Dom - Piotr Kościelny - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dom ebook i audiobook

Piotr Kościelny

4,6

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Wschowa to spokojne, niewielkie miasto, którego sielankę przerywają dwie zagadkowe śmierci. Na swoje życie targnęli się były nauczyciel i ksiądz miejscowej parafii.

Ich sprawy prowadzi komisarz Marta Lipowicz – policjantka od niedawna służąca w lokalnej komendzie. Intuicja podpowiada jej, że samobójstwa były upozorowane, a w mieście pojawił się mściciel wyrównujący rachunki.

Klucz do rozwiązania zagadki może tkwić w przeszłości, o której mieszkańcy Wschowy nie chcą mówić. Lipowicz podejrzewa, że zabójstwa mają związek z miejscowym domem dziecka, skrywającym wiele mrocznych tajemnic.

Czy policjantka zdoła odkryć prawdę i powstrzymać mordercę, zanim ten zabije kolejne osoby? Czy może podda się naciskom przełożonych i odpuści?

Piotr Kościelny (ur. 1978 r.) – pisarz, prywatny detektyw, specjalista ds. bezpieczeństwa i windykacji terenowej. Instruktor samoobrony. Prowadzi biuro detektywistyczne na terenie Wrocławia i Głogowa. Autor powieści z pogranicza kryminału, thrillera i sensacji, ceniony przez czytelników za mocne pióro i realizm. Miłośnik zwierząt, posiada trzy koty i psa rasy bokser. Oficjalna strona autora: piotrkoscielny.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 47 min

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
4,6 (2956 ocen)
2103
592
190
54
17
Sortuj według:
Felunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

Czytając tą książę targały mną złość, smutek wściekłość na to co było opisywane. Książka smutna i zarazem przerażająca. Długo się po niej nie otrząsnę. Ale warto było.
122
Krzysztgrab

Nie polecam

z wielką irytacja ją Wysłuchałem dobrze przeczytanej powieści. nieprawdopodobnie głupia intryga główna powieści. pierwsze::Wschowa miasto psychopatów?.. dom dziecka całkowicie pozbawiony kontroli przez zwykłych empatycznych ludzi.? policja:: stado durnych niekompetentnych zepsutych do szpiku kości bezmyślnych baranów?. drugie;logika prawdopodobieństwa władza nad dziećmi powoduje długowieczność wszystkich opiekunów? prawie 90-latkow ? zemsty dokonuje 60-latek? na zwłokach? trzecie; wszystkie dzieci w sierocińcu są gorzej traktowane niż więźniowie obozów koncentracyjnych? Zgroza dla czytelników i słuchaczy. Aż żal dupe ściska, że nie ma wykształconych recenzorow niedopuszczających do druku takich bezmyślnych gniotów. ul Mysia w Warszawie. Tam lądował każdy skrypt przeznaczony do druku. Nie sądzę żeby którykolwiek recenzent, dopuścił to do publikacji. I nie dlatego, że jest niepoprawny politycznie czy obyczajowo.. Ta ekstremalnie niemożliwa pod każdym względem ( historycznym, mor...
60
Sparrow44

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa ksiazka, dobrze prowadzona narracja, kilka razy rozedrgana fabularnie przez prosty nieco schemat, w żadnym razie nie umniejsza to wartości ksiazki przy powszechnym zalewie grafomanii.
61
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

Pan Piotr przeniósł mnie w świat pełen tajemnic i bezwzględnych zwyrodnialców. Autor bardzo ciekawie poprowadził fabułę. Od samego początku wiedziałam kto jest mordercą. Znałam jego nazwisko i historię jego dorastania. Krok po kroku śledziłam jego poczynania i plany. Pomimo tej wiedzy i tak zaskoczyło mnie zakończenie. Podczas czytania zapomniałam, jak bardzo nieprzewidywalny bywa sposób prowadzenia akcji przez Pana Piotra. Powieść mocna, nieprzewidywalna i wzruszająca. Świetnie napisany thriller, w którym moc przekazu jest tak duża, że z łatwością dajemy się przenieść w fikcyjny świat wykreowany przez autora. Wraz z bohaterami przeżywamy ich dramaty i przyłączamy do prowadzonego śledztwa. Tu nie ma drogi na skróty ani wybielania rzeczywistości.
anetta007

Nie oderwiesz się od lektury

Łzy, bezsilność ,szok Polecam
51

Popularność




1

Wschowa, 23 sierp­nia 2021 r.

Ula Ruchle­wicz była zła, że Filip o tej porze wyciąga ją z domu.

Filip był jej psem, sta­rym, ale wyjąt­ko­wym. I naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Niby zwy­kły kun­de­lek, ale nie zamie­ni­łaby go na żad­nego rasowca. W całej rodzi­nie nie było nikogo, kto nie darzyłby tego czwo­ro­noga miło­ścią. Ona jed­nak kochała go naj­bar­dziej i wie­działa, że pupil odwza­jem­nia to uczu­cie. Sta­rała się, aby miał rado­sne i szczę­śliwe życie.

W sobotę kupiła w mar­ke­cie przy­smaki o smaku dzi­czy­zny. Sku­siła się na ich pro­mo­cyjną cenę. Wzięła paczkę i w nie­dzielę wie­czo­rem dała dwa psu. Nie spo­dzie­wała się, że sma­czek wywoła pro­blemy żołąd­kowe. Z reguły wycho­dziła z Fili­pem cztery razy w ciągu dnia. Wie­czorny spa­cer, ten około osiem­na­stej, był naj­dłuż­szy, zwy­kle godzinny. I ostat­nie, krót­kie wyj­ście – przed dwu­dzie­stą drugą. Ale dzi­siaj zwie­rzak pisz­czał przy drzwiach jesz­cze około pół­nocy, no i teraz, o świ­cie, znowu. Ewi­dent­nie się struł.

Szła w stronę sta­wów, swoją stałą trasą przez park. Filip nie mar­no­wał czasu, z nosem przy ziemi wytrwale szu­kał nowych zapa­chów. Byli jakieś dwa­dzie­ścia metrów od brzegu, gdy zatrzy­mał się gwał­tow­nie i zaczął war­czeć.

– Co jest, pie­sku?

Sierść na grzbie­cie czwo­ro­noga sta­nęła dęba. Na­dal war­czał i pry­chał. Wyraź­nie cze­goś się prze­stra­szył.

– Spo­koj­nie, to pew­nie lis. Nie ma czego się bać.

Ula pocią­gnęła za smycz i ruszyła dalej.

Nie uszła wię­cej niż dzie­sięć kro­ków, gdy go zoba­czyła. Wisiał na gałęzi.

– O matko prze­naj­święt­sza… – szep­nęła, a jej dłoń auto­ma­tycz­nie powę­dro­wała do czoła, by zro­bić znak krzyża.

Samo­bójca? W tym parku? Prze­cież tu bawią się matki z dziećmi, spa­ce­rują wycieczki z pobli­skiego przed­szkola. Ucznio­wie sąsied­niej szkoły mają lek­cje wuefu! Też sobie miej­sce wybrał!

– Szczę­ście, że cho­ciaż zro­bił to w nocy – mruk­nęła pod nosem. – Nie bój się, pie­sku.

Uspo­ka­ja­jąco pokle­pała Filipa po gło­wie, a potem wycią­gnęła komórkę i wybrała numer alar­mowy.

* * *

Zapar­ko­wała tuż za karetką pogo­to­wia. Wysia­dła z kijanki i pode­szła do dwóch sier­żan­tów sto­ją­cych obok jakiejś kobiety z psem.

– Dzień dobry. Komi­sarz Marta Lipo­wicz, komenda powia­towa. Czy to pani zna­la­zła ciało?

– Tak. Szłam tędy z Fili­pem i zoba­czy­łam, że on wisi…

– Z Fili­pem?

– Z moim psem. Tak ma na imię…

– Rozu­miem. Niech pani kon­ty­nu­uje.

– No i szłam, i zoba­czy­łam, że on wisi. Nie pod­cho­dzi­łam bli­żej. Od razu wyję­łam komórkę i zadzwo­ni­łam pod sto dwa­na­ście.

Lipo­wicz rozej­rzała się dookoła. Ratow­nicy wła­śnie pako­wali sprzęt do karetki. Nic tu po nich.

Spoj­rzała na zega­rek. Docho­dziła piąta.

– A pani zawsze o tej godzi­nie spa­ce­ruje z psem? – zwró­ciła się do kobiety.

– Z reguły to póź­niej, ale dzi­siaj Filipa pogo­niło. Dostał nowe sma­ko­łyki. Z dzi­czy­zną. Zaszko­dziły mu, wycho­dzi­łam już o pół­nocy i teraz… Wie pani, to łasuch. Uwiel­biam go i sta­ram się dać mu wszystko, co naj­lep­sze. Nie wyobraża pani sobie, jaki to mądry kun­de­lek.

Lipo­wicz spoj­rzała na sie­dzą­cego przy nodze kobiety psa. Wycią­gnęła do niego dłoń. Począt­kowo nie­śmiało, ale po chwili coraz odważ­niej zaczął ją obwą­chi­wać. Gdy przy­kuc­nęła i go pogła­skała, poli­zał ją po ręce, mer­da­jąc ogo­nem.

Po chwili wstała i uśmiech­nęła się do jego wła­ści­cielki.

– Kole­dzy zada­dzą pani kilka pytań. Ja już dzię­kuję.

Odwró­ciła się i pode­szła do wisielca. Pętla była zro­biona w spo­sób per­fek­cyjny. Świad­czyło to o tym, że nie powziął decy­zji o samo­bój­stwie pod wpły­wem chwili – wtedy pew­nie powie­siłby się na pasku od spodni. Musiał to skru­pu­lat­nie zapla­no­wać.

– Pano­wie, macie jakąś dra­binę?! – zawo­łała do uwi­ja­ją­cych się przy karetce ratow­ni­ków.

Gdy zgod­nie pokrę­cili gło­wami, wyjęła z kie­szeni komórkę i wybrała numer dyżur­nego.

– Komi­sarz Lipo­wicz, kry­mi­nalny. Pode­ślij­cie mi stra­ża­ków nad stawy.

– Po co?

– Trzeba odciąć wisielca.

– Już się robi.

Scho­wała tele­fon i spoj­rzała w stronę kobiety z psem, która roz­ma­wiała z jed­nym z poli­cjan­tów. Drugi ruszył w kie­runku Lipo­wicz.

– Pani komi­sarz, to zwy­kłe zwa­że­nie się. Nie ma co tu sie­dzieć.

– Niby tak. – Wzru­szyła ramio­nami. – Ale wolę sie­dzieć tutaj niż w fabryce. Muszę zro­bić oglę­dziny zwłok. Nie chcę, żeby ktoś się przy­pie­przył.

– To trzeba bre­loka ścią­gnąć.

– Już zgło­si­łam dyżur­nemu. Ma pode­słać stra­ża­ków.

Przez chwilę stali w mil­cze­niu, patrząc na nie­ru­chomą taflę wody, nad którą sie­działo stado dzi­kich kaczek.

Park przy sta­wach był miej­scem chęt­nie odwie­dza­nym przez miesz­kań­ców Wschowy. Matki prze­sia­dy­wały tu ze swo­imi pocie­chami, bab­cie z wnu­kami dokar­miały lokalne ptac­two. Rów­nież tutaj lokalna „elita” i ama­to­rzy wsze­la­kiej maści trun­ków kul­ty­wo­wali pijac­kie tra­dy­cje narodu. Kilku z tych ostat­nich Lipo­wicz koja­rzyła. Jed­nego nawet nazwała Mali­no­wym Kró­lem, bo od alko­holu był wiecz­nie czer­wony na twa­rzy. Parę razy widziała, jak zacze­piał ludzi, żebrząc o kilka gro­szy. Był też Bru­tal – klon Bru­tusa Howella, boha­tera filmu Zie­lona mila. Gdyby czę­ściej się golił, mógłby wystą­pić w kon­kur­sie na sobo­wtóra Davida Morse’a. Reszty tego par­ko­wego towa­rzy­stwa wza­jem­nej ado­ra­cji jak dotąd nie utoż­sa­miała z nikim szcze­gól­nym. Zwy­kłe pijaczki, raczej nie­groźne, jak w każ­dym innym mie­ście.

– Pani komi­sarz od kiedy we Wscho­wie? – zagaił sier­żant.

– Dzi­siaj miną cztery mie­siące.

– A wcze­śniej War­szawa? Tak mówiono.

– Tak. Wcze­śniej War­szawa – potwier­dziła.

– I co panią komi­sarz przy­wiało na to zadu­pie? Prze­cież tu się nic nie dzieje. – Mun­du­rowy prze­wró­cił oczami. – Nawet nie ma gdzie wysko­czyć na bro­war po robo­cie.

– Wolę takie spo­kojne mia­steczka niż sto­licę. Tam można poje­chać na wycieczkę, wejść na Pałac Kul­tury i nie­wiele poza tym. W knaj­pach same snoby. Dupę noszą wyżej, niż srają.

– Ja to bym chciał tam miesz­kać. Inny świat.

– Pomiesz­kał­byś tro­chę, to zatę­sk­nił­byś za Wschową.

– Bez prze­sady. Za tą dziurą?

Lipo­wicz uśmiech­nęła się do poli­cjanta.

– Zdzi­wił­byś się. Ja też nie wyobra­ża­łam sobie życia poza wiel­kim mia­stem. Wyda­wało mi się, że to takie super miesz­kać w sto­licy. A teraz mogła­bym na zawsze zostać tutaj.

– Ale kariery tu się nie zrobi.

Kątem oka Marta zauwa­żyła nad­jeż­dża­jący samo­chód stra­żacki. Do wisielca nie wzywa się wozu z dra­biną ani wozu bojo­wego, wystar­czy zwy­kły ford ran­ger z paką.

– Kariery nie chcę – wró­ciła do roz­mowy. – Wolę spo­kój.

– I ten spo­kój spra­wił, że pani teraz tu mieszka – powie­dział z uśmie­chem poli­cjant.

– Ojciec.

– Co ojciec?

– Mój tato rok temu powie­dział, że chciałby miesz­kać z dala od miej­skiego gwaru. On też rodo­wity war­sza­wiak. Posta­no­wił, że sprzeda swoje miesz­ka­nie i wypro­wa­dzi się w jakieś spo­kojne miej­sce. Wybrał Wschowę.

– I pani poje­chała z nim? – Sier­żant był wyraź­nie zdzi­wiony.

Ski­nęła głową.

Pamię­tała moment, gdy ojciec przy­szedł do jej miesz­ka­nia i oznaj­mił, że chce wyje­chać z War­szawy. Mówił, że wiel­kie mia­sto go fru­struje, że ma już dość tego zgiełku. Tych tłu­mów, kor­ków i smogu. Że chce zna­leźć swoje miej­sce na ziemi. Stwier­dził, że wpada w depre­sję, że ma myśli samo­bój­cze… Nie kryła zdu­mie­nia. Ale nie chciała go stra­cić. Był dla niej wszyst­kim. Wycho­wy­wał ją samot­nie, nie miał zni­kąd pomocy. Jej matka umarła pod­czas porodu. Zostali sami. Ojciec robił wszystko, aby nie czuła się inna – gor­sza niż dzieci wycho­wy­wane w peł­nych rodzi­nach. Roz­piesz­czał ją i sta­rał się być zarówno ojcem, jak i matką. Był przy niej w każ­dej trud­nej sytu­acji. Stał się dla niej kimś naj­waż­niej­szym w życiu. Nie tylko rodzic, ale też przy­ja­ciel. Razem sta­rali się two­rzyć szczę­śliwą rodzinę. Byli ze sobą na dobre i na złe.

Pamię­tała, jak przy­szła do niego z pła­czem. Miała wtedy dwa­na­ście lat i dostała pierw­szego okresu. Myślała, że umiera. Ojciec, pomimo że sytu­acja była dla niego krę­pu­jąca, posta­rał się jej wytłu­ma­czyć, że to natu­ralne zja­wi­sko i nie ma powo­dów do obaw. Towa­rzy­szył jej w prze­ło­mo­wych chwi­lach. To on zawiózł ją na pierw­szą randkę. To on ją z niej ode­brał, gdy stała zapła­kana przed kinem. To on powie­dział jej, na co musi uwa­żać w rela­cjach z chło­pa­kami. W końcu to on był pierw­szym, który odra­dzał jej wstą­pie­nie do poli­cji. Nie chciał, aby nara­żała życie za tak skromną pen­sję. A jed­nak przy­je­chał na jej pro­mo­cję w szkole w Szczyt­nie. To jemu się zwie­rzała z pro­ble­mów w pracy. To w końcu on naj­bar­dziej jej poma­gał…

Nikomu o tym nie mówiła, ale gdy tra­fiła do wydziału kry­mi­nal­nego Komendy Rejo­no­wej War­szawa I na Wil­czej, wła­śnie ojciec wie­lo­krot­nie poma­gał jej w śledz­twach. Pytała go, co zro­bić lub co myśli na temat wezwa­nia danego świadka. Wie­działa, że ma inne spoj­rze­nie na pewne rze­czy. Uwa­żała go za wyjąt­kowo inte­li­gent­nego faceta. To dzięki niemu mogła się pochwa­lić wysoką wykry­wal­no­ścią – na pozio­mie dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cent – dzięki czemu ktoś ją zauwa­żył i została prze­nie­siona do komendy sto­łecz­nej. Słu­żyła tam trzy lata i docze­kała się awansu.

Byli tacy, któ­rzy twier­dzili, że Lipa, jak ją nazy­wano, wyra­sta na raso­wego śled­czego. Była dumna i speł­niona. Zawo­dowo miała wszystko, o czym mogła zama­rzyć. I tylko pry­wat­nie nie było tak różowo. Żaden jej zwią­zek nie prze­trwał dłu­żej niż trzy mie­siące. Roz­pa­dały się z reguły z jej winy. Wra­cała do domu o róż­nych porach, cza­sem nie poja­wiała się w nim przez kilka dni. Zda­rzało się, że śmier­działa tru­pem. Nawet per­fumy nie były w sta­nie zama­sko­wać odoru roz­kła­da­ją­cych się zwłok. Dla­tego, choć miała już trzy­dzie­ści lat, na­dal była sama.

Gdy ojciec zde­cy­do­wał, że sprzeda miesz­ka­nie w sto­licy i wypro­wa­dzi się do tego kil­ku­na­sto­ty­sięcz­nego mia­steczka, nie mogła w to uwie­rzyć. Wcze­śniej myślała, że wybie­rze coś bli­żej War­szawy, ale on zde­cy­do­wał się prze­nieść na drugi koniec kraju. Gdy zapy­tała, dla­czego Wschowa, stwier­dził, że nazwa mu się spodo­bała. Sprze­dał miesz­ka­nie i wyje­chał.

Już pod­czas pierw­szych odwie­dzin u niego nie­ocze­ki­wa­nie dla sie­bie samej Marta stwier­dziła, że dla niej też przy­szła pora na wypro­wadzkę z War­szawy. W pracy zło­żyła wnio­sek o prze­nie­sie­nie do komendy we Wscho­wie i cztery mie­siące temu tra­fiła do miej­sco­wego wydziału kry­mi­nal­nego. Wszy­scy w tutej­szej komen­dzie byli zasko­czeni, że zde­cy­do­wała się słu­żyć w takiej dziu­rze. Za jej ple­cami plot­ko­wali, że prze­nie­sie­nie wcale nie było jej decy­zją, że tra­fiła tu za karę. Uśmie­chała się tylko, sły­sząc te pogło­ski. Prawda była jedna, a ona nie musiała się nikomu tłu­ma­czyć. Wresz­cie mogła odpo­cząć od cię­żaru spraw, z jakimi musiała się mie­rzyć w sto­licy. Żad­nych zabójstw, porwań, afer. Cisza i spo­kój.

Patrzyła, jak z zapar­ko­wa­nego samo­chodu wysiada dwóch stra­ża­ków.

– Odci­namy czy jesz­cze ma sobie podyn­dać?! – zawo­łał jeden z nich, wska­zu­jąc głową na wisielca.

– Tniemy.

Bez słowa wycią­gnęli z paki forda alu­mi­niową dra­binę i pode­szli z nią do drzewa, na któ­rym wisiało ciało męż­czy­zny.

Dopiero teraz Lipo­wicz zwró­ciła uwagę na pewien szcze­gół.

* * *

Obser­wo­wał pod­jeż­dża­jący nad staw samo­chód straży pożar­nej. Wcze­śniej widział radio­wóz i taj­niacki samo­chód z komendy.

Sam był nie­wi­doczny. Nie chciał rzu­cać się im w oczy. Nie mógł popeł­nić błędu. Nie mógł dać się zła­pać, zanim nie dopełni się wszystko, co sobie zapla­no­wał. Ten facet sam był sobie winny. Jak to mówią, zna­lazł się w złym miej­scu o nie­wła­ści­wej porze. I wcale nie cho­dziło o dzi­siej­szą noc, ale o coś, co miało miej­sce ponad trzy dekady temu.

Wyszedł z krza­ków i skie­ro­wał się w stronę miesz­ka­nia. Docho­dziła piąta trzy­dzie­ści. Na Kościuszki wła­śnie otwie­rali pie­kar­nię. Kupi sobie świeże bułki na śnia­da­nie.

Szedł i nucił pod nosem jakąś pio­senkę. Sta­rał się nie myśleć o tym, co wyda­rzyło się kil­ka­dzie­siąt minut wcze­śniej. Temat w jego oce­nie był zamknięty. Teraz musi zapla­no­wać, jak dobrać się do kolej­nej osoby. Nie śpie­szyło mu się. Cze­kał w sumie trzy­dzie­ści sie­dem lat, aby go dorwać. Było warto. Facet w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym czwar­tym roku nie zro­bił cze­goś, co powi­nien. Wtedy obie­cał mu zemstę. Teraz nad­szedł jej czas.

Wszedł do pie­karni i uśmiech­nął się do eks­pe­dientki.

– Cztery bułki i droż­dżówkę z serem.

– Coś jesz­cze? – spy­tała blon­dynka w śred­nim wieku.

– Może chleb. Ten zwy­kły z Rucho­cic.

– Kroić?

– Tak, niech pani pokroi. I jesz­cze jakąś jed­no­ra­zówkę da albo worek.

Myśl o kro­je­niu spra­wiła, że znowu się uśmiech­nął. Zasta­na­wiał się, czy kolej­nego nie powi­nien wła­śnie pokroić. A może to już prze­sada?

Samo­bój­stwo, a wła­ści­wie jego upo­zo­ro­wa­nie wyglą­dało lepiej. Mniej rzu­cało się w oczy. Nie chciał tu śled­czych z komendy woje­wódz­kiej. Nie chciał, aby w mie­ście krę­ciły się hordy żąd­nych sen­sa­cji dzien­ni­ka­rzy. Ta zemsta to jego pry­watna sprawa, nie zamie­rzał robić z niej przed­miotu publicz­nej debaty. Swój plan chciał zre­ali­zo­wać w ciszy. Sam.

– Osiem pięć­dzie­siąt.

Wycią­gnął z kie­szeni pie­nią­dze, odli­czył kwotę i poło­żył na ladzie.

– Sły­szał pan? – zagad­nęła eks­pe­dientka, zgar­nia­jąc monety.

– Co?

– W parku facet się powie­sił.

– O… Nie wie­dzia­łem.

– Kie­rowca, co pie­czywo przy­wozi, mi powie­dział. Jechał i widział, jak stra­żacy ciało odci­nają. Dosłow­nie przed chwilą.

Przy­po­mniał sobie, że przed wej­ściem minął się z dostaw­cza­kiem z logo pie­karni. Miał nadzieję, że nikt go nie widział w pobliżu wisielca.

– To straszne – skwi­to­wał i zapa­ko­wał pie­czywo do jed­no­ra­zówki.

Wyszedł z pie­karni i skie­ro­wał się w stronę cen­trum. Za parę minut będzie w domu i zrobi sobie śnia­da­nie. Zasta­na­wiał się, czy lep­sza będzie jajecz­nica, czy kieł­basa na gorąco.

Zabi­ja­nie wzmaga ape­tyt, pomy­ślał, wgry­za­jąc się w droż­dżówkę.

* * *

Lipa wcią­gnęła ręka­wiczki i się­gnęła do kie­szeni kurtki denata. Wyjęła z niej kartkę. Roz­ło­żyła ją i prze­czy­tała na głos:

– „Zro­bi­łem coś złego. Niech Bóg mi wyba­czy”.

Sto­jący kawa­łek dalej sier­żant pod­szedł bli­żej i zaj­rzał jej przez ramię.

– To potwier­dza­łoby wer­sję o samo­bój­stwie. Myślę, że szkoda czasu, aby pani komi­sarz zaj­mo­wała się tą sprawą.

– Nie­ko­niecz­nie – odparła. – Nie inte­re­suje cię, co takiego zro­bił ten facet?

– Ani tro­chę.

Uśmiech­nęła się do chło­paka. Podo­bał się jej. Był szczery, a szcze­rość była dziś w cenie.

– To powiem ci w zaufa­niu, że mnie tak.

– A nie szkoda pani komi­sarz czasu?

– A pomyśl nad tre­ścią tego listu. – Pod­nio­sła kartkę wyżej. – Facet pisze, że zro­bił coś złego.

– No i? – Sier­żant wpa­try­wał się w nią obo­jęt­nie.

– Może kogoś zabił? Może ukrył gdzieś ciało? Uwa­żam, że powin­ni­śmy prze­śle­dzić ostat­nie dni jego życia i dowie­dzieć się, o co może cho­dzić.

– Pani komi­sarz, ja to zwy­kły kra­węż­nik jestem – wes­tchnął. – Daleko mi do Bore­wi­cza czy innego Majami. Nie jestem nawet podobny do Despero.

– On jest wyjąt­kowy. – Lipo­wicz posłała mu kon­spi­ra­cyjny uśmiech. – W całej sto­łecz­nej nie było takiego psa. Więk­szość wyglą­dała raczej jak Espero.

– Co to?

– Model Daewoo. Ale pew­nie nie wiesz nawet, jak taki cud moto­ry­za­cji wygląda.

Poli­cjant wycią­gnął komórkę i zaczął stu­kać w wyświe­tlacz. Po chwili oznaj­mił trium­fal­nie:

– Kie­dyś widzia­łem taki samo­chód! Na zło­mie.

Lipo­wicz się­gnęła do dru­giej kie­szeni denata i wyjęła z niej port­fel. Przez chwilę prze­glą­dała jego zawar­tość, ale nie zna­la­zła niczego war­tego uwagi. Jakieś zdję­cie sprzed kil­ku­na­stu lat. Święty obra­zek z Matką Boską. Parę bank­no­tów, kilka para­go­nów. Wyjęła dowód oso­bi­sty.

– Adam Niedź­wiedzki, uro­dzony w tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym siód­mym roku. Zamiesz­kały we Wscho­wie na Ogro­do­wej. – Spoj­rzała na sier­żanta, który zapi­sy­wał jej słowa w notat­niku. – Gdzie to jest? – spy­tała.

– Tamte bloki, jak się jedzie w stronę Dino. Kawa­łek stąd.

– Potem trzeba będzie tam podejść.

Poli­cjant wzru­szył ramio­nami.

– Trzeba będzie wezwać cha­rony. Niech zabiorą ciało – stwier­dziła Lipo­wicz. Za jakiś czas poja­wią się tu bab­cie i matki z malu­chami. Lepiej, żeby dzieci nie oglą­dały denata. – Załatw to. Ja wra­cam do fabryki. Muszę napi­sać notatkę i poin­for­mo­wać naczel­nika o czyn­no­ściach – dodała, ścią­ga­jąc latek­sowe ręka­wiczki.

– Serio chce się pani?

– Co?

Sier­żant wska­zał na ciało męż­czy­zny.

– Zaj­mo­wać sprawą samo­bója.

– A mam jakieś cie­kaw­sze? – Uśmiech­nęła się do niego po raz ostatni i rzu­ciła: – Na razie.

Gdy szła w stronę służ­bo­wej kijanki, nie musiała się oglą­dać za sie­bie. Wie­działa, że młody sier­żant odpro­wa­dza ją wzro­kiem.

* * *

Wszedł do domu i poło­żył zakupy na stole. Po wyj­ściu z pie­karni wstą­pił jesz­cze do mię­snego. Kupił kilka pla­ster­ków szynki i kawa­łek boczku. Miał ochotę na jajecz­nicę. Boczek ide­al­nie do niej paso­wał.

Poszedł do łazienki i umył ręce. Zanim wszedł do kuchni, zasło­nił jedyne okno w miesz­ka­niu. Po śnia­da­niu zdrzem­nie się tro­chę. Miał czas. Na szczę­ście dzi­siaj nie musiał pra­co­wać. Mógł odpo­cząć.

Włą­czył kuchenkę elek­tryczną i poło­żył na pły­cie patel­nię. Gdy się roz­grzała, wrzu­cił na nią kilka pla­strów tłu­stego boczku.

Myślami wró­cił do Niedź­wiedz­kiego. Facet sam był sobie winny. Jakby kie­dyś postą­pił ina­czej, teraz by żył. On jed­nak się prze­stra­szył i nie pomógł jemu i Justy­nie. Wolał uda­wać, że nic złego nie widzi.

Pamię­tał moment, gdy pod­jął decy­zję, że kie­dyś ich drogi znowu się skrzy­żują. A wtedy uka­rze wycho­wawcę za to, co się stało. Nie widział go tyle lat. Nie miał poję­cia, czym się zaj­mo­wał po odej­ściu z domu dziecka. Nie wie­dział, czy pra­co­wał w innej pla­cówce, czy może cał­kiem zmie­nił pro­fe­sję.

Spo­tkał go dopiero tydzień temu. Począt­kowo Niedź­wiedzki go nie poznał. On jed­nak przy­po­mniał mu, kim jest i w jakich oko­licz­no­ściach się poznali. Facet był w szoku. Tłu­ma­czył, że wtedy nic nie mógł zro­bić. Sta­rał się uza­sad­nić swoje postę­po­wa­nie. Mówił, że bał się kon­se­kwen­cji ze strony dyrek­tora. Że to były inne czasy. Że jakby się posta­wił Goz­dy­rze, to nie zna­la­złby pracy w całej Wscho­wie. Wyznał, że przez wszyst­kie te lata żało­wał swo­jej decy­zji. Kilka razy nawet chciał zgło­sić to, co widział i o czym sły­szał. Nie zde­cy­do­wał się jed­nak.

Po tam­tym spo­tka­niu ich drogi się roze­szły. Niedź­wiedzki poszedł do sie­bie, a on udał, że też idzie w swoją stronę. Ale tak naprawdę śle­dził byłego wycho­wawcę. Usta­lił jego adres i obie­cał sobie, że to od niego zacznie swoją zemstę.

Wczo­raj znowu go zoba­czył – wra­cał od strony biblio­teki. Bez słowa zastą­pił byłemu polo­ni­ście drogę. Niedź­wiedzki stał zasko­czony, widać było, że się boi. Wtedy on posta­no­wił wyko­rzy­stać sytu­ację. Wycią­gnął z kie­szeni komórkę i wyświe­tlił zdję­cie wnuczki Niedź­wiedzkiego. Oznaj­mił, że chce z nim poga­dać na osob­no­ści, w nocy w parku nad sta­wami. Wycho­wawca pró­bo­wał się wykrę­cić, ale zagro­ził mu, że jak nie przyj­dzie, zaj­mie się blon­dy­neczką z foto­gra­fii. Pokaże jej, jak się bawią doro­śli. Wie­dział, że ta groźba zrobi na face­cie wra­że­nie. Na dokładkę ostrzegł, że jak piśnie komuś choć słowo, dziew­czynka pozna smak jego fiuta. Umó­wił się z nim na drugą w nocy. Z domu zabrał stary tabo­ret.

Niedź­wiedzki poja­wił się na miej­scu punk­tu­al­nie. W jego oczach czaił się strach. Posta­no­wił to wyko­rzy­stać. Zada­wał mu sporo pytań. Chciał się dowie­dzieć, czy nie drę­czyły go wyrzuty sumie­nia. Prze­cież wszystko widział i nie zro­bił nic, aby to ukró­cić. Nie zapo­biegł prze­mocy wobec wycho­wan­ków. Nawet nie spró­bo­wał powstrzy­mać Justyny przed tym kro­kiem.

Niedź­wiedzki pła­kał. Pro­sił o wyba­cze­nie. Mówił, że po odej­ściu z domu dziecka nie pod­jął już żad­nej pracy zwią­za­nej z dziećmi. Miał dość. Czuł się nie tylko wypa­lony, ale też potwor­nie winny.

Gdy zoba­czył w oczach daw­nego wycho­wawcy łzy, posta­no­wił ponow­nie wyko­rzy­stać zdję­cie jego wnuczki. Powie­dział, że daje mu wybór: albo on zaj­muje się sied­mio­latką, albo Niedź­wiedzki powiesi się na drze­wie. Z torby, którą przy­niósł ze sobą, wycią­gnął sznur. Poka­zał też sto­jący obok ławki tabo­ret.

Nie dał się prze­ko­nać, by daro­wał mu winy. Patrzył, jak Niedź­wiedzki drżą­cymi pal­cami zawią­zuje na sznu­rze pętlę. Jak prze­rzuca sznur przez gałąź pobli­skiego drzewa. Jak staje na tabo­re­cie i zakłada sobie pętlę na szyję. Pła­kał, wciąż pró­bo­wał go prze­ko­nać, aby mu wyba­czył. Ale on powie­dział mu, że od wyba­cza­nia jest Bóg i niech się modli, aby za to wszystko, co zro­bił – i czego nie zro­bił – dostą­pił zba­wie­nia.

W końcu były wycho­wawca ode­pchnął spod stóp sto­łek. Przez chwilę jesz­cze char­czał i szar­pał się, pró­bu­jąc uwol­nić z pętli. Nie dał jed­nak rady. Wresz­cie się uspo­koił.

Pierw­szy rachu­nek wyrów­nany.

Wziął tabo­ret i zaniósł na drugą stronę stawu. Porzu­cił go przy sta­rym budynku, a potem scho­wał się w zaro­ślach. Nie chciał prze­ga­pić momentu zna­le­zie­nia ciała.

* * *

Lipo­wicz weszła do komendy i udała się pro­sto do gabi­netu naczel­nika. Zapu­kała do drzwi. Cze­kała, aż nad­ko­mi­sarz Grze­gorz Olszań­ski pozwoli jej wejść, jed­nak po dru­giej stro­nie pano­wała cisza.

Pew­nie jest u komen­danta albo jesz­cze nie przy­je­chał, pomy­ślała.

Posta­no­wiła wejść do wydziału. Naczel­nik stał w sali i czy­tał jakieś akta. Reszta człon­ków kry­mi­nal­nego sie­działa przy swo­ich biur­kach. Oprócz Olszań­skiego był tu jesz­cze aspi­rant Mariusz Kosow­ski, sier­żant Robert Maciej­czyk, sier­żant Agnieszka Ciszek oraz komi­sarz Paweł Szot. Do wydziału nale­żał jesz­cze aspi­rant Piotr Bed­narz, ale dyżu­ro­wał w nocy, więc teraz miał wolne.

Olszań­ski odwró­cił się w jej stronę.

– O, jest nasza gwiazda ze sto­licy. Co tam, Lipo­wicz, sły­chać w wiel­kim świe­cie?

– Naczel­nik se otwo­rzy kom­pu­ter i przej­rzy Onet albo inną Wir­tu­alną, to będzie wie­dział – burk­nęła. Miała dość takiego trak­to­wa­nia. Olszań­ski na każ­dym kroku sta­rał się ją wypro­wa­dzić z rów­no­wagi. Cią­gle cze­piał się tego, że tra­fiła do wschow­skiej komendy ze sto­łecz­nej.

– Jak se otwo­rzę, to otwo­rzę. Cie­bie pytam. Coś nowego u gwiazd estrady, kina?

– Ja nie czy­tam bzdur. Jak naczel­nik chce znać plo­teczki ze ścianki, może wejść na Pudelka.

Kilka osób uśmiech­nęło się pod nosem na te słowa. Nie wie­działa, jak to ode­brać. Jak dotąd nie była tu źle trak­to­wana. Jeden czy drugi pró­bo­wał się z nią nawet zakum­plo­wać, jed­nak miała wra­że­nie, że nie było to szczere. Coś jej nie paso­wało w ich zacho­wa­niu. Było sztuczne, pozba­wione natu­ral­no­ści. Zupeł­nie tak, jakby musieli, a nie chcieli się z nią zada­wać. Nie potra­fiła jed­nak okre­ślić, jaki mieli w tym cel.

– Nie kozacz, bo się zdzi­wisz – rzu­cił naczel­nik. – Spóź­ni­łaś się tak na mar­gi­ne­sie.

Lipo­wicz spoj­rzała na Olszań­skiego z uśmie­chem.

– Jakby naczel­nik nie wie­dział, zeszłam z dyżuru i teraz mam wolne. Nie muszę sie­dzieć w wydziale.

Nad­ko­mi­sarz zaci­snął zęby. Widać było, że kusiła go ripo­sta. Coś, co poszłoby jej w pięty.

– Dobra. Jak masz wolne, to spa­daj – powie­dział jed­nak tylko i odwró­cił się do pozo­sta­łych.

– Zanim pójdę, chcia­ła­bym zała­twić sprawę. Nad ranem w parku kobieta zna­la­zła ciało.

– Sły­sza­łem. Samo­bój. Sprawa zamknięta – skwi­to­wał naczel­nik, nie zaszczy­ca­jąc jej spoj­rze­niem.

– No wła­śnie nie do końca…

– Co chcesz przez to powie­dzieć? Jak na mój nos facet się zwa­żył. Nie ma co drą­żyć tematu. Daj spo­kój. Jedź do domu.

– W mojej oce­nie to nie było samo­bój­stwo – stwier­dziła.

– O, psina z War­szawy, żeby nie powie­dzieć suka, będzie nas uczyć roboty? – Olszań­ski w końcu się do niej odwró­cił.

– Pew­nie zna super­spe­cjalne metody śled­cze – sko­men­to­wał Szot.

Pozo­stali się uśmie­chali. Lipo­wicz dosko­nale wie­działa, że uwa­żają ją za świr­niętą.

– Nie spe­cjalne metody, ale zwy­kła logika – odparła cier­pli­wie.

– Oświeć nas, malucz­kich – na­dal kpił Olszań­ski.

– No dobrze – wes­tchnęła. – Przy dena­cie zna­la­złam list.

– Wiel­kie mi coś. Z tego, co wiem, facet przy­znaje się w nim do cze­goś, co zro­bił – powie­dział Szot. – Żadne odkry­cie.

Wie­działa, że komi­sarz jest przy­du­pa­sem naczel­nika i zawsze podziela jego zda­nie, jakie­kol­wiek by ono było.

– Praw­dziwy pies sta­rałby się usta­lić, dla­czego facet posta­no­wił się zwa­żyć – zauwa­żyła. – Może kogoś zabił? Ja bym tak zro­biła. Chcia­ła­bym wie­dzieć.

– No i co dalej? – Olszań­ski uniósł brwi. – Jakiś list nie zna­czy jesz­cze, że cały wydział ma dumać, dla­czego facet posta­no­wił ze sobą skoń­czyć. Jak­byś nie wie­działa, mamy tu od chuja innej, waż­niej­szej roboty. Ostat­nio była seria wła­mań do piw­nic. Mamy też od chuja kra­dzieży na dział­kach.

– Skoro naczel­nik uważa, że kra­dzież sło­ika z ogór­kami czy koła od taczki jest waż­niej­sza od zabój­stwa, to nie mam słów. – Lipa roz­ło­żyła ręce. – Ale dobra. Nie ja tu rzą­dzę.

– Zabój­stwa? Chyba coś ci w tym parku na głowę spa­dło. Może ten wisie­lec? – zadrwił naczel­nik, a Szot, wtó­ru­jąc mu, z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową.

– Tak. Zabój­stwa upo­zo­ro­wa­nego na samo­bój­stwo – powie­działa z naci­skiem Lipo­wicz.

– Oj, chyba za dużo fil­mów. Niedź­wiedzki to nie Lep­per, żeby ktoś go zabi­jał, a potem wie­szał, robiąc poli­cję w konia. – Olszań­ski odwró­cił się do pozo­sta­łych i wymow­nie pokrę­cił pal­cem przy skroni.

– A jak naczel­nik wytłu­ma­czy, że wisie­lec się powie­sił. Z czego sko­czył? – spy­tała Marta.

Naczel­nik odwró­cił się i przez chwilę patrzył na nią w mil­cze­niu.

– W pobliżu ciała nie zna­le­ziono nic, na czym mógłby sta­nąć. Żad­nej ławki, żad­nego kubła.

– Może z drzewa sko­czył? – pod­su­nął Szot.

– Jasne. Taki Tar­zan z niego. Wlazł na drzewo i sko­czył. Dawno nie sły­sza­łam więk­szej głu­poty – prych­nęła Lipo­wicz. Zda­wała sobie sprawę, że zabiła im ćwieka.

– Nic nie było? – zapy­tała Ciszek.

– Dobrze szu­ka­li­ście? – upew­nił się Kosow­ski.

– Jedź i sam poszu­kaj – odparła Marta. – Ni­gdzie nie było żad­nego krze­sła, skrzynki, nic. W sta­wie też pusto, jakby ktoś pytał.

Cze­kała na ruch Olszań­skiego. Widziała, że ten się waha.

– Uwa­żam, że nie ma sensu tego drą­żyć – powie­dział w końcu. – To stan­dar­dowe samo­bój­stwo. Sprawa zamknięta.

Lipa zmięła w ustach prze­kleń­stwo. Dotąd uwa­żała naczel­nika za sła­bego gli­nia­rza. Teraz stwier­dziła, że jest też zwy­kłym leniem.

Wschowa, 3 stycz­nia 1973 r.

Patrzy­łem na duży stary budy­nek i czu­łem strach. Mia­łem cztery lata i nie do końca wie­dzia­łem, co się dzieje.

– Nie martw się, mały – powie­działa kobieta sie­dząca obok mnie w samo­cho­dzie. – Tutaj będziesz miał kole­gów.

Bałem się, bo wie­dzia­łem, że odtąd moje życie będzie wyglą­dało cał­kiem ina­czej.

Kilka tygo­dni temu zosta­łem sie­rotą. Rodzice zgi­nęli w poża­rze. Jako jedyny oca­la­łem. Tam­tej gru­dnio­wej nocy, dwa tygo­dnie przed świę­tami, ojciec się upił. Spał w łóżku, gdy wybuchł pożar. Matka była trzeźwa, ale nie była w sta­nie zare­ago­wać. Trzy dni wcze­śniej uro­dziła moją sio­strzyczkę. Obie usnęły pod­czas kar­mie­nia, gdy kosz­mar się zaczął.

Pło­mie­nie ogar­nęły całe miesz­ka­nie w ciągu nie­spełna pię­ciu minut. Zanim nade­szła pomoc, ojciec i Gosia już nie żyli. Matka pró­bo­wała rato­wać sie­bie i mnie, ale nie zdą­żyła. Dopiero jeden z sąsia­dów wywa­żył drzwi i wycią­gnął mnie na klatkę scho­dową. Pozo­stali zaczęli gasić ogień. Nie­stety nie dali rady – pożar opa­no­wał już całe pod­da­sze, na któ­rym oprócz naszego miesz­ka­nia znaj­do­wała się jesz­cze suszar­nia. Wszy­scy ucie­kli na dół, a straż doga­siła pożar. Karetka zabrała mnie do szpi­tala na bada­nia. Oprócz kilku sinia­ków nie mia­łem żad­nych obra­żeń. Wysze­dłem z tego prak­tycz­nie bez szwanku.

To w szpi­talu przy­pad­kiem usły­sza­łem, iż przy­czyną pożaru był żarzący się kawa­łek węgla, który wypadł z pieca. Od niego zajął się pozo­stały węgiel w węglarce i leżące przy piecu szczapy drewna.

– Chodź, zoba­czysz swój nowy dom – powie­działa kobieta, otwie­ra­jąc drzwi samo­chodu.

Było mi zimno. Mia­łem na sobie kożu­szek i swe­ter, a na nogach kozaczki, stare i znisz­czone, które dosta­łem od opie­ku­ją­cych się mną kobiet. Sypało coraz moc­niej; puchate płatki wpa­dały mi do oczu. Mru­żąc powieki, sze­dłem za kobietą. Śnieg skrzy­piał mi pod butami. Patrzy­łem w okna budynku. W kilku widzia­łem twa­rze innych chłop­ców. Zasta­na­wia­łem się, jak mi się będzie z nimi miesz­kać. Mia­łem nadzieję, że znajdę tu jakąś brat­nią duszę.

Weszli­śmy do budynku i ruszy­li­śmy ponu­rym kory­ta­rzem. W pew­nej chwili kobieta zatrzy­mała się przed jaki­miś drzwiami. Kazała mi zacze­kać, a sama weszła do pomiesz­cze­nia. Potem dowie­dzia­łem się, że to gabi­net dyrek­tora. Mia­łem ochotę uciec. Czu­łem, że to byłoby naj­lep­sze roz­wią­za­nie. Znów poczu­łem lęk. Nie wie­dzia­łem, czego mogę się spo­dzie­wać, ale intu­icyj­nie wyczu­wa­łem wszech­obecne tu zło.

W końcu drzwi się otwo­rzyły i w progu sta­nął męż­czy­zna w oku­la­rach. Był gruby i strasz­nie śmier­dział – potem, dymem papie­ro­so­wym i alko­ho­lem. Pod pachami miał mokre plamy. Nacią­gnął szelki na ramiona i popra­wił spodnie na gru­bym brzu­chu.

– Chodź tu, mały – powie­dział, patrząc na mnie.

Bałem się, ale pod­sze­dłem. Mama zawsze mi mówiła, że mam słu­chać star­szych.

– Szyb­ciej nie potra­fisz?

Sta­ną­łem przed dyrek­to­rem i spu­ści­łem głowę. Nie umia­łem opa­no­wać stra­chu.

– Nazy­wam się Jurij Wende i jestem dyrek­to­rem. Przez naj­bliż­sze lata będziesz tu miesz­kał. Przy­zwy­czaj się do tej myśli. Jak będziesz miał pyta­nia, pytaj. Jak będzie się działo coś złego, to też chcę wie­dzieć.

Mil­cza­łem. Nie mia­łem żad­nych pytań.

– On jest jakiś opóź­niony? – zwró­cił się do kobiety, która mnie przy­wio­zła.

– Nie. Bada­nia wyka­zały, że wszystko jest w nor­mie – odparła. – Może się boi?

– A jest czego! – zaśmiał się prze­ra­ża­jąco. Następ­nie zła­pał mnie pod brodę, pod­niósł moją głowę i spoj­rzał mi w oczy. – Pamię­taj, chłop­cze, ja tu rzą­dzę i masz mnie słu­chać. Będziesz spra­wiał pro­blemy, to spo­tka cię kara. A karać potra­fię.

Wschowa, 23 sierp­nia 2021 r.

Artur Smo­licz roz­wa­żał, czy nie udać się na poli­cję. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zro­biłby to bez waha­nia. Jed­nak oko­licz­no­ści nie były nor­malne.

Od kilku lat był bez­domny i noco­wał w róż­nych miej­scach. Kie­dyś wiódł zwy­czajne życie. Miał żonę i dwójkę dzieci. Miesz­kał wtedy jesz­cze w Gło­go­wie. W miarę mu się wio­dło. Pra­co­wał w KGHM-ie i zara­biał lepiej niż więk­szość zna­jo­mych. Wszystko zmie­niło się pięć lat temu. Zaczął grać na auto­ma­tach. Począt­kowo wygry­wał drobne sumy. Potem passa się odwró­ciła i czę­ściej wrzu­cał monety do auto­matu, niż je z niego wycią­gał. Kilka razy był już bli­sko wygra­nej. Raz nawet był pewny, że wygrał, ale obsłu­gu­jący maszynę facet pew­nie coś wci­snął i oka­zało się, że nie było trzech wisie­nek, ale jakiś inny wariant. Oka­zało się, że prze­grał. Na nic się zdały tłu­ma­cze­nia, że prze­cież widział trzy wisienki! Facet był nie­prze­jed­nany. Nic sobie nie robił ani z próśb, ani z gróźb. W końcu ochrona wyrzu­ciła Smo­li­cza z lokalu. A potem wyrzu­ciła go Kaśka. Z domu. Widziała, że mąż wię­cej czasu spę­dza w loka­lach niż z rodziną. Oznaj­miła, że nie chce z nim dłu­żej być i ma opu­ścić miesz­ka­nie. I że zło­żyła pozew roz­wo­dowy. Ale on wtedy miał już to wszystko gdzieś. Z roz­pędu rzu­cił też pracę. Posta­no­wił, że jak wygra ogromne pie­nią­dze, to przy­je­dzie do domu i pokaże żonie, co stra­ciła. Chciał, aby padła przed nim na kolana i bła­gała, by wró­cił.

Kolejne tygo­dnie spę­dził w salo­nach gier. Tam dzień mie­szał się z nocą. Zasta­na­wiał się, dla­czego okna są poza­kle­jane. Miał teo­rię, że wła­ści­ciele chcą, aby gra­cze tra­cili poczu­cie czasu i nie myśleli o powro­cie do domu. Musiał przy­znać, że pomysł był genialny. On sam potra­fił się tu nie­źle zasie­dzieć.

Na początku uda­wało mu się wycho­dzić na nie­wielki plus. Z wygra­nych star­czało na papie­rosy, jakąś bułkę i naj­tań­sze wino. Noco­wał, gdzie się dało. W lecie na dział­kach, a zimą na klat­kach scho­do­wych. Przy­naj­mniej dopóki go nie prze­go­niono. Rzadko się mył, więc w końcu prze­stano go wpusz­czać do salo­nów gier. Stra­cił jedyne źró­dło utrzy­ma­nia. Zaczął żebrać pod mar­ke­tami. Odpro­wa­dzał wózki za drobne. Cza­sem coś ukradł i spie­nię­żył. Sta­rał się jed­nak nie pod­paść poli­cji. Nie chciał wylą­do­wać w wię­zie­niu.

Dwa mie­siące temu posta­no­wił prze­nieść się w inne miej­sce. Wybrał Wschowę.

W Gło­go­wie ukradł port­fel śpią­cemu na ławce w parku face­towi. Gość był pijany, więc sam sobie winny. Mógł lepiej pil­no­wać port­fela. Smo­licz bał się wpadki. Wolał się wynieść z mia­sta, w któ­rym żył i gdzie wszystko stra­cił.

Dzi­siej­szej nocy spał w parku przy sta­wach. Wcze­śniej wypił butelkę wina i go zmo­gło. Nie był pewien, czy to, co sły­szał, było prawdą, czy tylko pijac­kim maja­kiem. Ale widział, jak jakiś facet zmu­sił dru­giego do samo­bój­stwa. Z ich roz­mowy wyła­pał,że jeden z nich nazywa się Podo­lak. Tak mówił do niego ten, który potem się zabił. Podo­lak kazał mu zało­żyć sznur na szyję i się powie­sić. Drugi sta­rał się jesz­cze coś tłu­ma­czyć. Mówił, że nie mógł postą­pić ina­czej. Opo­wia­dał, że po tym wszyst­kim został pala­czem w kotłowni. Że miał wszyst­kiego dość i kilka razy chciał ze sobą skoń­czyć.

Smo­licz scho­wał się za żywo­pło­tem i sta­rał nie rzu­cać w oczy. Widział, jak facet ska­cze z tabo­retu. Ten drugi, Podo­lak, stał tam jesz­cze przez kilka minut, a potem odszedł.

Na wszelki wypa­dek Artur wolał stam­tąd znik­nąć. Wie­dział, że jak odkryją ciało, poli­cja zacznie zada­wać pyta­nia. Ktoś może powie­dzieć, że widział tu bez­dom­nego, i zaczną się pro­blemy. Wolał być w tym cza­sie gdzie indziej. Zresztą sam nie­wiele powie­działby poli­cjantom. Nie był nawet w sta­nie podać ryso­pisu faceta. Nie widział go dokład­nie, było ciemno. Po gło­sie prę­dzej by go roz­po­znał. Nie chciał jed­nak się mie­szać. Gdyby ten cały Podo­lak się zorien­to­wał, że to Smo­licz go syp­nął, jesz­cze mógłby chcieć się mścić.

Poszedł w stronę dru­giego stawu. Tam wej­dzie na działki i wytrzeź­wieje. A rano wsta­nie i pój­dzie w inną część mia­sta. Z dala od pro­ble­mów.

* * *

Lipo­wicz zapar­ko­wała na dużym par­kingu, wysia­dła z auta i pode­szła do bloku przy Ogro­do­wej. Wci­snęła guzik domo­fonu.

– Słu­cham – ode­zwał się dam­ski głos.

– Dzień dobry. Poli­cja.

Usły­szała brzę­czyk zamka magne­tycz­nego. Pchnęła drzwi i ruszyła scho­dami na pierw­sze pię­tro. Po chwili sta­nęła przed drzwiami miesz­ka­nia denata. Zanim zdą­żyła naci­snąć dzwo­nek, otwo­rzyły się i w progu sta­nęła zapła­kana bru­netka.

– Dzień dobry. Komi­sarz Marta Lipo­wicz, komenda powia­towa.

– Dzień dobry. Tak, już mia­łam tele­fon… Na­dal nie mogę uwie­rzyć, że Adam zro­bił coś takiego… – Kobieta drżącą dło­nią otarła łzę. – Niech pani wej­dzie. Zapra­szam do kuchni.

Przed­po­kój był wyło­żony boaze­rią. Marta dawno nie widziała tego reliktu poprzed­niej epoki. Kie­dyś w każ­dym domu można było spo­tkać te cha­rak­te­ry­styczne deski na ścia­nach, uwa­żane za oznakę bogac­twa i luk­susu. Ona tego nie rozu­miała. Uro­dziła się, kiedy poprzedni sys­tem odcho­dził w nie­byt.

– Jak ja to powiem córce? – Kobieta bez­rad­nie roz­ło­żyła ramiona. – Prze­cież ona się zała­mie. A nie chcę nawet myśleć, co będzie z Amelką. Tak uwiel­biała dziadka…

Lipo­wicz stała w kuchni, nie wie­dząc, czy może spo­cząć na sto­ją­cym przy oknie naroż­niku.

– Jak on mógł nam to zro­bić? Dla­czego? – Niedź­wiedzka stłu­miła szloch.

– Nie wiem. Sta­ram się to wyja­śnić.

– Prze­cież niczego nam nie bra­ko­wało. Mie­li­śmy nawet oszczęd­no­ści. Nie­duże, ale czy nam, sta­rym, potrzebne miliony?

– Powiem pani, że z samo­bój­stwami jest róż­nie – zaczęła spo­koj­nie Marta. – Bywa tak, że bli­scy o czymś nie wie­dzą. Cza­sem samo­bójca jest śmier­tel­nie chory i boi się powie­dzieć rodzi­nie. Dusi to w sobie, a potem nagle wszystko znaj­duje ujście i czło­wiek popeł­nia naj­więk­szy błąd, jaki może popeł­nić.

– Ale Adam? On nie był chory. Nie miał powodu…

Lipo­wicz jed­nak usia­dła. Przez chwilę patrzyła na zapła­kaną wdowę. Zasta­na­wiała, się czy nie powinna jej dzi­siaj odpu­ścić. Śmierć męża jest dla kobiety zbyt dużą tra­ge­dią.

– A może to ma zwią­zek z tym jego kolegą? – ode­zwała się po chwili Niedź­wiedzka, wycie­ra­jąc oczy zmię­to­loną chu­s­teczką.

Lipo­wicz popa­trzyła na nią czuj­nie.

– Kolegą?

– Adam powie­dział mi jakiś czas temu, że spo­tkał kogoś z daw­nych lat.

– Mówił kogo?

– Nie. Powie­dział tylko, że nie spo­dzie­wał się, że jesz­cze kie­dyś go zoba­czy.

– Coś jesz­cze powie­dział?

– Nic. Ale może być, że to przez niego…

– Może pani jaśniej?

Niedź­wiedzka wes­tchnęła ciężko i zmarsz­czyła brwi, jakby coś sobie przy­po­mi­nała.

– No bo jak Adam spo­tkał tego kolegę, to potem wró­cił do domu cały w ner­wach. Tak jak rzadko pił, poszedł do barku i wyjął wódkę. Ja się zapy­ta­łam, co robi, bo prze­cież raczej nie zaglą­dał do kie­liszka, a on do mnie wtedy, że facet cza­sem musi wypić.

– I co było dalej? – zachę­ciła Lipo­wicz. Wie­działa, że w przy­padku śmierci samo­bój­czej musi być jakiś impuls, który sprawi, że czło­wiek podej­muje tak rady­kalne kroki.

– Zamknął się w pokoju i pił. Dużo nie wypił, bo miał słabą głowę. Potem poszedł spać.

– Rozu­miem.

– W nocy rzy­gał. Dwa razy mu miskę przy­no­si­łam. Jak raz przy­nio­słam, to widzia­łam, że ma łzy w oczach. Myśla­łam, że to od tego rzy­ga­nia. Potem przez kolejne dni popi­jał. Nawet dawał w pal­nik, jak to dzi­siaj mówią.

– A wczo­raj też pił?

– Nie. Do pracy szedł. Niby na zastęp­stwo. Wcze­śniej tak. Przed­wczo­raj rano wypił ze dwa piwa albo nawet trzy. Potem się prze­spał i poszedł na dwór. Wró­cił pijany.

– Myśli pani, że z tym zna­jo­mym mógł pić?

– Nie mam poję­cia. Wiem jed­nak, że wszystko się zaczęło, jak tam­ten się poja­wił.

* * *

Podo­lak leżał w łóżku i czy­tał na table­cie wia­do­mo­ści ze świata. Cie­ka­wiła go sytu­acja zwią­zana z uchodź­cami na gra­nicy pol­sko-bia­ło­ru­skiej. Widział zdję­cia i zasta­na­wiał się, co wła­dze powinny zro­bić. Z jed­nej strony rozu­miał tych ludzi ucie­ka­ją­cych przed wojną. Wie­dział, że sta­rają się zna­leźć lep­szy dom. Jedni pra­gną być bez­pieczni, inni chcą lepiej zara­biać. Nie miał im tego za złe. Oce­niać jest łatwo, ale trzeba być w tej oce­nie uczci­wym. On sam dla poprawy swo­jego życia był zdolny do wielu poświę­ceń. Z dru­giej jed­nak strony miał świa­do­mość, że gra­nice są po to, aby je chro­nić. Zda­wał sobie sprawę, że jak się wpu­ści kil­ka­na­ście lub kil­ka­dzie­siąt osób, to w następ­nych dniach na gra­nicy będą koczo­wały setki, jeśli nie tysiące osób. A wtedy sytu­acja będzie bez porów­na­nia gor­sza.

Odło­żył na chwilę tablet i się­gnął po kubek z kawą. Wziął kilka łyków. Dzień zaczy­nał od kawy. Pił ją zawsze na czczo. To nie­zdrowe, ale całe życie tak robił. Kolejną pił w połu­dnie. A potem jesz­cze dwie. Jedną koło pięt­na­stej, a ostat­nią o osiem­na­stej.

Ponow­nie się­gnął po tablet i odpa­lił lokalny por­tal. Przez kilka chwil czy­tał wia­do­mo­ści ze Wschowy i oko­licy. Zatrzy­mał się na jed­nym zdję­ciu. Przed­sta­wiało męż­czy­znę o pulch­nej twa­rzy.

– Posta­rza­łeś się – rzu­cił do sie­bie. – I uty­łeś.

Przy­po­mniał sobie oko­licz­no­ści, w jakich się spo­tkali. Było to lata temu. Szu­kał pomocy, a dostał tylko ból, śmierć i poczu­cie straty. Został zdra­dzony.

Kusiło go, aby cisnąć table­tem o ścianę, ale w ostat­nim momen­cie się powstrzy­mał. Musiał postę­po­wać ostroż­nie. Zbyt pochopne dzia­ła­nia mogłyby spra­wić, że wpad­nie, zanim dokona tego, co sobie zapla­no­wał.

Wstał z łóżka i poszedł do kuchni. Wycią­gnął ze sto­jaka długi nóż. Przez chwilę ważył go w dłoni. Zasta­na­wiał się, czy nie zała­twić nim swo­jego następ­nego celu. Tak, kolejną ofiarę miał ochotę wypa­tro­szyć. Ale nie mógł szar­żo­wać. Bru­talne zabój­stwo duchow­nego posta­wi­łoby poli­cję na równe nogi. Za punkt honoru posta­wi­liby sobie zła­pa­nie sprawcy.

Ksiądz ze zdję­cia będzie musiał pocze­kać. Przy­naj­mniej jakiś czas.

– Jesz­cze nie teraz, gru­ba­sku – powie­dział Podo­lak i odło­żył nóż.

* * *

– A co pani wie o prze­szło­ści męża? – spy­tała Lipo­wicz.

– Nie­wiele. – Niedź­wiedzka wzru­szyła ramio­nami. – Pozna­łam go w dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym. Od razu wpadł mi w oko. Stał na poczcie i wysy­łał jakiś list. Sta­nę­łam za nim i jakoś tak wyszło, że nie­chcący ude­rzy­łam go para­solką. Był listo­pad, lało jak z cebra. Prze­pro­si­łam go i powie­dzia­łam, że w ramach zadość­uczy­nie­nia mogę dać się zapro­sić na kawę. Taki żart to był z mojej strony, wie pani. On przez chwilę stał jak spa­ra­li­żo­wany, a potem ski­nął głową.

– I co było dalej? – Lipę coraz bar­dziej intry­go­wała ta opo­wieść.

– W sumie to nic. Na kawę wtedy nie poszli­śmy, bo on powie­dział, że się śpie­szy. Wymo­głam jed­nak na nim, aby­śmy kilka dni póź­niej spo­tkali się przy Wscho­wiance. Wtedy zje­dli­śmy obiad i po ciastku. Byłam zasko­czona elo­kwen­cją Adama. Na tej poczcie pomy­śla­łam, że to jakiś gbur. Jed­nak oka­zało się, że to inte­li­gentny chłop.

– A gdzie wtedy pra­co­wał?

– Był pala­czem w Sta­szicu. W kotłowni robił. To miesz­ka­nie miał już wcze­śniej. Nie mam poję­cia skąd. Nie inte­re­so­wa­łam się zbyt­nio.

– A teraz czym się zaj­muje… zna­czy zaj­mo­wał? – Lipo­wicz zdała sobie sprawę, że popeł­niła błąd. Bała się, że kobieta zaraz się roz­klei.

– Pra­co­wał jako stróż. Teraz nie wiem, czy sama dam sobie radę. Wie pani, ja mam skromną rentę. Jak uro­dzi­łam córkę, to pod­upa­dłam na zdro­wiu.

– A zna pani jakichś daw­nych zna­jo­mych męża? Może rodzina coś by wie­działa?

– Rodziny to on chyba nie ma…

– Chyba? – Marta odru­chowo unio­sła brwi. To dziwne, żeby żona nie wie­działa nic na temat swo­jego męża.

– Wie pani, on był skryty. Taki odlu­dek. Kie­dyś pyta­łam, ale powie­dział, że nie ma nikogo bli­skiego. Nawet na naszym ślu­bie nikogo z jego strony nie było…

– Rozu­miem.

Lipa wie­działa, że klu­czem do roz­wią­za­nia zagadki będzie prze­szłość męż­czy­zny. Trzeba ją dokład­nie prze­świe­tlić. Teraz jed­nak nie miała już na to siły. Nie spała od ponad doby i czuła pia­sek pod powie­kami. Wróci do tej sprawy jutro.

Wschowa, 4 stycz­nia 1973 r.

Pierw­szej nocy zbu­dzi­łem się z krzy­kiem. Śniło mi się, że się palę. Usia­dłem na łóżku, sta­ra­jąc się przy­zwy­czaić wzrok do ciem­no­ści. Wszyst­kie dzieci w pokoju spały. Gdy usły­sza­łem jakiś hałas na kory­ta­rzu, sku­li­łem się mimo­wol­nie.

Wcze­śniej, po kola­cji, sły­sza­łem, jak dwoje star­szych dzieci mówiło, że nocny dyżur ma Żyleta. Nie wie­dzia­łem kto to ani o co cho­dzi, ale znów poczu­łem strach.

Nagle drzwi się otwo­rzyły i do pokoju wszedł jeden z wycho­waw­ców. Pod­szedł pro­sto do mojego łóżka i ude­rzył mnie w twarz.

– Masz się zamknąć, bo jak nie, to ci wleję! – krzyk­nął.

Prze­stra­szy­łem się jesz­cze bar­dziej. Gdy wycho­wawca ude­rzył ponow­nie, odru­chowo zasło­ni­łem się ramio­nami. Przez chwilę stał i patrzył na mnie. W końcu się odwró­cił i wyszedł.

Opa­dłem na łóżko, ciężko oddy­cha­jąc. Ni­gdy wcze­śniej nikt mnie nie ude­rzył. Ojciec nie pod­no­sił na mnie ręki. Matka była czuła i czę­sto mnie przy­tu­lała. Pamię­ta­łem, jak wie­czo­rami sia­dała ze mną i czy­tała mi bajki. Przy­tu­lała mnie wtedy i mówiła, że jestem jej naj­więk­szym skar­bem. Opo­wia­dała, że nie mogła uwie­rzyć w swoje szczę­ście, gdy się dowie­działa, że bocian mnie przy­nie­sie. A potem, któ­re­goś dnia, powie­działa, że bocian przy­nie­sie nam Gosię. Sie­dzia­łem przy oknie i wypa­try­wa­łem tego kle­kota. Raz nawet byłem pewny, że to będzie już dzi­siaj, ale wtedy tata powie­dział, że bociany z reguły zosta­wiają dzieci w kapu­ście. Obie­cał, że poje­dziemy do pobli­skiej wsi i pokaże mi leżące pośród głó­wek kapu­sty malu­chy. To było jesz­cze kil­ka­na­ście tygo­dni temu. Teraz wszystko miało wyglą­dać ina­czej. Stra­ci­łem mamę, tatę i Gosię. Tra­fi­łem do tego strasz­nego, ponu­rego miej­sca. I wie­dzia­łem, że pobyt tu będzie dla mnie kosz­ma­rem.

Leża­łem na wznak i wspo­mi­na­łem mamę. Przy­po­mniało mi się, jak w lecie stłu­kłem kolano na scho­dach. Mama podmu­chała i zabrała mnie na podwórko. Przy­ło­żyła liść babki i obie­cała, że ból za chwilę minie. I rze­czy­wi­ście – wkrótce ból i krwa­wie­nie ustały. Mama znała się na wielu rze­czach. Z ojcem nie mia­łem takich rela­cji. Wra­cał po pracy i kładł się na godzinę spać. Po popo­łu­dnio­wej drzemce wsta­wał i jadł obiad. Potem szedł do sąsiada i wypi­jali po piwie lub kilka kie­lisz­ków wódki. Zawsze po powro­cie pod­cho­dził do mnie i zaczy­nał się tulić. Zarost miał szorstki i kłuł mnie w twarz. Nie lubi­łem zapa­chu alko­holu. Teraz jed­nak marzy­łem, aby w progu pokoju poja­wił się ojciec i poca­ło­wał mnie. Nawet szorstka broda nie prze­szka­dza­łaby mi tak bar­dzo.

– Ej, ty, śpisz? – usły­sza­łem nagle z boku.

Unio­słem się na łok­ciu i spoj­rza­łem na leżą­cego dwa miej­sca dalej chłopca.

– Nie – powie­dzia­łem cicho.

– Musisz uwa­żać na Żyletę. On mocno bije. Inni też, ale ten to lubi jesz­cze postra­szyć.

– Stra­szyć? Prze­biera się za ducha? – Nie do końca wie­dzia­łem, o co cho­dzi.

– Nie. Wyciąga żyletkę z maszynki i stra­szy, że nią prze­tnie. Kie­dyś przy­ło­żył mi ją do buzi i powie­dział, że ode­tnie mi policzki i uszy.

Mimo­wol­nie dotkną­łem ucha. Bałem się, że bez niego nie będę dobrze sły­szał. Wie­dzia­łem, że nie mogę pod­paść temu wycho­wawcy.

Zda­wa­łem sobie sprawę, że tej nocy nie zmrużę już oka.

Przy­czyna Górna, 23 sierp­nia 2021 r.

Teresa Zdro­jew­ska sie­działa przed tele­wi­zo­rem i obie­rała jabłko. Na eme­ry­tu­rze jedy­nymi jej roz­ryw­kami były krzy­żówki i tele­wi­zja. Nie miała rodziny, więc mogła cały dzień tak sie­dzieć, roz­wią­zy­wać i oglą­dać.

Ni­gdy nie wyszła za mąż i nie uro­dziła dzieci. Nie chciała. Po tych wszyst­kich bacho­rach w domu dziecka wła­sne dzieci byłyby dla niej praw­dziwą męczar­nią. Ostat­nio widziała w tele­wi­zji, jak były pre­mier powie­dział, że dzieci są dla matek udręką. Niby lap­sus języ­kowy, ale ona w pełni popie­rała słowa poli­tyka.

Odkąd była na eme­ry­tu­rze, nie musiała przy­naj­mniej zno­sić tych wszyst­kich roz­wy­drzo­nych bękar­tów. Cho­ciaż, jeśli mia­łaby być szczera, tro­chę lubiła tę swoją pracę. Speł­niała się w niej i miała poczu­cie, że dobrze wyko­nuje swoje obo­wiązki. Wspo­mi­nała wszyst­kie te dzie­ciaki, które tylko dzięki niej i innym wycho­waw­com mogły wyjść na ludzi. Teraz czasy się zmie­niły i metody wycho­waw­cze rów­nież. Nie wie­działa, czy w dzi­siej­szych realiach dałaby radę tak się poświę­cić pracy.

Się­gnęła po kolejny kawa­łek jabłka i wło­żyła go do ust. Odło­żyła nożyk na tale­rzyk, wstała z fotela i pode­szła do tele­wi­zora, żeby prze­łą­czyć pro­gram. Miała, wpraw­dzie, pilota, ale coś się w nim zepsuło. Oka­zało się, że naprawa będzie kosz­to­wała tyle, że już bar­dziej opłaca się wsta­wać i prze­łą­czać ręcz­nie. Zdro­jew­ska pamię­tała czasy, kiedy nie było pilo­tów i ludzie jakoś sobie radzili. Co prawda tele­wi­zory były inne, obraz gor­szy i były tylko dwa kanały, ale nie trzeba było pilo­tów ani innych wyna­laz­ków.

Prze­łą­czyła kanał i zawró­ciła na stary fotel. Wtedy usły­szała, jak szczeka wil­czur Rybar­czy­ków. Jej dom stał na końcu wsi. Za nim były już tylko pola. Nie miała żad­nych zna­jo­mych. Nikt jej nie odwie­dzał. Cza­sem nawet się zasta­na­wiała, ile czasu minie, zanim ktoś znaj­dzie jej zwłoki, jak już jej się umrze.

Pode­szła do okna i odsu­nęła firankę. Na zewnątrz nikogo nie było.

– Pew­nie jakiś lis się błąka i zapchlony kun­del go czuje – powie­działa do sie­bie.

Oprócz dzieci nie lubiła też zwie­rząt. Jakby miała moż­li­wość, wytru­łaby wszyst­kie psy i koty w oko­licy. Kie­dyś nawet się zasta­na­wiała, czy nie kupić kieł­basy, nie nafa­sze­ro­wać jej pinez­kami i nie poroz­rzu­cać w róż­nych miej­scach. Będzie musiała wró­cić do tego pomy­słu.

Jak była mała, to mieli psa w obej­ściu. Wil­czura zmie­sza­nego z jakimś innym psem. Azor był uwią­zany na łań­cu­chu i nie darzył Tere­ski sym­pa­tią. Można powie­dzieć, że z wza­jem­no­ścią. Kilka razy się na nią rzu­cił, gdy pode­szła za bli­sko. Na szczę­ście ni­gdy nie dosię­gnął. Podob­nie reago­wał, widząc jej brata Józka. W końcu ojciec stwier­dził, że pies stwa­rza zagro­że­nie, i zabił go sie­kierą. Tru­chło zako­pał w sadzie. Po kilku tygo­dniach poja­wił się inny pies, mniej­szy, ale ona wolała już się do niego nie zbli­żać. Czuła respekt.

Usia­dła z powro­tem w fotelu i się­gnęła po nożyk.

Wschowa, 23 sierp­nia 2021 r.

Po powro­cie do domu Lipo­wicz wzięła prysz­nic. Po wyda­rze­niach dzi­siej­szego dnia była sko­nana. Usia­dła przed tele­wi­zo­rem. Miała ochotę się zre­se­to­wać. Włą­czyła Pol­sat, w ponie­działki z reguły leciał jakiś film. Przez chwilę bez­myśl­nie patrzyła na ekran, aż w końcu stwier­dziła, że nie potrafi się sku­pić.

Poszła do kuchni i wycią­gnęła z lodówki butelkę piwa. Nie upi­jała się, raz na jakiś czas wypi­jała jedną, góra dwie butelki. Zasta­na­wiała się, czy nie zadzwo­nić do ojca i nie zapro­sić go do sie­bie. Ostat­nio widy­wali się pra­wie codzien­nie. Miesz­kali kawa­łek od sie­bie. Ona na Her­ber­gera, na wprost ronda, on w kawa­lerce na Powstań­ców Wiel­ko­pol­skich. Prak­tycz­nie pięć minut drogi. Wie­działa, że jak do niego zadzwoni, ojciec zaraz tu będzie. Się­gnęła po tele­fon i wybrała numer. Wahała się, czy naci­snąć zie­loną słu­chawkę. W końcu jed­nak odło­żyła apa­rat.

– Masz chwilę spo­koju, ojczulku – powie­działa do sie­bie i wzięła łyk piwa.

Poczuła się głu­pio. Dobre rela­cje z ojcem były godne pochwały, jed­nak codzienne spo­tka­nia ktoś z boku mógłby potrak­to­wać jako coś nie­nor­mal­nego. Sama cza­sem też miała wra­że­nie, że jest córu­sią tatu­sia i że ich zacho­wa­nie jest dziwne. Nawet fakt, że rzu­ciła karierę w sto­łecz­nej i ruszyła w ślad za tatą, było dla wielu nie­zro­zu­miałe. Kilka osób otwar­cie pukało się w czoło, jak o tym mówiła.

Nawet ten młody sier­żant dzi­siaj był zasko­czony. Nie mógł się nadzi­wić, że rzu­ciła wielki świat dla czter­na­sto­ty­sięcz­nej Wschowy…

Wró­ciła myślami do sprawy samo­bójcy. Wie­działa, że nie prze­kona naczel­nika i reszty wydziału, że warto się nią zająć. Wszy­scy uwa­żali temat za zamknięty. Olszań­ski wyraź­nie dał jej do zro­zu­mie­nia, że to było zwy­kłe samo­bój­stwo, a nie zabój­stwo. Nikogo nie inte­re­so­wało, w jaki spo­sób Niedź­wiedzki je popeł­nił. Nikt się nie zasta­no­wił, z czego wła­ści­wie sko­czył. Zanim poszła do domu, obe­szła jesz­cze oko­lice parku nad sta­wami. Szu­kała jakie­goś krze­sła, skrzynki lub innego przed­miotu, któ­rego mógł użyć Niedź­wiedzki. Niczego jed­nak nie zna­la­zła.

Wciąż ana­li­zo­wała różne sce­na­riu­sze. Powiedzmy, że facet użył krze­sła i się powie­sił. Ale w jaki spo­sób, będąc już mar­twy, pozbył się tego przed­miotu? W pobliżu musiał być ktoś jesz­cze. Może ten zna­jomy z daw­nych lat zabrał krze­sło. Jeśli tak, to trzeba go zna­leźć.

Przy­czyna Górna, 23 sierp­nia 2021 r.

Stał pod domem Zdro­jew­skiej.

Od kilku tygo­dni ją obser­wo­wał. Wie­dział, że wycho­waw­czyni nie utrzy­muje z nikim kon­taktu. Nie­któ­rzy sąsie­dzi nie widzieli jej od jakie­goś czasu.

Dzięki temu, że stara odizo­lo­wała się od ludzi, to, co dla niej wymy­ślił, miało szanse powo­dze­nia. Nie chciał jesz­cze wcho­dzić do jej domu. Miał czas. Pod­szedł do sta­rej, roz­pa­da­ją­cej się sto­doły. Widać, że od dawna nie było tu żad­nego gospo­da­rza.

Za obej­ściem znaj­do­wał się sad. Był zanie­dbany i zaro­śnięty. Drzewa wyma­gały przy­cię­cia. Na gałę­ziach pełno było „wil­ków” i zmu­mi­fi­ko­wa­nych owo­ców. Od lat nikt o nie nie dbał.

Stał i obser­wo­wał dom. W jed­nym z pokoi świe­ciło się świa­tło. To tam sie­działa Zdro­jew­ska. Nagle zaczął szcze­kać jakiś pies. Podo­lak skrył się w cie­niu. Widział, jak kobieta pod­cho­dzi do okna. Przez chwilę wyglą­dała na zewnątrz. W końcu znowu znik­nęła w głębi w pokoju.

Począt­kowo chciał ją zała­twić szybko. Miał zamiar zadać jej taki ból, jaki ona zada­wała swoim pod­opiecz­nym. Po namy­śle jed­nak stwier­dził, że to byłaby za słaba kara dla tej psy­cho­patki. Pamię­tał ją z daw­nych lat. Była praw­dzi­wym potwo­rem. Lubo­wała się w kara­niu dzieci. Jemu zbyt­nio za skórę nie zala­zła, ale inni w bidulu mieli znacz­nie gorzej. Kie­dyś zamknęła jed­nego dzie­ciaka w sza­fie. Sie­dział tam cały dzień, prze­ra­żony i zapła­kany. Uwa­żała, że to ade­kwatna kara za zasi­ka­nie pościeli. Potra­fiła wymy­ślić naj­dziw­niej­sze kary. I kar­miła się stra­chem, który widziała w oczach wycho­wan­ków.

Spoj­rzał na zega­rek. Było już po dwu­dzie­stej dru­giej. Za kwa­drans powinno zga­snąć świa­tło i Zdro­jew­ska pój­dzie spać. Znał jej plan dnia. Przy­cho­dził tutaj od kilku tygo­dni i za każ­dym razem wszystko wyglą­dało tak samo. Dzi­siaj jed­nak zosta­nie dłu­żej. Koło pół­nocy wej­dzie do środka i dokona zemsty. Za wszyst­kie lata krzywdy, jakiej doznał on i jemu podobni z rąk tej sta­rej jędzy. Nie mógł się już docze­kać.

2

Wschowa, 24 sierp­nia 2021 r.

Wstała z samego rana. Wzięła prysz­nic, a potem wło­żyła dżinsy i T-shirt.

Zawsze nosiła się na spor­towo. Kie­dyś się zasta­na­wiała, jak wyglą­da­łaby w jakiejś gar­sonce albo zwiew­nej sukni, w sumie nawet kusiło ją, żeby spraw­dzić. Może jak znaj­dzie chwilę, przej­dzie się po skle­pach i poprzy­mie­rza jakieś sukienki.

Do komendy miała dzie­sięć minut drogi, i to spa­cer­kiem. We Wscho­wie wszę­dzie był rzut bere­tem. Nie jeź­dziły tu tram­waje ani auto­busy miej­skie. Każdy mógł przejść mia­sto wszerz w ciągu godziny lub pół­to­rej. Weszła do wydziału i od razu zajęła miej­sce przy swoim biurku. Ski­nęła głową Agnieszce Ciszek. Oprócz niej była to jedyna kobieta w kry­mi­nal­nym. Ale w całej komen­dzie było ich jesz­cze kil­ka­na­ście. Także do powia­to­wych jed­no­stek dotarło zale­ce­nie komen­danta głów­nego, aby sta­rać się trzy­mać pary­tety. W sto­licy nie­które wydziały wręcz zaczęły dys­kry­mi­no­wać face­tów. Lipo­wicz sta­rała się publicz­nie nie zabie­rać głosu w tej spra­wie, wie­działa jed­nak, że więk­szość jej kole­gów uwa­żała to za prze­sadę. Jako przy­kład chęt­nie poda­wali pewną inter­wen­cję pre­wen­cju­szy, jak nazy­wali poli­cjan­tów z pre­wen­cji. Ktoś nagrał, jak poli­cjantka stoi jak ofiara losu, pod­czas gdy jej part­ner stara się obez­wład­nić jakie­goś zbira. Mun­du­rowy sam nie dawał kole­siowi rady i nie miał w swo­jej part­nerce żad­nego wspar­cia. Marta wie­działa, że ocena kole­gów jest niespra­wiedliwa. Widziała tę inter­wen­cję – osta­tecz­nie poli­cjantka pomo­gła part­nerowi. Nie­mniej fil­mik robił furorę w sieci i dawał pożywkę wszyst­kim uwa­ża­ją­cym, że miej­sce kobiety w mun­du­rze jest w izbie dziecka, no, ewen­tu­al­nie w biu­rze pra­so­wym.

– Na­dal myślisz, że to nie było zwy­kłe zwa­że­nie się? – spy­tała Ciszek.

– A ty na­dal myślisz, że Niedź­wiedzki się powie­sił?

– Na to wygląda.

– Nie wszystko zawsze jest takie, na jakie wygląda.

Agnieszka przez chwilę patrzyła na Martę w mil­cze­niu.

– U nas jest ina­czej niż w tej two­jej War­szawce. We Wscho­wie nie ma gło­śnych zabójstw. Cza­sem jest samo­bój­stwo. I to jest samo­bój­stwo – pod­kre­śliła.

Lipo­wicz wie­działa już, że nie uda się jej prze­ko­nać nikogo w wydziale, że śmierć Niedź­wiedz­kiego jest co naj­mniej dziwna. Zda­wała sobie sprawę, że będzie musiała zająć się tym tema­tem po godzi­nach.

Otwo­rzyły się drzwi i do pokoju weszli Szot i Olszań­ski. Naczel­nik popa­trzył na Martę i spy­tał z iro­nią:

– Gotowa do ści­ga­nia zło­dziei w skle­pach?

Miała na końcu języka zło­śliwą ripo­stę, ale się powstrzy­mała. Zda­wała sobie sprawę, że jeśli chce tu słu­żyć, musi zno­sić docinki Olszań­skiego. Mogła oczy­wi­ście wró­cić do sto­licy, ale polu­biła Wschowę na tyle, że ciężko byłoby się jej roz­stać z tym mia­stecz­kiem.

Dla­tego w odpo­wie­dzi stwier­dziła tylko:

– Ja zawsze jestem gotowa.

– No to dobrze. Mam nadzieję, że przez noc wyle­ciały ci z głowy głu­poty – rzekł naczel­nik.

– Nie było w niej żad­nych głu­pot.

– A rze­kome zabój­stwo wisielca? – spy­tał Szot.

– To aku­rat nie była głu­pota – zaopo­no­wała. – Po służ­bie poga­da­łam na temat Niedź­wiedz­kiego z kil­koma oso­bami i mam cie­kawe infor­ma­cje.

– A ktoś ci pozwo­lił na dzia­ła­nia poza­re­gu­la­mi­nowe? – spy­tał naczel­nik.

Lipo­wicz prze­klęła w myślach. Nie­po­trzeb­nie wspo­mniała o tym, że dzia­łała na wła­sną rękę, bez wie­dzy naczel­nika. Teraz się mogła spo­dzie­wać kło­po­tów.

– Nikt mi nie pozwo­lił, ale też nie było jakichś spe­cjal­nych dzia­łań. Poga­da­łam tylko z wdową po Niedź­wiedz­kim – wyja­śniła.

– I co powie­działa? – zacie­ka­wił się Olszań­ski.

– Że mąż miał ostat­nio jakieś roz­terki. Sporo popi­jał. Wcze­śniej był prak­tycz­nie abs­ty­nen­tem, a przez ostat­nie dni chlał.

– Czyli coś go gry­zło. Uwa­żam, że dla­tego się powie­sił. Sprawa zamknięta.

– Nie tłu­ma­czy to kartki, którą zna­la­złam u niego w kie­szeni.

– To prze­cież też dowód, że nie było udziału osób trze­cich – orzekł Szot. – Stary coś zbroił i sumie­nie nie pozwo­liło mu z tym żyć.

Marta wie­działa, że nie ma żad­nej siły, która by ich prze­ko­nała do pochy­le­nia się nad zagadką śmierci tego stróża. Ona jed­nak chciała wie­dzieć, co spra­wiło, że Adam Niedź­wiedzki się powie­sił. Chciała mieć pew­ność, że nikt go do tego nie zmu­sił ani mu w tym nie pomógł.

– Może jed­nak warto się dowie­dzieć, co takiego zro­bił… – zasu­ge­ro­wała nie­śmiało Ciszek.

Naczel­nik i Szot spoj­rzeli na nią. W ich oczach była złość. Poli­cjantka natych­miast się zaczer­wie­niła.

– Pyta­nie tylko, czy ta wie­dza jest nam do cze­goś potrzebna – powie­działa i się­gnęła po leżącą na biurku teczkę.

* * *

Był zado­wo­lony z tego, jak mu poszło ze Zdro­jew­ską. Zre­ali­zo­wał swój plan.

Sie­dział teraz w swoim miesz­ka­niu i zasta­na­wiał się, czy nie pójść do kościoła. Poroz­ma­wiałby z tym księ­dzem. Miał mu parę słów do powie­dze­nia. Chciał się dowie­dzieć, co spra­wiło, że kie­dyś postą­pił w taki spo­sób. To przez niego zgi­nął jeden z chłop­ców, a on, Podo­lak, musiał wró­cić do bidula.

Chciał spoj­rzeć temu kle­sze w twarz i zapy­tać, czy przez te lata nie gry­zło go sumie­nie. Prze­cież wyznał mu wtedy, co musieli prze­cho­dzić w domu dziecka. Powie­dział mu o tych wszyst­kich złych rze­czach. Szu­kał u duchow­nego wspar­cia. A został zdra­dzony.

To spra­wiło, że odwró­cił się od Boga i wszyst­kiego, co wią­zało się z wiarą. Prze­cież gdyby ist­niał jakiś Stwórca, nie pozwo­liłby ni­gdy, aby takie rze­czy miały miej­sce. Nie pozwo­liłby, żeby zie­mia nosiła takie potwory jak Zdro­jew­ska, Żyleta i pozo­stali.

Kilka razy sta­rał się dowie­dzieć, czy ten rze­komo miło­sierny i wszech­mo­gący Bóg jest skłonny do tole­ro­wa­nia takich okrop­no­ści. Sporo czy­tał na tematy reli­gijne. Szu­kał odpo­wie­dzi. Nie otrzy­mał jej. Jedyne, do czego doszedł, to że Bóg jest mściwy i lubi, jak inni się krzyw­dzą. Lubi także, jak inni cier­pią. Nie rozu­miał, jak to w ogóle moż­liwe, że Bóg poświęca swo­jego syna, aby za cudze grze­chy umie­rał w męczar­niach na krzyżu. Nie potra­fił pojąć, dla­czego kazał jakie­muś pro­ro­kowi zabić syna. To było dziwne i cał­ko­wi­cie nie­lo­giczne, przy­naj­mniej w jego oce­nie. Nie wie­dział, dla­czego Jahwe pozwala na to, aby zło pano­wało na ziemi. Niby to sza­tan je two­rzy i spra­wia, że ludzie zaczy­nają błą­dzić. Ale prze­cież jeśli Bóg potra­fił stwo­rzyć świat i spra­wić, że nastą­pił potop lub inny kata­klizm, to dla­czego nie znisz­czy sza­tana? Miał wiele pytań – i żad­nych odpo­wie­dzi.

Jeśli się uda, postara się dowie­dzieć, jakie zda­nie ma na ten temat ksiądz Marek Sawicki – jego kolejna ofiara.

Wschowa, 3 paź­dzier­nika 1974 r.

Od wczo­raj nie widzia­łem Pio­tru­sia. Polu­bi­łem tego chłopca.

Byli­śmy w tym samym wieku i tra­fi­li­śmy tutaj pra­wie w tym samym okre­sie. Można powie­dzieć, że się ze sobą zży­li­śmy. Razem spę­dza­li­śmy czas, spa­li­śmy w jed­nej sypialni. Wczo­raj rano zauwa­ży­łem, jak pan Toma­sik pro­wa­dził Pio­tru­sia do pie­lę­gniarki. Potem mój kom­pan znik­nął. Pyta­łem pana Toma­sika, ale ten burk­nął, że mam się nie inte­re­so­wać. Osta­tecz­nie powie­dział mi jed­nak, że Pio­tru­sia zabrała bab­cia. Byłem zasko­czony, bo z tego, co wie­dzia­łem, losem Pio­tru­sia nikt się nie inte­re­so­wał. Chcia­łem coś powie­dzieć, ale wzrok wycho­wawcy wyraź­nie dał mi do zro­zu­mie­nia, że roz­mowa jest zakoń­czona.

Wsze­dłem do łaźni i nabra­łem wody z kranu. Chciało mi się pić. Za mną do środka weszło dwóch star­sza­ków.

– Wyjazd, młody – powie­dział jeden z nich.

Nie chcia­łem im pod­paść. Bidul rzą­dzi się swo­imi pra­wami. Możesz tu obe­rwać zarówno od wycho­wawcy, jak i od star­szych kole­gów. Oni, pomimo że sami swego czasu mieli wymie­rzane kary za pomocą pię­ści lub kop­nia­ków, teraz czy­nili podob­nie. Wcze­śnie zro­zu­mia­łem, że bity w przy­szło­ści sam także będzie bił.

Wysze­dłem, ale sta­ną­łem za drzwiami. Inte­re­so­wało mnie, o czym będą roz­ma­wiać.

– Men­gele znowu dała dupy – powie­dział jeden.

– Ponoć mały się prze­krę­cił.

– Wende kazał go Toma­si­kowi zako­pać w sadzie. To już kolejny.

– Powiem ci, że jak stąd wyjdę, to pójdę na mili­cję i powiem, co tu się dzieje.

– Nikt ci nie uwie­rzy. Wende to jakiś kacap.

– Co ty gadasz…

– No tak sły­sza­łem. Kie­dyś Żyleta gadał z Toma­si­kiem i ten stwier­dził, że Wende uro­dził się u ruskich. Ponoć był w ruskiej armii czy tej ich ube­cji. W czter­dzie­stym pią­tym został w Pol­sce. Naj­pierw w szkole muzycz­nej był jakimś ruskim śled­czym, a potem tra­fił do Legnicy. Tam też był jakimś ruskim ubo­lem. Potem na stałe prze­pro­wa­dził się do Wschowy i został tu, w bidulu, dyrek­to­rem.

– Nazwi­sko ma pol­skie.

– Może zmie­nił? Wielu tak ponoć robiło. Facet jest nie do rusze­nia. Z tego, co mówił Żyleta, w trzy­dzie­stym czwar­tym Wende sie­dział za komu­nizm w jakimś sana­cyj­nym wię­zie­niu. Miał wtedy szes­na­ście lat i go zamknęli.

– No to rze­czy­wi­ście nie ma sensu iść na mili­cję. Nic mu nie zro­bią, a Wende tylko będzie się mścił…

Wię­cej nie słu­cha­łem. Nie do końca rozu­mia­łem, o czym tych dwóch roz­ma­wiało, ale czu­łem, że stało się coś złego. Mia­łem tylko nadzieję, że Pio­truś zosta­nie ze swoją bab­cią i nie wróci już w to miej­sce.

Wschowa, 24 sierp­nia 2021 r.

Lipo­wicz zapar­ko­wała służ­bową kię pod blo­kiem przy Jagiel­lo­nów. Dyżurny powia­do­mił o naru­sze­niu miru domo­wego połą­czo­nym z naru­sze­niem nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej. Do tego jesz­cze groźby karalne. Ponie­waż nie miała zbyt dużo spraw na tape­cie, sama zgło­siła się do ogar­nię­cia tematu.

Weszła do klatki. Drzwi na pierw­szym pię­trze były otwarte. Uśmiech­nęła się do sto­ją­cych na scho­dach gapiów. Prze­su­nęła jed­nego i weszła do miesz­ka­nia. Kolejny facet stał w progu.

– Pan tu mieszka?

– Sąsia­dem jestem.

– To niech pan opu­ści miesz­ka­nie – pole­ciła sta­now­czo.

Dzi­wiło ją, że nikt nie inte­re­suje się ludźmi sto­ją­cymi na klatce i tak bez­ce­re­mo­nial­nie wła­żą­cymi do czy­je­goś domu. W War­sza­wie byłoby to nie do pomy­śle­nia. Cho­ciaż jeden przy­pa­dek zapadł jej w pamięć. Naczel­nik ze sto­łecz­nej chciał się wyka­zać i poje­chał na czyn­no­ści. Wszedł do środka i zadep­tał ślady. Wlazł w jakąś plamę krwi i roz­niósł ją po całym miesz­ka­niu. Pobru­dził dywa­nik w łazience i zain­te­re­so­wał się per­fu­mami sto­ją­cymi na półce. Wszę­dzie zosta­wił odci­ski swo­ich palu­chów. Doło­żył tech­ni­kom mnó­stwo roboty… Uśmiech­nęła się na to wspo­mnie­nie. Miała szczę­ście, że jej obecny naczel­nik nie jest aż takim ćwo­kiem. Był służ­bi­stą, cha­mem i leniem. Ale nie mogła powie­dzieć, że jest głupi.

Dwóch mun­du­ro­wych stało w jed­nym z pokoi i spi­sy­wało zezna­nia męż­czy­zny.

– Może jeden z was zająłby się tą zgrają? Zaraz nam tu ślady zadep­czą – powie­działa, wska­zu­jąc głową wej­ście. Wie­działa, że pew­nie nie zro­biła dobrego pierw­szego wra­że­nia.

Kiedy sier­żant minął ją bez słowa i poszedł wypro­sić cie­kaw­skich, Lipo­wicz zwró­ciła się do sie­dzą­cego na wer­salce czło­wieka:

– To pana napad­nięto?

– Tak. – Facet trzy­mał przy twa­rzy wore­czek z lodem.

– Niech mi pan opo­wie, co zaszło.

– Już nam powie­dział – wtrą­cił sto­jący obok star­szy poste­run­kowy.

Popa­trzyła na niego i uśmiech­nęła się.

– A kolega pozwoli, że ja też zapo­znam się z tą histo­rią?

Teraz była pewna, że nie tylko nie zyskała sym­pa­tii mun­du­ro­wych, ale wręcz stała się ich wro­giem.

– No przy­lazł tu ten Nowa­czyk – ode­zwał się poszko­do­wany. – Gadał coś, że ta jego Kaśka niby ze mną sypia. On jest jakiś popie­przony!

– A sypia?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki