka. Grupa, do któ­rej nale­żał, nie lubiła zdraj­ców.

Pew­nie zostałby pobity, może nawet zgwał­cony. Poka­za­liby mu, że jest dla nich nikim.

Musiał to odpo­wied­nio zapla­no­wać.

Nagle usły­szał za drzwiami krzyk matki:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki