Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Wschowa to spokojne, niewielkie miasto, którego sielankę przerywają dwie zagadkowe śmierci. Na swoje życie targnęli się były nauczyciel i ksiądz miejscowej parafii.
Ich sprawy prowadzi komisarz Marta Lipowicz – policjantka od niedawna służąca w lokalnej komendzie. Intuicja podpowiada jej, że samobójstwa były upozorowane, a w mieście pojawił się mściciel wyrównujący rachunki.
Klucz do rozwiązania zagadki może tkwić w przeszłości, o której mieszkańcy Wschowy nie chcą mówić. Lipowicz podejrzewa, że zabójstwa mają związek z miejscowym domem dziecka, skrywającym wiele mrocznych tajemnic.
Czy policjantka zdoła odkryć prawdę i powstrzymać mordercę, zanim ten zabije kolejne osoby? Czy może podda się naciskom przełożonych i odpuści?
Piotr Kościelny (ur. 1978 r.) – pisarz, prywatny detektyw, specjalista ds. bezpieczeństwa i windykacji terenowej. Instruktor samoobrony. Prowadzi biuro detektywistyczne na terenie Wrocławia i Głogowa. Autor powieści z pogranicza kryminału, thrillera i sensacji, ceniony przez czytelników za mocne pióro i realizm. Miłośnik zwierząt, posiada trzy koty i psa rasy bokser. Oficjalna strona autora: piotrkoscielny.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Wschowa, 23 sierpnia 2021 r.
Ula Ruchlewicz była zła, że Filip o tej porze wyciąga ją z domu.
Filip był jej psem, starym, ale wyjątkowym. I najlepszym przyjacielem. Niby zwykły kundelek, ale nie zamieniłaby go na żadnego rasowca. W całej rodzinie nie było nikogo, kto nie darzyłby tego czworonoga miłością. Ona jednak kochała go najbardziej i wiedziała, że pupil odwzajemnia to uczucie. Starała się, aby miał radosne i szczęśliwe życie.
W sobotę kupiła w markecie przysmaki o smaku dziczyzny. Skusiła się na ich promocyjną cenę. Wzięła paczkę i w niedzielę wieczorem dała dwa psu. Nie spodziewała się, że smaczek wywoła problemy żołądkowe. Z reguły wychodziła z Filipem cztery razy w ciągu dnia. Wieczorny spacer, ten około osiemnastej, był najdłuższy, zwykle godzinny. I ostatnie, krótkie wyjście – przed dwudziestą drugą. Ale dzisiaj zwierzak piszczał przy drzwiach jeszcze około północy, no i teraz, o świcie, znowu. Ewidentnie się struł.
Szła w stronę stawów, swoją stałą trasą przez park. Filip nie marnował czasu, z nosem przy ziemi wytrwale szukał nowych zapachów. Byli jakieś dwadzieścia metrów od brzegu, gdy zatrzymał się gwałtownie i zaczął warczeć.
– Co jest, piesku?
Sierść na grzbiecie czworonoga stanęła dęba. Nadal warczał i prychał. Wyraźnie czegoś się przestraszył.
– Spokojnie, to pewnie lis. Nie ma czego się bać.
Ula pociągnęła za smycz i ruszyła dalej.
Nie uszła więcej niż dziesięć kroków, gdy go zobaczyła. Wisiał na gałęzi.
– O matko przenajświętsza… – szepnęła, a jej dłoń automatycznie powędrowała do czoła, by zrobić znak krzyża.
Samobójca? W tym parku? Przecież tu bawią się matki z dziećmi, spacerują wycieczki z pobliskiego przedszkola. Uczniowie sąsiedniej szkoły mają lekcje wuefu! Też sobie miejsce wybrał!
– Szczęście, że chociaż zrobił to w nocy – mruknęła pod nosem. – Nie bój się, piesku.
Uspokajająco poklepała Filipa po głowie, a potem wyciągnęła komórkę i wybrała numer alarmowy.
Zaparkowała tuż za karetką pogotowia. Wysiadła z kijanki i podeszła do dwóch sierżantów stojących obok jakiejś kobiety z psem.
– Dzień dobry. Komisarz Marta Lipowicz, komenda powiatowa. Czy to pani znalazła ciało?
– Tak. Szłam tędy z Filipem i zobaczyłam, że on wisi…
– Z Filipem?
– Z moim psem. Tak ma na imię…
– Rozumiem. Niech pani kontynuuje.
– No i szłam, i zobaczyłam, że on wisi. Nie podchodziłam bliżej. Od razu wyjęłam komórkę i zadzwoniłam pod sto dwanaście.
Lipowicz rozejrzała się dookoła. Ratownicy właśnie pakowali sprzęt do karetki. Nic tu po nich.
Spojrzała na zegarek. Dochodziła piąta.
– A pani zawsze o tej godzinie spaceruje z psem? – zwróciła się do kobiety.
– Z reguły to później, ale dzisiaj Filipa pogoniło. Dostał nowe smakołyki. Z dziczyzną. Zaszkodziły mu, wychodziłam już o północy i teraz… Wie pani, to łasuch. Uwielbiam go i staram się dać mu wszystko, co najlepsze. Nie wyobraża pani sobie, jaki to mądry kundelek.
Lipowicz spojrzała na siedzącego przy nodze kobiety psa. Wyciągnęła do niego dłoń. Początkowo nieśmiało, ale po chwili coraz odważniej zaczął ją obwąchiwać. Gdy przykucnęła i go pogłaskała, polizał ją po ręce, merdając ogonem.
Po chwili wstała i uśmiechnęła się do jego właścicielki.
– Koledzy zadadzą pani kilka pytań. Ja już dziękuję.
Odwróciła się i podeszła do wisielca. Pętla była zrobiona w sposób perfekcyjny. Świadczyło to o tym, że nie powziął decyzji o samobójstwie pod wpływem chwili – wtedy pewnie powiesiłby się na pasku od spodni. Musiał to skrupulatnie zaplanować.
– Panowie, macie jakąś drabinę?! – zawołała do uwijających się przy karetce ratowników.
Gdy zgodnie pokręcili głowami, wyjęła z kieszeni komórkę i wybrała numer dyżurnego.
– Komisarz Lipowicz, kryminalny. Podeślijcie mi strażaków nad stawy.
– Po co?
– Trzeba odciąć wisielca.
– Już się robi.
Schowała telefon i spojrzała w stronę kobiety z psem, która rozmawiała z jednym z policjantów. Drugi ruszył w kierunku Lipowicz.
– Pani komisarz, to zwykłe zważenie się. Nie ma co tu siedzieć.
– Niby tak. – Wzruszyła ramionami. – Ale wolę siedzieć tutaj niż w fabryce. Muszę zrobić oględziny zwłok. Nie chcę, żeby ktoś się przypieprzył.
– To trzeba breloka ściągnąć.
– Już zgłosiłam dyżurnemu. Ma podesłać strażaków.
Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc na nieruchomą taflę wody, nad którą siedziało stado dzikich kaczek.
Park przy stawach był miejscem chętnie odwiedzanym przez mieszkańców Wschowy. Matki przesiadywały tu ze swoimi pociechami, babcie z wnukami dokarmiały lokalne ptactwo. Również tutaj lokalna „elita” i amatorzy wszelakiej maści trunków kultywowali pijackie tradycje narodu. Kilku z tych ostatnich Lipowicz kojarzyła. Jednego nawet nazwała Malinowym Królem, bo od alkoholu był wiecznie czerwony na twarzy. Parę razy widziała, jak zaczepiał ludzi, żebrząc o kilka groszy. Był też Brutal – klon Brutusa Howella, bohatera filmu Zielona mila. Gdyby częściej się golił, mógłby wystąpić w konkursie na sobowtóra Davida Morse’a. Reszty tego parkowego towarzystwa wzajemnej adoracji jak dotąd nie utożsamiała z nikim szczególnym. Zwykłe pijaczki, raczej niegroźne, jak w każdym innym mieście.
– Pani komisarz od kiedy we Wschowie? – zagaił sierżant.
– Dzisiaj miną cztery miesiące.
– A wcześniej Warszawa? Tak mówiono.
– Tak. Wcześniej Warszawa – potwierdziła.
– I co panią komisarz przywiało na to zadupie? Przecież tu się nic nie dzieje. – Mundurowy przewrócił oczami. – Nawet nie ma gdzie wyskoczyć na browar po robocie.
– Wolę takie spokojne miasteczka niż stolicę. Tam można pojechać na wycieczkę, wejść na Pałac Kultury i niewiele poza tym. W knajpach same snoby. Dupę noszą wyżej, niż srają.
– Ja to bym chciał tam mieszkać. Inny świat.
– Pomieszkałbyś trochę, to zatęskniłbyś za Wschową.
– Bez przesady. Za tą dziurą?
Lipowicz uśmiechnęła się do policjanta.
– Zdziwiłbyś się. Ja też nie wyobrażałam sobie życia poza wielkim miastem. Wydawało mi się, że to takie super mieszkać w stolicy. A teraz mogłabym na zawsze zostać tutaj.
– Ale kariery tu się nie zrobi.
Kątem oka Marta zauważyła nadjeżdżający samochód strażacki. Do wisielca nie wzywa się wozu z drabiną ani wozu bojowego, wystarczy zwykły ford ranger z paką.
– Kariery nie chcę – wróciła do rozmowy. – Wolę spokój.
– I ten spokój sprawił, że pani teraz tu mieszka – powiedział z uśmiechem policjant.
– Ojciec.
– Co ojciec?
– Mój tato rok temu powiedział, że chciałby mieszkać z dala od miejskiego gwaru. On też rodowity warszawiak. Postanowił, że sprzeda swoje mieszkanie i wyprowadzi się w jakieś spokojne miejsce. Wybrał Wschowę.
– I pani pojechała z nim? – Sierżant był wyraźnie zdziwiony.
Skinęła głową.
Pamiętała moment, gdy ojciec przyszedł do jej mieszkania i oznajmił, że chce wyjechać z Warszawy. Mówił, że wielkie miasto go frustruje, że ma już dość tego zgiełku. Tych tłumów, korków i smogu. Że chce znaleźć swoje miejsce na ziemi. Stwierdził, że wpada w depresję, że ma myśli samobójcze… Nie kryła zdumienia. Ale nie chciała go stracić. Był dla niej wszystkim. Wychowywał ją samotnie, nie miał znikąd pomocy. Jej matka umarła podczas porodu. Zostali sami. Ojciec robił wszystko, aby nie czuła się inna – gorsza niż dzieci wychowywane w pełnych rodzinach. Rozpieszczał ją i starał się być zarówno ojcem, jak i matką. Był przy niej w każdej trudnej sytuacji. Stał się dla niej kimś najważniejszym w życiu. Nie tylko rodzic, ale też przyjaciel. Razem starali się tworzyć szczęśliwą rodzinę. Byli ze sobą na dobre i na złe.
Pamiętała, jak przyszła do niego z płaczem. Miała wtedy dwanaście lat i dostała pierwszego okresu. Myślała, że umiera. Ojciec, pomimo że sytuacja była dla niego krępująca, postarał się jej wytłumaczyć, że to naturalne zjawisko i nie ma powodów do obaw. Towarzyszył jej w przełomowych chwilach. To on zawiózł ją na pierwszą randkę. To on ją z niej odebrał, gdy stała zapłakana przed kinem. To on powiedział jej, na co musi uważać w relacjach z chłopakami. W końcu to on był pierwszym, który odradzał jej wstąpienie do policji. Nie chciał, aby narażała życie za tak skromną pensję. A jednak przyjechał na jej promocję w szkole w Szczytnie. To jemu się zwierzała z problemów w pracy. To w końcu on najbardziej jej pomagał…
Nikomu o tym nie mówiła, ale gdy trafiła do wydziału kryminalnego Komendy Rejonowej Warszawa I na Wilczej, właśnie ojciec wielokrotnie pomagał jej w śledztwach. Pytała go, co zrobić lub co myśli na temat wezwania danego świadka. Wiedziała, że ma inne spojrzenie na pewne rzeczy. Uważała go za wyjątkowo inteligentnego faceta. To dzięki niemu mogła się pochwalić wysoką wykrywalnością – na poziomie dziewięćdziesięciu procent – dzięki czemu ktoś ją zauważył i została przeniesiona do komendy stołecznej. Służyła tam trzy lata i doczekała się awansu.
Byli tacy, którzy twierdzili, że Lipa, jak ją nazywano, wyrasta na rasowego śledczego. Była dumna i spełniona. Zawodowo miała wszystko, o czym mogła zamarzyć. I tylko prywatnie nie było tak różowo. Żaden jej związek nie przetrwał dłużej niż trzy miesiące. Rozpadały się z reguły z jej winy. Wracała do domu o różnych porach, czasem nie pojawiała się w nim przez kilka dni. Zdarzało się, że śmierdziała trupem. Nawet perfumy nie były w stanie zamaskować odoru rozkładających się zwłok. Dlatego, choć miała już trzydzieści lat, nadal była sama.
Gdy ojciec zdecydował, że sprzeda mieszkanie w stolicy i wyprowadzi się do tego kilkunastotysięcznego miasteczka, nie mogła w to uwierzyć. Wcześniej myślała, że wybierze coś bliżej Warszawy, ale on zdecydował się przenieść na drugi koniec kraju. Gdy zapytała, dlaczego Wschowa, stwierdził, że nazwa mu się spodobała. Sprzedał mieszkanie i wyjechał.
Już podczas pierwszych odwiedzin u niego nieoczekiwanie dla siebie samej Marta stwierdziła, że dla niej też przyszła pora na wyprowadzkę z Warszawy. W pracy złożyła wniosek o przeniesienie do komendy we Wschowie i cztery miesiące temu trafiła do miejscowego wydziału kryminalnego. Wszyscy w tutejszej komendzie byli zaskoczeni, że zdecydowała się służyć w takiej dziurze. Za jej plecami plotkowali, że przeniesienie wcale nie było jej decyzją, że trafiła tu za karę. Uśmiechała się tylko, słysząc te pogłoski. Prawda była jedna, a ona nie musiała się nikomu tłumaczyć. Wreszcie mogła odpocząć od ciężaru spraw, z jakimi musiała się mierzyć w stolicy. Żadnych zabójstw, porwań, afer. Cisza i spokój.
Patrzyła, jak z zaparkowanego samochodu wysiada dwóch strażaków.
– Odcinamy czy jeszcze ma sobie podyndać?! – zawołał jeden z nich, wskazując głową na wisielca.
– Tniemy.
Bez słowa wyciągnęli z paki forda aluminiową drabinę i podeszli z nią do drzewa, na którym wisiało ciało mężczyzny.
Dopiero teraz Lipowicz zwróciła uwagę na pewien szczegół.
Obserwował podjeżdżający nad staw samochód straży pożarnej. Wcześniej widział radiowóz i tajniacki samochód z komendy.
Sam był niewidoczny. Nie chciał rzucać się im w oczy. Nie mógł popełnić błędu. Nie mógł dać się złapać, zanim nie dopełni się wszystko, co sobie zaplanował. Ten facet sam był sobie winny. Jak to mówią, znalazł się w złym miejscu o niewłaściwej porze. I wcale nie chodziło o dzisiejszą noc, ale o coś, co miało miejsce ponad trzy dekady temu.
Wyszedł z krzaków i skierował się w stronę mieszkania. Dochodziła piąta trzydzieści. Na Kościuszki właśnie otwierali piekarnię. Kupi sobie świeże bułki na śniadanie.
Szedł i nucił pod nosem jakąś piosenkę. Starał się nie myśleć o tym, co wydarzyło się kilkadziesiąt minut wcześniej. Temat w jego ocenie był zamknięty. Teraz musi zaplanować, jak dobrać się do kolejnej osoby. Nie śpieszyło mu się. Czekał w sumie trzydzieści siedem lat, aby go dorwać. Było warto. Facet w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku nie zrobił czegoś, co powinien. Wtedy obiecał mu zemstę. Teraz nadszedł jej czas.
Wszedł do piekarni i uśmiechnął się do ekspedientki.
– Cztery bułki i drożdżówkę z serem.
– Coś jeszcze? – spytała blondynka w średnim wieku.
– Może chleb. Ten zwykły z Ruchocic.
– Kroić?
– Tak, niech pani pokroi. I jeszcze jakąś jednorazówkę da albo worek.
Myśl o krojeniu sprawiła, że znowu się uśmiechnął. Zastanawiał się, czy kolejnego nie powinien właśnie pokroić. A może to już przesada?
Samobójstwo, a właściwie jego upozorowanie wyglądało lepiej. Mniej rzucało się w oczy. Nie chciał tu śledczych z komendy wojewódzkiej. Nie chciał, aby w mieście kręciły się hordy żądnych sensacji dziennikarzy. Ta zemsta to jego prywatna sprawa, nie zamierzał robić z niej przedmiotu publicznej debaty. Swój plan chciał zrealizować w ciszy. Sam.
– Osiem pięćdziesiąt.
Wyciągnął z kieszeni pieniądze, odliczył kwotę i położył na ladzie.
– Słyszał pan? – zagadnęła ekspedientka, zgarniając monety.
– Co?
– W parku facet się powiesił.
– O… Nie wiedziałem.
– Kierowca, co pieczywo przywozi, mi powiedział. Jechał i widział, jak strażacy ciało odcinają. Dosłownie przed chwilą.
Przypomniał sobie, że przed wejściem minął się z dostawczakiem z logo piekarni. Miał nadzieję, że nikt go nie widział w pobliżu wisielca.
– To straszne – skwitował i zapakował pieczywo do jednorazówki.
Wyszedł z piekarni i skierował się w stronę centrum. Za parę minut będzie w domu i zrobi sobie śniadanie. Zastanawiał się, czy lepsza będzie jajecznica, czy kiełbasa na gorąco.
Zabijanie wzmaga apetyt, pomyślał, wgryzając się w drożdżówkę.
Lipa wciągnęła rękawiczki i sięgnęła do kieszeni kurtki denata. Wyjęła z niej kartkę. Rozłożyła ją i przeczytała na głos:
– „Zrobiłem coś złego. Niech Bóg mi wybaczy”.
Stojący kawałek dalej sierżant podszedł bliżej i zajrzał jej przez ramię.
– To potwierdzałoby wersję o samobójstwie. Myślę, że szkoda czasu, aby pani komisarz zajmowała się tą sprawą.
– Niekoniecznie – odparła. – Nie interesuje cię, co takiego zrobił ten facet?
– Ani trochę.
Uśmiechnęła się do chłopaka. Podobał się jej. Był szczery, a szczerość była dziś w cenie.
– To powiem ci w zaufaniu, że mnie tak.
– A nie szkoda pani komisarz czasu?
– A pomyśl nad treścią tego listu. – Podniosła kartkę wyżej. – Facet pisze, że zrobił coś złego.
– No i? – Sierżant wpatrywał się w nią obojętnie.
– Może kogoś zabił? Może ukrył gdzieś ciało? Uważam, że powinniśmy prześledzić ostatnie dni jego życia i dowiedzieć się, o co może chodzić.
– Pani komisarz, ja to zwykły krawężnik jestem – westchnął. – Daleko mi do Borewicza czy innego Majami. Nie jestem nawet podobny do Despero.
– On jest wyjątkowy. – Lipowicz posłała mu konspiracyjny uśmiech. – W całej stołecznej nie było takiego psa. Większość wyglądała raczej jak Espero.
– Co to?
– Model Daewoo. Ale pewnie nie wiesz nawet, jak taki cud motoryzacji wygląda.
Policjant wyciągnął komórkę i zaczął stukać w wyświetlacz. Po chwili oznajmił triumfalnie:
– Kiedyś widziałem taki samochód! Na złomie.
Lipowicz sięgnęła do drugiej kieszeni denata i wyjęła z niej portfel. Przez chwilę przeglądała jego zawartość, ale nie znalazła niczego wartego uwagi. Jakieś zdjęcie sprzed kilkunastu lat. Święty obrazek z Matką Boską. Parę banknotów, kilka paragonów. Wyjęła dowód osobisty.
– Adam Niedźwiedzki, urodzony w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku. Zamieszkały we Wschowie na Ogrodowej. – Spojrzała na sierżanta, który zapisywał jej słowa w notatniku. – Gdzie to jest? – spytała.
– Tamte bloki, jak się jedzie w stronę Dino. Kawałek stąd.
– Potem trzeba będzie tam podejść.
Policjant wzruszył ramionami.
– Trzeba będzie wezwać charony. Niech zabiorą ciało – stwierdziła Lipowicz. Za jakiś czas pojawią się tu babcie i matki z maluchami. Lepiej, żeby dzieci nie oglądały denata. – Załatw to. Ja wracam do fabryki. Muszę napisać notatkę i poinformować naczelnika o czynnościach – dodała, ściągając lateksowe rękawiczki.
– Serio chce się pani?
– Co?
Sierżant wskazał na ciało mężczyzny.
– Zajmować sprawą samobója.
– A mam jakieś ciekawsze? – Uśmiechnęła się do niego po raz ostatni i rzuciła: – Na razie.
Gdy szła w stronę służbowej kijanki, nie musiała się oglądać za siebie. Wiedziała, że młody sierżant odprowadza ją wzrokiem.
Wszedł do domu i położył zakupy na stole. Po wyjściu z piekarni wstąpił jeszcze do mięsnego. Kupił kilka plasterków szynki i kawałek boczku. Miał ochotę na jajecznicę. Boczek idealnie do niej pasował.
Poszedł do łazienki i umył ręce. Zanim wszedł do kuchni, zasłonił jedyne okno w mieszkaniu. Po śniadaniu zdrzemnie się trochę. Miał czas. Na szczęście dzisiaj nie musiał pracować. Mógł odpocząć.
Włączył kuchenkę elektryczną i położył na płycie patelnię. Gdy się rozgrzała, wrzucił na nią kilka plastrów tłustego boczku.
Myślami wrócił do Niedźwiedzkiego. Facet sam był sobie winny. Jakby kiedyś postąpił inaczej, teraz by żył. On jednak się przestraszył i nie pomógł jemu i Justynie. Wolał udawać, że nic złego nie widzi.
Pamiętał moment, gdy podjął decyzję, że kiedyś ich drogi znowu się skrzyżują. A wtedy ukarze wychowawcę za to, co się stało. Nie widział go tyle lat. Nie miał pojęcia, czym się zajmował po odejściu z domu dziecka. Nie wiedział, czy pracował w innej placówce, czy może całkiem zmienił profesję.
Spotkał go dopiero tydzień temu. Początkowo Niedźwiedzki go nie poznał. On jednak przypomniał mu, kim jest i w jakich okolicznościach się poznali. Facet był w szoku. Tłumaczył, że wtedy nic nie mógł zrobić. Starał się uzasadnić swoje postępowanie. Mówił, że bał się konsekwencji ze strony dyrektora. Że to były inne czasy. Że jakby się postawił Gozdyrze, to nie znalazłby pracy w całej Wschowie. Wyznał, że przez wszystkie te lata żałował swojej decyzji. Kilka razy nawet chciał zgłosić to, co widział i o czym słyszał. Nie zdecydował się jednak.
Po tamtym spotkaniu ich drogi się rozeszły. Niedźwiedzki poszedł do siebie, a on udał, że też idzie w swoją stronę. Ale tak naprawdę śledził byłego wychowawcę. Ustalił jego adres i obiecał sobie, że to od niego zacznie swoją zemstę.
Wczoraj znowu go zobaczył – wracał od strony biblioteki. Bez słowa zastąpił byłemu poloniście drogę. Niedźwiedzki stał zaskoczony, widać było, że się boi. Wtedy on postanowił wykorzystać sytuację. Wyciągnął z kieszeni komórkę i wyświetlił zdjęcie wnuczki Niedźwiedzkiego. Oznajmił, że chce z nim pogadać na osobności, w nocy w parku nad stawami. Wychowawca próbował się wykręcić, ale zagroził mu, że jak nie przyjdzie, zajmie się blondyneczką z fotografii. Pokaże jej, jak się bawią dorośli. Wiedział, że ta groźba zrobi na facecie wrażenie. Na dokładkę ostrzegł, że jak piśnie komuś choć słowo, dziewczynka pozna smak jego fiuta. Umówił się z nim na drugą w nocy. Z domu zabrał stary taboret.
Niedźwiedzki pojawił się na miejscu punktualnie. W jego oczach czaił się strach. Postanowił to wykorzystać. Zadawał mu sporo pytań. Chciał się dowiedzieć, czy nie dręczyły go wyrzuty sumienia. Przecież wszystko widział i nie zrobił nic, aby to ukrócić. Nie zapobiegł przemocy wobec wychowanków. Nawet nie spróbował powstrzymać Justyny przed tym krokiem.
Niedźwiedzki płakał. Prosił o wybaczenie. Mówił, że po odejściu z domu dziecka nie podjął już żadnej pracy związanej z dziećmi. Miał dość. Czuł się nie tylko wypalony, ale też potwornie winny.
Gdy zobaczył w oczach dawnego wychowawcy łzy, postanowił ponownie wykorzystać zdjęcie jego wnuczki. Powiedział, że daje mu wybór: albo on zajmuje się siedmiolatką, albo Niedźwiedzki powiesi się na drzewie. Z torby, którą przyniósł ze sobą, wyciągnął sznur. Pokazał też stojący obok ławki taboret.
Nie dał się przekonać, by darował mu winy. Patrzył, jak Niedźwiedzki drżącymi palcami zawiązuje na sznurze pętlę. Jak przerzuca sznur przez gałąź pobliskiego drzewa. Jak staje na taborecie i zakłada sobie pętlę na szyję. Płakał, wciąż próbował go przekonać, aby mu wybaczył. Ale on powiedział mu, że od wybaczania jest Bóg i niech się modli, aby za to wszystko, co zrobił – i czego nie zrobił – dostąpił zbawienia.
W końcu były wychowawca odepchnął spod stóp stołek. Przez chwilę jeszcze charczał i szarpał się, próbując uwolnić z pętli. Nie dał jednak rady. Wreszcie się uspokoił.
Pierwszy rachunek wyrównany.
Wziął taboret i zaniósł na drugą stronę stawu. Porzucił go przy starym budynku, a potem schował się w zaroślach. Nie chciał przegapić momentu znalezienia ciała.
Lipowicz weszła do komendy i udała się prosto do gabinetu naczelnika. Zapukała do drzwi. Czekała, aż nadkomisarz Grzegorz Olszański pozwoli jej wejść, jednak po drugiej stronie panowała cisza.
Pewnie jest u komendanta albo jeszcze nie przyjechał, pomyślała.
Postanowiła wejść do wydziału. Naczelnik stał w sali i czytał jakieś akta. Reszta członków kryminalnego siedziała przy swoich biurkach. Oprócz Olszańskiego był tu jeszcze aspirant Mariusz Kosowski, sierżant Robert Maciejczyk, sierżant Agnieszka Ciszek oraz komisarz Paweł Szot. Do wydziału należał jeszcze aspirant Piotr Bednarz, ale dyżurował w nocy, więc teraz miał wolne.
Olszański odwrócił się w jej stronę.
– O, jest nasza gwiazda ze stolicy. Co tam, Lipowicz, słychać w wielkim świecie?
– Naczelnik se otworzy komputer i przejrzy Onet albo inną Wirtualną, to będzie wiedział – burknęła. Miała dość takiego traktowania. Olszański na każdym kroku starał się ją wyprowadzić z równowagi. Ciągle czepiał się tego, że trafiła do wschowskiej komendy ze stołecznej.
– Jak se otworzę, to otworzę. Ciebie pytam. Coś nowego u gwiazd estrady, kina?
– Ja nie czytam bzdur. Jak naczelnik chce znać ploteczki ze ścianki, może wejść na Pudelka.
Kilka osób uśmiechnęło się pod nosem na te słowa. Nie wiedziała, jak to odebrać. Jak dotąd nie była tu źle traktowana. Jeden czy drugi próbował się z nią nawet zakumplować, jednak miała wrażenie, że nie było to szczere. Coś jej nie pasowało w ich zachowaniu. Było sztuczne, pozbawione naturalności. Zupełnie tak, jakby musieli, a nie chcieli się z nią zadawać. Nie potrafiła jednak określić, jaki mieli w tym cel.
– Nie kozacz, bo się zdziwisz – rzucił naczelnik. – Spóźniłaś się tak na marginesie.
Lipowicz spojrzała na Olszańskiego z uśmiechem.
– Jakby naczelnik nie wiedział, zeszłam z dyżuru i teraz mam wolne. Nie muszę siedzieć w wydziale.
Nadkomisarz zacisnął zęby. Widać było, że kusiła go riposta. Coś, co poszłoby jej w pięty.
– Dobra. Jak masz wolne, to spadaj – powiedział jednak tylko i odwrócił się do pozostałych.
– Zanim pójdę, chciałabym załatwić sprawę. Nad ranem w parku kobieta znalazła ciało.
– Słyszałem. Samobój. Sprawa zamknięta – skwitował naczelnik, nie zaszczycając jej spojrzeniem.
– No właśnie nie do końca…
– Co chcesz przez to powiedzieć? Jak na mój nos facet się zważył. Nie ma co drążyć tematu. Daj spokój. Jedź do domu.
– W mojej ocenie to nie było samobójstwo – stwierdziła.
– O, psina z Warszawy, żeby nie powiedzieć suka, będzie nas uczyć roboty? – Olszański w końcu się do niej odwrócił.
– Pewnie zna superspecjalne metody śledcze – skomentował Szot.
Pozostali się uśmiechali. Lipowicz doskonale wiedziała, że uważają ją za świrniętą.
– Nie specjalne metody, ale zwykła logika – odparła cierpliwie.
– Oświeć nas, maluczkich – nadal kpił Olszański.
– No dobrze – westchnęła. – Przy denacie znalazłam list.
– Wielkie mi coś. Z tego, co wiem, facet przyznaje się w nim do czegoś, co zrobił – powiedział Szot. – Żadne odkrycie.
Wiedziała, że komisarz jest przydupasem naczelnika i zawsze podziela jego zdanie, jakiekolwiek by ono było.
– Prawdziwy pies starałby się ustalić, dlaczego facet postanowił się zważyć – zauważyła. – Może kogoś zabił? Ja bym tak zrobiła. Chciałabym wiedzieć.
– No i co dalej? – Olszański uniósł brwi. – Jakiś list nie znaczy jeszcze, że cały wydział ma dumać, dlaczego facet postanowił ze sobą skończyć. Jakbyś nie wiedziała, mamy tu od chuja innej, ważniejszej roboty. Ostatnio była seria włamań do piwnic. Mamy też od chuja kradzieży na działkach.
– Skoro naczelnik uważa, że kradzież słoika z ogórkami czy koła od taczki jest ważniejsza od zabójstwa, to nie mam słów. – Lipa rozłożyła ręce. – Ale dobra. Nie ja tu rządzę.
– Zabójstwa? Chyba coś ci w tym parku na głowę spadło. Może ten wisielec? – zadrwił naczelnik, a Szot, wtórując mu, z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Tak. Zabójstwa upozorowanego na samobójstwo – powiedziała z naciskiem Lipowicz.
– Oj, chyba za dużo filmów. Niedźwiedzki to nie Lepper, żeby ktoś go zabijał, a potem wieszał, robiąc policję w konia. – Olszański odwrócił się do pozostałych i wymownie pokręcił palcem przy skroni.
– A jak naczelnik wytłumaczy, że wisielec się powiesił. Z czego skoczył? – spytała Marta.
Naczelnik odwrócił się i przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
– W pobliżu ciała nie znaleziono nic, na czym mógłby stanąć. Żadnej ławki, żadnego kubła.
– Może z drzewa skoczył? – podsunął Szot.
– Jasne. Taki Tarzan z niego. Wlazł na drzewo i skoczył. Dawno nie słyszałam większej głupoty – prychnęła Lipowicz. Zdawała sobie sprawę, że zabiła im ćwieka.
– Nic nie było? – zapytała Ciszek.
– Dobrze szukaliście? – upewnił się Kosowski.
– Jedź i sam poszukaj – odparła Marta. – Nigdzie nie było żadnego krzesła, skrzynki, nic. W stawie też pusto, jakby ktoś pytał.
Czekała na ruch Olszańskiego. Widziała, że ten się waha.
– Uważam, że nie ma sensu tego drążyć – powiedział w końcu. – To standardowe samobójstwo. Sprawa zamknięta.
Lipa zmięła w ustach przekleństwo. Dotąd uważała naczelnika za słabego gliniarza. Teraz stwierdziła, że jest też zwykłym leniem.
Wschowa, 3 stycznia 1973 r.
Patrzyłem na duży stary budynek i czułem strach. Miałem cztery lata i nie do końca wiedziałem, co się dzieje.
– Nie martw się, mały – powiedziała kobieta siedząca obok mnie w samochodzie. – Tutaj będziesz miał kolegów.
Bałem się, bo wiedziałem, że odtąd moje życie będzie wyglądało całkiem inaczej.
Kilka tygodni temu zostałem sierotą. Rodzice zginęli w pożarze. Jako jedyny ocalałem. Tamtej grudniowej nocy, dwa tygodnie przed świętami, ojciec się upił. Spał w łóżku, gdy wybuchł pożar. Matka była trzeźwa, ale nie była w stanie zareagować. Trzy dni wcześniej urodziła moją siostrzyczkę. Obie usnęły podczas karmienia, gdy koszmar się zaczął.
Płomienie ogarnęły całe mieszkanie w ciągu niespełna pięciu minut. Zanim nadeszła pomoc, ojciec i Gosia już nie żyli. Matka próbowała ratować siebie i mnie, ale nie zdążyła. Dopiero jeden z sąsiadów wyważył drzwi i wyciągnął mnie na klatkę schodową. Pozostali zaczęli gasić ogień. Niestety nie dali rady – pożar opanował już całe poddasze, na którym oprócz naszego mieszkania znajdowała się jeszcze suszarnia. Wszyscy uciekli na dół, a straż dogasiła pożar. Karetka zabrała mnie do szpitala na badania. Oprócz kilku siniaków nie miałem żadnych obrażeń. Wyszedłem z tego praktycznie bez szwanku.
To w szpitalu przypadkiem usłyszałem, iż przyczyną pożaru był żarzący się kawałek węgla, który wypadł z pieca. Od niego zajął się pozostały węgiel w węglarce i leżące przy piecu szczapy drewna.
– Chodź, zobaczysz swój nowy dom – powiedziała kobieta, otwierając drzwi samochodu.
Było mi zimno. Miałem na sobie kożuszek i sweter, a na nogach kozaczki, stare i zniszczone, które dostałem od opiekujących się mną kobiet. Sypało coraz mocniej; puchate płatki wpadały mi do oczu. Mrużąc powieki, szedłem za kobietą. Śnieg skrzypiał mi pod butami. Patrzyłem w okna budynku. W kilku widziałem twarze innych chłopców. Zastanawiałem się, jak mi się będzie z nimi mieszkać. Miałem nadzieję, że znajdę tu jakąś bratnią duszę.
Weszliśmy do budynku i ruszyliśmy ponurym korytarzem. W pewnej chwili kobieta zatrzymała się przed jakimiś drzwiami. Kazała mi zaczekać, a sama weszła do pomieszczenia. Potem dowiedziałem się, że to gabinet dyrektora. Miałem ochotę uciec. Czułem, że to byłoby najlepsze rozwiązanie. Znów poczułem lęk. Nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać, ale intuicyjnie wyczuwałem wszechobecne tu zło.
W końcu drzwi się otworzyły i w progu stanął mężczyzna w okularach. Był gruby i strasznie śmierdział – potem, dymem papierosowym i alkoholem. Pod pachami miał mokre plamy. Naciągnął szelki na ramiona i poprawił spodnie na grubym brzuchu.
– Chodź tu, mały – powiedział, patrząc na mnie.
Bałem się, ale podszedłem. Mama zawsze mi mówiła, że mam słuchać starszych.
– Szybciej nie potrafisz?
Stanąłem przed dyrektorem i spuściłem głowę. Nie umiałem opanować strachu.
– Nazywam się Jurij Wende i jestem dyrektorem. Przez najbliższe lata będziesz tu mieszkał. Przyzwyczaj się do tej myśli. Jak będziesz miał pytania, pytaj. Jak będzie się działo coś złego, to też chcę wiedzieć.
Milczałem. Nie miałem żadnych pytań.
– On jest jakiś opóźniony? – zwrócił się do kobiety, która mnie przywiozła.
– Nie. Badania wykazały, że wszystko jest w normie – odparła. – Może się boi?
– A jest czego! – zaśmiał się przerażająco. Następnie złapał mnie pod brodę, podniósł moją głowę i spojrzał mi w oczy. – Pamiętaj, chłopcze, ja tu rządzę i masz mnie słuchać. Będziesz sprawiał problemy, to spotka cię kara. A karać potrafię.
Wschowa, 23 sierpnia 2021 r.
Artur Smolicz rozważał, czy nie udać się na policję. W normalnych okolicznościach zrobiłby to bez wahania. Jednak okoliczności nie były normalne.
Od kilku lat był bezdomny i nocował w różnych miejscach. Kiedyś wiódł zwyczajne życie. Miał żonę i dwójkę dzieci. Mieszkał wtedy jeszcze w Głogowie. W miarę mu się wiodło. Pracował w KGHM-ie i zarabiał lepiej niż większość znajomych. Wszystko zmieniło się pięć lat temu. Zaczął grać na automatach. Początkowo wygrywał drobne sumy. Potem passa się odwróciła i częściej wrzucał monety do automatu, niż je z niego wyciągał. Kilka razy był już blisko wygranej. Raz nawet był pewny, że wygrał, ale obsługujący maszynę facet pewnie coś wcisnął i okazało się, że nie było trzech wisienek, ale jakiś inny wariant. Okazało się, że przegrał. Na nic się zdały tłumaczenia, że przecież widział trzy wisienki! Facet był nieprzejednany. Nic sobie nie robił ani z próśb, ani z gróźb. W końcu ochrona wyrzuciła Smolicza z lokalu. A potem wyrzuciła go Kaśka. Z domu. Widziała, że mąż więcej czasu spędza w lokalach niż z rodziną. Oznajmiła, że nie chce z nim dłużej być i ma opuścić mieszkanie. I że złożyła pozew rozwodowy. Ale on wtedy miał już to wszystko gdzieś. Z rozpędu rzucił też pracę. Postanowił, że jak wygra ogromne pieniądze, to przyjedzie do domu i pokaże żonie, co straciła. Chciał, aby padła przed nim na kolana i błagała, by wrócił.
Kolejne tygodnie spędził w salonach gier. Tam dzień mieszał się z nocą. Zastanawiał się, dlaczego okna są pozaklejane. Miał teorię, że właściciele chcą, aby gracze tracili poczucie czasu i nie myśleli o powrocie do domu. Musiał przyznać, że pomysł był genialny. On sam potrafił się tu nieźle zasiedzieć.
Na początku udawało mu się wychodzić na niewielki plus. Z wygranych starczało na papierosy, jakąś bułkę i najtańsze wino. Nocował, gdzie się dało. W lecie na działkach, a zimą na klatkach schodowych. Przynajmniej dopóki go nie przegoniono. Rzadko się mył, więc w końcu przestano go wpuszczać do salonów gier. Stracił jedyne źródło utrzymania. Zaczął żebrać pod marketami. Odprowadzał wózki za drobne. Czasem coś ukradł i spieniężył. Starał się jednak nie podpaść policji. Nie chciał wylądować w więzieniu.
Dwa miesiące temu postanowił przenieść się w inne miejsce. Wybrał Wschowę.
W Głogowie ukradł portfel śpiącemu na ławce w parku facetowi. Gość był pijany, więc sam sobie winny. Mógł lepiej pilnować portfela. Smolicz bał się wpadki. Wolał się wynieść z miasta, w którym żył i gdzie wszystko stracił.
Dzisiejszej nocy spał w parku przy stawach. Wcześniej wypił butelkę wina i go zmogło. Nie był pewien, czy to, co słyszał, było prawdą, czy tylko pijackim majakiem. Ale widział, jak jakiś facet zmusił drugiego do samobójstwa. Z ich rozmowy wyłapał,że jeden z nich nazywa się Podolak. Tak mówił do niego ten, który potem się zabił. Podolak kazał mu założyć sznur na szyję i się powiesić. Drugi starał się jeszcze coś tłumaczyć. Mówił, że nie mógł postąpić inaczej. Opowiadał, że po tym wszystkim został palaczem w kotłowni. Że miał wszystkiego dość i kilka razy chciał ze sobą skończyć.
Smolicz schował się za żywopłotem i starał nie rzucać w oczy. Widział, jak facet skacze z taboretu. Ten drugi, Podolak, stał tam jeszcze przez kilka minut, a potem odszedł.
Na wszelki wypadek Artur wolał stamtąd zniknąć. Wiedział, że jak odkryją ciało, policja zacznie zadawać pytania. Ktoś może powiedzieć, że widział tu bezdomnego, i zaczną się problemy. Wolał być w tym czasie gdzie indziej. Zresztą sam niewiele powiedziałby policjantom. Nie był nawet w stanie podać rysopisu faceta. Nie widział go dokładnie, było ciemno. Po głosie prędzej by go rozpoznał. Nie chciał jednak się mieszać. Gdyby ten cały Podolak się zorientował, że to Smolicz go sypnął, jeszcze mógłby chcieć się mścić.
Poszedł w stronę drugiego stawu. Tam wejdzie na działki i wytrzeźwieje. A rano wstanie i pójdzie w inną część miasta. Z dala od problemów.
Lipowicz zaparkowała na dużym parkingu, wysiadła z auta i podeszła do bloku przy Ogrodowej. Wcisnęła guzik domofonu.
– Słucham – odezwał się damski głos.
– Dzień dobry. Policja.
Usłyszała brzęczyk zamka magnetycznego. Pchnęła drzwi i ruszyła schodami na pierwsze piętro. Po chwili stanęła przed drzwiami mieszkania denata. Zanim zdążyła nacisnąć dzwonek, otworzyły się i w progu stanęła zapłakana brunetka.
– Dzień dobry. Komisarz Marta Lipowicz, komenda powiatowa.
– Dzień dobry. Tak, już miałam telefon… Nadal nie mogę uwierzyć, że Adam zrobił coś takiego… – Kobieta drżącą dłonią otarła łzę. – Niech pani wejdzie. Zapraszam do kuchni.
Przedpokój był wyłożony boazerią. Marta dawno nie widziała tego reliktu poprzedniej epoki. Kiedyś w każdym domu można było spotkać te charakterystyczne deski na ścianach, uważane za oznakę bogactwa i luksusu. Ona tego nie rozumiała. Urodziła się, kiedy poprzedni system odchodził w niebyt.
– Jak ja to powiem córce? – Kobieta bezradnie rozłożyła ramiona. – Przecież ona się załamie. A nie chcę nawet myśleć, co będzie z Amelką. Tak uwielbiała dziadka…
Lipowicz stała w kuchni, nie wiedząc, czy może spocząć na stojącym przy oknie narożniku.
– Jak on mógł nam to zrobić? Dlaczego? – Niedźwiedzka stłumiła szloch.
– Nie wiem. Staram się to wyjaśnić.
– Przecież niczego nam nie brakowało. Mieliśmy nawet oszczędności. Nieduże, ale czy nam, starym, potrzebne miliony?
– Powiem pani, że z samobójstwami jest różnie – zaczęła spokojnie Marta. – Bywa tak, że bliscy o czymś nie wiedzą. Czasem samobójca jest śmiertelnie chory i boi się powiedzieć rodzinie. Dusi to w sobie, a potem nagle wszystko znajduje ujście i człowiek popełnia największy błąd, jaki może popełnić.
– Ale Adam? On nie był chory. Nie miał powodu…
Lipowicz jednak usiadła. Przez chwilę patrzyła na zapłakaną wdowę. Zastanawiała, się czy nie powinna jej dzisiaj odpuścić. Śmierć męża jest dla kobiety zbyt dużą tragedią.
– A może to ma związek z tym jego kolegą? – odezwała się po chwili Niedźwiedzka, wycierając oczy zmiętoloną chusteczką.
Lipowicz popatrzyła na nią czujnie.
– Kolegą?
– Adam powiedział mi jakiś czas temu, że spotkał kogoś z dawnych lat.
– Mówił kogo?
– Nie. Powiedział tylko, że nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś go zobaczy.
– Coś jeszcze powiedział?
– Nic. Ale może być, że to przez niego…
– Może pani jaśniej?
Niedźwiedzka westchnęła ciężko i zmarszczyła brwi, jakby coś sobie przypominała.
– No bo jak Adam spotkał tego kolegę, to potem wrócił do domu cały w nerwach. Tak jak rzadko pił, poszedł do barku i wyjął wódkę. Ja się zapytałam, co robi, bo przecież raczej nie zaglądał do kieliszka, a on do mnie wtedy, że facet czasem musi wypić.
– I co było dalej? – zachęciła Lipowicz. Wiedziała, że w przypadku śmierci samobójczej musi być jakiś impuls, który sprawi, że człowiek podejmuje tak radykalne kroki.
– Zamknął się w pokoju i pił. Dużo nie wypił, bo miał słabą głowę. Potem poszedł spać.
– Rozumiem.
– W nocy rzygał. Dwa razy mu miskę przynosiłam. Jak raz przyniosłam, to widziałam, że ma łzy w oczach. Myślałam, że to od tego rzygania. Potem przez kolejne dni popijał. Nawet dawał w palnik, jak to dzisiaj mówią.
– A wczoraj też pił?
– Nie. Do pracy szedł. Niby na zastępstwo. Wcześniej tak. Przedwczoraj rano wypił ze dwa piwa albo nawet trzy. Potem się przespał i poszedł na dwór. Wrócił pijany.
– Myśli pani, że z tym znajomym mógł pić?
– Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że wszystko się zaczęło, jak tamten się pojawił.
Podolak leżał w łóżku i czytał na tablecie wiadomości ze świata. Ciekawiła go sytuacja związana z uchodźcami na granicy polsko-białoruskiej. Widział zdjęcia i zastanawiał się, co władze powinny zrobić. Z jednej strony rozumiał tych ludzi uciekających przed wojną. Wiedział, że starają się znaleźć lepszy dom. Jedni pragną być bezpieczni, inni chcą lepiej zarabiać. Nie miał im tego za złe. Oceniać jest łatwo, ale trzeba być w tej ocenie uczciwym. On sam dla poprawy swojego życia był zdolny do wielu poświęceń. Z drugiej jednak strony miał świadomość, że granice są po to, aby je chronić. Zdawał sobie sprawę, że jak się wpuści kilkanaście lub kilkadziesiąt osób, to w następnych dniach na granicy będą koczowały setki, jeśli nie tysiące osób. A wtedy sytuacja będzie bez porównania gorsza.
Odłożył na chwilę tablet i sięgnął po kubek z kawą. Wziął kilka łyków. Dzień zaczynał od kawy. Pił ją zawsze na czczo. To niezdrowe, ale całe życie tak robił. Kolejną pił w południe. A potem jeszcze dwie. Jedną koło piętnastej, a ostatnią o osiemnastej.
Ponownie sięgnął po tablet i odpalił lokalny portal. Przez kilka chwil czytał wiadomości ze Wschowy i okolicy. Zatrzymał się na jednym zdjęciu. Przedstawiało mężczyznę o pulchnej twarzy.
– Postarzałeś się – rzucił do siebie. – I utyłeś.
Przypomniał sobie okoliczności, w jakich się spotkali. Było to lata temu. Szukał pomocy, a dostał tylko ból, śmierć i poczucie straty. Został zdradzony.
Kusiło go, aby cisnąć tabletem o ścianę, ale w ostatnim momencie się powstrzymał. Musiał postępować ostrożnie. Zbyt pochopne działania mogłyby sprawić, że wpadnie, zanim dokona tego, co sobie zaplanował.
Wstał z łóżka i poszedł do kuchni. Wyciągnął ze stojaka długi nóż. Przez chwilę ważył go w dłoni. Zastanawiał się, czy nie załatwić nim swojego następnego celu. Tak, kolejną ofiarę miał ochotę wypatroszyć. Ale nie mógł szarżować. Brutalne zabójstwo duchownego postawiłoby policję na równe nogi. Za punkt honoru postawiliby sobie złapanie sprawcy.
Ksiądz ze zdjęcia będzie musiał poczekać. Przynajmniej jakiś czas.
– Jeszcze nie teraz, grubasku – powiedział Podolak i odłożył nóż.
– A co pani wie o przeszłości męża? – spytała Lipowicz.
– Niewiele. – Niedźwiedzka wzruszyła ramionami. – Poznałam go w dziewięćdziesiątym piątym. Od razu wpadł mi w oko. Stał na poczcie i wysyłał jakiś list. Stanęłam za nim i jakoś tak wyszło, że niechcący uderzyłam go parasolką. Był listopad, lało jak z cebra. Przeprosiłam go i powiedziałam, że w ramach zadośćuczynienia mogę dać się zaprosić na kawę. Taki żart to był z mojej strony, wie pani. On przez chwilę stał jak sparaliżowany, a potem skinął głową.
– I co było dalej? – Lipę coraz bardziej intrygowała ta opowieść.
– W sumie to nic. Na kawę wtedy nie poszliśmy, bo on powiedział, że się śpieszy. Wymogłam jednak na nim, abyśmy kilka dni później spotkali się przy Wschowiance. Wtedy zjedliśmy obiad i po ciastku. Byłam zaskoczona elokwencją Adama. Na tej poczcie pomyślałam, że to jakiś gbur. Jednak okazało się, że to inteligentny chłop.
– A gdzie wtedy pracował?
– Był palaczem w Staszicu. W kotłowni robił. To mieszkanie miał już wcześniej. Nie mam pojęcia skąd. Nie interesowałam się zbytnio.
– A teraz czym się zajmuje… znaczy zajmował? – Lipowicz zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Bała się, że kobieta zaraz się rozklei.
– Pracował jako stróż. Teraz nie wiem, czy sama dam sobie radę. Wie pani, ja mam skromną rentę. Jak urodziłam córkę, to podupadłam na zdrowiu.
– A zna pani jakichś dawnych znajomych męża? Może rodzina coś by wiedziała?
– Rodziny to on chyba nie ma…
– Chyba? – Marta odruchowo uniosła brwi. To dziwne, żeby żona nie wiedziała nic na temat swojego męża.
– Wie pani, on był skryty. Taki odludek. Kiedyś pytałam, ale powiedział, że nie ma nikogo bliskiego. Nawet na naszym ślubie nikogo z jego strony nie było…
– Rozumiem.
Lipa wiedziała, że kluczem do rozwiązania zagadki będzie przeszłość mężczyzny. Trzeba ją dokładnie prześwietlić. Teraz jednak nie miała już na to siły. Nie spała od ponad doby i czuła piasek pod powiekami. Wróci do tej sprawy jutro.
Wschowa, 4 stycznia 1973 r.
Pierwszej nocy zbudziłem się z krzykiem. Śniło mi się, że się palę. Usiadłem na łóżku, starając się przyzwyczaić wzrok do ciemności. Wszystkie dzieci w pokoju spały. Gdy usłyszałem jakiś hałas na korytarzu, skuliłem się mimowolnie.
Wcześniej, po kolacji, słyszałem, jak dwoje starszych dzieci mówiło, że nocny dyżur ma Żyleta. Nie wiedziałem kto to ani o co chodzi, ale znów poczułem strach.
Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł jeden z wychowawców. Podszedł prosto do mojego łóżka i uderzył mnie w twarz.
– Masz się zamknąć, bo jak nie, to ci wleję! – krzyknął.
Przestraszyłem się jeszcze bardziej. Gdy wychowawca uderzył ponownie, odruchowo zasłoniłem się ramionami. Przez chwilę stał i patrzył na mnie. W końcu się odwrócił i wyszedł.
Opadłem na łóżko, ciężko oddychając. Nigdy wcześniej nikt mnie nie uderzył. Ojciec nie podnosił na mnie ręki. Matka była czuła i często mnie przytulała. Pamiętałem, jak wieczorami siadała ze mną i czytała mi bajki. Przytulała mnie wtedy i mówiła, że jestem jej największym skarbem. Opowiadała, że nie mogła uwierzyć w swoje szczęście, gdy się dowiedziała, że bocian mnie przyniesie. A potem, któregoś dnia, powiedziała, że bocian przyniesie nam Gosię. Siedziałem przy oknie i wypatrywałem tego klekota. Raz nawet byłem pewny, że to będzie już dzisiaj, ale wtedy tata powiedział, że bociany z reguły zostawiają dzieci w kapuście. Obiecał, że pojedziemy do pobliskiej wsi i pokaże mi leżące pośród główek kapusty maluchy. To było jeszcze kilkanaście tygodni temu. Teraz wszystko miało wyglądać inaczej. Straciłem mamę, tatę i Gosię. Trafiłem do tego strasznego, ponurego miejsca. I wiedziałem, że pobyt tu będzie dla mnie koszmarem.
Leżałem na wznak i wspominałem mamę. Przypomniało mi się, jak w lecie stłukłem kolano na schodach. Mama podmuchała i zabrała mnie na podwórko. Przyłożyła liść babki i obiecała, że ból za chwilę minie. I rzeczywiście – wkrótce ból i krwawienie ustały. Mama znała się na wielu rzeczach. Z ojcem nie miałem takich relacji. Wracał po pracy i kładł się na godzinę spać. Po popołudniowej drzemce wstawał i jadł obiad. Potem szedł do sąsiada i wypijali po piwie lub kilka kieliszków wódki. Zawsze po powrocie podchodził do mnie i zaczynał się tulić. Zarost miał szorstki i kłuł mnie w twarz. Nie lubiłem zapachu alkoholu. Teraz jednak marzyłem, aby w progu pokoju pojawił się ojciec i pocałował mnie. Nawet szorstka broda nie przeszkadzałaby mi tak bardzo.
– Ej, ty, śpisz? – usłyszałem nagle z boku.
Uniosłem się na łokciu i spojrzałem na leżącego dwa miejsca dalej chłopca.
– Nie – powiedziałem cicho.
– Musisz uważać na Żyletę. On mocno bije. Inni też, ale ten to lubi jeszcze postraszyć.
– Straszyć? Przebiera się za ducha? – Nie do końca wiedziałem, o co chodzi.
– Nie. Wyciąga żyletkę z maszynki i straszy, że nią przetnie. Kiedyś przyłożył mi ją do buzi i powiedział, że odetnie mi policzki i uszy.
Mimowolnie dotknąłem ucha. Bałem się, że bez niego nie będę dobrze słyszał. Wiedziałem, że nie mogę podpaść temu wychowawcy.
Zdawałem sobie sprawę, że tej nocy nie zmrużę już oka.
Przyczyna Górna, 23 sierpnia 2021 r.
Teresa Zdrojewska siedziała przed telewizorem i obierała jabłko. Na emeryturze jedynymi jej rozrywkami były krzyżówki i telewizja. Nie miała rodziny, więc mogła cały dzień tak siedzieć, rozwiązywać i oglądać.
Nigdy nie wyszła za mąż i nie urodziła dzieci. Nie chciała. Po tych wszystkich bachorach w domu dziecka własne dzieci byłyby dla niej prawdziwą męczarnią. Ostatnio widziała w telewizji, jak były premier powiedział, że dzieci są dla matek udręką. Niby lapsus językowy, ale ona w pełni popierała słowa polityka.
Odkąd była na emeryturze, nie musiała przynajmniej znosić tych wszystkich rozwydrzonych bękartów. Chociaż, jeśli miałaby być szczera, trochę lubiła tę swoją pracę. Spełniała się w niej i miała poczucie, że dobrze wykonuje swoje obowiązki. Wspominała wszystkie te dzieciaki, które tylko dzięki niej i innym wychowawcom mogły wyjść na ludzi. Teraz czasy się zmieniły i metody wychowawcze również. Nie wiedziała, czy w dzisiejszych realiach dałaby radę tak się poświęcić pracy.
Sięgnęła po kolejny kawałek jabłka i włożyła go do ust. Odłożyła nożyk na talerzyk, wstała z fotela i podeszła do telewizora, żeby przełączyć program. Miała, wprawdzie, pilota, ale coś się w nim zepsuło. Okazało się, że naprawa będzie kosztowała tyle, że już bardziej opłaca się wstawać i przełączać ręcznie. Zdrojewska pamiętała czasy, kiedy nie było pilotów i ludzie jakoś sobie radzili. Co prawda telewizory były inne, obraz gorszy i były tylko dwa kanały, ale nie trzeba było pilotów ani innych wynalazków.
Przełączyła kanał i zawróciła na stary fotel. Wtedy usłyszała, jak szczeka wilczur Rybarczyków. Jej dom stał na końcu wsi. Za nim były już tylko pola. Nie miała żadnych znajomych. Nikt jej nie odwiedzał. Czasem nawet się zastanawiała, ile czasu minie, zanim ktoś znajdzie jej zwłoki, jak już jej się umrze.
Podeszła do okna i odsunęła firankę. Na zewnątrz nikogo nie było.
– Pewnie jakiś lis się błąka i zapchlony kundel go czuje – powiedziała do siebie.
Oprócz dzieci nie lubiła też zwierząt. Jakby miała możliwość, wytrułaby wszystkie psy i koty w okolicy. Kiedyś nawet się zastanawiała, czy nie kupić kiełbasy, nie nafaszerować jej pinezkami i nie porozrzucać w różnych miejscach. Będzie musiała wrócić do tego pomysłu.
Jak była mała, to mieli psa w obejściu. Wilczura zmieszanego z jakimś innym psem. Azor był uwiązany na łańcuchu i nie darzył Tereski sympatią. Można powiedzieć, że z wzajemnością. Kilka razy się na nią rzucił, gdy podeszła za blisko. Na szczęście nigdy nie dosięgnął. Podobnie reagował, widząc jej brata Józka. W końcu ojciec stwierdził, że pies stwarza zagrożenie, i zabił go siekierą. Truchło zakopał w sadzie. Po kilku tygodniach pojawił się inny pies, mniejszy, ale ona wolała już się do niego nie zbliżać. Czuła respekt.
Usiadła z powrotem w fotelu i sięgnęła po nożyk.
Wschowa, 23 sierpnia 2021 r.
Po powrocie do domu Lipowicz wzięła prysznic. Po wydarzeniach dzisiejszego dnia była skonana. Usiadła przed telewizorem. Miała ochotę się zresetować. Włączyła Polsat, w poniedziałki z reguły leciał jakiś film. Przez chwilę bezmyślnie patrzyła na ekran, aż w końcu stwierdziła, że nie potrafi się skupić.
Poszła do kuchni i wyciągnęła z lodówki butelkę piwa. Nie upijała się, raz na jakiś czas wypijała jedną, góra dwie butelki. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do ojca i nie zaprosić go do siebie. Ostatnio widywali się prawie codziennie. Mieszkali kawałek od siebie. Ona na Herbergera, na wprost ronda, on w kawalerce na Powstańców Wielkopolskich. Praktycznie pięć minut drogi. Wiedziała, że jak do niego zadzwoni, ojciec zaraz tu będzie. Sięgnęła po telefon i wybrała numer. Wahała się, czy nacisnąć zieloną słuchawkę. W końcu jednak odłożyła aparat.
– Masz chwilę spokoju, ojczulku – powiedziała do siebie i wzięła łyk piwa.
Poczuła się głupio. Dobre relacje z ojcem były godne pochwały, jednak codzienne spotkania ktoś z boku mógłby potraktować jako coś nienormalnego. Sama czasem też miała wrażenie, że jest córusią tatusia i że ich zachowanie jest dziwne. Nawet fakt, że rzuciła karierę w stołecznej i ruszyła w ślad za tatą, było dla wielu niezrozumiałe. Kilka osób otwarcie pukało się w czoło, jak o tym mówiła.
Nawet ten młody sierżant dzisiaj był zaskoczony. Nie mógł się nadziwić, że rzuciła wielki świat dla czternastotysięcznej Wschowy…
Wróciła myślami do sprawy samobójcy. Wiedziała, że nie przekona naczelnika i reszty wydziału, że warto się nią zająć. Wszyscy uważali temat za zamknięty. Olszański wyraźnie dał jej do zrozumienia, że to było zwykłe samobójstwo, a nie zabójstwo. Nikogo nie interesowało, w jaki sposób Niedźwiedzki je popełnił. Nikt się nie zastanowił, z czego właściwie skoczył. Zanim poszła do domu, obeszła jeszcze okolice parku nad stawami. Szukała jakiegoś krzesła, skrzynki lub innego przedmiotu, którego mógł użyć Niedźwiedzki. Niczego jednak nie znalazła.
Wciąż analizowała różne scenariusze. Powiedzmy, że facet użył krzesła i się powiesił. Ale w jaki sposób, będąc już martwy, pozbył się tego przedmiotu? W pobliżu musiał być ktoś jeszcze. Może ten znajomy z dawnych lat zabrał krzesło. Jeśli tak, to trzeba go znaleźć.
Przyczyna Górna, 23 sierpnia 2021 r.
Stał pod domem Zdrojewskiej.
Od kilku tygodni ją obserwował. Wiedział, że wychowawczyni nie utrzymuje z nikim kontaktu. Niektórzy sąsiedzi nie widzieli jej od jakiegoś czasu.
Dzięki temu, że stara odizolowała się od ludzi, to, co dla niej wymyślił, miało szanse powodzenia. Nie chciał jeszcze wchodzić do jej domu. Miał czas. Podszedł do starej, rozpadającej się stodoły. Widać, że od dawna nie było tu żadnego gospodarza.
Za obejściem znajdował się sad. Był zaniedbany i zarośnięty. Drzewa wymagały przycięcia. Na gałęziach pełno było „wilków” i zmumifikowanych owoców. Od lat nikt o nie nie dbał.
Stał i obserwował dom. W jednym z pokoi świeciło się światło. To tam siedziała Zdrojewska. Nagle zaczął szczekać jakiś pies. Podolak skrył się w cieniu. Widział, jak kobieta podchodzi do okna. Przez chwilę wyglądała na zewnątrz. W końcu znowu zniknęła w głębi w pokoju.
Początkowo chciał ją załatwić szybko. Miał zamiar zadać jej taki ból, jaki ona zadawała swoim podopiecznym. Po namyśle jednak stwierdził, że to byłaby za słaba kara dla tej psychopatki. Pamiętał ją z dawnych lat. Była prawdziwym potworem. Lubowała się w karaniu dzieci. Jemu zbytnio za skórę nie zalazła, ale inni w bidulu mieli znacznie gorzej. Kiedyś zamknęła jednego dzieciaka w szafie. Siedział tam cały dzień, przerażony i zapłakany. Uważała, że to adekwatna kara za zasikanie pościeli. Potrafiła wymyślić najdziwniejsze kary. I karmiła się strachem, który widziała w oczach wychowanków.
Spojrzał na zegarek. Było już po dwudziestej drugiej. Za kwadrans powinno zgasnąć światło i Zdrojewska pójdzie spać. Znał jej plan dnia. Przychodził tutaj od kilku tygodni i za każdym razem wszystko wyglądało tak samo. Dzisiaj jednak zostanie dłużej. Koło północy wejdzie do środka i dokona zemsty. Za wszystkie lata krzywdy, jakiej doznał on i jemu podobni z rąk tej starej jędzy. Nie mógł się już doczekać.
Wschowa, 24 sierpnia 2021 r.
Wstała z samego rana. Wzięła prysznic, a potem włożyła dżinsy i T-shirt.
Zawsze nosiła się na sportowo. Kiedyś się zastanawiała, jak wyglądałaby w jakiejś garsonce albo zwiewnej sukni, w sumie nawet kusiło ją, żeby sprawdzić. Może jak znajdzie chwilę, przejdzie się po sklepach i poprzymierza jakieś sukienki.
Do komendy miała dziesięć minut drogi, i to spacerkiem. We Wschowie wszędzie był rzut beretem. Nie jeździły tu tramwaje ani autobusy miejskie. Każdy mógł przejść miasto wszerz w ciągu godziny lub półtorej. Weszła do wydziału i od razu zajęła miejsce przy swoim biurku. Skinęła głową Agnieszce Ciszek. Oprócz niej była to jedyna kobieta w kryminalnym. Ale w całej komendzie było ich jeszcze kilkanaście. Także do powiatowych jednostek dotarło zalecenie komendanta głównego, aby starać się trzymać parytety. W stolicy niektóre wydziały wręcz zaczęły dyskryminować facetów. Lipowicz starała się publicznie nie zabierać głosu w tej sprawie, wiedziała jednak, że większość jej kolegów uważała to za przesadę. Jako przykład chętnie podawali pewną interwencję prewencjuszy, jak nazywali policjantów z prewencji. Ktoś nagrał, jak policjantka stoi jak ofiara losu, podczas gdy jej partner stara się obezwładnić jakiegoś zbira. Mundurowy sam nie dawał kolesiowi rady i nie miał w swojej partnerce żadnego wsparcia. Marta wiedziała, że ocena kolegów jest niesprawiedliwa. Widziała tę interwencję – ostatecznie policjantka pomogła partnerowi. Niemniej filmik robił furorę w sieci i dawał pożywkę wszystkim uważającym, że miejsce kobiety w mundurze jest w izbie dziecka, no, ewentualnie w biurze prasowym.
– Nadal myślisz, że to nie było zwykłe zważenie się? – spytała Ciszek.
– A ty nadal myślisz, że Niedźwiedzki się powiesił?
– Na to wygląda.
– Nie wszystko zawsze jest takie, na jakie wygląda.
Agnieszka przez chwilę patrzyła na Martę w milczeniu.
– U nas jest inaczej niż w tej twojej Warszawce. We Wschowie nie ma głośnych zabójstw. Czasem jest samobójstwo. I to jest samobójstwo – podkreśliła.
Lipowicz wiedziała już, że nie uda się jej przekonać nikogo w wydziale, że śmierć Niedźwiedzkiego jest co najmniej dziwna. Zdawała sobie sprawę, że będzie musiała zająć się tym tematem po godzinach.
Otworzyły się drzwi i do pokoju weszli Szot i Olszański. Naczelnik popatrzył na Martę i spytał z ironią:
– Gotowa do ścigania złodziei w sklepach?
Miała na końcu języka złośliwą ripostę, ale się powstrzymała. Zdawała sobie sprawę, że jeśli chce tu służyć, musi znosić docinki Olszańskiego. Mogła oczywiście wrócić do stolicy, ale polubiła Wschowę na tyle, że ciężko byłoby się jej rozstać z tym miasteczkiem.
Dlatego w odpowiedzi stwierdziła tylko:
– Ja zawsze jestem gotowa.
– No to dobrze. Mam nadzieję, że przez noc wyleciały ci z głowy głupoty – rzekł naczelnik.
– Nie było w niej żadnych głupot.
– A rzekome zabójstwo wisielca? – spytał Szot.
– To akurat nie była głupota – zaoponowała. – Po służbie pogadałam na temat Niedźwiedzkiego z kilkoma osobami i mam ciekawe informacje.
– A ktoś ci pozwolił na działania pozaregulaminowe? – spytał naczelnik.
Lipowicz przeklęła w myślach. Niepotrzebnie wspomniała o tym, że działała na własną rękę, bez wiedzy naczelnika. Teraz się mogła spodziewać kłopotów.
– Nikt mi nie pozwolił, ale też nie było jakichś specjalnych działań. Pogadałam tylko z wdową po Niedźwiedzkim – wyjaśniła.
– I co powiedziała? – zaciekawił się Olszański.
– Że mąż miał ostatnio jakieś rozterki. Sporo popijał. Wcześniej był praktycznie abstynentem, a przez ostatnie dni chlał.
– Czyli coś go gryzło. Uważam, że dlatego się powiesił. Sprawa zamknięta.
– Nie tłumaczy to kartki, którą znalazłam u niego w kieszeni.
– To przecież też dowód, że nie było udziału osób trzecich – orzekł Szot. – Stary coś zbroił i sumienie nie pozwoliło mu z tym żyć.
Marta wiedziała, że nie ma żadnej siły, która by ich przekonała do pochylenia się nad zagadką śmierci tego stróża. Ona jednak chciała wiedzieć, co sprawiło, że Adam Niedźwiedzki się powiesił. Chciała mieć pewność, że nikt go do tego nie zmusił ani mu w tym nie pomógł.
– Może jednak warto się dowiedzieć, co takiego zrobił… – zasugerowała nieśmiało Ciszek.
Naczelnik i Szot spojrzeli na nią. W ich oczach była złość. Policjantka natychmiast się zaczerwieniła.
– Pytanie tylko, czy ta wiedza jest nam do czegoś potrzebna – powiedziała i sięgnęła po leżącą na biurku teczkę.
Był zadowolony z tego, jak mu poszło ze Zdrojewską. Zrealizował swój plan.
Siedział teraz w swoim mieszkaniu i zastanawiał się, czy nie pójść do kościoła. Porozmawiałby z tym księdzem. Miał mu parę słów do powiedzenia. Chciał się dowiedzieć, co sprawiło, że kiedyś postąpił w taki sposób. To przez niego zginął jeden z chłopców, a on, Podolak, musiał wrócić do bidula.
Chciał spojrzeć temu klesze w twarz i zapytać, czy przez te lata nie gryzło go sumienie. Przecież wyznał mu wtedy, co musieli przechodzić w domu dziecka. Powiedział mu o tych wszystkich złych rzeczach. Szukał u duchownego wsparcia. A został zdradzony.
To sprawiło, że odwrócił się od Boga i wszystkiego, co wiązało się z wiarą. Przecież gdyby istniał jakiś Stwórca, nie pozwoliłby nigdy, aby takie rzeczy miały miejsce. Nie pozwoliłby, żeby ziemia nosiła takie potwory jak Zdrojewska, Żyleta i pozostali.
Kilka razy starał się dowiedzieć, czy ten rzekomo miłosierny i wszechmogący Bóg jest skłonny do tolerowania takich okropności. Sporo czytał na tematy religijne. Szukał odpowiedzi. Nie otrzymał jej. Jedyne, do czego doszedł, to że Bóg jest mściwy i lubi, jak inni się krzywdzą. Lubi także, jak inni cierpią. Nie rozumiał, jak to w ogóle możliwe, że Bóg poświęca swojego syna, aby za cudze grzechy umierał w męczarniach na krzyżu. Nie potrafił pojąć, dlaczego kazał jakiemuś prorokowi zabić syna. To było dziwne i całkowicie nielogiczne, przynajmniej w jego ocenie. Nie wiedział, dlaczego Jahwe pozwala na to, aby zło panowało na ziemi. Niby to szatan je tworzy i sprawia, że ludzie zaczynają błądzić. Ale przecież jeśli Bóg potrafił stworzyć świat i sprawić, że nastąpił potop lub inny kataklizm, to dlaczego nie zniszczy szatana? Miał wiele pytań – i żadnych odpowiedzi.
Jeśli się uda, postara się dowiedzieć, jakie zdanie ma na ten temat ksiądz Marek Sawicki – jego kolejna ofiara.
Wschowa, 3 października 1974 r.
Od wczoraj nie widziałem Piotrusia. Polubiłem tego chłopca.
Byliśmy w tym samym wieku i trafiliśmy tutaj prawie w tym samym okresie. Można powiedzieć, że się ze sobą zżyliśmy. Razem spędzaliśmy czas, spaliśmy w jednej sypialni. Wczoraj rano zauważyłem, jak pan Tomasik prowadził Piotrusia do pielęgniarki. Potem mój kompan zniknął. Pytałem pana Tomasika, ale ten burknął, że mam się nie interesować. Ostatecznie powiedział mi jednak, że Piotrusia zabrała babcia. Byłem zaskoczony, bo z tego, co wiedziałem, losem Piotrusia nikt się nie interesował. Chciałem coś powiedzieć, ale wzrok wychowawcy wyraźnie dał mi do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona.
Wszedłem do łaźni i nabrałem wody z kranu. Chciało mi się pić. Za mną do środka weszło dwóch starszaków.
– Wyjazd, młody – powiedział jeden z nich.
Nie chciałem im podpaść. Bidul rządzi się swoimi prawami. Możesz tu oberwać zarówno od wychowawcy, jak i od starszych kolegów. Oni, pomimo że sami swego czasu mieli wymierzane kary za pomocą pięści lub kopniaków, teraz czynili podobnie. Wcześnie zrozumiałem, że bity w przyszłości sam także będzie bił.
Wyszedłem, ale stanąłem za drzwiami. Interesowało mnie, o czym będą rozmawiać.
– Mengele znowu dała dupy – powiedział jeden.
– Ponoć mały się przekręcił.
– Wende kazał go Tomasikowi zakopać w sadzie. To już kolejny.
– Powiem ci, że jak stąd wyjdę, to pójdę na milicję i powiem, co tu się dzieje.
– Nikt ci nie uwierzy. Wende to jakiś kacap.
– Co ty gadasz…
– No tak słyszałem. Kiedyś Żyleta gadał z Tomasikiem i ten stwierdził, że Wende urodził się u ruskich. Ponoć był w ruskiej armii czy tej ich ubecji. W czterdziestym piątym został w Polsce. Najpierw w szkole muzycznej był jakimś ruskim śledczym, a potem trafił do Legnicy. Tam też był jakimś ruskim ubolem. Potem na stałe przeprowadził się do Wschowy i został tu, w bidulu, dyrektorem.
– Nazwisko ma polskie.
– Może zmienił? Wielu tak ponoć robiło. Facet jest nie do ruszenia. Z tego, co mówił Żyleta, w trzydziestym czwartym Wende siedział za komunizm w jakimś sanacyjnym więzieniu. Miał wtedy szesnaście lat i go zamknęli.
– No to rzeczywiście nie ma sensu iść na milicję. Nic mu nie zrobią, a Wende tylko będzie się mścił…
Więcej nie słuchałem. Nie do końca rozumiałem, o czym tych dwóch rozmawiało, ale czułem, że stało się coś złego. Miałem tylko nadzieję, że Piotruś zostanie ze swoją babcią i nie wróci już w to miejsce.
Wschowa, 24 sierpnia 2021 r.
Lipowicz zaparkowała służbową kię pod blokiem przy Jagiellonów. Dyżurny powiadomił o naruszeniu miru domowego połączonym z naruszeniem nietykalności cielesnej. Do tego jeszcze groźby karalne. Ponieważ nie miała zbyt dużo spraw na tapecie, sama zgłosiła się do ogarnięcia tematu.
Weszła do klatki. Drzwi na pierwszym piętrze były otwarte. Uśmiechnęła się do stojących na schodach gapiów. Przesunęła jednego i weszła do mieszkania. Kolejny facet stał w progu.
– Pan tu mieszka?
– Sąsiadem jestem.
– To niech pan opuści mieszkanie – poleciła stanowczo.
Dziwiło ją, że nikt nie interesuje się ludźmi stojącymi na klatce i tak bezceremonialnie włażącymi do czyjegoś domu. W Warszawie byłoby to nie do pomyślenia. Chociaż jeden przypadek zapadł jej w pamięć. Naczelnik ze stołecznej chciał się wykazać i pojechał na czynności. Wszedł do środka i zadeptał ślady. Wlazł w jakąś plamę krwi i rozniósł ją po całym mieszkaniu. Pobrudził dywanik w łazience i zainteresował się perfumami stojącymi na półce. Wszędzie zostawił odciski swoich paluchów. Dołożył technikom mnóstwo roboty… Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Miała szczęście, że jej obecny naczelnik nie jest aż takim ćwokiem. Był służbistą, chamem i leniem. Ale nie mogła powiedzieć, że jest głupi.
Dwóch mundurowych stało w jednym z pokoi i spisywało zeznania mężczyzny.
– Może jeden z was zająłby się tą zgrają? Zaraz nam tu ślady zadepczą – powiedziała, wskazując głową wejście. Wiedziała, że pewnie nie zrobiła dobrego pierwszego wrażenia.
Kiedy sierżant minął ją bez słowa i poszedł wyprosić ciekawskich, Lipowicz zwróciła się do siedzącego na wersalce człowieka:
– To pana napadnięto?
– Tak. – Facet trzymał przy twarzy woreczek z lodem.
– Niech mi pan opowie, co zaszło.
– Już nam powiedział – wtrącił stojący obok starszy posterunkowy.
Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.
– A kolega pozwoli, że ja też zapoznam się z tą historią?
Teraz była pewna, że nie tylko nie zyskała sympatii mundurowych, ale wręcz stała się ich wrogiem.
– No przylazł tu ten Nowaczyk – odezwał się poszkodowany. – Gadał coś, że ta jego Kaśka niby ze mną sypia. On jest jakiś popieprzony!
– A sypia?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki