Szept - Lynette Noni - ebook + książka

Szept ebook

Noni Lynette

0,0
33,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przez dwa i pół roku Jane Doe – Obiekt Sześć-Osiem-Cztery – była przetrzymywana w celi tajnego podziemnego ośrodka rządowego i w tym czasie nie wypowiedziała ani jednego słowa. Nawet swojego prawdziwego imienia.

Teraz władze podejmują ostatnią desperacką próbę nakłonienia jej, by zaczęła mówić, i oddają ją pod opiekę tajemniczego Landona Warda.

Ku zaskoczeniu Jane, Ward odnosi się do niej uprzejmie. Sprawia wrażenie, że mu na niej zależy. Pomimo wysiłków Jane, by wytrwać w oporze, jej determinacja stopniowo słabnie. W momencie, gdy Jane zaczyna żywić nadzieję na odzyskanie swego dawnego życia, niecodzienny wypadek ujawnia jej najmroczniejszy sekret i niebezpieczną moc, którą ukrywała przez lata.

Jej słowa mają moc sprawczą – gdy coś mówi, powołuje to do istnienia. I oto nagle „odnalezienie swojego głosu” staje się kwestią życia i śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 426

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lynette Noni

SZEPT

przełożył Janusz Maćczak

Tytuł oryginału: Whisper

Text copyright © 2018 Lynette Noni

All rights reserved.

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Copyright © for the Polish translation by Janusz Maćczak, MMXXI

Wydanie I Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Prolog

Nazywają mnie „Jane Doe”.

Mówią, iż to dlatego, że nie chcę im zdradzić, jak naprawdę się nazywam, i musieli nadać mi jakąś zwyczajową tożsamość. Tkwi w tym ironia, ponieważ nie ma we mnie niczego zwyczajnego.

Jednak oni o tym nie wiedzą.

Mogliby nazwać mnie jakkolwiek, jednak nie bez powodu wybrali anonimowe miano „Jane Doe”. Słyszę szepty. Uważają mnie za kogoś, kto dla nich znaczy niewiele więcej niż niezidentyfikowany żywy trup. I tak mnie traktują. Trącają, popychają, szturchają, szarpią. Wszyscy oni chcą sprowokować mnie do jakiejś reakcji. Ale ich wysiłki spełzają na niczym.

Dwa lata, sześć miesięcy, czternaście dni, jedenaście godzin i szesnaście minut. Od tak dawna przebywam w zamknięciu, odizolowana od świata. Od tak dawna starają się wydobyć ze mnie informację, dzień po dniu. Od tak dawna jestem poddawana eksperymentom, godzina po godzinie, tydzień za tygodniem.

Niewiele mi mówią. Wszystko jest poufne, ściśle tajne. Chociaż kiedy tu przybyłam, przedstawili mi zarys sytuacji. Upiększyli ją, używając gładkich słówek, sprzedali mi marzenie, a nie koszmar, w jakim odtąd żyję. Powiedzieli, co trzeba, żeby uśpić moją czujność. Ale wszystko to były kłamstwa.

– Lengard to tajny ośrodek rządowy, przeznaczony dla niezwykłych ludzi – powiedzieli mi. – Dla osób takich jak ty.

Uwierzyłam im. I to był mój błąd.

Byłam głupia.

Naiwna.

Pełna nadziei.

Teraz wiem, że na świecie nie ma nikogo takiego jak ja.

Jestem odmieńcem.

Wybrykiem natury.

Potworem.

Nie nazywam się „Jane Doe”. Ale stałam się nią. I nią pozostanę. Tak jest najbezpieczniej.

Dla wszystkich.

Rozdział pierwszy

– Obiekt Sześć-Osiem-Cztery, podnieś ręce nad głowę i odwróć się twarzą do ściany.

Ten trzeszczący głos dobiega z głośnika interkomu umieszczonego obok drzwi mojej celi. Wiem, że mam tylko dziesięć sekund na wypełnienie polecenia, zanim wpadną tu strażnicy i zmuszą mnie do posłuszeństwa. Po dzisiejszej sesji z Vanikiem moje ciało nie zdoła znieść kolejnego maltretowania, więc pośpiesznie wstaje i robię, co mi kazano.

– Wchodzimy do pomieszczenia. Jeżeli uczynisz jakikolwiek gwałtowny ruch, nie zawahamy się cię obezwładnić.

Nie słucham ich słów. Nie muszę. Znam już zasady. Wiem, że nawet mój zbyt głośny oddech mógłby przestraszyć ich na tyle, że poraziliby mnie paralizatorem elektrycznym. Już się tak zdarzało.

Strażnicy w Lengard traktują poważnie swoje obowiązki. Ten tajny ośrodek rządowy ukryty głęboko pod ziemią odgrywa rolę mojego „domu”. Zaklasyfikowano mnie jako zagrożenie piątego stopnia. Strażnicy nie wiedzą, co to znaczy, i to powoduje ich nerwowość. Wiedzą tylko, że jestem niebezpieczna. Mylą się.

Ale zarazem mają rację.

Drzwi się rozsuwają i w moje gołe nogi uderza od tyłu powiew powietrza. Mój regulaminowy strój to niewiele więcej niż workowata poszewka na poduszkę z otworami na szyję i ręce, sięgająca tuż nad kolana. Nie zapewnia żadnej ochrony, ciepła ani wygody. Jest trwały i praktyczny. Stanowi nieustanne przypomnienie, że ktoś taki jak ja nie może już oczekiwać w życiu żadnych luksusów.

– Obiekt Sześć-Osiem-Cztery, idziesz z nami. Pozostań na miejscu, dopóki cię nie skrępujemy.

Jestem nadal zwrócona twarzą do ściany, więc nie widzą, że zdezorientowana, marszczę czoło.

Życie w Lengard biegnie według ściśle ustalonego, niezmiennego porządku. Każdy dzień jest taki sam. Rano budzi mnie odgłos wsuwania przez szczelinę u dołu drzwi mojej celi miski z pozbawionym smaku kleikiem wzbogaconym o błonnik i zaprawionym proteinami. Na zjedzenie tego czegoś mam dziesięć minut. Potem jestem odprowadzana pod eskortą do łazienki na pięć minut. Stamtąd odsyłają mnie prosto do doktora Manninga na codzienną ocenę mojego stanu psychicznego. Trwa ona dwie godziny, a później dostarczają mnie do Enza, który przez następne trzy godziny nadzoruje mój fizyczny trening siłowy i wytrzymałościowy. Potem dają mi piętnaście minut na prysznic i przebranie się w świeżą poszewkę stanowiącą mój uniform, zanim odeślą mnie z powrotem do celi na godzinę, w trakcie której pojawia się kolejny mdły posiłek, wzbogacony proteinami. Po tym lunchu czekają mnie dwie godziny piekła z Vanikiem – określanego oficjalnie jako „terapia eksperymentalna” – a jeśli udaje mi się opuścić jego laboratorium, będąc wciąż przytomną, jestem włóczona pomiędzy wizytującymi lekarzami i ewaluatorami, dopóki nie orzekną, że na dziś ze mną skończyli. Może to trwać od dwóch do sześciu godzin. Wtedy podaje się mi odżywczy koktajl – napój z witaminami i składnikami pokarmowymi, mający utrzymać mnie w optymalnym stanie zdrowia – i mam ostatnie pięć minut w łazience, zanim wepchną mnie z powrotem na noc do celi.

Ten ustalony porządek nigdy nie uległ zmianie. Ani razu.

Aż do teraz.

Mój dzień miał się już skończyć. Jest pora nocna. Wypiłam odżywczy koktajl i po raz ostatni odwiedziłam łazienkę. Miałam pozostać zamknięta w celi do rana, kiedy wszystko znów się powtórzy. Nie mam pojęcia, dlaczego odstępują od rutyny. Ale stoję nieruchomo, gdy strażnicy zbliżają się do mnie od tyłu, chwytają mnie za ręce, szarpią je w dół i metalowymi kajdankami skuwają za plecami.

Kiedy mnie odwracają, widzę ich: dwóch mężczyzn stojących po moich bokach, dwakroć wyższych ode mnie. Te kajdanki nie są konieczne. Fizycznie w żaden sposób nie zagrażam tym strażnikom. A żadne więzy nie zabezpieczą ich przed prawdziwym zagrożeniem, jakie stanowię. Nic ich przed tym nie zabezpieczy.

– Idź z nami i zachowaj milczenie – mówi mężczyzna po mojej lewej stronie, powtarzając te same słowa, jakich używają wszyscy inni strażnicy, ilekroć prowadzą mnie na zewnątrz.

Chwyta mnie za ramię tak mocno, że niemal krzywię się z bólu, jednak udaje mi się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Nie przytakuję ruchem głowy. Nawet nie mrugam. Patrzę prosto przed siebie i stawiam kolejne kroki, gdy wyprowadzają mnie z celi.

Na korytarzu jest jasno. Światło lamp w górze boleśnie mnie razi. Z wysiłkiem staram się nie wzdrygnąć. Tylko spuszczam głowę, tak aby włosy zasłoniły mi oczy. Gdy idziemy, skupiam wzrok na lśniących czarnych i białych kafelkach podłogi. Nie ośmielam się zapytać strażników, dokąd zmierzamy. Usłyszałam rozkaz i zachowuję milczenie. Nawet gdybym postanowiła zignorować ich ostrzeżenia, nie zadałabym pytań. Ale oni o tym nie wiedzą. A ja im nie powiem.

Strażnicy prowadzą mnie korytarzami i przez kolejne drzwi, częściowo trasami, którymi już wcześniej podążałam, a częściowo nowymi. Jak już wcześniej się zorientowałam, Lengard przypomina podziemny labirynt. To system sterylnych korytarzy wyposażonych w ultranowoczesne urządzenia technologiczne. Tylko osoby posiadające najwyższy certyfikat bezpieczeństwa potrafią odnajdywać drogę w tym tajnym ośrodku, podczas gdy ja poruszam się po jego korytarzach niczym niewidoma: polegam na tym, że ci ludzie dostarczą mnie tam, dokąd mam trafić.

Teraz podążamy tym labiryntem korytarzy dalej niż kiedykolwiek dotąd. Kafelki podłogi są wciąż czarne i białe, a lampy nadal oślepiają, lecz w tej strefie jest cieplej. Nie potrafię tego wyjaśnić – to bardziej wrażenie niż cokolwiek innego – ale atmosfera sterylności nie wydaje się tutaj tak intensywna.

Wzdłuż korytarza ciągnie się szereg drzwi. Niektóre opatrzono wywieszkami, ale nie odczytuję napisów. Wciąż mam spuszczoną głowę, spojrzenie utkwione w moich bosych stopach. Podnoszę wzrok, dopiero gdy się zatrzymujemy. Przystanęliśmy w ślepym końcu korytarza z pojedynczymi drzwiami. Wyglądają jak wszystkie inne, które wcześniej mijaliśmy, pomalowane na biało i niepozorne. Na tych nie ma żadnej wywieszki. Nie mam pojęcia, dokąd prowadzą.

Drugi strażnik, ten, który nie ściska mnie boleśnie za ramię, podchodzi do panelu przy drzwiach i wstukuje tajny kod na ekranie dotykowym. Narasta we mnie niepokój, gdy widzę, że mężczyzna pochyla twarz do skanera siatkówki oka i wsuwa palec w urządzenie, które ukłuciem pobiera krew do wymazu. Przez cały okres pobytu w Lengard nigdy nie przyprowadzono mnie do miejsca chronionego tak rygorystycznymi zabezpieczeniami.

Rozbrzmiewa kilka cichych sygnałów dźwiękowych i drzwi się rozsuwają. Już nie trzymam głowy pochylonej, moja ciekawość została pobudzona. Ale widzę tylko kolejny identyczny korytarz, czarne i białe kafelki podłogi, szereg niepozornych drzwi.

Mam ochotę zapytać, gdzie jesteśmy, dlaczego aby tu wejść, potrzebny był certyfikat bezpieczeństwa, czym różni się ten korytarz od innych. Wygląda tak samo, ale musi istnieć powód, dla którego wejście wyposażono w dodatkowe zabezpieczenia. Lengard ma swoje sekrety, tyle już wiem. Na korytarzach nigdy nie widziałam nikogo oprócz strażników. Wszyscy inni ludzie – jeśli w ogóle tacy tu są – pozostają zamknięci. Tak jak ja.

– Ruszaj.

Strażnik ściskający mi ramię kleszczowym chwytem szarpie mnie do przodu i uświadamiam sobie, że zbyt długo stałam nieruchomo. Potykam się lekko wskutek tego szorstkiego szarpnięcia, ale udaje mi się ustać na nogach i posłusznie ruszam przed siebie.

Kiedy jesteśmy w połowie korytarza, wydarza się coś nieoczekiwanego.

Drzwi w odległości zaledwie metra przed nami otwierają się gwałtownie i dobiega zza nich dźwięk, którego nie słyszałam od ponad dwóch i pół roku.

Śmiech.

Strażnicy zatrzymują mnie szarpnięciem, gdy z wejścia wypada troje dzieci. Dwaj chłopcy o złocistych włosach chichoczą triumfalnie, jeden z nich trzyma nad głową szmacianą lalkę. Ściga ich mała dziewczynka z gęstymi czarnymi lokami, wrzeszcząca i bliska łez.

– Oddaj ją, Ethan! Isaac, każ mu mi ją oddać! Jest moja!

– Będziesz musiała najpierw nas dogonić, Abby! – Chłopiec, który z nią się drażni, trzyma lalkę poza zasięgiem dziewczynki, próbującej do niej doskoczyć.

– Nie zrób jej krzywdy! – krzyczy Abby, usiłując zakrzywionymi palcami złapać chłopca. Gdy ten drugi ją odciąga, woła głośno i wyraźnie:

– Mamusiu!!!

Zamieram w bezruchu, zafascynowana tym widokiem. Te dzieci są takie młode. Takie beztroskie. Od tak dawna nie widziałam czegoś tak… normalnego.

– Abby, co się dzieje, u licha?

Z drzwi wychodzi kobieta, ścierką do naczyń wyciera dłonie z mydlin. Ogarnia spojrzeniem tę scenę i wspiera dłonie na biodrach.

– Ethan, Isaac, przecież wiecie, że nie powinniście zabierać siostrze zabawek. Oddajcie jej tę lalkę i przeproście – mówi. Kiedy chłopcy się wahają, podchodzi do nich i dodaje stanowczo, zniżając głos:

– No, już!

Isaac szybko mamrocze przeprosiny, a Ethan powtarza je opryskliwym tonem i podaje dziewczynce lalkę. Mała Abby przyciska ją do piersi, podbiega do mamy i chowa się za jej nogami.

– Wracajcie do środka – poleca im kobieta. – Wiecie, że nie wolno wam bawić się na korytarzach. Co sobie myślicie?

Odwraca się i zagania je z powrotem przez drzwi. Dopiero wtedy dzieci mnie spostrzegają. Wydają się tylko zaciekawione, ale ich matka reaguje gwałtowniej. Przez jej twarz przepływa emocja, jaką już kiedyś widziałam.

Czysty, niezmącony strach.

– Dzieci, wejdźcie do środka. Natychmiast!

Niemal wpycha dzieciaki przez drzwi i zatrzaskuje je za nimi i sobą.

Mam wrażenie, jakby z mojego ponurego, wyblakłego świata zabrano jedyną barwną tęczę. Ujrzenie tych ludzi – zwykłych ludzi – coś we mnie obudziło. Jakieś wspomnienie. Uczucie. Ślad dawno zapomnianego życia. Ale teraz to znów zniknęło, ukryte za kolejnymi drzwiami.

– Chodźmy – rzuca szorstko strażnik ściskający mi ramię.

I jest tak, jakbym nigdy nie ujrzała tego przelotnego błysku piękna.

Idziemy przez następne dwie minuty, trzy, cztery i jeszcze dłużej, aż docieramy do kolejnego ślepego końca korytarza z drzwiami, jednak te są otwarte. Drugi strażnik wyciąga rękę i stuka w nie kostkami palców. Zza drzwi dobiega komenda:

– Wejść!

Wchodzimy do jakiegoś gabinetu. Ściany są gołe, bez żadnych ozdób, dyplomów w ramkach czy fotografii. Nie ma nawet regału na książki. Ten pokój jest bezosobowy, po prostu idealnie funkcjonalny. Pośrodku stoi wielkie mahoniowe biurko, lecz nawet na nim brak zwykłego nieporządku. Nie walają się tam żadne papiery, żadne porozrzucane długopisy, nie ma nawet kubka do kawy. Jedynym przedmiotem zakłócającym nieskazitelną pustkę blatu jest tablet z ekranem dotykowym, włączony i jarzący się łagodnym blaskiem.

Ogarnia mnie fala lęku. Odwracam wzrok od tabletu i napotykam spojrzenie mężczyzny siedzącego za biurkiem.

– Jane Doe.

Głos mężczyzny jest równie twardy i szorstki jak jego szpakowate włosy. Nieznajomy ogarnia mnie taksującym spojrzeniem: od brudnych, rozczochranych włosów do bosych stóp. Lekko przechyla głowę, mięsień szczęki się napina. Czeka.

Nie wiem, czy jego słowa są pytaniem, czy stwierdzeniem. Tak czy owak, nie widzę sensu w odpowiadaniu. On się myli… i zarazem ma rację.

Upływa chwila ciszy, gdy mężczyzna wciąż mierzy mnie wzrokiem. Nadal patrzę mu w oczy, chociaż mam ochotę odwrócić głowę. Coś mówi mi, że to ważne, abym wytrzymała jego spojrzenie.

Wreszcie kiwa głową i zwraca się do strażników:

– Uwolnijcie ją. I zostawcie nas samych.

Wyczuwam zaskoczenie strażnika ściskającego mi ramię. I jego wahanie.

– Ale sir…

– To rozkaz.

Strażnik mnie puszcza, a drugi członek mojej eskorty zdejmuje mi kajdanki.

Przesuwam ręce przed siebie i rozcieram przeguby, podczas gdy obaj strażnicy wycofują się za drzwi i je zamykają. Dopiero wtedy ten surowy mężczyzna wstaje i wolno podchodzi ku mnie.

Okazuje się wyższy, niż się spodziewałam, i pomimo koloru włosów ma na twarzy tylko kilka zmarszczek, co wskazuje, że jest młodszy, niż z początku sądziłam. Ma na sobie nienaganny strój biznesowy, łącznie z szafirową koszulą pod marynarką. Nie nosi krawata, jednak nadal zastanawia mnie, dlaczego nie jest ubrany w przepisowy w Lengard wojskowy uniform. Nie jestem w tym ośrodku jedyną osobą podlegającą restrykcjom dotyczącym ubioru. Wszyscy ludzie, których tutaj napotkałam, mają stroje w kolorach wyznaczających ich pozycję. Strażnicy noszą szare, naukowcy i inni ewaluatorzy chodzą w nieskazitelnie białych, a trenerzy przygotowania fizycznego używają brązowawo-beżowych. Nie widzi się żadnych jaskrawych barw, żadnych pięknych odcieni przykuwających wzrok. Dlatego widok niebieskiej koszuli tego mężczyzny wywiera na mnie niemal hipnotyczny wpływ.

Powinnam raczej obserwować, jak idzie ku mnie przez pokój, zamiast zwracać uwagę na jego ubiór. Zanim to sobie uświadamiam, stoi już wprost przede mną.

– Jane Doe – powtarza.

I znów nie reaguję.

– Od jakiegoś czasu wyczekiwałem niecierpliwie spotkania z tobą.

Chcę zapytać dlaczego. I dlaczego je odwlekał. Ale zachowuję milczenie.

– Przypuszczam, że nie podasz mi swojego prawdziwego imienia i nazwiska.

Jedyną moją odpowiedzią jest drżący oddech. Upłynęło tyle czasu, odkąd ktokolwiek mnie o to pytał, odkąd ktokolwiek próbował się dowiedzieć, kim naprawdę jestem.

– Nie? Nic mi nie powiesz?

Wciąż czeka i tylko nieznaczne napięcie rysów twarzy zdradza jego irytację z powodu tego, że nadal milczę.

– A zatem, jak sądzę, „Jane” będzie musiało wystarczyć. Przynajmniej na razie. Ja nazywam się Rick Falon.

Wyciąga rękę, a ja spoglądam na nią z lękiem.

Rick Falon. Słyszałam naszeptywania strażników. Wiem dokładnie, kim on jest.

Maverick Falon.

Dyrektor Falon.

Człowiek kierujący ośrodkiem Lengard.

– Rozumiem, że przebywasz tutaj już od dłuższego czasu, ale odkąd się zjawiłaś, towarzyskie formy grzecznościowe niewiele się zmieniły – mówi Falon, ostentacyjnie poruszając palcami.

Wytrącona z równowagi, powoli wyciągam rękę, a on ściska mi dłoń, potrząsa nią mocno, a potem ją puszcza.

– Doskonale. Miło widzieć, że nie zapomniałaś zachowań istoty ludzkiej. Raporty Vanika sugerują coś wręcz przeciwnego, ale on ma skłonność do dramatyzowania.

Nie wiem, co na to odpowiedzieć.

– Usiądź, Jane. – Falon wskazuje jeden z foteli stojących przodem do biurka, a potem zajmuje swoje poprzednie miejsce. – Mamy wiele spraw do omówienia.

Nie chcę, żeby dostrzegł moją konsternację, więc szybko wypełniam polecenie. Moje napięte ciało zapada się w miękki, pluszowy fotel w kolorze śliwkowym.

Gdy podnoszę wzrok, spostrzegam, że Falon przygląda mi się uważnie. Wydaje się zadowolony z tego, co widzi. Jakby potrafił się zorientować, że ten fotel ma magiczne właściwości łagodzenia ostrych kantów mojego psychicznego napięcia.

Dyrektor podnosi tablet i odczytuje z jego rozjarzonego ekranu:

– Obiekt Sześć-Osiem-Cztery. Przydzielona tożsamość: Jane Doe. Data urodzenia: nieznana. Oceniany obecny wiek: osiemnaście lat. Rodzice: niewymienieni. Inni krewni: nieznani. Status rekrutacyjny:… – Podnosi na mnie wzrok. – Przeniesienie.

Odkłada tablet i spogląda mi w oczy.

– Zaciekawiasz mnie, Jane. Według naszych rejestrów zostałaś tu przeniesiona po krótkim pobycie w instytucie psychiatrycznym, do którego ponoć sama się zgłosiłaś.

Czuję nerwowy skurcz w żołądku i usiłuję odepchnąć wspomnienia przywołane przez słowa Falona.

– Nasi zwiadowcy ustalili, że po trzech tygodniach twojego pobytu w instytucie i potwierdzeniu twojego potencjału dostarczono cię do tego ośrodka: miejsca o wiele bezpieczniejszego niż oddział psychiatryczny dla niezrównoważonych i niebezpiecznych młodych osób. Właśnie dlatego wzbudziłaś moją ciekawość, Jane. Ponieważ wszystko, co o tobie przeczytałem, zdaje się wskazywać, że odkąd się tu zjawiłaś, całkowicie odmawiasz współpracy z nami.

Ze wzrokiem nadal utkwionym w moich oczach kończy:

– Ogromnie chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tak się zachowujesz.

Mocno zaciskam usta. Nie wyrywa się z nich żadne słowo.

– Wyniki twoich wstępnych testów pozwalają nam sądzić, że wniosłabyś znaczący wkład do naszego programu.

Powstrzymuję się przed zmarszczeniem czoła. Nie mam pojęcia, o jakich „wstępnych” testach ani o jakim programie mówi.

– Jednakże od tamtego czasu nie zademonstrowałaś niczego, co dowiodłoby twojej wartości – ciągnie Falon, znów przebiegając wzrokiem po ekranie tabletu. – Doktor Manning twierdzi, że łatwiej wycisnąć krew z kamienia niż ocenić twoje psychiczne możliwości. Wspomniałem już o opinii Vanika na twój temat, a wielu spośród zajmujących się tobą kolejno ewaluatorów skłonnych jest zgodzić się z jego oceną. Jedynie porucznik Enzo ma do zaraportowania coś obiecującego. Utrzymuje, że wykazujesz zaskakująco duże zaangażowanie w trening fizyczny. Wydaje się pod wrażeniem postępów, jakie poczyniłaś w trakcie pobytu tutaj.

Przenika mnie przelotna fala ciepła. Ze wszystkich ludzi w Lengard Enzo jest jedynym, do którego mam jakiekolwiek pozytywne nastawienie. Wie, że jestem zaklasyfikowana jako zagrożenie, nawet jeśli nie pojmuje dlaczego, lecz ani trochę się mnie nie boi. I za to go szanuję. Wypełniam jego polecenia i codziennie zmuszam ciało do maksymalnego wysiłku. To mi sprawia przyjemność: bieganie, walki sparingowe i wszystko inne, czego on ode mnie wymaga. Jestem silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Szybsza. W lepszej kondycji. Ta świadomość podtrzymuje mnie w dni, kiedy czuję wyłącznie słabość.

– Raport Enza jest jedynym pozytywnym pośród wielu negatywnych – mówi Falon. – Twoja apatia i brak współpracy powinny były już dawno temu skłonić nas do usunięcia cię z Lengard. Wprawdzie Vanik uważa chemię twojego mózgu za… – szuka odpowiedniego słowa – wyjątkową, jednak mamy inne osoby, które mogą być przydatne w jego badaniach. A więc: dlaczego wciąż tu jesteś, Jane?

Przypuszczam, że to pytanie retoryczne; nie sądzę, by oczekiwał ode mnie odpowiedzi, gdyż nie mogę wiedzieć, jaką chce usłyszeć. Nie mam pojęcia, dlaczego mnie tutaj trzymają. Nawet nie mam pojęcia, dlaczego mnie tu sprowadzono. I nie mam pojęcia, dlaczego codziennie jestem przez wiele godzin poddawana testom oraz – przez Vanika – torturze.

Lengard to tajny ośrodek rządowy.

Tylko tyle się dowiedziałam.

Ale nie wiem, dlaczego jest tajny. Nie pojmuję też celu mojego pobytu tutaj. Tego nigdy mi nie wyjaśniono, nie wytłumaczono sensu.

A ja nigdy nie zapytałam.

Nie mogłam pytać.

Dlatego czekałam, z nadzieją, że pewnego dnia ktoś mi to powie.

Jednak nikt nigdy nie powiedział.

Falon mówił prawdę, że wyciągnęli mnie z instytutu psychiatrycznego. Ale tutaj jestem tak samo więźniem, jak byłam tam… może nawet bardziej.

Tam przynajmniej rozumiałam sytuację. Gdy sama zgłosiłam się do tamtego szpitala psychiatrycznego, zamknęłam się przed światem. Tam znałam zasady. Ale tutaj? Po dwóch latach, sześciu miesiącach i czternastu dniach wciąż nie wiem, w jaką grę gramy, a co dopiero, jakich reguł powinnam przestrzegać. Nie jestem niczym więcej niż szklany pionek na czarno-białej szachownicy: zagubiona i całkiem krucha.

Falon wzdycha i ze znużeniem trze dłonią twarz. Nie jestem pewna, czy to objaw rzeczywistego zmęczenia, czy gest wyłącznie na pokaz. Może ten mężczyzna po prostu stara się wzbudzić we mnie współczucie. Chociaż nie mam pojęcia, dlaczego miałby chcieć manipulować moimi reakcjami. Nie potrafię go rozgryźć.

– Zdecydowałem, Jane, że spróbujemy wobec ciebie czegoś innego. Jedynie w ramach eksperymentu. Jak dotąd nie dałaś nam niczego, co wspomogłoby realizację naszych celów, tak więc uważam za konieczne ostrzec cię, że jeśli nadal będziesz opierać się zamiarom ośrodka Lengard, nie pozostanie mi nic innego, jak tylko wyeliminować cię z programu. Rozumiesz, co to oznacza?

Chociaż nie wiedziałam nic o tym tak zwanym programie, zawsze zdawałam sobie sprawę, że nigdy nie zostanę wypuszczona z powrotem do zwykłego cywilnego świata. Jedyną informacją, którą rzeczywiście mi przekazano, zaraz na początku, było to, że ośrodek Lengard trzeba utrzymywać w tajemnicy przed ogółem społeczeństwa… i że rząd uczyni wszystko, co konieczne, by tak pozostało.

Ponieważ wcale nie zamierzałam wyjść z powrotem na wolność, ta groźba nigdy mnie nie zaniepokoiła. Teraz jednak dokładnie rozumiem, o czym mówi Falon: że jeśli zawiodę w tej jakiejś nowej próbie, to będzie mój koniec. Lengard się mnie pozbędzie… i nikt nawet nie dowie się o mojej śmierci.

Widzę, że Falon czeka na odpowiedź, i tym razem muszę mu ją dać. Kiwam głową, raz, i w jego oczach rozbłyskuje aprobata dla tego gestu. Może naprawdę uważał, że jestem obłąkana, jak zapewne sugerował Vanik w swoich raportach. Być może zastanawiał się, czy nie siedzę tu przed nim niczym pusta, wydrążona skorupa dziewczyny, niepojmująca sensu jego słów. On nie może wiedzieć, że słowa są wszystkim, czego zawsze jestem świadoma. W każdej godzinie, w każdej minucie ważę je w umyśle. One są życiem. One są śmiercią. I wypełniają całą przestrzeń pomiędzy jednym a drugim.

– Dobrze – mówi Falon. – A zatem od jutra zaczniesz pracować z Wardem. Twój harmonogram dnia pozostanie w przeważającej mierze taki sam i nadal będziesz kontynuować ewaluacje z doktorem Manningiem, porucznikiem Enzem i Vanikiem, ale po południu nie będziesz już przerzucana od jednej osoby do następnej. Te godziny zostaną przydzielone wyłącznie Wardowi. Masz wypełniać wszystkie jego polecenia – wszystkie – a jeżeli on po miesiącu nie dostarczy mi jakiegokolwiek świadectwa poczynionego przez ciebie postępu, zostaniesz usunięta z programu. Zgadzasz się na te warunki?

Znów kiwam głową, bo wiem, że on właśnie tego oczekuje. Zastanawiam się, kim jest Ward i jak postąpi, gdy osobiście odkryje, jak bardzo jestem zobojętniała. Miesiąc to długi okres, ale nic nie może być gorsze od eksperymentów Vanika. A teraz przynajmniej mam ramę czasową. I termin wygaśnięcia umowy.

Wiem, że tak będzie najlepiej. A jednak… teraz, kiedy stoję w obliczu mojego końca, nie potrafię zignorować szeptu niepokoju w tyle głowy. No… bo co, jeśli miesiąc nie wystarczy?

– A więc to już wszystko – mówi Falon, wstając.

Idę za jego przykładem i też się podnoszę. Zwalczam przy tym chęć, by rzucić tęskne spojrzenie na ten wygodny fotel.

– Mam nadzieję, że wykorzystasz do maksimum trening z Wardem – dodaje, po czym wzywa strażników, żeby odprowadzili mnie do celi. – Bardzo niewielu ludzi ma okazję spędzenia z nim czasu sam na sam. Nie zmarnuj tej szansy. To może być twoja ostatnia.

„Zrozumiałam przesłanie, panie dyrektorze”, myślę. Potem znów skuwają mnie kajdankami jak potwora, którym jestem, i prowadzą do mojej celi.

Rozdział drugi

Zgodnie ze słowami Falona następny dzień zaczyna się dla mnie normalnie. Albo przynajmniej według obowiązującej w Lengard wersji normalności. Doktor Manning poddaje psychoanalizie moje milczenie i próbuje zmusić mnie do wyjawienia sekretów, Enzo stara się wygnać z mojego ciała fizyczną słabość, a Vanik robi, co w jego mocy, by ogołocić mnie z poczucia własnego ja. Żaden z nich nie osiąga swojego celu, może z wyjątkiem Enza – ale to dlatego, że uważam jego trening za terapeutyczny. W przeciwieństwie do Manninga Enzo nie chce, żebym z nim rozmawiała, żeby słowa wylały się potokiem z głębi mnie. Nie próbuje, jak Vanik, zajrzeć mi do mózgu i poszatkować kolejno zakończeń nerwowych. Chce tylko jednego: wytrenować moje ciało tak, aby stało mi się posłuszne. Oczekuje, że zbuduję fizyczną siłę i wytrzymałość. To potrafię. To daje mi radość.

Napawam się godzinami spędzanymi pod bacznym przewodnictwem Enza. Płonące z bólu mięśnie, pot zalewający oczy, przyśpieszony puls: wszystko to napełnia mnie poczuciem, że żyję.

Jedyny problem w tym, że każdego dnia po treningu z Enzem muszę udać się do Vanika. A o ile czas z Enzem przywraca mnie do życia, o tyle godziny z Vanikiem jedynie wciąż na nowo mnie zabijają.

Nigdy nie pojęłam celu tych jego dręczących testów. Usłyszałam kiedyś, jak w trakcie badania moich fal mózgowych Vanik wymamrotał pod nosem słowo „niesamowite”, po czym zostałam poddana szczególnie bolesnemu eksperymentowi: tak okropnemu, że zemdlałam i ocknęłam się po kilku godzinach w mojej celi. Nie mam pojęcia, czego Vanik poszukuje ani dlaczego wydaje się żywić przekonanie, że znajdzie to coś akurat we mnie. Falon może sobie mówić, że są inne osoby, które mogłyby zająć moje miejsce w tych testach, jednak nie sądzę, by Vanik się z tym zgodził. Potrzebuje właśnie mnie. Tylko dlatego nie posunął się do zaryzykowania zniszczenia mojego mózgu. Albo nawet dalej.

W każdym razie jeszcze nie.

Dzisiejsza sesja nie różniła się niczym od wszystkich poprzednich. Udało mi się jakoś przetrwać ich gmeranie w moim umyśle, próby wdarcia się do niego siłą. Teraz prowadzą mnie jeszcze innym korytarzem mającym podłogę z czarnych i białych kafelków. Wkrótce się dowiem, kim jest mój nowy ewaluator i co zamierza ze mną robić.

Moi strażnicy – jest ich znowu dwóch, ale nie tych samych co ubiegłej nocy – zatrzymują mnie przed zamkniętymi drzwiami bez żadnej wywieszki. Jeden mnie rozkuwa, podczas gdy drugi przyciska dłoń do skanera, co sprawia, że drzwi się rozsuwają.

Mimo woli szeroko otwieram oczy. To moja jedyna zewnętrzna reakcja.

Widzę coś w rodzaju biblioteki. Wszystkie ściany są pokryte książkami. Są ich tu setki. Nie, tysiące! Może więcej. Wypełniają półki regałów okalających tę średniej wielkości salę. Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego. Tyle słów. Tyle cudowności.

– Możecie zostawić nas samych. Wezwę was, gdy ona będzie chciała wyjść.

Jestem zaskoczona. Nie tylko słowami, które sugerują, że sama o tym zdecyduję, lecz także mówiącym. Byłam tak pochłonięta widokiem książek, że nie zauważyłam jedynej osoby w tym pomieszczeniu.

Ten mężczyzna siedzi przodem do mnie, rozparty niedbale na jedynym tutaj meblu: na sofie, która wygląda na jeszcze wygodniejszą niż fotel w gabinecie Falona. Mam ochotę natychmiast rozsiąść się na niej, ale tego nie robię. W ogóle się nie poruszam, nawet kiedy wyczuwam, że strażnicy wychodzą, i słyszę za sobą odgłos zasuwania się drzwi. Całą siłą woli zachowuję niewzruszoną obojętność i przyglądam się uważnie człowiekowi przede mną.

To nie może być Ward.

Zakładałam, że będzie w średnim wieku, tak jak Falon, Vanik i Manning. Tymczasem jest ode mnie starszy najwyżej o rok czy dwa lata, mniej więcej rówieśnik Enza. Ale młody wiek Enza ma sens: jego praca wymaga dobrej kondycji fizycznej i niewiele więcej. Dojrzały wiek nie jest istotny. Natomiast pozycja zajmowana w Lengard przez Warda…

Być może do tego, co on wobec mnie planuje, nie potrzebuje mądrości, wiedzy i doświadczenia wynikających z przeżytych lat.

– Czy zechciałabyś usiąść?

Wskazuje miejsce obok siebie na sofie. To nie rozkaz; Ward pozostawia mi wybór.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio dawano mi jakąkolwiek możliwość wyboru.

Wiem tylko, że to było, zanim przybyłam do Lengard.

– Nie gryzę – dorzuca.

Widząc moje wahanie, posyła mi nawet półuśmiech, przy którym na lewym policzku opalonej twarzy pojawia się uroczy dołek. Ja jednak skupiam spojrzenie na jego oczach. Nigdy nie widziałam takiej intensywnej zieleni. W porównaniu z nią szafirowy kolor koszuli Falona wydałby się nijaki.

Kiedy nadal stoję jak sparaliżowana, Ward wstaje, a ja usiłuję nie wpatrywać się w niego. Ma złociste włosy, szerokie ramiona, wąskie biodra, długie, szczupłe nogi. Całe jego ciało sprawia wrażenie silnego, twardego, groźnego. Jednak zarazem ten młody mężczyzna ma łagodny, ciepły, przyjazny wyraz twarzy. Ogarnia mnie dziwne pragnienie, by pobiec ku niemu. A jednocześnie – by od niego uciec.

Wypowiedział zaledwie dwa zdania, a już mąci mi w głowie.

Absurdalnie winię o to jego ubiór. Ma na sobie dżinsy – dżinsy! – i obcisły czarny podkoszulek, opinający każdy centymetr jego torsu. Tęsknię za dżinsami, za podkoszulkami. Tęsknię za niebieskościami i czerniami, w ogóle za kolorami. Podobnie jak w przypadku Falona nie mam pojęcia, dlaczego ten stojący przede mną facet nie musi nosić regulaminowego stroju, ale to, że nie jest w mundurze – podobnie jak cała jego obecność – działa na mnie rozbrajająco.

– Mówię serio. – Wskazuje ręką sofę. – Proszę, usiądź. Czuję się dziwnie, kiedy tak stoisz.

Na te słowa mrugam, zaskoczona. Nie dlatego, że on czuje się dziwnie: przywykłam, że ludzie w moim towarzystwie są zdenerwowani. Nie, zaskakuje mnie jego sposób bycia. Już zapomniałam, jak miło brzmi słowo „proszę”, jak cudowne jest to, co ono wyraża. Zdaję sobie sprawę, że reaguję na nie odruchowo: podchodzę do sofy, siadam w jej najdalszym rogu i zapadam się głęboko w miękkie poduszki.

Miałam rację, sofa rzeczywiście jest bardziej komfortowa od fotela Falona. Ale nie pozwalam sobie na odprężenie. Przysiadam sztywno na brzeżku niczym na betonowej płycie i czekam na to, co nastąpi.

– Dzięki – mówi Ward, ponownie siadając. – Zawsze czuję się dziwnie, kiedy siedzę, podczas gdy inni ludzie stoją.

Jestem zdziwiona tym wyznaniem. Sądziłam, że zaklasyfikowany poziom zagrożenia, jakie stanowię, będzie budził w nim lęk, jednak najwyraźniej tak nie jest.

Zastanawiam się, co on o mnie wie. Z pewnością nie uśmiechałby się tak, gdyby przeczytał moje akta.

– Nazywam się Landon Ward. „Ward” dla większości ludzi, ale ty możesz mówić mi „Landon”.

Absolutnie niczego takiego nie zamierzam.

– A jeśli chodzi o ciebie…

Ward ogarnia mnie spojrzeniem od głowy do stóp i z powrotem. Z jakiegoś powodu oczy mu rozbłyskują. Zaciska usta, odwraca wzrok i uśmiecha się zagadkowo.

– Niewątpliwie nie nazywasz się Jane Doe.

Mam wrażenie, że mija tysiąc sto lat, zanim udaje mi się odetchnąć.

Nie wiem, jak mam zareagować na to stwierdzenie. Powstrzymuję rumieniec, który usiłuje wypełznąć mi na policzki, i zwalczam chęć odgarnięcia pasma włosów za ucho. Mam ochotę poruszyć rękami, skrzyżować i rozkrzyżować nogi, przygryźć usta, ale opanowuję ten impuls, by zacząć nerwowo się wiercić. Nie pozwolę, aby Ward dostrzegł, że wprawił mnie w zakłopotanie. Nie dam mu tego rodzaju władzy nade mną.

– Nie, zdecydowanie nie jesteś Jane Doe – powtarza niemal z zadumą. – Ale powiedziano mi, że nie chciałaś nam wyjawić swego prawdziwego imienia i nazwiska. A zatem, jak mam się do ciebie zwracać?

Jeżeli oczekuje ode mnie odpowiedzi na to pytanie, to rzeczywiście nie czytał moich akt.

– Moglibyśmy uciec się do czegoś opisowego. Twoje włosy są takie ciemne, ale oczy masz bardzo jasne. Może dałoby się to wykorzystać? – Przechyla głowę i kontynuuje:

– Albo moglibyśmy użyć jakiegoś nieoczywistego, wyjątkowego miana… na przykład „Lezba”. Co powiesz na „Lezbę”?

Jestem zdumiona słowami płynącymi z jego ust. Po raz pierwszy od dwóch i pół roku powstrzymuję coś przypominającego uśmiech.

– Jednak nie wyglądasz na Lezbę, prawda? Nie bardziej niż na nijaką Jane Doe. – Sprawia wrażenie rozbawionego, a ja wciąż nie wiem, dlaczego. – A może jakiś kwiat? „Stokrotka” mogłaby pasować.

Marszczę nos, zanim mogę się powstrzymać. Szybko przybieram obojętną minę, jednak mleko już się rozlało.

Na policzku Warda znów pojawia się dołek.

– Nie przepadasz za stokrotkami, co? A więc żadnych kwiatów, obiecuję. – Bębni palcami po udzie w nogawce dżinsów. – Wygląda na to, że będziesz musiała zdać się w tej kwestii na mnie. Ale nie martw się, coś wymyślę, kiedy lepiej cię poznam.

Co to za facet?!

– No, dobrze! – rzuca, po czym klaszcze w dłonie i zrywa się na nogi.

Ten jego nagły ruch sprawia, że się wzdrygam. Mam nadzieję, że tego nie zauważył.

– Lepiej zacznijmy. Mamy tylko… – zerka na zegarek – jeszcze pięć godzin razem. Wiesz, jak powiadają: w miłym towarzystwie czas szybko płynie.

Pięć godzin?! Zdarza mi się miewać popołudniami dłuższe sesje, jednak zazwyczaj czas bywa wtedy dzielony pomiędzy kilku ewaluatorów. Od lat nie przebywałam tak długo tylko z jedną osobą.

– Myślę, że dzisiejsze spotkanie potraktujemy luźno i wykorzystamy na poznanie się nawzajem – mówi Ward i podchodzi energicznym krokiem do najbliższego regału. – Odpowiada ci to?

Nie. Nie odpowiada mi to. Nie wiem, co oznacza dla niego „luźno” ani dlaczego chce, abyśmy „poznali się nawzajem”.

– Poza tym – dodaje, przyglądając się tytułom tomów na półce – nadal czuję się wykończony po ubiegłej nocy i nie jestem zdolny do żadnego większego wysiłku umysłowego. To były osiemnaste urodziny mojej siostry, a zapewniam cię, że ona naprawdę potrafi świętować. Jestem od niej starszy tylko o rok, ale czasami w porównaniu z nią czuję się jak starzec.

Nie pojmuję, co się tutaj dzieje. On rozmawia ze mną tak, jakbyśmy znali się od lat. Dlaczego nie przymocowuje mi do czaszki elektrod, nie razi mnie prądem i nie żąda, żebym ściśle wypełniała polecenia? Jego zachowanie nie ma sensu.

– Uważaj!

Rzuca w moją stronę książkę, a ja ją chwytam, tuż zanim uderzyłaby mnie w twarz.

– Masz dobry refleks – mówi, a wydaje się pod wrażeniem. – Enzo stale się przechwala, jakie świetne wyniki osiąga, gdy cię trenuje.

Przesuwam się na skraj sofy i zastanawiam nie tylko nad tym, co mówił Enzo, lecz także dlaczego w ogóle rozmawiał o mnie z Wardem.

– Powinnaś usiąść wygodnie. Ta książka to arcydzieło. Lektura pójdzie na marne, jeśli będziesz czytać, siedząc tak, jakby kolec wbijał ci się w pupę.

Nie zauważa mojej zszokowanej miny, tylko nadal wodzi spojrzeniem po półkach. Ponieważ na mnie nie patrzy, odrywam od niego wzrok i spoglądam w dół, by odczytać tytuł książki. Nigdy o niej nie słyszałam.

– No dobrze, skłamałem. Ona nie uchodzi za arcydzieło. – Ward wraca na sofę z książką dla siebie. – Ale powinna. Gdy ją skończysz, będziesz tego samego zdania, zaufaj mi.

Nie ufam mu. Ani trochę.

Jednak to nie znaczy, że nie czuję się całkiem zdezorientowana, gdy sadowi się na poduszkach sofy, kładzie ramię na oparciu, niepokojąco blisko mnie, i zaczyna czytać książkę, którą sobie wybrał.

Mija minuta, potem druga i trzecia, a ja siedzę tam, obserwuję i czekam. Ale Ward po prostu tylko czyta. Widzę, jak jego wzrok przemyka od wersu do wersu, od strony do strony, gdy Ward chłonie słowa widoczne jedynie dla niego.

Po upływie pięciu minut zaznacza palcem czytane miejsce, podnosi wzrok i napotyka moje skonsternowane spojrzenie.

– Jeśli się nie odprężysz i nie zaczniesz czytać, będę musiał rozpocząć czytanie na głos. A ostrzegam cię lojalnie, że odgrywam głosy postaci. I ich akcenty.

Odchrząkuje teatralnie, spuszcza wzrok na swoją książkę i recytuje z kulawym szkockim akcentem:

– „Nie chcę filiżanki herbaty”, rzekł McNally do starej wdowy. „Chcę się zobaczyć z Cormackiem”. „Mówiłam ci”, odparła. „Cormack nie chce cię widzieć. Będziesz musiał zaczekać, aż…”.

Ward przestaje masakrować coś, co powinno być czarującą szkocką wymową, w chwili, gdy otwieram gwałtownie moją książkę.

– Powinnaś zobaczyć teraz swoją minę – mówi, szczerząc się w uśmiechu. – Ale daj spokój, nie czytałem aż tak źle.

Pozwalam sobie mieć odmienne zdanie. Jego interpretacja raniła mi uszy.

– Może podwiń nogi i rozsiądź się wygodnie – proponuje. – Mamy przed sobą jeszcze długie popołudnie.

Racja. A ja w tym momencie nie mam nic do stracenia. Jeżeli się okaże, że to wyrafinowany głupi kawał albo jakiś nowy eksperyment psychologiczny, będę rozczarowana. Ale jeśli naprawdę mam spędzić następnych kilka godzin na lekturze, mogę równie dobrze usiąść wygodnie.

Opadam na poduszki i znów wciskam się w najdalszy róg sofy. Po kolejnej chwili wahania podwijam bose stopy pod siebie. Nie muszę patrzeć na Warda, by wyczuć jego aprobatę. Ignoruję go i pozwalam moim oczom chłonąć piękno słów rozpościerających się przede mną.

Rozdział trzeci

– Chip! Hej, Chip, obudź się. Już prawie pora iść.

Ktoś potrząsa mną łagodnie, póki te stłumione słowa nie przebijają się do śpiącego umysłu. Gwałtownie siadam wyprostowana i niemal zderzam się boleśnie głową z twarzą Warda.

– Spokojnie, Chip. Wolałbym zachować cały nos, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Jestem pewna, że gapię się na niego jak idiotka, ale mój umysł, zmącony snem, usiłuje pojąć, dlaczego Ward jest tak blisko mnie.

Minęły już prawie dwa tygodnie, odkąd zaczęłam „pracować” z Wardem. Moje spotkania z nim wyglądają codziennie tak samo. Odnosi się do mnie przyjaźnie – zbyt przyjaźnie – a ja zdaję sobie sprawę, że mimo woli zaczynam darzyć go sympatią, choć zarazem usiłuję nadal utrzymywać bariery obronne. W jakiś sposób od samego początku wiedział o mojej miłości do czytania i tylko to robimy w trakcie czasu, który spędzamy razem. Nie rozumiem tego, lecz to uwielbiam. Przed poznaniem Warda nie czytałam niczego od przeszło dwóch i pół roku. Teraz przez minionych dwanaście dni przeczytałam pięć książek od deski do deski. Spędziłam ponad trzydzieści miesięcy sama we własnym umyśle i nagle mam grupę postaci literackich domagających się mojej uwagi.

To krzepiące.

Odprężające.

Wspaniałe.

– Pochlebia mi, że uważasz moje towarzystwo za tak ekscytujące.

Ironiczna uwaga Warda sprawia, że spoglądam mu w oczy.

– Albo może ta lektura napełniła cię taką energią – dodaje.

Spoglądam w dół na książkę w miękkiej oprawie, nadal leżącą na moich kolanach. To moja ulubiona powieść, czytałam ją wiele razy w ciągu lat, zanim znalazłam się w Lengard. A zatem nie, to nie książka sprawiła, że usnęłam. Ale wykluczone, bym wyjawiła Wardowi prawdziwy powód tego, że odpłynęłam w nieświadomość na… – zerkam w górę na zegar na ścianie – trzy godziny.

Ward mi się przygląda, więc tuszuję zszokowanie tym, jak wiele czasu upłynęło. Nie jestem pewna, dlaczego pozwolił mi tak długo spać. Istotną kwestią jest także, dlaczego w ogóle pozwolił mi usnąć. Ale nie pytam go o to. Ponieważ gdybym zapytała, pragnąłby przede wszystkim się dowiedzieć, dlaczego zasnęłam. A ja nie chcę, by to wiedział. To nie jego sprawa.

Prawdą jest, że przez ostatnie dwa tygodnie eksperymenty Vanika były gorsze niż zwykle. Dzisiejszy był szczególnie brutalny. Czuję się, jakby Vanik poszatkował mój mózg w robocie kuchennym, a potem poskładał z powrotem jak puzzle. Tylko że nie zadbał o to, aby umieścić elementy we właściwych miejscach. Zamiast tego po prostu wepchnął je wszystkie razem, licząc, że zachowają przynajmniej pozór funkcjonalności.

Z jakiegoś powodu Vanik potrzebuje do swoich badań, aby mój wyjątkowy mózg był w idealnym stanie i działał na optymalnym poziomie sprawności. Nigdy nie zrobiłby niczego, co spowodowałoby trwałe uszkodzenie, ale to nie znaczy, że w jego laboratorium nie doznaję szkód. Testy Vanika nie pozostawiają żadnych fizycznych blizn, jednak sprawiają mi ból jak choler…

– Poważnie, Chip, co się dziś z tobą dzieje?

Zaciskam usta i patrzę w głąb pokoju, unikając wzroku Warda. Nie mogę znieść, że wybrał dla mnie ksywkę „Chip”. Nienawidzę jej, ponieważ ją uwielbiam.

„Postanowiłem nazywać cię Chip, czyli Odłamek – powiedział mi pod koniec naszego pierwszego spędzonego razem dnia. Błysnął do mnie tym uśmiechem z dołkiem w policzku, po czym wyjaśnił:

– Ilekroć usłyszysz, jak wypowiadam to słowo, to będzie tak, jakby dłuto odłupywało kolejne odłamki z twojej zewnętrznej lodowej powłoki. Pewnego dnia odłupię tyle, że zdołam ujrzeć prawdziwą ciebie. Jestem pewien, że to będzie warte czekania”.

Nie potrafiłam wyrzucić z pamięci tych jego słów. I oczywiście za każdym razem, gdy nazywa mnie tą głupią, wstrętną, okropną… cudowną ksywką, czuję, że się po trochu roztapiam – odłamuję.

– Nie powiesz mi, tak? – Ward, zrirytowany przeczesuje dłonią włosy. – Doskonale. Ale wczoraj byłaś wykończona, a dziś jest z tobą jeszcze gorzej. Prześpij dobrze noc, żebyś jutro, jak wrócisz, nie wyglądała jak żywy trup. W porządku?

Stosowną odpowiedzią jest kiwnięcie głową, więc tak robię. Ward nie zdaje sobie sprawy z jednej rzeczy: z tego, że nocami dobrze sypiam. To dni mnie zabijają.

– Skończyliśmy na dziś – oznajmia. – Odprowadzę cię do twojego pokoju, zanim znów przyśniesz.

Wstaje i zanim mogę go powstrzymać, bierze mnie za rękę i podnosi na nogi, tak że stoję obok niego. Palce kurczą mi się w reakcji na zetknięcie jego skóry z moją. Zaskoczona, gwałtownie wciągam powietrze. Od tak dawna nie czułam delikatnego dotyku innej ludzkiej istoty. Najbliższy tego był uścisk dłoni z Falonem, chociaż to się prawie nie liczy. I sesje walk sparingowych z Enzem, ale wtedy zawsze noszę rękawice. Zapomniałam, jakie ciepłe są ciała innych ludzi, zwłaszcza że od ponad dwóch i pół roku odczuwam tylko zimno. Nie, jeszcze dłużej. Odkąd…

Odpycham od siebie te wspomnienia, zanim zdołają się zakorzenić, i skupiam się na tym, że niezależnie od tego, jak długo to trwało, teraz nie jest mi zimno. Albo w każdym razie moja dłoń nie jest zimna. Właśnie dlatego wyrwanie jej z uścisku Warda zajmuje mi więcej czasu, niż powinno.

Ta moja reakcja zdaje się go zaskakiwać. Unosi dłonie w uspokajającym geście i spogląda na mnie pytająco.

Nie zamierzam odpowiedzieć na to milczące pytanie.

Nie nalega na odpowiedź i prowadzi mnie do drzwi. Zazwyczaj w tym momencie wzywa strażników, ale tego wieczoru idzie dalej na korytarz i rusza w kierunku mojej celi.

Nigdy dotąd nie byłam na korytarzach bez eskorty strażników i nigdy nie podążałam dokądkolwiek w Lengard, nie mając rąk skutych kajdankami. Teraz upajam się tym poczuciem wolności.

W milczeniu idziemy korytarzem. Rozważam, czy uraziłam Warda, gdy wyszarpnęłam dłoń z jego dłoni. Potem się zastanawiam, dlaczego martwię się tą ewentualnością.

– To ty, prawda? – pyta, gdy docieramy do moich drzwi oznaczonych liczbą.

Zgadza się, to ja. Obiekt Sześć-Osiem-Cztery.

Przytakuję, a Ward przyciska dłoń do ekranu dotykowego umieszczonego w ścianie. Drzwi się rozsuwają i czekam, by się przekonać, co teraz zrobi. Odczuwam niepewność, ale nie zaskoczenie, kiedy wchodzi przede mną.

– To twój pokój? – pyta ponownie i rozgląda się po niewielkim pomieszczeniu.

Próbuję zobaczyć je z jego perspektywy. Cztery pobielone ściany. W kącie prycza z cienkim piankowym materacem, bezkształtną poduszką i postrzępionym, wytartym kocem. Może nie jest to apartament w pięciogwiazdkowym hotelu, jednak zapewnia mi wszystko, czego potrzebuję, aby przetrwać.

Nie pojmuję napięcia, które widzę na twarzy Warda. Jego zielone – tak intensywnie zielone – oczy płoną i zaciska szczęki tak mocno, że na policzku gwałtownie drga mięsień. Zaciśnięte pięści trzyma przy bokach, jakby pohamowywał chęć uderzenia czegoś. Albo kogoś.

Cofam się nerwowo i tym ruchem ponownie przykuwam ostre spojrzenie Warda, który ogarnia nim moje ciało, przygląda się bosym stopom, ubiorowi przypominającemu poszewkę na poduszkę i twarzy, na której niewątpliwie odbija się wyczerpanie. Uświadamiam sobie, że zapewne po raz pierwszy widzi mnie taką, jaka rzeczywiście jestem. Przez minione dwa tygodnie próbował z nieznanych powodów zaprzyjaźnić się ze mną; być może aż do teraz nigdy naprawdę nie pojął, że tutaj, w Lengard, nie jestem osobą. Tylko więźniarką.

Mam wrażenie, że patrzy na mnie całą wieczność. Chcę odwrócić wzrok, jednak wyczuwam wagę tego, by wytrzymać spojrzenie Warda. Musi się dowiedzieć, że jestem świadoma jego świtającego zrozumienia mojej pozycji. A ja muszę być świadkiem chwili, w której jego maska pęknie, a on w końcu przemieni się płynnie w nieczułego ewaluatora, jakim powinien być przez cały czas.

Czekam i czekam, lecz ta chwila nie nadchodzi.

– To nie do wiary – mówi cicho, a ja orientuję się, że nie zwraca się bezpośrednio do mnie. – Nie wiem, w co oni tutaj grają.

Potrząsa głową i patrzy w moim kierunku, jednak po raz pierwszy, odkąd go poznałam, unika spojrzenia mi w oczy. Wbija wzrok gdzieś ponad moim ramieniem i mówi:

– Prześpij się trochę, Chip. Zobaczymy się jutro.

Po tych słowach mija mnie energicznym krokiem i wychodzi za drzwi. Zasuwają się za nim, a mnie pozostawiają w towarzystwie jedynie listy pytań, wydłużającej się w postępie geometrycznym.

Rozdział czwarty

Następnego ranka po ośmiu godzinach snu czuję się jak nowo narodzona. Eskortowana przez strażników, idę sprężystym krokiem przez korytarze pomalowane na biało do gabinetu doktora Manninga. Psychoterapeuta dostrzega mój pogodny nastrój i posyła mi uśmiech, a gestem wskazuje, żebym usiadła.

– Wyglądasz dziś optymistycznie, Jane – zauważa.

Przygląda mi się przenikliwie, świdruje mnie spojrzeniem czarnych oczu.

– Chciałabyś mi o czymś powiedzieć?

Zna już moją odpowiedź na to pytanie. Jest taka sama, jakiej udzielam każdego dnia od przeszło dwóch i pół roku. Brzmi tylko ciszą.

Nikt nie może powiedzieć, że Manning nie stara się z całej mocy. Ale pewne sprawy najlepiej pozostawić niewypowiedziane. Wszystkie sprawy, w moim przypadku. Tak więc, chociaż odkąd przybyłam do Lengard, każdego ranka spędzamy razem dwie godziny, trudno uważać to za terapię.

Nie jestem pewna, dlaczego Manning znosi moją obecność. Dlaczego ośrodek Lengard upiera się, bym kontynuowała nasze sesje, skoro tylko marnuję czas doktora i przyczyniam się do powiększenia jego przedwczesnej łysiny. Ja nie mam nic lepszego do roboty. Ale doktor Manning? Z pewnością są osoby, które odniosłyby korzyść z jego starań.

Wiem jedno: w Lengard od samego początku troszczą się o moje zdrowie psychiczne. Dlatego nadal wysiaduję tutaj dzień po dniu, otoczona komfortem ciszy.

W niektóre dni Manning zadaje mi pytania. Jaki jest mój ulubiony kolor? Czy lubię smak odżywczych koktajli? Czy strażnicy traktują mnie z szacunkiem? Czy uważam, że pobyt w Lengard wpływa na poprawę mojego stosunku do życia?

Kiedy po raz pierwszy zadał mi to ostatnie pytanie, niemal prychnęłabym drwiąco. Jednak zdołałam się powstrzymać, jak zawsze.

Dziś podążamy zwykłą ścieżką. Manning rozpoczyna od swoich pytań i czeka cierpliwie, czy odpowiem. Kiedy milczę, rozsiada się w fotelu i wpatruje we mnie.

Z początku wytrącało mnie to z równowagi. Ale z czasem uświadomiłam sobie, że właśnie na to liczył: że wprawi mnie w zakłopotanie i przez to sprowokuje do przerwania milczenia.

Jednak teraz już znam tę grę. On jest w niej mistrzem, ale ja też.

Gdy czas dzisiejszej sesji dobiega końca, Manning nie wydaje się rozczarowany naszym brakiem postępu. Jak zwykle, przynajmniej pozornie. Podobnie jak każdy dobry psychoterapeuta ukrywa swoje uczucia za maską miłego, spokojnego wyrazu twarzy.

– Powrócimy do tego jutro, Jane – mówi, kiedy zjawiają się strażnicy, by mnie odprowadzić.

Codziennie wypowiada na pożegnanie tę samą formułkę, jakbyśmy czynili postępy i nie mógł się doczekać ich kontynuowania na naszej następnej sesji.

Część mnie zastanawia się, czy on tkwi w urojeniach. Inna część wie, że jest po prostu uparty. Ale ja też taka jestem. I wiem, że nigdy nie przebije się przez moje mury obronne, gdyż są solidne jak głaz.

Gdy wracam korytarzami, moje myśli dryfują do tego, co zdarzyło się ubiegłej nocy, kiedy Ward odprowadził mnie do celi. Mam się z nim zobaczyć dopiero później tego popołudnia, więc czuję się zdezorientowana, gdy przybywam na moją sesję treningu fizycznego i zastaję tam Warda rozmawiającego z Enzem.

– Siemanko, J.D. – wita mnie Enzo, kiedy strażnicy już rozkuli mi ręce i opuścili tę salę przypominającą siłownię.

Cenię w Enzu to, że nie nazywa mnie „obiektem Sześć-Osiem-Cztery” ani nawet „Jane Doe”. Podobnie jak Ward nadał mi ksywkę, nawet jeśli to tylko inicjały przydzielonej mi tożsamości. Mój zdradziecki umysł szepcze, że jednak nie jest tak ładna jak „Chip”.

– Znasz zasady – mówi Enzo. – Ubrania są w twojej szafce. Masz trzy minuty, żeby tu wrócić. Ruszaj!

Nie potrzebuję jego instrukcji, mimo to daje mi je każdego ranka. Jak zwykle potakuję skinieniem głowy i kieruję się do przebieralni, unikając spojrzenia na Warda. Nie wiem, dlaczego się tu zjawił. Mam tylko nadzieję, że zniknie, zanim wrócę.

Jednym z powodów, dla których lubię te sesje treningu fizycznego, jest to, że nie muszę wtedy nosić mojego przepisowego ubioru. Nawet w Lengard uznają niepraktyczność ćwiczenia w powłoczce na poduszkę. Każdego dnia przez trzy godziny cieszę się wygodą szarych szortów i obcisłego białego bezrękawnika, umożliwiających mi swobodę ruchów. Nadal nie mogę nosić butów. Nie mam pojęcia dlaczego. Ale nauczyłam się radzić sobie bez obuwia.

Z wyjątkiem Enza, który obserwował, jak z chudej nastolatki wyrastam na silną młodą kobietę, nikt inny nie widział mnie w tym obcisłym stroju treningowym. Świadoma tego, że Ward jest w sąsiedniej sali, zastanawiam się, co widzą inni, kiedy na mnie patrzą. I co widzi on.

Od przybycia do Lengard nie przeglądałam się w lustrze. W ośrodku nie ma żadnych, a przynajmniej ich nie napotkałam. Tak więc mogę tylko wziąć głęboki wdech, przybrać nonszalancki wyraz twarzy i wrócić do sali treningowej.

– Postaraj się dziś, J.D. – mówi Enzo.

Stoi z muskularnymi ramionami skrzyżowanymi na piersi, jego czarna skóra lśni w świetle lamp halogenowych. Ruchem głowy wskazuje Warda i dodaje:

– Oczywiście, znasz Landona.

Dziwnie jest usłyszeć, jak ktoś nazywa Warda jego imieniem. To czyni go kimś… bliższym.

– Wyglądasz dziś o wiele lepiej, Chip.

Z najwyższym wysiłkiem udaje mi się nie doszukać w tej uwadze Warda ukrytego znaczenia. Jestem pewna, że miał na myśli po prostu to, że już nie sprawiam wrażenia, jakbym miała zaraz upaść z wyczerpania. Ale jestem też świadoma tego, jak bardzo obcisły jest mój strój treningowy. Nie potrafię nawet spojrzeć Wardowi w oczy.

– Chip? – powtarza pytająco Enzo.

Ward wzrusza ramionami.

– To od chipsów ziemniaczanych, Enz. Ona je uwielbia.

Jego kłamstwo nie trzyma się kupy, ale Enzo zdaje się tego nie zauważać.

– Nie wiedziałem, że przydzielono ci dodatkowe węglowodany – mówi i spogląda na mnie, marszcząc brwi. – Uwzględniłbym te nadmiarowe kalorie w twoim planie treningowym.

Ward klepie go w ramię.

– Już za późno, Enz. A poza tym ona nie wygląda, jakby musiała się martwić o nadwagę.

Niemal czuję na skórze jego gorące spojrzenie.

Nie zareaguję. Nie zareaguję. Nie…

– Racja. Bierzmy się do roboty.

Dzięki, Enzo.

– Spotkam się z tobą na lunchu, Landon. Musisz się stąd wynieść, zanim J.D. samorzutnie spłonie. Jeśli jej twarz obleje się jeszcze gorętszym rumieńcem, stopi czapy polarne.

Pragnę, by ziemia rozstąpiła się pode mną i przyjęła moje płonące ciało jako dar ofiarny. Ale podobnie jak większość moich życzeń to także się nie spełnia. Zamiast tego widok uśmiechu Warda z dołkiem w policzku sprawia, że kapryśne serce skacze mi w piersi.

– Mówię serio, Lando – dorzuca Enzo. – Skoro J.D. podjada dodatkowe kalorie, moim zadaniem jest, by się ich pozbyła. Jeśli będę musiał, sam wywlokę stąd twój tyłek.

– Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz. Pamiętasz, co się stało, kiedy ostatnio się ze mną zmierzyłeś?

– Po prostu wyjdź – mówi Enzo i pcha Warda w ramię, mocno.

– No, już dobrze, idę – odpowiada Ward, w jego głosie dźwięczy rozbawienie. Odwraca się do mnie i dodaje: – Do zobaczenia za kilka godzin, Chip. Możesz przyjść w tym stroju.

Muszę położyć temu kres, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Może i jestem w Lengard nikim, jednak zdołałam zachować resztki szacunku dla samej siebie.

Enzo odczytuje w moim wzroku ten zamiar i oczy mu rozbłyskują.

– Zmieniłem zdanie, Lando – mówi. Sięga ręką i powstrzymuje Warda przed wyjściem. – Może zostań kilka minut. Przekonaj się sam, co potrafi J.D. „w tym stroju”.

Wskazuje na mnie i poleca:

– Rozciąganie. – Wymierza palec w Warda. – A ty odsuń się i zrób nam trochę miejsca.

Ward bez słowa spełnia polecenie Enza, nie odrywając wzroku ode mnie. Jego spojrzenie wprawia mnie w zakłopotanie, ale wyłączam świadomość obecności Warda i skupiam uwagę na Enzu, który poszedł po nasze rękawice bokserskie.

Rozciągam mięśnie, przygotowując się do tego, co mnie czeka. Gdy Enzo wraca, już w rękawicach, i staje obok, utwierdzam się w decyzji, by dowieść Wardowi mojej wartości. Nie pozwolę mu ze mną pogrywać, przynajmniej nie tak otwarcie.

Enzo podaje mi moje skórzane bokserskie rękawice. Patrzę na ich krzykliwie jaskraworóżowy kolor i powstrzymuję uśmiech. Podczas moich zaplanowanych sesji w Lengard nigdy nie widuję nikogo oprócz strażników i różnych ewaluatorów. Od tej reguły był tylko jeden wyjątek.

Kilka tygodni po moim przybyciu do Lengard ogarnęło mnie poczucie uwięzienia w jego murach i uświadomiłam sobie, że pozostanę tu do końca życia. Bez względu na to, ile ono jeszcze potrwa. Po koszmarnym dniu, w którym Enzo podczas naszej sesji sparingowej znokautował mnie tak, że straciłam przytomność, a później Vanik przeprowadził na mnie jeden ze swoich bardziej… ekstremalnych eksperymentów, leżałam na pryczy, skulona w kłębek, z obolałym ciałem i wyjącym umysłem. Nagle drzwi celi się rozsunęły i wpadł jak burza Enzo. Przytykając palec do ust, podszedł do mnie i podał mi jakąś torbę.

– Będzie lepiej, J.D. Przetrwasz to – szepnął, zerkając nerwowo za siebie w kierunku drzwi. – Chcę, żebyś przypominała sobie o tym za każdym razem, gdy będziesz je wkładała, dobrze? Po prostu się nie poddawaj.

Otworzyłam torbę i znalazłam w niej jaskraworóżowe rękawice bokserskie: jedyny ślad koloru, jaki widziałam od kilku tygodni. Być może symbol nadziei na jaśniejszą przyszłość.

Z wyjątkiem tego jednego przypadku nigdy nie widywałam Enza poza sesjami treningowymi. Ale ten jego miły gest podziałał, chociaż Enzo tamtej nocy musiał zabrać ze sobą rękawice, żeby ich nie skonfiskowano. Teraz wręcza mi je codziennie w trakcie treningu, a jego słowa wryły mi się na zawsze w umysł.

Nie.

Poddawaj.

Się.

Te trzy słowa wielokrotnie mi pomogły. Pomagały podczas długich godzin ciszy i izolacji, pomagały zwalczyć wspomnienia i koszmarne sny, pomagały przetrwać testy i torturę. Nikt nie zdołał mi ich odebrać: ani Vanik, ani Manning… ani nawet ja sama.

– Jesteś gotowa? – Pytanie Enza przywraca mnie do teraźniejszości.

Zaciskam paski rękawic wokół nadgarstków, unoszę ręce i kołyszę się na piętach.

Enzo posyła Wardowi szeroki uśmiech.

– Sugeruję, żebyś zrobił kilka notatek, Lando. Być może myślisz, że potrafisz skopać mi tyłek, ale minęło już trochę czasu, odkąd walczyliśmy treningowo. Zaraz zobaczysz, jak bardzo się mylisz.

Nie czekam, czy Ward zripostuje, tylko rzucam się naprzód i trafiam Enza w tułów dwoma mocnymi ciosami pięści, a potem poprawiam szerokim kopnięciem, na tyle mocnym, że odrzuca go w tył o kilka kroków.

Jestem zaskoczona, że się nie bronił. Zazwyczaj bywa o wiele czujniejszy. Ale szybko dochodzi do siebie i na serio rozpoczyna atak.