Szerszeń - Ethel Lilian Voynich - ebook

Szerszeń ebook

Ethel Lilian Voynich

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Akcja "Szerszenia" rozgrywa się na tle walk o wyzwolenie spod okupacji austriackiej i zjednoczenie Włoch, toczących się w latach trzydziestych i czterdziestych XIX wieku. Główny bohater - młody rewolucjonista - walczy przeciw tyranii ówczesnych władz kościelnych, które ingerują we wszystkie sprawy prywatne i publiczne mieszkańców trzymilionowego Państwa Kościelnego, cenzurują prasę i literaturę, a konfesjonały wykorzystują do celów szpiegowskich.

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SZERSZEŃ

ETHEL LILIAN VOYNICH

SZERSZEŃ

ISKRY ■ Warszawa 1987r przełożyła Maria Kreczowska

Opracowanie graficzne: Janusz Wysocki

Redaktor: Małgorzata Żbikowska

Redaktor techniczny: Anna Kwaśniewska

Korektor: Grażyna Henel

Wydanie XIII

ISBN 83-207-0907-5

For the Polish edition © copyright by

Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1987

Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1987 r. Wydanie XIII. Nakład 99750 + 250 egz.

Ark. wyd. 16,5. Ark. druk. 18.

Papier offset kl. III 60 g, rola 84 cm

z Zakładów Celulozowo-Papierniczych w Kwidzynie Zakłady Graficzne w Gdańsku

Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3.

Zam. nr 360/86 P-47

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

ROZDZIAŁ IV

ROZDZIAŁ V

ROZDZIAŁ VI

ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

ROZDZIAŁ IV

ROZDZIAŁ V

ROZDZIAŁ VI

ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ VIII

ROZDZIAŁ IX

ROZDZIAŁ X

ROZDZIAŁ XI

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

ROZDZIAŁ IV

ROZDZIAŁ V

ROZDZIAŁ VI

ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ VIII

EPILOG

ROZDZIAŁ I

Artur siedział w bibliotece seminiarium teologicznego w Pizie przeglądając stos opracowanych kazań. Wieczór czerwcowy był tak gorący, że okna szeroko otwarto, okiennice zas' na wpół przymknięto, by chłodniej było w pokoju. Dyrektor zakładu, kanonik Montanelli, przerwał na chwilę pisanie, by rzucić spojrzenie pełne miłości na głowę chłopca schyloną nad papierami.

- Nie możesz odszukać, carino*? To daj pokój; będę musiał ustęp ten napisać ponownie. Może go nawet zniszczyłem i na próżno zabieram ci tyle czasu.

Montanelli miał głos raczej niski, lecz pełny i dźwięczny, o metalicznej czystości, co mowie jego nadawało specjalny urok. Był to głos urodzonego mówcy, o wszelkich możliwych odcieniach. Gdy mówił do Artura, słowa jego brzmiały zawsze pieszczotliwie.

- Nie, ojcze, muszę znaleźć; jestem pewny, że tu je włożyłeś. Po raz drugi nie potrafisz już tak napisać.

Montanelli znów się zabrał do pracy. Senny chrząszczyk monotonnie brzęczał za oknem, a długie melancholijne wołanie przekupnia owoców niosło się echem po ulicy: Fragola! fragola!**

- „O uzdrowieniu trędowatego”, oto jest! - Artur przebiegł pokój swym bezszelestnym krokiem, który zawsze irytował jego współmieszkańców. Drobny, smukły chłopiec bardziej przypominał jakiś włoski portret z wieku XVI niż chłopca z średnich warstw Anglii. Od długiej linii brwi do delikatnie zarysowanych ust i małych rąk i nóg wszystko było u niego zbyt misterne, zbyt wyrzeźbione. Gdy siedział bez ruchu, mógł uchodzić za bardzo ładną dziewczynę

★Carino (wł.) - kochanie (wszystkie przypisy: Józef Schlaf-Kozłowski). ★★Fragola (wł.) - poziomki.

przebraną za chłopca; chód jego i gibkość ruchów przypominały oswojoną panterę bez pazurów.

- Naprawdę znalazłeś? Arturze, co ja bym począł bez ciebie? Pogubiłbym rychło wszystkie moje notatki. No, nie będę już pisał. Chodźmy do ogrodu, a pomogę ci trochę. Cóż to za ustęp, którego nie możesz zrozumieć?

Wyszli razem do zacisznego, cienistego ogrodu okalającego klasztor. Seminarium mieściło się w budynkach starego klasztoru dominikańskiego. Przed dwustu laty czworokątne to podwórze było całkiem puste, krzewy rozmarynu i lawendy bramowały wysoki parkan. Biało odzianych mnichów, którzy je ongiś pielęgnowali, dawno już pokryła cisza i zapomnienie, lecz balsamiczne zioła dotąd kwitły i wydawały woń w uroczy wieczór letni, choć nikt ich już nie zrywał, by z nich sporządzać leki. Kępki dzikiej pietruszki i orlika wyrastały wśród gracowanych ścieżek, a wodotrysk pośrodku podwórza zakrywały paprocie i pryszczeńce.

Róże rozrosły się dziko, ich kolczaste łodygi snuły się w poprzek ścieżyn. Po bokach płonęły ogromne czerwone maki; duże naparstnice opadały na zmierzwioną trawę, a stara winna latorośl, zdziczała i bezpłodna, oplotła swe pędy koło zaniedbanego niespliku, który liściastą głową potrząsał z wolna ze smutnym jakimś uporem.

Jeden róg ogrodu zajęła olbrzymia kwitnącą magnolia - gąszcz ciemnych liści tu i ówdzie upstrzonych śnieżnobiałym kwieciem. Prosta ława drewniana oparta była o jej potężny pień; na niej usiadł Montanelli.

Artur, słuchacz filozofii na miejscowym uniwersytecie, nie mogąc zrozumieć jakiegoś zawiłego ustępu, zwrócił się do „ojca” o wyjaśnienie. Montanelli był dlań żywą encyklopedią, do której sięgał w potrzebie, choć nigdy nie był uczniem seminarium.

- A teraz odejdę - rzeki, gdy niezrozumiały ustęp został już wyjaśniony - chyba że mogę jeszcze być na coś potrzebny.

- Nie będę już pracował, ale chcialbym cię jeszcze trochę zatrzymać, jeżeli masz czas.

- O, tak! - Oparł się o pień drzewa i poprzez ciemne gałęzie patrzył w spokojne niebo, na którym zapalały się z wolna pierwsze blade gwiazdy. Marzycielskie, mistyczne oczy, koloru ciemnobłę-kitnego, pod czarnymi rzęsami, odziedziczył po matce Kornwalijce. Montanelli odwrócił głowę, by ich nie widzieć.

- Carino, wyglądasz, jakbyś' był ogromnie przemęczony.

- Cóż poradzę? - W głosie Artura brzmiało znużenie, które tamten wyczul natychmiast.

- Nie trzeba było wracać tak prędko na uniwersytet, jestes' zupełnie wyczerpany pielęgnowaniem chorej i czuwaniem po nocach. Powinienem był stanowczo nalegać, bys' wypoczął należycie przed wyjazdem z Livorno.

- Ach, ojcze, na co by się to przydało? Nie mogłem przecież po s'mierci matki pozostać w tym obrzydliwym domu. Julia byłaby mnie doprowadziła do obłędu!

Julia, której nie cierpiał, była żoną jego najstarszego przyrodniego brata.

- Nie żądałbym, żebyś' pozostał u swych krewnych - łagodnie odparł Montanelli. - Wiem dobrze, że byłoby to dla ciebie czymś' najgorszym. Żałuję jednak, że nie przyjąłeś' zaproszenia swego angielskiego przyjaciela, doktora; miesiąc spędzony w jego domu byłby cię uczynił zdolniejszym do dalszej pracy.

- Nie, ojcze, nie mógłbym, naprawdę! Warrenowie są bardzo dobrzy i serdeczni, ale oni tego nie rozumieją... martwią się z mego powodu... Czytam to na ich twarzach... Zapewne próbowaliby mnie pocieszyć i mówiliby o matce. Gemma nie - to wiem... Ona zawsze wiedziała, o czym nie należy mówić, nawet wtedy, gdy bylis'my jeszcze dziećmi. Ale inni... Zresztą nie tylko to..

- Co więc, mój synu?

Artur zerwał kilka kwiatków ze zwisającej gałęzi naparstnicy i nerwowo miął je w palcach.

- Nie mogę znies'c tego miasta - zaczął po chwilowej pauzie. -Na każdym kroku sklepy, w których zwykła kupować zabawki, gdy byłem dzieckiem, to znów wybrzeże, gdzie ją prowadziłem, zanim rozchorowała się na dobre. Gdzie stąpię, wszędzie to samo. Każda kwiaciarka na ulicy ofiarowuje kwiaty... jak gdyby teraz były mi potrzebne! Wreszcie ten cmentarz... Nie, musialem stamtąd uciec! O chorobę przyprawiał mnie sam widok tego miejsca...

Urwał nagle i usiadł rwąc w strzępy dzwoneczki naparstnicy. Zapanowało milczenie tak długie i głębokie, że nareszcie podniósł oczy, zdumiony, iż ojciec nic nie odpowiada. Mrok już zapadał pod rozłożystym drzewem magnolii i wszystkie przedmioty wokół zacierały się z wolna, dos'ć jednak było jasno, by Artur mógł widzieć, jak s'miertelnie blada stała się twarz Montanellego. Zwiesił głowę na piersi, a prawą ręką kurczowo obejmował brzeg lawy. Chłopak odwrócił oczy, zdjęty trwożnym zdumieniem. Miał wrażenie, że niechcący stąpił na ziemię pos'więcaną.

Boże - pomyślał - jakże mały i samolubny jestem wobec niego! Gdyby mój smutek był jego własnym, nie mógłby go głębiej odczuwać.

W tej chwili Montanelli podniósł głowę i rozejrzał się wokoło.

- Nie chcę cię zmuszać, byś tam wracał, zwłaszcza teraz - rzekł tonem najbardziej pieszczotliwym - musisz mi jednak przyrzec, że postarasz się o zupełny wypoczynek podczas wakacji letnich. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy je spędzisz z dala od Livorno. Nie mogę pozwolić, byś zapadł na zdrowiu.

- A ty, ojcze, gdzie zamierzasz wyruszyć po zamknięciu seminarium?

- Jak zwykle, ruszę z uczniami w góry i tam ich poumieszczam. Ale w połowie sierpnia, gdy zastępca dyrektora wróci z wakacji, postaram się wyjechać w Alpy, by mieć jakieś urozmaicenie. Pojechałbyś ze mną? Zabrałbym cię chętnie na kilka górskich wycieczek, gdzie mógłbyś też poznać alpejskie mchy i porosty. Tylko obawiam się, czy w moim towarzystwie nie byłoby ci za nudno?

- Ojcze! - Artur ujął jego ręce w sposób ,,demonstracyjnie przesadny”, jak zwykła mówić Julia. - Oddałbym wszystko w święcie, aby móc wyjechać z tobą. Tylko... nie jestem pewny... -Urwał.

- Sądzisz, że pan Burton nie pozwoli?

- Oczywiście, że mu to będzie nieprzyjemne, ale zakazać mi przecież nie może. Mam osiemnaście lat i mogę robić, co mi się podoba. Ostatecznie jest tylko przyrodnim moim bratem i nie widzę powodu, dla którego miałbym mu być posłuszny. Zawsze był niedobry dla mojej matki.

- Jeśli jednak sprzeciwi się stanowczo, to sądzę, że lepiej byłoby go nie drażnić; to mogłoby jeszcze pogorszyć twe stosunki domowe...

- Pogorszyć się już nie dadzą! - porywczo zawołał Artur. -Zawsze mnie nienawidzili i będą nienawidzić... bez względu na moje postępowanie. Zresztą, jakżeby James mógł się sprzeciwiać memu wyjazdowi z tobą, mym ojcem-spowiednikiem?

- Zważ, że jest protestantem. W każdym razie lepiej będzie napisać do niego i zaczekać na odpowiedź, jak się na to zapatruje. Tylko staraj się pisać spokojnie, mój synu, wszak postępowanie twoje musi być niezależne od tego, czy cię ktoś' kocha, czy nienawidzi.

Napomnienie udzielone zostało w formie tak łagodnej, że Artur lekko się tylko zarumienił.

- Tak, wiem o tym - odpowiedział wzdychając - ale to tak trudno...

- Żałowałem, że nie mogłeś przyjść do mnie we wtorek wieczór - rzeki Montanelli przechodząc na inny temat. - Był tu biskup z Arezzo i chętnie byłbym cię z nim zapoznał.

- Przyrzeklem wpierw jednemu z kolegów, że przyjdę na zebranie w jego mieszkaniu. Czekaliby na mnie.

- Jakież to było zebranie?

Artur zdawał się zmieszany tym pytaniem.

- To... to nie byłó zebranie zwyczajne - odparł zacinając się nerwowo. - Przybył jeden student z Genui i wygłosił mowę... rodzaj wykładu.

Artur się zawahał.

- Cóż on wykładał?

- Ojcze, czy nie będziesz żądał, bym ci wymienił jego nazwisko? Bo przyrzeklem...

- Nie będę ci w ogóle zadawał żadnych pytań, a jeśli zobowiązałeś się do tajemnicy, to musisz ją, oczywiście, zachować. Sądzę jednak, że mogłeś już nabrać do mnie zaufania.

- Rozumie się, ojcze. Mówił nam... o naszych obowiązkach względem narodu... i... względem nas samych, no i o tym... w jaki sposób moglibyśmy przyjść z pomocą...

- Z pomocą, komu?

- Ludowi... i...

- I?

- Włochom.

Zapanowało długie milczenie.

- Powiedz mi,. Arturze - ozwał się Montanelli tonem bardzo poważnym - od jak dawna myślisz już o tych sprawach?

- Od... zeszłej zimy.

- Jeszcze przed śmiercią matki? A czy ona o tym wiedziała?

- N-nie. Wówczas... mnie to nie obchodziło.

- A teraz cię obchodzi?

Artur zerwał znów garść naparstnic.

- Posłuchaj, ojcze, jak to się stało - zaczął, spuszczając oczy. -Zeszłej jesieni przygotowując się do egzaminu wstępnego poznałem wielu studentów, wszak pamiętasz? Otóż niektórzy z nich poczęli ^opowiadać o... wszystkich tych sprawach i pożyczali mi książki. Nie zajmowałem się tym zbytnio, bo śpieszyłem się zawsze do matki. Wiesz przecie, że była zupełnie sama wśród nich wszystkich w tym obrzydłym ddmu, jakby w kaźni więziennej, a język Julii zabijał ją po prostu. Później, w zimie, gdy tak ciężko zachorowała, zapomniałem zupełnie o studentach i ich książkach; no, a potem, jak wiesz, przeniosłem się na stałe do Pizy. Byłbym mówił z matką, gdybym o tym myślał, ale zupełnie mi to wyszło z głowy. A potem zrozumiałem, że zbliża się jej koniec... Wiesz, że byłem z nią ustawicznie aż do ostatniej chwili; często czuwałem całą noc, a Gemma Warren przychodziła w dzień, bym mógł się trochę położyć. Tak, to stało się podczas owych długich nocy; wówczas zacząłem myśleć o tych książkach i o tym, co słyszałem od studentów... i zastanawiałem się, czy mieli słuszność i... czy... Pan Bóg byłby z tego zadowolony.

- Czy pytałeś Go o to? - Głos Montanellego drżał lekko.

- Często, ojcze. Nieraz modliłem się do Niego, by mi powiedział, co mam uczynić, lub pozwolił umrzeć razem z matką. Żadnej jednak nie otrzymałem odpowiedzi.

- I nigdy o tym nie rzekłeś ani słowa, Arturze! Sądziłem, że mi ufasz.

- Ojcze, wiesz dobrze, że ci ufam! Są jednak rzeczy, o których mówić nie można z nikim... Ja... miałem wrażenie, że nikt mi pomóc nie zdoła... ani nawet ty, ani matka; muszę otrzymać odpowiedź wprost od Boga. Widzisz przecie, że chodzi tu o całe moje życie, o duszę.

Montanelli odwrócił się i wlepił oczy w zasnute cieniem gałęzie magnolii. Zmierzch wieczorny był już teraz tak gęsty, że sylwetka księdza wyglądała upiornie, niby czarny duch wśród czarniejszych jeszcze gałęzi.

- A potem? - spytał powoli.

- A potem... ona umarła. Wiesz, że ostatnie trzy noce czuwałem przy niej...

Urwał i zamilkł na chwilę, lecz Montanelli siedział bez ruchu, nie przerywając milczenia.

- Przez całe dwa dni przed pogrzebem - począł znów Artur głosem znacznie cichszym - nie mogłem myśleć o niczym. A potem... po pogrzebie zachorowałem. Pamiętasz, ojcze, że nie mogłem pójść do spowiedzi.

- Tak, pamiętam.

- Otóż w nocy wstałem i poszedłem do pokoju matki. Był zupełnie pusty i tylko wielki krucyfiks stał w alkowie. Przyszło mi na myśl, że może teraz Bóg mi pomoże. Ukląkłem i czekałem... całą noc. A rano, gdy oprzytomniałem... Ojcze, to się na nic nie zda... ja tego wytłumaczyć nie potrafię. Nie potrafię ci powiedzieć, co widziałem... sam dobrze nie wiem. Ale to wiem, że Bóg mi odpowiedział, i nie śmiem być Mu nieposłuszny.

Chwilę siedzieli w mroku milcząc. Następnie Montanelli odwrócił się i położył rękę na ramieniu Artura.

- Synu mój - rzekł. - Nie twierdzę bynajmniej, że Bóg nie mówił do twej duszy. Przypomnij sobie jednak, w jakim byłeś wówczas stanie ducha, i nie bierz majaczeń płynących z choroby lub zgnębienia za prawdziwe Jego wezwanie. A jeśli rzeczywiście było Jego wolą dać ci odpowiedź poprzez cienie śmierci, to zważ, byś słowom Jego nie podsunął znaczenia mylnego. Cóż więc w sercu swym postanowiłeś?

Artur wstał i powoli, jakby powtarzając katechizm, odpowiedział:

- Oddać życie za Włochy, pomóc oswobodzić ojczyznę z niewoli i hańby i wypędzić Austriaków, by stała się wolną republiką, w której królowałby tylko Chrystus.

- Arturze, pomyśl tylko, co mówisz. Wszak nie jesteś nawet Włochem.

- To nie stanowi żadnej różnicy; jestem sobą. Sprawę tę widz i a 1 e m oczyma duszy i do niej należę.

I znów zapadło milczenie.

- Przed chwilą mówiłeś, że chciałbyś wiedzieć, co by powiedział Chrystus... - powoli zaczął Montanelli, lecz Artur przerwał:

- Chrystus powiedział: ,,Ktokolwiek traci żywot dla mnie, odzyska go na powrót”.

Montanelli oparł się ramieniem o gałąź drzewa i oczy przysłonił ręką.

- Usiądź na chwilę, mój synu - rzeki wreszcie.

Artur usiadł, a Montanelli ujął obydwie jego ręce w silny, długi uścisk.

- Nie mogę dziś z tobą dyskutować - rzeki - wszystko spadło na mnie tak nagle... nie myślałem... muszę się nad tym zastanowić. Później pomówimy bardziej szczegółowo. Teraz muszę ci tylko przypomnieć jedno. Jeśli przez to wpadniesz w nieszczęście, jeśli zginiesz, złamiesz mi serce.

- Ojcze...

- Nie! Pozwól mi dokończyć. Mówiłem ci już raz, że nie mam na świecie nikogo prócz ciebie. Zdaje mi się, że nie rozumiesz w całej pełni, co to znaczy. Trudno jednak pojąć, gdy się jest tak młodym; ja w twoim wieku również nie zrozumiałbym tego. Arturze, ty jesteś dla mnie jakby... własnym moim... synem. Czy wiesz o tym? Jesteś światłem moich oczu i radością duszy. Oddałbym wszystko, by cię ustrzec od fałszywego kroku i zmarnowania życia. I nic uczynić nie mogę. Nie żądam od ciebie żadnych obietnic, proszę cię tylko, byś o tym pamiętał i był ostrożny. Zastanów się dobrze, zanim uczynisz krok nieodwołalny; uczyń to dla mnie, jeśli już nie dla pamięci matki twojej w niebie.

- Będę nad tym myślał... i ojcze... módl się za mnie i za Włochy.

Ukląkł w milczeniu, a Montanelli w milczeniu położył rękę na jego pochylonej głowie. Po chwili Artur wstał, ucałował rękę księdza i cicho odszedł po zroszonej trawie. Montanelli został sam pod drzewem magnolii, zapatrzony w mrok wieczoru.

Pomsta Boga spada na mnie - myślał - jak ongi spadła na Dawida. Ja, który zbeszcześciłem Jego Przybytek i Ciało Pana skażonymi ująłem rękoma... Długo okazywał mi cierpliwość, a oto nadszedł dzień Jego gniewu. ,,Bo uczyniłeś to potajemnie, lecz ja uczynię to w obliczu całego Izraela i w świetle słońca; dziecię, które się z ciebie narodziło, niechybnie zginąć musi”.

ROZDZIAŁ II

Mr James Burton wcale sobie nie życzył, by jego młody brat przyrodni „wałęsał się po Szwajcarii” z Montanellim. Jednakże stanowczy zakaz odbycia niewielkiej przyrodniczej wycieczki w góry, w towarzystwie starszego profesora teologii, wydałby się Arturowi, który nie znal powodu takiej odmowy, po prostu głupią tyranią. Zaraz by ją przypisał poglądom religijnym lub rasowym, a Burtono-wie szczycili się właśnie swym oświeceniem i tolerancją. Cała rodzina była protestancka i konserwatywna już wówczas, gdy „Burton & Synowie”, właściciele okrętów w Londynie i Livorno, otwierali swe przedsiębiorstwo, a zatem od przeszło wieku. Utrzymywali jednak, że dżentelmen angielski powinien postępować przyzwoicie nawet w stosunku do papistów1. Gdy przeto nieboszczyk ojciec, doszedłszy do przekonania, że stan wdowieński jest zbyt nudny, ożenił się z piękną katoliczką, guwernantką młodszych dzieci, dorośli dwaj synowie, James i Tomasz, mimo niechęci do macochy, niewiele starszej od nich samych, z głuchą rezygnacją poddali się woli Opatrzności. Po śmierci ojca starszy brat się ożenił, co bardziej jeszcze skomplikowało trudne stosunki rodzinne; obraj bracia starali się jednak o ile możności bronić Gladys, dopóki żyła, przed okrutnym językiem Julii i spełniać swe obowiązki względem Artura tak, jak je pojmowali. Nie udając nawet miłości dla chłopca, wspaniałomyślność swą przejawiali głównie hojnymi zasiłkami pieniężnymi i pozostawieniem mu zupełnej swobody.

Toteż w odpowiedzi na swój list Artur otrzymał czek bankowy na pokrycie kosztów podróży i chłodne pozwolenie spędzenia wakacji, jak mu się podoba. Połowę swego kapitału użył na kupno książek przyrodniczych i zielników, po czym wyruszył z ojcem Montanellim na pierwszą wycieczkę w Alpy.

Od pewnego czasu Montanelli był w pogodniejszym usposobieniu. Po pierwszym, wstrząsającym wrażeniu, jakie na nim wywarła owa rozmowa w ogrodzie, odzyskiwał stopniowo równowagę ducha, a obecnie patrzył już na całą tę sprawę znacznie spokojniej. Artur jest bardzo młody i niedoświadczony; postanowienie jego nie może być nieodwołalne. Łagodną perswazją i radą potrafi go jeszcze odzyskać i zawrócić z niebezpiecznej drogi, na którą dopiero wstępował.

Zamierzali pozostać parę dni w Genewie, lecz na widok oślepiająco białych ulic i pokrytych kurzem chodników, po których przechadzał się rój turystów, na twarzy Artura ukazała się drobna zmarszczka niechęci. Montanelli śledził to z ukrytym zadowoleniem.

- Nie podoba ci się tu, carino?

- Sam nie wiem. Tak inaczej to sobie wyobrażałem. Jezioro jest istotnie prześliczne, a kontury gór także mi się podobają. - Stali na wysepce Rousseau, skąd widać było długie, ostro zarysowane wybrzeża Sabaudii.

- Ale miasto jest takie sztywne i gładkie, tiki* jakieś... protestanckie... jakby było zupełnie z siebie zadowolone. Nie, nie podoba mi się; przypomina swym wyglądem Julię.

Montanelli się zaśmiał.

- Biedny chłopcze, co za przykrość! Ale ponieważ jesteśmy tu dla przyjemności, nie ma powodu się zatrzymywać. Go byś powiedział, gdybyśmy dzisiejszy dzień spędzili na żaglówce na jeziorze, a jutro rano ruszyli w góry?

- Ależ... ojcze, chcialeś się przecież tu zatrzymać?

- Mój drogi chłopcze, ja wszystkie te miejscowości widziałem już kilkakrotnie. Chciałbym ci sprawić przyjemność. To będzie dla mnie najlepszy wypoczynek. Dokąd chciałbyś wyruszyć teraz?

- Jeśli to ojcu istotnie nie sprawia różnicy, to najchętniej pojechałbym w górę rzeki.

- Rodanu?

- Nie, Arvy, płynie tak bystro...

- W takim razie udamy się do Chamonix.

Popołudnie spędzili na przejażdżce małą żaglówką. Piękne jezioro uczyniło na Arturze wrażenie znacznie słabsze niż szara, błot-nista Arva. Wychował się w pobliżu Morza Śródziemnego i był przyzwyczajony do widoku błękitnych fal; szczególne jednak miał upodobanie do wody szybko mknącej, a z szumem spadający strumień górski wprawił go w prawdziwy zachwyt.

Następnego poranka ruszyli o wczesnej godzinie do Chamonix. Artur był w doskonałym humorze, dopóki przemierzali urodzajną równinę, z chwilą gdy znaleźli się na krętej drodze w pobliżu Cluses, zamknięci wyniosłymi, urwistymi wzgórzami, nagle spoważniał i zamilkł. Od wzgórza Św. Marcina szli powoli doliną, zatrzymując się na noc w szałasach przydrożnych lub małych górskich wioseczkach, po czym znowu wyruszali dalej, zależnie od chwilowej chęci. Artur był niezwykle wrażliwy na piękno krajobrazu i pierwszy wodospad, kolo którego przechodzili, wywołał w nim zachwyt bezgraniczny; w miarę jednak zbliżania się do s'nieżnych szczytów radosne jego uniesienie ustępowało miejsca marzycielskiej egzaltacji, której Montanelli nie znał u niego aż do owej chwili. Pomiędzy nim a górami zdawała się istnieć mistyczna jakaś więź. Godzinami całymi mógł leżeć bez ruchu w ciemnym, tajemniczym lesie szpilkowym, po którym błąkały się dalekie jakieś echa; poprzez wysokie, smukłe pnie wpatrywał się w słońcem zalany krajobraz pełen błyszczących szczytów i nagich turni. Montanelli przyglądał mu się z pewnego rodzaju smutną zazdrością.

- Carino, chciałbym, żebyś mi mógł pokazać, co widzisz -rzekł pewnego dnia, odrywając oczy od książki i przenosząc je na Artura, który od godziny leżał obok niego w tej samej pozycji, wyciągnięty na mchu, wielkimi, rozmarzonymi oczyma zapatrzony w migotliwy przepych błękitu i bieli. Zboczyli z gościńca, by przenocować w spokojnej wsi niedaleko wodospadu Diosaz, a ponieważ słońce zaszło już nisko na bezchmurnym niebie, weszli na wierzchołek turni porosłej sosnami, by stąd obserwować żagwienie Alp na masywie i szczytach łańcucha Mont Blanc. Artur podniósł głowę, oczy jego miały wyraz tajemniczy i pełen podziwu.

- Co widzę, ojcze? Widzę wielką białą istotę w błękitnym przestworzu, nie mającą początku ani kresu. Widzę ją czekającą wiek za wie^epbąa przyjście Ducha Bożego. Widzę ją niewyraźnie, niby poprzez szkła.

Montanelli westchnął.

- I ja kiedyś widywałem takie rzeczy.

- A teraz nie widujesz ich nigdy?

- Nigdy. I nigdy ich już nie ujrzę. One istnieją, wiem o tym, lecz moje oczy ujrzeć ich już nie zdołają. Widzę coś zgoła innego.

- A co?

- Co ja widzę, carino? Błękitne niebo i śnieżne góry, oto wszystko, co widzę podnosząc wzrok do góry. Ale tam w dole jest inaczej.

Wskazał leżącą u stóp góry dolinę. Artur ukląkł i przechylił się ponad krawędzią przepaści.

Wysokie sosny, posępne w zapadającym mroku wieczoru, stały niby strażnice wzdłuż wąskich brzegów zamykających rzekę. W tej chwili słońce czerwone jak rozżarzony węgiel zsunęło się poza zębaty wierzchołek gór i całe życie i światło uciekły z oblicza ziemi. Nad doliną zawisło coś ciemnego, ponurego, tchnącego upiorną grozą. Pionowe skały nagiego łańcucha gór zachodnich wyglądały niby kły potwora czającego się, by dopaść ofiary i wciągnąć ją w paszczę głębokiej doliny, czarnej od lasów zawodzących żałośnie w ciszy wieczoru. Smukłe sosny, niby najeżone ostrza noży, zdawały się szeptać: „uderzcie w nas!”, a wśród ciemności, coraz gęściej osłaniającej ziemię, strumień huczał i wył, bijąc o skalne ściany swego więzienia z wściekłością wieczystej rozpaczy.

- Ojcze! - Artur powstał drżący i cofnął się znad przepaści. -To jakby piekło.

- Nie, synu - łagodnie odparł Montanelli - raczej jak dusza ludzka.

- Dusze tych, co pogrążeni są w mroku i cieniach śmierci?

- Dusze tych, których co dnia spotykasz na ulicy.

Artur zadrżał i znów utkwił oczy w mroku. Zwiewne białe mgły niby biedny upiór, który nie może dać żadnej pociechy, majaczyły między sosnami, tłumiąc rozpaczliwy jęk strumienia.

- Spójrz! - zawołał nagle Artur - ludzie pogrążeni w mroku ujrzeli światło.

Śnieżne szczyty po stronie wschodniej płonęły w odblaskach zachodu. Gdy czerwone płomienie zgasły na wierzchołkach gór, Montanelli odwrócił się i dotknął ramienia Artura.

- Chodźmy, carino, robi się już ciemno. Zbłądzimy w mroku, jes'li tu jeszcze zostaniemy.

- Wygląda jak trup - rzeki Artur odwracając się od upiornego oblicza śnieżnego szczytu migocącego jeszcze w półmroku.

Ostrożnie zstępowali pomiędzy czarnymi sosnami ku szałasowi, gdzie mieli przenocować.

Wchodząc do izby, w której Artur czekał na niego z wieczerzą, Montanelli na pierwszy rzut oka zauważył, że chłopak otrząsnął się z wrażenia ponurych widziadeł i był w zupełnie innym usposobieniu.

- Och, ojcze, spójrz na tego s'miesznego psa! Tańczy na tylnych łapkach!

Pies i jego sztuczki zajmowały go niemal tak silnie jak poprzednio żagwienie Alp. Gospodyni szałasu, o czerwonej twarzy, w białym fartuszku, podparlszy się pod boki, z uśmiechem przyglądała się jego zabawie z psem.

- Widać, że nie ma żadnych zmartwień, skoro może się tak bawić - rzekła w dialekcie do swej córki. - A jaki śliczny chłopiec!

Artur zapłonił się jak pensjonarka, a kobieta widząc, że zrozumiał, co powiedziała, odeszła śmiejąc się z jego zmieszania. Podczas wieczerzy mówił wyłącznie o wycieczkach i snuł plany wspinaczek i wypraw na poszukiwanie górskiej roślinności. Widocznie marzycielskie fantazje nie psuły mu humoru ani apetytu.

Nazajutrz rano, gdy Montanelli się zbudził, Artura już nie było. O świcie wyruszył w góry, by z Gaspardem wypędzić kozy na pastwisko.

Zaledwie jednak podano śniadanie, wpadł do pokoju, z gołą głową, niosąc na ramieniu trzyletnią dziewczynkę wiejską, a w ręce ogromny pęk dzikich kwiatów.

Montanelli spojrzał nań z uśmiechem. Dziwny to był kontrast z milczącym, poważnym Arturem z Pizy lub Livorno..

- Gdzież to biegałeś, szalona pałko? Po górach się wspinałeś nie czekając śniadania?

- Och, ojcze, jak tam było przyjemnie! Góry wyglądają cudownie o wschodzie słońca, a jaka rosa obfita! Spójrz tylko!

Na dowód podniósł nogę w wilgotnym, zabłoconym bucie.

- Zabraliśmy z sobą trochę chleba i sera, a na pastwisku dostałem trochę koziego mleka; och, jakie to było paskudne! Ale znów jestem głodny i potrzebuję też czegoś dla tej małej osóbki. Anetko, chcesz trochę miodu?

Usiadł trzymając dziewczynkę na kolanach i pomagając jej uporządkować kwiaty.

- Nie, nie! - wmieszał się Montanelli. - Nie mogę pozwolić, byś się przeziębił. Idź zaraz do pokoju i zmień obuwie. Pójdź do mnie tymczasem, Anetko. Gdzież to ją znalazłeś?

- Na samym końcu wsi. To dziecko tego człowieka, które-gośmy spotkali wczoraj, tego wiejskiego szewca. Prawda, że ma ładne oczka? Złapała żółwia, schowała do kieszeni i nazywa go „Karolcia”.

Gdy Artur zmieniwszy obuwie wrócił na śniadanie, dziecko siedziało na kolanach Montanellego i szczebiotało o żółwiu, którego trzymało w pulchnej rączynie, odwróconego na grzbiet, by monsieur widział, jak porusza nóżkami.

- Patś, panie! - mówiła poważnie swym na współ niezrozumiałym dialektem - patś na buty Kajolci!

Montanelli bawił się z malutką gładząc jej włosy, podziwiając ukochanego żółwia i opowiadając historyjki. Gospodyni szałasu, przyszedłszy zebrać ze stołu, osłupiała na widok Anetki gospodarującej w kieszeniach poważnego księdza.

- Bóg uczy dzieci poznawać dobrych ludzi - oświadczyła. -Anetka zawsze się boi obcych, a z jego świątobliwością taka jest śmiała. Jakie to dziwne! Anetko, uklęknij i poproś dobrego ojca duchownego, by cię pobłogosławił, zanim odejdzie. To ci przyniesie szczęście.

- Nie wiedziałem, ojcze, że umiesz tak dobrze bawić się z dziećmi - mówił Artur w godzinę później, gdy szli skąpanymi w słońcu łąkami. - Ta dziewczynka przez cały czas nie odrywała oczu od ciebie. Wiesz, ojcze, mnie się zdaje...

- Co takiego?

- Chciałem tylko powiedzieć, że szkoda, iż Kościół nie pozwala księżom się żenić. Nie rozumiem dlaczego. Przecież wychowanie dzieci jest sprawą tak wielką i tak jest ważne zarazem, by od samego urodzenia pozostawały pod dobrym wpływem. Dlatego mi się zdaje, że im świętsze powołanie i czystsze życie ma człowiek, tym bardziej nadaje się na ojca. Jestem pewny, że gdyby ciebie, ojcze, nie wiązały śluby kościelne... gdybyś się był ożenił... to dzieci twoje byłyby...

- Cicho!

Słowo to, wyrzucone gorączkowym szeptem, zdawało się jeszcze pogłębiać milczenie, które po nim nastąpiło.

- Ojcze - zaczął Artur, zgnębiony posępnym wyrazem twarzy towarzysza - czy sądzisz, że powiedziałem coś złego? Zapewne mylę się, ale nie mogę, przecież myśleć inaczej, niż umiem.

- Być może - łagodnie odparł Montanelli - nie uświadamiasz sobie dokładnie znaczenia swych słów. Za kilka lat będziesz o tym sądził inaczej. A tymczasem mówmy o czym innym.

Było to pierwsze zakłócenie doskonałej harmonii, jaka panowała między nimi podczas tych uroczych wakacji.

Z Chamonix ruszyli przez Tete Noire do Martigny, gdzie zatrzymali się, by wypocząć, gdyż upał był nie do zniesienia. Po obiedzie siedzieli na tarasie hotelu osłoniętym od słońca i ukazującym piękny widok na góry. Artur przyniósł swe zielniki i niebawem potoczyła się żywa pogawędka przyrodnicza w języku włoskim.

Na tarasie siedzieli również dwaj angielscy artyści; jeden szkicował, drugi gawędził swobodnie. Nie przyszło mu na myśl, że zajęci roślinami cudzoziemcy mogą rozumieć po angielsku.

- Przestańże już smarować ten krajobraz, Willy - mówił -a naszkicuj tego ślicznego chłopca w ekstatycznym podziwie nad paprociami. Spójrz na te pyszne linie jego brwi! Daj mu tylko do ręki krucyfiks zamiast szkła powiększającego i rzymską togę zamiast kurtki i krótkich spodni, a masz gotowy portret swego ,,pierwotnego chrześcijanina” w wyrazie i postaci.

- Dalibóg, pierwotny chrześcijanin! Siedziałem obok tego młodzieńca przy obiedzie; otóż w taki sam zachwyt wprawiło go pieczone kurczę jak teraz te zeschłe zielska. Tak, ładny jest, przyznaję; ten oliwkowy odcień cery jest nawet bardzo piękny, ale ani w przybliżeniu nie wygląda tak malowniczo jak jego ojciec.

- Kto, powiadasz?

- Jego ojciec, który siedzi na wprost ciebie. Czyżbyś' go przeoczył? To twarz przewspaniała.

- Och, ty niepoczytalny metodysto2! Nie poznajesz już katolickiego księdza?

- Księdza? Na Zeusa, masz rację! Zapomniałem na śmierć o tych s'lubach wstrzemięźliwości i innych historiach. Bądźmy skromni i przypuśćmy, że ten młody jest jego bratankiem...

- Co za głupcy! - wyszeptał Artur, podnosząc swe bystre oczy. - A jednak to miło z ich strony, że dostrzegają we mnie jakieś' podobieństwo do ciebie. Chciałbym naprawdę być twoim bratankiem... Co ci, ojcze? Taki jestes' blady!

- Mam lekki zawrót głowy - rzeki głosem dziwnie przyciszonym, bezdźwięcznym. - Może za długo byłem dziś na słońcu. Położę się trochę, carino, to tylko ból głowy.

Po dwutygodniowym pobycie nad brzegiem Jeziora Czterech Kantonów Artur powrócił z Montanellim do Włoch przez przełęcz Św. Gotarda. Pogoda im sprzyjała i odbyli kilka wycieczek bardzo przyjemnych, lecz pierwszy czar ich wspólnego pobytu ulotnił się bezpowrotnie. Montanellego ustawicznie niepokoiła myśl o „stanowczej rozmowie”, do której wycieczka ta miała właśnie dostarczyć sposobności. W dolinie Arvy rozmyślnie unikał wszystkiego, co mogłoby w jakikolwiek sposób odnosić się do sprawy, o której mówili owego wieczora pod drzewem magnolii. „Byłoby okrucieństwem - mówił sobie - gdybym pierwsze piękne wrażenia, jakie uroki przyrody wywierają na duszę tak artystyczną jak Artura, zakłócał rozmową, która z konieczności musi być przykra”. Od przyjazdu do Martigny postanawiał każdego ranka: rozmówię się dzisiaj; a wieczorem powtarzał sobie: rozmówię się jutro. I oto wakcje mijały, a on ciągle jeszcze powtarzał: jutro, jutro. Dziwnie nieokreślone uczucie, że coś się zmieniło, że niewidzialna jakaś zasłona rozsnuła się między nim a Arturem, zamykało mu usta; dopiero ostatniego wieczora przed powrotem uświadomił sobie nagle, że jeśli w ogóle ma się z Arturem rozmówić, musi to uczynić zaraz. Zatrzymali się na noc w Lugano, a nazajutrz rano mieli wyjechać do Pizy. Musiał się przynajmniej dowiedzieć, jak daleko jego ukochany chłopiec został wciągnięty w fatalne ruchome piaski polityki włoskiej.

- Deszcz ustał, carino - rzeki po zachodzie słońca - mamy teraz jedyną sposobność zobaczenia jeziora. Wyjdźmy trochę, chciał-bym z tobą pomówić.

Szli brzegiem jeziora ku zacisznemu miejscu, gdzie usiedli na niskim wale kamiennym. W pobliżu rósł krzak dzikiej róży okryty purpurowymi jagodami; jeden czy dwa spóźnione pęki kremowych kwiatów zwisały jeszcze z najwyższej gałązki, kołyszącej się smutnie i obciążonej kroplami deszczu. Po zielonej powierzchni jeziora mknęła łódka o białych żaglach, lekko poruszanych wilgotnym wietrzykiem. Wyglądała tak lekko i zwiewnie jak srebrne nasienie mleczu fruwające nad wodą. Na górze Salvator okno jakiejś chaty pasterskiej otworzyło złote swe oko. Róże pochyliły główki i śniły pod wrześniową oponą chmur, a wody jeziora pluskały i szeptały łagodnie, podmywając żwir nadbrzeżny.

- Jedyna to sposobność rozmówienia się spokojnie z tobą -począł Montanelli. - Ty wrócisz teraz do swej pracy i przyjaciół, a ja również tej zimy będę bardzo zajęty. Chciałbym wiedzieć zupełnie dokładnie, jaki ma być nadal wzajemny nasz stosunek, a jeśli... -Urwał na chwilę, po czym zniżonym głosem dodał: - A jeśli możesz mi ufać jak dawniej, to pragnąłbym usłyszeć od ciebie bardziej szczegółowo niż owego wieczora w ogrodzie, jak daleko zaszedłeś. *

Artur, zapatrzony w wodę jeziora, słuchał spokojnie, nie dając odpowiedzi.

- Chcę, byś mi powiedział, jeśli możesz - mówił dalej Montanelli - czy związałeś się jaką przysięgą lub... innym zobowiązaniem.

- Drogi ojcze, nie mam nic do powiedzenia. Nie związałem się żadną przysięgą, lecz jestem związany.

- Nie rozumiem...

- Po co przysięgi? Przecież nie one wiążą ludzi. Jeśli z pewną sprawą łączy mnie węzeł uczuciowy, to on mnie z nią wiąże; gdzie węzeł taki nie istnieje, nic mnie wiązać nie może.

- Sądzisz zatem, że to twoje uczucie jest niewzruszone? Arturze, czy pomyślałeś, co mówisz?

Artur odwrócił głowę i spojrzał Montanellemu prosto w oczy.

- Ojcze, pytałeś, czy mogę ci ufać. A czy ty nie możesz mi również zaufać? Doprawdy, gdybym miał coś do powiedzenia, powiedziałbym ci niewątpliwie, ale na nic się nie zda mówić o tych sprawach. Nie zapomniałem, co mi powiedziałeś owego wieczora, i nie zapomnę nigdy. Muszę jednak iść swoją drogą za światłem, które widzę.

Montanelli zerwał różę z krzaka i oskubywał z niej listek po listku, po czym wrzucił je do wody.

— Masz słuszność, carino. Nie będziemy już mówić o tych sprawach; zdaje się, że słowa nic tu pomóc nie mogą... Tak, tak, wracajmy do domu.

1

Papiści - zwolennicy papieża. W protestanckiej Anglii nazwa ta imała odcień pogardliwy.

2

M etodyści - protestancka sekta religijna utworzona w XVIII w Anglii.

ROZDZIAŁ III

Jesień i zima minęły bez ważniejszych wypadków. Artur uczył się gorliwie i miał niewiele wolnego czasu. Raz tygodniowo lub częściej wpadał jednak do Montanellego bodaj na parę minut. Od czasu do czasu przychodził z książką prosić o wyjaśnienie niezrozumiałych ustępów, lecz wówczas rozmowa toczyła się wyłącznie w granicach danego przedmiotu. Montanelli raczej odczuwał, niż zauważył lekki, niedostrzegalny przy*mus, jaki zaciążył na wzajemnym ich stosunku; trwożliwie też unikał wszystkiego, co mogłoby wydawać się próbą przywrócenia dawnej serdeczności. Odwiedziny Artura sprawiały mu teraz więcej przykrości niż przyjemności - tak bardzo męczyło go ciągłe silenie się na spokój i udawanie, że żadnej w ich stosunku wzajemnym nie dostrzega zmiany. Artur również zauważył ten nieuchwytny odcień przymusu w zachowaniu Montanellego, a czując niejasno, że pozostaje w pewnym związku z przykrą kwestią „nowych idei”, unikał starannie wszelkiej wzmianki o sprawie zajmującej nieustannie wszystkie jego myśli. A jednak nigdy nie kochał Montanellego tak gorąco jak właśnie w owym czasie. Mętne a ustawiczne uczucie niezadowolenia, pustki duchowej, które usiłował zwalczyć gorliwym przestrzeganiem praktyk religijnych i modlitwą, nagle zniknęło pod żywym tchnieniem ducha Młodych Włoch1. Wszystkie chorobliwe mrzonki, zrodzone w samotności podczas długich nocy w pokoju chorej matki, rozwiały się teraz a wątpliwości, przed którymi opędzał się modlitwą, pierzchły bez pomocy egzorcyzmów. Nowy entuzjazm, jaśniejsze, żywsze uczucia religijne, bo raczej jako wskazanie religijne niż akcję polityczną przedstawiał sobie cały ten ruch studentów, przejęło go uczuciem spokoju, zadowolenia z życia i serdecznym ciepłem dla ludzi; a ta egzaltacja ukazywała mu cały świat pięknym i jasnym. Odkrywał pierwiastki sympatyczne w ludziach, których wpierw nie cierpiał, a Montanelli, od lat pięciu najwyższy dlań ideał człowieka, obecnie zdawał mu się jaśnieć w blaskach nie znanej dotąd aureoli, niby potężny prorok nowej wiary. Z uwielbieniem wsłuchiwał się w jego kazania usiłując odkryć w nich ślad powinowactwa duchowego z ideałem republikańskim; nadto wczytywał się namiętnie w Ewangelię, zachwycony demokratycznym ruchem chrześcijaństwa w zaraniu jego dni.

Pewnego dnia w styczniu wstąpił do seminarium, by oddać wypożyczoną książkę. Dowiedziawszy się, że ojciec-dyrektor wyszedł, udał się do prywatnej pracowni Montanellego i położywszy książkę na odpowiedniej półce miał wyjść, gdy wzrok jego padł na tytuł książki rozłożonej na stole. Było to dzieło Dantego: ,,£te Monarchia”^ . Zaczął czytać i po chwili tak już był zatopiony w książce, że nie usłyszał, jak drzwi się uchyliły i zamknęły. Ocknął się dopiero na dźwięk głosu Montanellego.

- Nie oczekiwałem cię dzisiaj - ozwał się tenże rzucając okiem na tytuł książki. - Właśnie miałem posłać do ciebie z zapytaniem, czy nie mógłbyś przyjść do mnie wieczorem.

- Czy coś ważnego? Mam dzisiejszy wieczór zajęty, ale mogę się zwolnić, jeśli...

- O, nie, możesz przyjść jutro. Chcialbym się tylko zobaczyć z tobą przed wtorkiem, gdyż zostałem wezwany do Rzymu.

- Do Rzymu? Na długo?

- List opiewa, że wrócę dopiero po Wielkanocy. To wezwanie z Watykanu. Byłbym cię zaraz powiadomił, lecz byłem ogromnie zajęty sprawami seminarium i przygotowaniami na przyjęcie nowego dyrektora.

- Ojcze, nie porzucisz przecież seminarium?

- Zdaje się, że będę musiał; prawdopodobnie jednak wrócę jeszcze do Pizy, choćby na krótko.

- Ale czemu stąd wyjeżdżasz?

- Bo widzisz, to jeszcze nie jest ogłoszone oficjalnie: zaofiarowano mi biskupstwo.

- Ojcze! Gdzie?

- Właśnie w tej sprawie wzywają mnie do Rzymu. Jeszcze nie zdecydowane, czy mam osiąść gdzieś w Apeninach, czy też zostać tu w charakterze sufragana.

- A czy mianowano już nowego dyrektora?

- Tak. Ojca Cardi, który przybędzie tu jutro.

- Czy nie stało się to jakoś dziwnie nagle?

- Tak, lecz postanowienia Watykanu bywają czasem ogłaszane dopiero w ostatniej chwili.

- Czy znasz, ojcze, nowego dyrektora?

- Osobiście go nie znam, lecz wiem, że zażywa wielkiego szacunku. Monsignor Belloni pisze o nim w liście, że jest człowiekiem bardzo uczonym.

- Seminarium ogromnie odczuje brak twej osoby, ojcze.

- Tego nie wiem, ale pewny jestem, carino, że ty to odczujesz, tak samo jak ja odczuwać będę twoją nieobecność.

- Tak, ojcze, odczuję ją, mimo to bardzo się cieszę, że zostałeś powołany na tak wysokie stanowisko.

- Doprawdy? Bo ja nie wiem, czy jestem zadowolony. - Usiadł przy stole z wyrazem znużenia na twarzy; nie wyglądał wcale na człowieka oczekującego zaszczytnego odznaczenia.

- Arturze, czy jesteś zajęty dziś po południu? - spytał po chwili. -Jeśli nie, to zostań u mnie, skoro nie możesz przyjść wieczorem.

Jestem trochę rozstrojony i przed wyjazdem pragnąłbym być z tobą jak najdłużej.

- Tak, mogę trochę pozostać. Umówiłem się dopiero na szóstą.

- Jedno z waszych zebrań?

Artur skinął głową, a Montanelli szybko zmienił temat rozmowy.

- Chcialbym ci powiedzieć, że pod moją nieobecność musisz mieć innego spowiednika.

- Ale po powrocie będziesz mnie znów spowiadał, nieprawdaż?

- Mój drogi chłopcze, jak możesz o to pytać? Rozumie się, że mówię tylko o mej nieobecności, która potrwa trzy do czterech miesięcy. Może pójdziesz do któregoś z ojców od świętej Katarzyny?

- Dobrze.

Przez chwilę mówili o innych sprawach, po czym Artur wstał.

- Muszę odejść, ojcze, studenci już tam czekają.

Na twarzy Montanellego znów pojawił się wyraz zgnębienia.

- Już? Rozproszyłeś mój kiepski humor. Więc do widzenia.

- Do widzenia. Jutro przyjdę z pewnością.

- Postaraj się przyjść wcześnie, bym mógł przez chwilę być tylko z tobą. Ma tu przyjść ojciec Cardi. Mój drogi chłopcze, bądź ostrożny, gdy stąd wyjadę; nie daj się wciągnąć do żadnej akcji nierozważnej, przynajmniej dopóki ja nie wrócę. Nie masz pojęcia, z jaką trwogą cię tu pozostawiam.

- Nie masz powodu, ojcze, jest tu zupełnie spokojnie. I długo jeszcze tak pozostanie.

Pierwszą osobą, na którą padły oczy Artura, gdy wszedł do izby, gdzie odbywały się zebrania studentów, była dawna jego towarzyszka zabaw, córka doktora Warrena. Siedziała w kącie pod oknem słuchając z poważną i skupioną twarzą opowiadania jednego z agitatorów, młodego, wysokiego Lombardczyka w mocno wyszarzalym surducie. W ciągu ostatnich paru miesięcy znacznie się zmieniła i rozwinęła; wyglądała teraz na dorosłą dziewczynę, pomimo że dwa grube czarne warkocze dotąd nosiła spuszczone na plecy jak pensjonarka. Ubrana była na czarno, a na głowę zarzuciła również czarny szal, gdyż w pokoju panował dotkliwy chłód i przeciąg. U piersi miała wpiętą gałązkę cyprysu - godło Młodych Włoch. Agitator opisywał jej w namiętnych słowach nędzę wieśniaków kalabryjskich, a ona słuchała w milczeniu, wsparlszy się na ręku, z oczyma wbitymi w ziemię. Arturowi wydala się smutnym obrazem wolności biadającej nad utratą rzeczypospolitej (Julia widziałaby w niej jedynie długą tykę o bladej cerze, bynajmniej nie klasycznym nosie i w starej sukni, która była już na nią za krótka).

- Ty tutaj, Jim! - zawołał podchodząc do niej po odejściu Lom-bardczyka, którego odwołano w inny kąt pokoju. „Jim” było dziecinną przeróbką jej niezwykłego imienia: Jennifer. Koleżanki włoskie nazywały ją „Gemmą”.

Podniosła głowę zrywając się lekko.

- Arturze! Och, nie wiedziałam, że ty... tu należysz.

- A ja nie miałem wyobrażenia, że i ty, Jim. Od jak dawna?...

- Nie rozumiesz! - przerwała szybko. - Nie jestem członkiem. Spełniłam tylko jedno czy dwa drobne zlecenia. Widzisz, spotkałam się z Binim... znasz Carla Biniego?

- Rozumie się.

Bini był organizatorem grupy w Livorno, znanym przez całe Młode Włochy.

- Otóż on mi właśnie mówił o tych sprawach, a ja go poprosiłam, bym mogła pójść na któreś z zebrań studenckich. Odpisał mi do Florencji... Nie wiesz, że Boże Narodzenie spędziłam we Florencji?

- Rzadko otrzymuję teraz wiadomości z domu.

- Ach tak! Otóż spędziłam święta u Wrightów (Wrightówny były to dawne jej koleżanki, które osiedliły się we Florencji). Tam otrzymałam list od Biniego, w którym mi pisze, bym wracając do domu zatrzymała się w Pizie i poszła na zebranie. Ale oto i zaczynają.

Rozpoczął się wykład o idealnej republice i spoczywającym na młodzieży obowiązku przygotowania się do niej. Pojęcia prelegenta były nieco mętne, lecz Artur słuchał ze zbożnym podziwem... Umysł jego był jeszcze dziwnie bezkrytyczny; gdy zachwycał go jakiś ideał moralny, chłonął go w całości, nie zastanawiając się wcale, czy nie budzi zastrzeżeń. Po wykładzie nastąpiła długa dyskusja, po czym studenci zaczęli się rozchodzić. Artur podszedł do Gemmy ciągle jeszcze siedzącej na swym miejscu.

- Jim, mogę cię przecież odprowadzić? Gdzie mieszkasz?

- U Marietty.

- Starej gospodyni twego ojca?

- Tak, mieszka dos'ć daleko.

Chwilę szli obok w milczeniu. Nagle Artur rzeki:

- Masz teraz siedemnas'cie lat, prawda?

- Skończyłam siedemnas'cie w październiku.

- Zawsze byłem pewny, że gdy wyros'niesz, nie będziesz jak inne dziewczęta chodzić po balach ani zajmować się podobnymi głupstwami. I nieraz myślałem, czy też ty przyjdziesz i połączysz się z nami.

- I ja nieraz o tym myślałam.

- Mówiłaś', że zrobiłaś' cos' dla Biniego, nie wiedziałem, że go znasz.

- To nie dla Biniego. Ten drugi dał mi pewne zlecenie, które wypełniłam.

- Jaki drugi?

- Ten, który dziś' ze mną rozmawiał: Bolla.

- Znasz go tak dobrze? - spytał z lekkim odcieniem zazdrości. Wspomnienie Bolli było dla niego trochę drażliwe; istniała bowiem między nimi rywalizacja z powodu pewnej sprawy, którą komitet Młodych Włoch powierzył ostatecznie Bolli, uważając Artura za zbyt młodego i niedoświadczonego.

- Tak, znam go dość dobrze i bardzo go lubię. Bawił przez jakiś czas w Livorno.

- Wiem, udał się tam w listopadzie...

- W sprawie okrętów. Arturze, czy nie sądzisz, że w waszym domu byłoby bezpieczniej niż w naszym? Nikt nie mógłby podejrzewać bogatej rodziny właścicieli okrętów, przy tym znasz wszystkich żeglarzy...

- Ciszej, moja droga! Więc to w waszym domu ukryte były książki z Marsylii?

- Tylko przez jeden dzień. Och, może nie powinnam ci była tego powiedzieć.

- Czemu nie? Wiesz przecież, że należę do związku. Moja droga Gemmo, nic na świecie nie mogłoby mnie tak uszczęśliwić jak twoje przyłączenie do sprawy... twoje i ojca.

- Twego ojca-dyrektora? Jak możesz...

- Tak, on ma inne przekonania. Chwilami jednak marzyłem... to jest... miałem nadzieję, sam nie wiem...

- Ależ Arturze, przecież to ksiądz!

- To cóż z tego? Przecież mamy w związku księży, dwaj piszą nawet w naszej gazecie. I czemu nie? Zadaniem kapłaństwa jest prowadzenie ludzkości ku coraz wyższym ideałom i celom, a czegóż innego pragnie nasz związek? W gruncie rzeczy jest to raczej kwestia religijna i etyczna aniżeli polityczna. Jeśli lud wyrósł już na wolnych i odpowiedzialnych obywateli, to nikt nie może zmusić go do niewoli.

Gemma ściągnęła brwi.

- Arturze, zdaje mi się, że twoja logika trochę chroma. Ksiądz głosi doktryny religijne. Nie widzę, co to ma wspólnego z wypędzeniem Austriaków.

- Ksiądz jest nauczycielem chrześcijaństwa, a największym ze wszystkich rewolucjonistów był Chrystus.

- Wiesz, mówiłam z ojcem w tych dniach o książkach i on powiedział...

- Gemmo, twój ojciec jest protestantem.

Po chwilowej przerwie spojrzała mu prosto w oczy.

- Porzućmy raczej ten temat. Ilekroć mowa o protestantach, stajesz się nietolerancyjny.

- Przykro mi, jeśli tak jest. Natomiast sądzę, że protestanci są zawsze nietolerancyjni w swych sądach o księżach.

- Bardzo możliwe. Ale tyle razy już się o to sprzeczaliśmy, że nie warto rozpoczynać na nowo. Co sądzisz o dzisiejszym wykładzie?

- Bardzo mi się podobał, zwłaszcza ostatnia część. Byłem zadowolony, że tak silnie zaakcentował potrzebę życia republikańskiego, a nie poprzestawał na marzeniach o republice. Jak Chrystus powiedział: ,,Królestwo niebieskie jest w was samych”.

- A mnie się właśnie ta część nie podobała. Tyle mówili o tych

cudownych rzeczach, o których mamy myśleć, czuć, żyć nimi, nie dając ani jednej praktycznej wskazówki, co mamy czynić.

- Gdy nadejdzie chwila przełomowa, będziemy mieć dość zajęcia. Należy jednak być cierpliwym, te wielkie zmiany nie mogą się dokonać w ciągu doby.

- Im sprawa jakaś wymaga dłuższego czasu, tym rychlej winna być rozpoczęta. Mówisz o przygotowaniu się do wolności; czy znałeś kogokolwiek równie dobrze przygotowanego jak twoja matka? Czyż nie była najbardziej anielską kobietą, jaka kiedykolwiek żyła? I na co przydała się ta dobroć? Pozostała niewolnicą do ostatniej chwili życia - lżoną, dręczoną przez twego brata Jamesa i jego żonę. Byłoby dla niej znacznie lepiej, gdyby nie była taka słodka i cierpliwa, nie byliby jej tak dokuczali. To samo z Włochami: nie cierpliwości tu potrzeba... powinien ktoś powstać i rozpocząć dzieło obrony...

- Jim droga, gdyby gniew i porywczość mogły Włochy ocalić, to byłyby już wolne od dawna; tu nie potrzeba nienawiści, lecz miłości.

Przy tym słowie nagły rumieniec oblał mu całą twarz i natychmiast zniknął. Gemma nie widziała tej raptownej zmiany, zapatrzona przed siebie, ze zsuniętą brwią i zaciśniętymi ustami.

- Arturze, tobie się zdaje, że się mylę - rzekła po chwili -a jednak ja mam słuszność i pewnego dnia ty sam dojdziesz do tego przekonania. Oto dom, gdzie mieszkam. Czy wejdziesz?

- Nie, już późno. Dobranoc, kochana.

Stał na schodach wiodących do domu, w obydwie ręce ująwszy jej dłoń.

- Za Boga i lud...2

Powoli i w skupieniu dokończyła:

- Teraz i na wieki.

Wysunęła rękę i wbiegła do domu. Gdy drzwi się za nią zamknęły, pochylił się i podniósł gałązkę cyprysu, którą miała przedtem u piersi.

1

Mlode Włochy - burżuazyjno-demokratyczna organizacja założona w 1831 roku przez Giuseppe Mazziniego (1805-1872). Walczyła o wyzwolenie kraju spod panowania Austriaków i utworzenie zjednoczonej republiki włoskiej. Jednym z najwybitniejszych, obok Mazziniego, przywódców Młodych Włoch był Giuseppe Garibaldi (1807-1882).

★★De Monarchia Dantego (1265-1321) - dzieło głoszące ideę zjednoczonego królestwa włoskiego, a skierowane przeciwko świeckiej władzy papieża. W wieku XIX książka ta znalazła się na indeksie kościelnym.

2

Hasło Młodych Włoch.

ROZDZIAŁ IV

Artur wracał do swego mieszkania, jakby miał skrzydła u ramion. Był najzupełniej szczęśliwy. Na zgromadzeniu padły pewne słowa o przygotowaniach do zbrojnego powstania; Gemma była towarzyszką, a on ją kocha. Będą mogli razem pracować, może nawet umrzeć razem dla przyszłej republiki. Nadeszła chwila rozkwitu ich nadziei; ojciec to uzna i uwierzy w ich sprawę.

Następnego ranka jednak obudził się w usposobieniu trzeźwiejszym i przypomniał sobie, że Gemma wyjeżdża do Livorno, a ojciec do Rzymu. Styczeń, luty, marzec - trzy długie miesiące do Wielkanocy! A jeśli Gemma ulegnie w domu wpływom protestanckim (w słowniku Artura słowo „protestant” było równoznaczne ze słowem „filister”)? Ale Gemma nie będzie nigdy flirtować ani wabić turystów i łysych właścicieli okrętów, jak inne Angielki w Livorno; jest po prostu ulepiona z innej gliny. Ale może czuć się tam bardzo źle -taka młoda, bez przyjaciół, zupełnie sama wśród tych wszystkich drewnianych ludzi. Gdyby to matka jego żyła...

Wieczorem poszedł do seminarium, gdzie Montanelli podejmował nowego dyrektora. Twarz ojca miała wyraz zmęczony, a równocześnie znudzony; zamiast rozjaśnić się, jak zwykle na widok Artura, stała się jeszcze bardziej posępna.

- Oto właśnie student, o którym mówiłem - rzeki przedstawiając sztywno Artura. - Będę bardzo zobowiązany, jeśli mu dyrektor pozwoli nadal korzystać z biblioteki.

Ojciec Cardi, starszy ksiądz o dobrodusznej twarzy, natychmiast rozpoczął z Arturem rozmowę o uniwersytecie Sapienza, z łatwością i swobodą dowodząc, że dobrze jest obeznany z życiem studenckim. Rychło wywiązała się dyskusja o regulaminach uniwersyteckich, będących palącą kwestią dnia. Ku wielkiej radości Artura nowy dyrektor wyrażał się ostro o władzach uniwersyteckich wprowadzających zwyczaj ustawicznego dokuczania studentom bezsensownymi a przykrymi ograniczeniami swobody osobistej.

- Mam duże doświadczenie w wychowywaniu młodzieży -mówił - i trzymam się reguły, że nigdy nie wydaję żadnych zakazów, jeżeli nie zajdzie ważna przyczyna. Istnieje bardzo niewielu młodych ludzi, z którymi nie można by sobie dać rady, jeśli tylko okazuje się im należne zrozumienie i szacunek. Z drugiej strony, najłagodniejszy koń zacznie wierzgać, gdy mu ustawicznie przykracać cugli.

Artur szeroko otworzył oczy; nie spodziewał się usłyszeć z ust nowego dyrektora obrony sprawy studenckiej. Montanelli nie brał udziału w tej dyskusji - widocznie go nie interesowała. Twarz jego miała wyraz tak beznadziejnego smutku i znużenia, że ojciec Cardi nagle urwał.

- Przykro mi, że może kanonika zmęczyłem. Proszę mi wybaczyć moją gadatliwość, tak gorąco przejmuję się tą sprawą, że zapominam niekiedy, iż dla drugich może być męcząca.

- Przeciwnie, bardzo mnię zainteresowała - Montanelli był tak daleki od stereotypowych grzeczności, że ton jego odpowiedzi zabrzmiał w uszach Artura jak przykry dysonans.

Po odejściu ojca Cardiego Montanelli zwrócił na Artura spojrzenie przenikliwe i pełne posępnego jakiegoś blasku, który przez cały wieczór płonął w jego źrenicach.

- Arturze, mój drogi chłopcze - zaczął powoli - mam ci coś do powiedzenia.

Musiał otrzymać jakieś złe wiadomości - przemknęło Arturowi przez myśl, gdy trwożnym spojrzeniem objął wychudłą twarz ojca. Nastąpiła długa pauza.

- Jak ci się podoba nowy dyrektor? - spytał nagle.

Pytanie to było tak nieoczekiwane, że przez chwilę Artur nie wiedział, co odpowiedzieć.

- Mnie... mnie... się bardzo podoba... a właściwie... nie jestem pewny. Trudno coś powiedzieć po jednorazowym zetknięciu.

Montanelli usiadł na fotelu, lekko uderzając ręką o poręcz, co było u niego nieomylną oznaką rozdrażnienia czy niepokoju.

- Co się tyczy tego wyjazdu do Rzymu - począł znowu - to jeśli sądzisz, że... byłoby dobrze... to znaczy, jeśli ty sobie tego życzysz... mogę napisać odmownie.

- Ojcze! Przecież Watykan...

- Watykan znajdzie sobie kogo innego. Mogę się usprawiedliwić.

- Ale dlaczego? Nie rozumiem.

Montanelli jedną ręką przesłonił czoło.

- Lękam się o ciebie. Przychodzą mi do głowy różne myśli... a ostatecznie ja nie widzę potrzeby wyjeżdżania stąd...

- A biskupstwo?...

- Och, dziecko! Na co mi się przyda zdobycie biskupstwa, jeśli utracę...

Urwał. Artur nie widział go nigdy w podobnym stanie i był ogromnie zaniepokojony.

- Nie rozumiem - rzekł. - Ojcze, gdybyś mógł mi powiedzieć coś więcej... wyraźniej, co myślisz...

- Ja nic nie myślę, tylko męczy mnie straszliwa trwoga. Powiedz mi, czy istnieje jakieś niebezpieczeństwo?...

Coś słyszał - pomyślał Artur przypominając sobie poszepty dotyczące projektowanego powstania. Nie było to jednak jego tajemnicą, więc odpowiedział tylko:

- Jakie mogłoby istnieć niebezpieczeństwo?

- Nie zadawaj mi pytań, tylko odpowiadaj! - Głos Montanel-lego, pełen podniecenia, brzmiał prawie surowo. - Czy tobie grozi jakieś niebezpieczeństwo? Nie chcę waszych tajemnic, tylko na to jedno daj mi odpowiedź.

- Ojcze, wszyscy jesteśmy w ręku Boga; nie wiadomo, co może się zdarzyć. Nie widzę jednak, dlaczego nie miałbyś mnie po powrocie zastać przy życiu i w zupełnym bezpieczeństwie.

- Po powrocie... Carino, słuchaj, oddaję to w twoje ręce. Nie potrzebujesz mi podawać powodów, powiedz tylko: ,,zostań”, a wyrzeknę się tej podróży! Nikomu nie przyniesie to szkody, a ja będę spokojniejszy mając ciebie w pobliżu.

Podobnie chorobliwe urojenia były tak obce naturze Montanel-lego, że Artur patrzył nań z głębokim zaniepokojeniem.

- Ojcze, z całą pewnością jesteś niezdrów. Rozumie się, że musisz wyjechać do Rzymu i starać się tam wypocząć, a przede wszystkim pozbyć się bezsenności i bólu głowy.

- Dobrze, dobrze - przerwał Montanelli, jakby znużony tym tematem - wyjadę jutro rano.

Artur spojrzał nań zdumiony.

- Miałeś mi coś powiedzieć - zauważył.

- Nie, nie! Już nic ważnego. - Po twarzy jego przemknął nagły lęk, a nawet przerażenie.

W kilka dni po wyjeździe Montanellego Artur poszedł wypożyczyć sobie książkę do biblioteki seminarialnej i na schodach spotkał ojca Cardiego.

- Ach, pan Burton! - wykrzyknął dyrektor. - Właśnie pana potrzebuję. Proszę wejść i pomóc mi wybrnąć z pewnych trudności.

Otworzył drzwi pracowni, a Artur wszedł za nim z cichym i niedorzecznym uczuciem żalu. Ciężko mu było w tej kochanej pracowni, najbardziej osobistym sanktuarium ojca Montanellego, widzieć teraz obcego, intruza.

- Jestem strasznym molem książkowym - zaczął dyrektor -i pierwszą rzeczą, do której się zabrałem, było zbadanie biblioteki. Wydaje mi się bardzo zajmująca, tylko nie mogę się zorientować w systemie katalogu.

- Katalog jest niezupełny, niektóre najlepsze książki z ostatnich czasów nie zostały jeszcze wpisane.

- Czy mógłbyś pan poświęcić pół godzinki i udzielić mi pod tym względem pewnych objaśnień?

Weszli do biblioteki, gdzie Artur z całą ścisłością wytłumaczył system katalogu. Gdy zabierał się do odejścia, ojciec Cardi powstrzymał go śmiejąc się:

- No, no, nic z tego! Nie pozwolę na taką ucieczkę. Dziś jest sobota, więc można odłożyć pracę do poniedziałku. Proszę zostać u mnie na wieczerzy, skoro już zatrzymałem pana tak długo. Jestem sam, towarzystwo pana jest mi bardzo miłe.

Zapraszał tak prosto i serdecznie, że Artur poczuł się od razu zupełnie swobodny. Po kilku oderwanych zdaniach dyrektor zapytał, jak dawno zna Montanellego.

- Od siedmiu lat. Powrócił z Chin, gdy miałem lat dwanaście.

- Ach, tak! I tam zdobył sławę jako misyjny kaznodzieja. Czy od tego czasu jest pan jego uczniem?

- Zaczął mnie uczyć w rok po powrocie, gdy po raz pierwszy spowiadałem się przed nim. Odkąd wstąpiłem do Sapienzy, dopomagał mi w naukach nie objętych programem zakładu. Był dla mnie bardzo dobry, niepodobna sobie wprost wyobrazić...

- Bardzo wierzę, to człowiek ogólnie podziwiany, charakter niesłychanie szlachetny i piękny. Stykałem się z duchownymi, którzy wraz z nim byli w Chinach; nie mieli dos'ć słów sławiących jego energię i odwagę ws'ród rozmaitych niebezpieczeństw oraz żarliwą poboznos'c. Jestes' pan szczęśliwy, że spędziłeś młodość pod kierunkiem i pieczą takiego człowieka. Wspominał mi, że pan utracił rodziców.

- Tak, ojciec umarł, gdy byłem jeszcze dzieckiem, a matka przed rokiem.

- A ma pan rodzinę?

- Tylko braci przyrodnich, którzy byli już dorośli, gdy ja się urodziłem.

- To musiałeś mieć smutne dzieciństwo. Może z tego powodu tym bardziej cenisz dobroć kanonika Montanellego. Ale apropos czy ma pan już spowiednika na czas jego nieobecności?

- Miałem zamiar pójść do któregoś z ojców od świętej Katarzyny, jeśli nie są już zbyt zajęci.

- Może się pan przede mną wyspowiadać.

Artur spojrzał nań zdumiony.

- Ojcze wielebny... rozumie się, że byłbym bardzo szczęśliwy, lecz...

- Chcesz pan powiedzieć, że dyrektor seminarium teologicznego nie przyjmuje świeckich penitentów? To prawda. Ale ponieważ kanonik Montanelli tak gorąco się panem opiekuje, a nawet się trochę lęka o swego pupila - tak samo jak ja lękałbym się opuszczając kochanego wychowanka - sądzę, że będzie mu przyjemnie, gdy pan będzie pod duchowym kierunkiem kolegi. A mówiąc już całkiem otwarcie, bardzo mi się podobasz, mój synu, i pragnąłbym ci pomóc, jeżeli potrafię.

- W takim razie będę ojcu bardzo zobowiązany.

- Więc przyjdziesz, synu, do mego konfesjonału w przyszłym miesiącu, dobrze? A proszę, zaglądaj też do mnie wieczorami, ilekroć czas pozwoli.

Na krótki czas przed Wielkanocą ogłoszono oficjalnie, iż Montanelli otrzymał małą siedzibę biskupią w Brisighelli, w Apeninach etruskich. On sam pisał o tym Arturowi z Rzymu spokojnie i pogodnie; widać zgnębienie jego mijało. „Musisz do mnie przyjeżdżać na każde wakacje - pisał - ja również będę cię często odwiedzał w Pizie. Mam więc nadzieję dużo z tobą przebywać, jakkolwiek nie tyle może, ile bym pragnął”.

Doktor4 Warren zaprosił Artura, by Wielkanoc spędził z nim i jego dziećmi, zamiast w niemiłym starym pałacu, gdzie teraz królowała Julia i tłukły się szczury. Do listu dołączony byt drobny świs-tek zapisany dziecinnym, niewyrobionym pismem Gemmy proszącej go, by przybył, jes'li to możliwe, „gdyż chcę się z tobą rozmówić w pewnej sprawie”. Jeszcze więcej otuchy dodawały szepty krążące ws'ród młodzieży uniwersyteckiej: wszyscy mieli być przygotowani do wielkich rzeczy mających wyjs'ć na jaw po Wielkanocy.

Wszystko to razem wprawiło Artura w stan gorączkowego oczekiwania, wskutek czego najdziksze, najbardziej nieprawdopodobne wieści, posłyszane od tego lub owego kolegi, wydały mu się czymś zupełnie naturalnym i możliwym do urzeczywistnienia w ciągu najbliższych dwóch miesięcy.

Postanowił pojechać do domu w Wielki Czwartek i tu spędzić pierwsze dni wolne, gdyż obawiał się, że przyjemność pobytu u Warrenów i rozkosz przebywania obok Gemmy uczynią go niezdolnym do rozmyślań religijnych, jakich Kościół w owym tygodniu wymaga od wszystkich swoich dzieci. Napisał więc do Gemmy, że przyjedzie do nich w drugi dzień Wielkanocy.

W Wielką Środę wieczorem ze spokojem w duszy udał się do swej sypialni i ukląkł przed stojącym tam krucyfiksem. Ojciec Cardi miał go przyjąć w konfesjonale nazajutrz rano; postanowił więc długą i żarliwą modlitwą przygotować się do ostatniej spowiedzi przed komunią wielkanocną. Klęcząc ze złożonymi rękami i pochyloną głową, robił w myśli obrachunek miesięcznych drobnych grzechów, jak niecierpliwość, niedbalstwo, porywczość, które lekkie swe znamię wycisnęły na czystej jego duszy. Prócz tych drobnych wykroczeń nic sobie przypomnieć nie mógł; zbyt był szczęśliwy w ostatnich tygodniach, by dużo grzeszyć. Przeżegnał się, powstał z klęczek i zaczął się rozbierać.

Gdy rozpinał koszulę, wypadl mu z zanadrza s'wistek papieru i sfrunął na podłogę. Był to liścik Gemmy, który przez cały dzień spoczywał na jego piersi. Podniósł go, rozłożył i ucałował te drogie bazgroty. Po chwili zaczął składać papier z niejasnym uczuciem, że zrobił cos' bardzo śmiesznego, gdy nagle na samym brzeżku zauważył drobne postscriptum, którego wpierw nie widział: „Przybądź jak najprędzej, bo chcę, byś się spotkał z Bollą. Bawił tu znowu i co dzień czytywaliśmy razem”.

Gorący rumieniec oblał twarz Artura.

- Zawsze Bolla! Co on tam znów ma do roboty w Livorno? I czemu Gemma codziennie z nim czytuje? Czyżby oczarował ją tym swoim przemytnictwem? Przecież to było widoczne już na zgromadzeniu styczniowym, że się w niej kocha: dlatego był tak gorliwym agitatorem. A teraz jest znów w pobliżu niej... i codziennie czytują razem.

Artur gwałtownie odrzucił list i znów ukląkł przed krucyfiksem. I to była dusza mająca przyjąć sakrament i otrzymać rozgrzeszenie przed Wielkanocą... dusza pojednana z Bogiem, sobą i światem! Dusza zdolna do głuchej zawiści i podejrzeń, do osobistych animozji i nieszlachetnych przypuszczeń względem towarzysza! O-bydwiema rękami zakrył twarz w gorzkim upokorzeniu. Przed pięciu minutami marzył o męczeństwie, a teraz oto dopuścił się myśli tak malej i marnej.

Wszedłszy w czwartek rano do kaplicy seminarialnej zastał ojca Cardiego samego. Po odmówieniu Confiteor przystąpił natychmiast do wyznania grzesznych myśli z ubiegłej nocy.

- Mój ojcze, uniosłem się zazdrością i gniewem, nadto myślą uwłaczającą skrzywdziłem człowieka, który nie uczynił mi nic złego-

Ojciec Cardi wiedział już dostatecznie, z jakim grzesznikiem ma do czynienia. Rzekł więc łagodnie:

- Nie powiedziałeś mi wszystkiego, mój synu!

- Ojcze, człowiek, przeciw któremu zgrzeszyłem myślą niechrześcijańską, jest właśnie tym, którego szczególnie winienem kochać i szanować.

Łączą cię z nim więzy krwi?

- Jeszcze bliższe.

- Jakież to, mój synu?

- Więzy koleżeństwa.

- Jakiego?

- W rzeczy wielkiej i świętej.

Chwilowa pauza.

- A twój gniew na... tego towarzysza i zawiść zostały wywołane jego większym powodzeniem w pracy?

- Ja... tak, po części. Zazdrościłem mu doświadczenia... dzielności... Przy tym... sądziłem... obawiałem się... że zabierze mi serce dziewczyny, którą kocham...

- A ta dziewczyna, którą kochasz, czy jest córką świętego Kościoła?

- Nie, protestantką.

- Heretyczką?

Artur w rozpaczy załamał ręce.

- Tak, heretyczką - powtórzył. - Wychowaliśmy się razem; matki nasze były przyjaciółkami... a ja... zazdrościłem mu, gdyż wiedziałem, że także ją kocha i że... że...

- Mój synu - przemówił ojciec Cardi po chwilowej pauzie powoli i poważnie - nie powiedziałeś mi jeszcze wszystkiego. Więcej jeszcze ciąży na twej duszy.

- Ojcze, ja... - wymamrotał i znów urwał.

Ksiądz czekał cierpliwie.

- Ja mu zazdrościłem, ponieważ stowarzyszenie... Młodych Włoch... do którego ja także należę...

- Więc?

- Powierzyło mu pracę, którą ja spodziewałem się otrzymać... do której czułem się specjalnie uzdolniony.

- Jaką pracę?

- Odbieranie książek... politycznych... przywożonych przez majtków... i wyszukanie dla nich... tajnego składu... w mieście...

- A pracę tę partia oddała twemu współzawodnikowi?

- Tak, Bolli... i ja mu zazdrościłem.

- A czy on dał powód do tego? Czy możesz mu zarzucić, że nie spełnił powierzonej mu misji?

- Nie, ojcze, pracował gorliwie i dzielnie. Jest prawdziwym patriotą i zasługuje jedynie na miłość i szacunek.

Ojciec Cardi zastanowił się.

- Mój synu, jeśli nowe światło wstąpiło w twą duszę, marzenie o wielkim dziele mającym przynieść szczęście bliźniemu, nadzieja, która ujmie ciężaru biednym i pokrzywdzonym, to zważ dobrze, jak postąpić z najcenniejszym darem Bogem. Wszystkie dobre dary pochodzą od Niego i z Niego też poczęta została ta nowa idea. Jeśli znalazłeś drogę ofiary, drogę wiodącą do pokoju, jeśli połączyłeś się z kochanymi towarzyszami, by przynieść wyzwolenie tym, co płaczą i cierpią w ukryciu - starać się musisz, by dusza twoja wolna była od zawiści i gniewu, a serce stało się ołtarzem, na którym wiecznie płonie święty ogień. Pamiętaj, że chodzi o sprawę świętą i wielką, a serce, które ma dla niej zapłonąć, musi być wolne od wszelkiej myśli osobistej. To powołanie jest powołaniem kapłańskim, nie o miłość dla kobiety, nie o przemijającą namiętność tu idzie, lecz o walkę świętą za Boga i lud, teraz i na wieki.

- Ach - Artur drgnął i złożył ręce jak do modlitwy; na dźwięk znanego hasła omal nie wybuchnął łkaniem. - Ojcze, udzielasz nam sankcji Kościoła! Chrystus jest z nami...

- Mój synu - uroczyście rzeki ksiądz - Chrystus wypędził przekupniów ze świątyni, gdyż dom Jego ma się stać domem modłów, a oni zrobili z niego jaskinię złodziei.

Po długim milczeniu Artur drżącym głosem wyszeptał:

- A Włochy będą Jego świątynią, gdy oni zostaną wypędzeni...

Urwał, w odpowiedzi zaś spłynęły łagodne słowa:

- „Ziemia i wszystko, co na niej, moje jest - powiada Pan”.

ROZDZIAŁ V

Tego popołudnia Artur czuł potrzebę dalekiej przechadzki. Rzeczy swe pozostawił u kolegi i pieszo ruszył do Livorno. Dzień był wilgotny i chmurny, lecz ciepły, a rozległa płaszczyzna krajobrazu wydawała mu się piękniejsza niż kiedykolwiek. Nieuchwytną rozkoszą przejmowała go miękka elastyczność wilgotnej trawy pod jego stopami i jasne, zdumione oczy polnych kwiatów przydrożnych. Na skraju małego lasku wśród gęstych gałęzi akacji ptak wił sobie gniazdko, a spłoszony jego krokami, uleciał szybko, trzepocąc skrzydełkami.