Szczurze harce - Bartosz Matkowski - ebook + książka

Szczurze harce ebook

Matkowski Bartosz

4,0
21,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jest rok 1916, środek pierwszej wojny światowej, trwa bitwa pod Verdun. Niemiecki batalion szturmowy pod wpływem żądnego sławy majora Matthiasa rzuca się do kolejnego już natarcia na francuskie pozycje. Wśród nich jest Reinhard i Ingo, dwójka przyjaciół, którzy przemaszerowali wspólnie całą Europę. Pod wpływem błędu w ocenie możliwości oddział grzęźnie w błocie ziemi niczyjej i zostaje zdziesiątkowany przez obrońców. Nad teatrem wojennych zmagań, po relokacji batalionu, niebo spowija gęsta chmura dymu.

Bohaterowie zauważają, że obłok przybiera kształt złowrogiego Czarnego Szczura. Wkrótce kadrę dowódczą dotyka szaleństwo, a nad szeregowymi żołnierzami zawisa widmo obłędu. Tymczasem zbliża się francuska kontrofensywa.

Zanurz się w ponure odmęty wojny pozycyjnej i zmierz się z osobistymi demonami bohaterów.

Pokonaj lub bądź pokonany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 321

Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lotopolini

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli porwały Cię stalowe szczury Golkowskiego, to porwie Cię i ta książka. Osadzona w klimacie wojny okopowej pobudza wyobraźnię. Polecam!
10
Rufus5p

Z braku laku…

Pomysł dobry, redakcja i korekta poniżej krytyki. Błędy językowe i frazeologiczne odbierają przyjemność lektury. Szkoda. Życzę autorowi lepszych redaktorów w przyszłości.
01



ROZDZIAŁ I

Marzec 1916 r.

Drogi ojcze!

Jestem cały izdrów. To już kolejny miesiąc walk oVerdun, odkąd do bitwy poprowadził nas książę Wilhelm. Po zimowej zmarzlinie nie pozostał nawet ślad, adzieląca nas od francuskich pozycji ziemia niczyja zaczęła przypominać jedną wielką breję kolczastego drutu, błota iciał. Nieustannie tonie wniej cesarski żołnierz. Posuwamy się naprzód, mimo że opór wroga stale przybiera na sile. Podobno zajęliśmy już wzgórza na drugim brzegu Mozy, choć równie dobrze front na tamtych pozycjach może tkwić wmiejscu. Komunikacja jest utrudniona iwszystko traktuje się jak plotki, których nikt nie potwierdza, ale też nikt nie zaprzecza.

Panuje chaos, nieopisany chaos, który gnieździ się nad naszymi głowami, toczy się jak maszyna śmierci, aco najgorsze, dopada nas samych. Artyleria daje zsiebie wszystko ikażde uderzenie poprzedzamy tak potężną nawałą, że poprzednie lata wojny wydają się być wspomnieniem rzędu spaceru wokół bajora otaczającego nasz dom. Francuzi co prawda odpowiadają zaciekle, ale inicjatywa stale jest po naszej stronie, zresztą podobnie uważa porucznik.

Racje żywnościowe nie są znowu tak złe, jak wszyscy wokół mówią. Najgorsze jest to błoto, jakby grunt pragnął wciągnąć nas wswoje odmęty wzemście za obrócenie krajobrazu wpiekło. Szykujemy się do natarcia. Pomimo zmęczenia nasze morale ma się dobrze, amajor Matthias wygląda na podekscytowanego, co przekłada się na zapał wielu moich kolegów. Stale powtarza – wytrzymajcie! Jesteście oddziałami szturmowymi! Do Verdun niedaleko! Za Kaisera, Boga iOjczyznę!

Chciałem wpisać tu nazwę pozycji, do której mamy się przedrzeć, ale podano ją tak szybko, że trudno przypomnieć mi sobie choćby pierwszą literę. Dla kolegów chyba przestało mieć znaczenie, ojaki las, wzgórze czy fort przyjdzie walczyć iginąć. Jesteśmy na prawym brzegu Mozy itylko jednego jestem pewien – francuskiego nie uda mi się nauczyć.

Chodzą słuchy oprzepustkach, więc mam nadzieję, że gdy skończy się to piekło, uda mi się wrócić do domu. Obraz bawarskich pól, wschodzącego zboża, naszego miejsca na świecie. Dębów starszych od Kaisera, azwłaszcza widok Was, moich rodziców, utrzymuje mnie przy zmysłach. Martwię się oplony, oTwoje zdrowie, ale wierzę, że Bóg pozwoli mi opuścić okopy na czas.

Ingo

***

Szorstka dłoń opadła na jego ramię, wybudzając z transu, w którym utonął podczas pisania listów do chorego ojca. Te samotne chwile zagłuszały to, co słychać było za plecami pierwszej linii frontu. Niemiecka armia toczyła się po Starym Kontynencie od dwóch lat jak nieprzejednany walec, miażdżacy wszystko na swojej drodze.

Odkąd wyruszył z karabinem w podróż przez Belgię, a potem Francję, Ingo był rozdarty pomiędzy wojennymi zmaganiami a rodzinnym domem. W tym drugim, gdzieś na malowniczej, bawarskiej wsi, czekały na niego żyzne pola uprawne, surowa matka i ukochany ojciec. W 1914 roku staruszek podupadł na zdrowiu, a w przeciągu ostatnich dwóch lat jego stan znacznie się pogorszył. Ale nawet mimo tego chudawy, piegowaty syn nie wyzbył się swojego pogodnego usposobienia.

Siedział przy ścianie płytkiego okopu, który naprędce przekopano i wydłużono na bazie kolein powstałych po francuskim ostrzale artyleryjskim. Chłód i wilgoć ziemi przebijały się przez mundur i choćby całe wieki spędził na froncie, wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić. Ingo przeniósł spojrzenie jeszcze nieobecnych, zielonych oczu, najpierw na dużą dłoń, a następnie na żołnierza, który go zaczepił. Po lewej kucał przy nim Reinhard. Był to starszy Prusak o przypalonym, czarnym wąsie i brązowej czuprynie, skrywaną pod pikielhaubą – starym, niemieckim hełmie. Choć armia wyposażyła już oddział w nowe i bardziej użyteczne stahlhelmy, tak Reinhard za nic w świecie nie chciał rozstawać się ze swoim poprzednim. Naturalnie oficer mógłby go do tego zmusić, ale przymykał oko na tę zachciankę, jako że i tak wojennego horroru było wszystkim pod dostatkiem.

Reinhard zaliczał się do tradycjonalistów, ponieważ pochodził z wiekowej rodziny o długich, wojskowych korzeniach. Doceniał zalety stahlhelmu, widział w nim jednak jedynie kawał żelastwa, któremu brakowało hardej, pruskiej duszy z czasów Otto von Bismarcka.

– Ingo, rusz się, zaraz uderzamy! – Potrząsnął ramieniem blondyna, jakby chciał go zbudzić ze snu. – Diabły by cię wzięły, porucznik już czeka!

– Idę, idę – odparł niemrawo Ingo. – Francuzi przecież nie uciekną –

Spróbował się podnieść. Reinhard jednak docisnął jego ramię, nie pozwalając mu wystawić głowy ponad okop.

– Naucz się wreszcie, durny Bawarczyku, że nie wychyla się łba z okopów!

– Pamiętam, Wujaszku.

Zwykł zwracać się w ten sposób do starszego Prusaka. Wszyscy w oddziale tak go nazywali.

List złożył i skrył w kieszeni munduru najgłębiej, jak tylko mógł. Twarz młodzieńca spoważniała, kiedy znów, jak przez ostatnie dwa lata, mieli ruszyć do ataku. Obaj zmęczeni, głodni i przemoczeni. O ile wielu narzekało na stagnację wojny pozycyjnej oraz dosłownie gnicie w okopach, tak zarówno Reinhard, jak i Ingo coraz mocniej odczuwali ciężar ciągłego natarcia, gdy rozpoczęła się wielka ofensywa na twierdze Verdun. Niewiele spali, a przy spontanicznych drzemkach w śnie przeszkadzał nieustający huk ostrzału artyleryjskiego. Każdą zdobytą pozycję trzeba było okupić krwią i dodatkowym ciężarem pracy – wiecznym umacnianiem uchwyconego terenu. Drążono w ziemi transzeje, stanowiące bazę do dalszego natarcia. Zaopatrzenie docierało po wielu trudnościach na drodze, a dostarczenie nawet najpotrzebniejszych artykułów, było nie lada wyzwaniem dla zajmujących się tym śmiałków.

Walki rozgorzały miesiąc wcześniej, 21 lutego 1916 roku. Książę koronny Wilhelm, syn Kaisera, za wszelką cenę starał się przełamać impas frontu zachodniego i doszczętnie wybić armię francuską jednym, decydującym ciosem. Zastój trwał cały poprzedni rok, po tym jak obie armie przeryły Francję okopami. |Następnie bezskutecznie starały się przełamać linię przeciwnika. Twierdza Verdun była słabo broniona, wyniesiono z niej większość dział artyleryjskich, aby przenieść je na bardziej zapalne odcinki frontu. Stanowiła idealny cel na zmasowany atak i dawała duże szanse na skuteczne przerwanie impasu na korzyść Niemiec. Ale nawet pomimo tego i determinacji cesarskich żołnierzy, Francuzi bronili się dzielnie i nie zamierzali oddać ani kawałka ziemi.

***

Stali nisko, blisko siebie, na pozycjach wyjściowych. Baterie artylerii, bezwzględne ogary Kruppa, ustawione gdzieś za ich plecami, siały zniszczenie po drugiej stronie ziemi niczyjej, ciosając krajobraz żelazem i ogniem.

Był wczesny poranek, a szarzyzna trzymała w uścisku niebo. Nie opuszczała frontu od długiego czasu; jawiła się jako nieubłagany zwiastun tego, że najgorsze dopiero przyjdzie. Wiatr zamarł, jakby nie chciał w tym uczestniczyć. Podobnie jak słońce, niewychylające się zza horyzontu.

Przed twarzami wojskowych rozciągała się ziemia niczyja, dzieląca ich od francuskich pozycji obronnych. Na jej zniszczonej pociskami powierzchni sterczały nagie, połamane kikuty drzew. Głębokie, wyżłobione ostrzałem doły, tworzyły jeziora błotnistej mazi, gdzie pozastygali żołnierze obu ścierających się armii. Jak w groteskowym teatrze ciągłych wypadów, kontrataków, wzajemnego nękania i rozpoznania walką. Inne koleiny pozostawały świeże i puste; nieme, niezapełnione jeszcze groby, czekające na nieboszczyków, aby w całości i na zawsze ich pochłonąć.

Oddziały szturmowe, pierwsi na linii frontu maszyny wojennej Kaisera Wilhelma II Hohenzollerna, pod naczelnym dowództwem jego syna, księcia koronnego tego samego imienia. To była nowa taktyka, polegająca na operowaniu małymi grupami żołnierzy w celu przejęcia pozycji przeciwnika. Doświadczenie pierwszych dwóch lat Wielkiej Wojny i specyfika frontu zachodniego, nauczyły niemiecką armię, że zmasowane ataki dużych oddziałów kończą się rzezią. Natomiast na niewielkich grupach trudniej skoncentrować ogień artylerii i karabinów maszynowych. Szturmowcy skwapliwie starali się to wykorzystać, przedzierając się do umocnień wroga, by je zająć i utrzymać. Było to cenna, lecz krwawo okupiona lekcja.

Część żołnierzy lękała się. Wśród nich znajdowali się dopiero przybyli na front. To był ten rodzaj strachu, który odbierał mowę, ściskał brzuch i gardło do takiego stopnia, że nie pozwalał wyartykułować choćby prostego słowa. Drżeli nerwowo lub wręcz przeciwnie, zastygali jak żywe posągi. Kończyny odmawiały im posłuszeństwa. Wiedzieli, że nie ma już odwrotu. Bardziej doświadczeni przestali się bać, po tym jak wojskowym butem przeszli przez Belgię w swej germańskiej furii. Potem wkroczyli do Francji, maszerując tysiące mil od domu, i widzieli cud nad Marną, swoistą apokalipsę. Na ich szare, nieogolone twarze stahlhelmy rzucały ponury cień, nadto objawiający się w ich oczach jako wspomnienie poprzednich lat. Cień ten odebrał im młodość, a krajobraz ziemi niczyjej stał się trwałym widokiem ich nowego domu – pola bitwy.

Dopalali tytoń, wzięli ostatni łyk wody, sprawdzali zamki swojej broni. Byli wyzuci z człowieczeństwa. Oni jednak chcieli iść na wojnę. Lud odpowiedział na wezwanie Kaisera, i choć z czasem część całkiem straciła wiarę w jej sens, wielu silnie trzymało się myśli, że uczestniczą w tym szalejącym koszmarze dla przyszłości Cesarstwa i narodu niemieckiego.

Atmosfera była napięta jak w ostatnim oddechu przed rzuceniem się w sztorm. Wszyscy milczeli, a ciszę przerywały jedynie kolejne pociski lecące w horyzont. Sierżanci nerwowo pocierali gwizdki, za pomocą których dawali sygnał do ataku. Ingo zgarniał, a następnie wypuszczał z dłoni piach krawędzi okopu. Zerknął na stojącego nieopodal Reinharda. Prusak był skupiony, obaj nie pierwszy raz patrzyli śmierci w oczy. W pewnej chwili blondyn kiwnął głową w lewo, próbując zwrócić uwagę Wujaszka na nadchodzące postacie.

Pierwszą z nich był major Matthias Weide, pruski arystokrata, pełniący na tym odcinku rolę głównodowodzącego. Wbrew obiegowej opinii o wyższych rangą oficerach, Matthias lubił wizytować pierwszą linię okopów, by ocenić stan żołnierzy i ich morale. Za to podobnie jak wielu innych nie miał najmniejszego problemu z szastaniem ludzkim życiem. Żołnierze darzyli go jednak pewną dozą sympatii, zwłaszcza że nie szczędził starań, aby dostarczyć szturmowcom kapki trunku i jakiejś porcji machorki. Za plecami nazywano go prześmiewczo Karłem z Szablą, z uwagi na niski wzrost.

Tuż obok majora szedł prawdziwy symbol batalionu. Żywa legenda, autorytetem stanowczo przerastała dowodzącego. Porucznik Wilhelm Strauss, który przy niskim Matthiasie wyglądał niczym olbrzym z wagnerowskiego dramatu. Potężną aparycję uzupełniał krótki, zadbany wąs, kontrastujący z przeciągłą blizną po walce wręcz. Porucznik pochodził z Saksonii i można było rzec, że armia stanowiła jego prawdziwą rodziną, a koszary dom. Wilhelm istotnie nie potrafił się odnaleźć w życiu poza wojskiem. Zaniedbywał osamotnioną żonę oraz trójkę dzieci, a wszelkie inne, pozamundurowe zajęcia napawały go wstrętem. Jego miejscem na świecie zawsze pozostawało pole walki i choć był szanowanym w wyższych sferach oficerem, wolał towarzystwo prostych żołnierzy.

Matthias trzymał dłonie splecione za plecami. Spoglądał na szereg żołnierzy, gnieżdżących się przy krawędzi okopu. Przypominali mu jednocześnie baranki idące na rzeź i szykującą się do polowania wilczą watahę.

– Zdaje się, że ziemia niczyja nasiąknęła deszczem – zagadnął Matthias z wyczuwalną nutą ekscytacji, którą starał się ukryć pod kamienną maską. – To źle wróży. Nie możemy jednak odpuścić, rozkaz brzmi: przełamać francuski opór. Lękają się, poruczniku?

Zwycięstwo pod jego komendą mogłoby otworzyć mu dalszą drogę w karierze wojskowej, na co szczerze liczył. Zabiegał o rozpoczęcie szturmu najszybciej, jak to tylko możliwe.

– Niemiecki żołnierz niczego się nie lęka, panie majorze – odpowiedział Wilhelm, chwilowo unosząc zamyślone spojrzenie na teren przed okopem. – Dowództwo dywizji wie o opadach?

– Naturalnie, lecz nie chcą czekać ani dnia dłużej. Moglibyśmy stracić inicjatywę, więc należy kuć żelazo póki gorące.

I faktycznie, pomimo przeciągających się walk i licznych kontratakach ze strony francuskiej, a także wielu ofiarach po obu stronach, armia niemiecka nie traciła przewagi, co starano się wykorzystać po długim impasie wojny pozycyjnej.

– Ale o czym to ja…? A, tak. Pójdziesz ponownie z nimi, poruczniku? Oficerowi tej rangi to już nie przystoi, sztab czeka.

– Oficerowi być może nie, majorze, ale moje miejsce jest na froncie.

– Nie będę się z tym spierał. – Matthias zatrzymał się, unosząc dłoń ku skroni, do salutu, co uczynił również Wilhelm. – A więc za Kaisera, Boga i Ojczyznę. Chyba że wolisz coś z łaciny, poruczniku?

– Niech będzie.

– Morituri te salutant.

– A cóż to znaczy, majorze?

– My, mający umrzeć, pozdrawiamy cię.

Obaj poszli w swoją stronę. Major podążył na drugą linię okopów, aby mieć baczenie na sytuację. Mógł udać się dalej, nawet poza strefę walk, a jednak chciał widzieć triumf na własne oczy. Wilhelm natomiast naciągnął stahlhelm na swoje brązowe, starannie zaczesane włosy. Wyjąwszy pistolet, podszedł do krawędzi okopu, aby przyjrzeć się z pierwszej linii ziemi niczyjej.

– Poruczniku, co mówił major? – zagaił ciekawsko stojący nieopodal Ingo, odrywając się od ściany okopu.

– A bo ja wiem? – Wzruszył ramionami. – Że Francuzów mamy pozdrowić.

– Bagnetem, jak mniemam – mruknął Reinhard. – Szturmem i bagnetem.

– Szturmem i bagnetem – powtórzył Wilhelm.

Podobnie jak Ingo, oderwał wzrok od ziemi niczyjej, a następnie swoje ciało od ściany okopu. Blondyn zdjął karabin z ramienia i postawił przy wojskowym bucie, unosząc podbródek z pogodnym, dziarskim uśmiechem.

Krew wezbrała w żyłach oficera. Zapalał się w nim ten bitewny żar, który zawsze nakazywał przeć do przodu wbrew przeciwnościom i wszelkiemu lękowi. Stawiać czoła losowi, rzucić mu wyzwanie. Jeszcze raz poprowadzić swoich ludzi przez zdradliwą ziemię niczyją. Czuł w tym powinność, święty obowiązek wobec ojczyzny oraz podwładnych.

– Ostrzał za chwilę ustanie, a my pozdrowimy wroga szturmem i bagnetem – zawołał Wilhelm.

Wojskowi zwrócili ku niemu wzrok. Przerażony bądź martwy, zdeterminowany lub płonący nietzscheańskim triumfem woli.

– Jesteśmy żołnierzami armii niemieckiej, szturmowcami Kaisera i przebyliśmy szmat drogi okupionej życiem najlepszych niemieckich ludzi. Naszym celem jest Fort Vaux, więc sięgnijmy przez ten krótki odcinek, jak wiele razy sięgaliśmy, i obróćmy wroga w miazgę, jaką ta wojna jeszcze nie widziała! Za Kaisera, Boga i Ojczyznę!

Mężczyźni zakrzyknęli gromko jak przed bitwą średniowiecznych wojsk, a Wilhelm prezentował się w ich oczach niczym swoisty bóg wojny, trzymający nad nimi pieczę i prowadzący do walki.

– Bagnety! – Padło hasło od sierżantów, gdy oderwali wzrok od wisiorkowych zegarków, nieubłaganie odmierzających czas do szturmu. Żołnierze na komendę założyli długie ostrza na lufy karabinów.

Artyleria ucichła, słońce zerkało zza horyzontu, jakby jedynie jednym okiem było w stanie oglądać rok 1916. Sierżanci podnieśli gwizdki do ust, a na ich dźwięk rozpoczęto natarcie.

***

Reinhard przebiegł przy złamanym wpół drzewie, przytrzymując wolną ręką pickelhaubę na pochylonej głowie. Stary, obłocony karabin zdążył zaciąć się już dwukrotnie podczas trwającego szturmu. Wysoki, pęknięty pień zdołał uchronić Prusaka przed pędzącymi w powietrzu odłamkami. Mężczyzna jeszcze bardziej skulił głowę, gnając przez ziemię niczyją w gęstym błocie. Przeskoczył nad zwiniętymi w kłębek ciałami dwójki szturmowców. Szrapnele obróciły ich w stertę mięsa, skóry oraz kości. Widok nie przerażał Reinharda, dantejskie sceny widział już wielokrotnie i jedynie zrządzenie losu sprawiało, że nie skończył jak ci nieszczęśnicy.

Pędził, ile sił w nogach, a odgłosy terkotu karabinów maszynowych i eksplozji pocisków artyleryjskich przeszywały go na wskroś. Dźwięk dręczył przeciążony potwornym hałasem słuch i na stałe zastygał w sercu oraz umyśle. Ciągle bił się z jedna myślą – pocisk runie na niego w tej czy w następnej sekundzie? Po ciągnących się w nieskończoność czterdziestu metrach wreszcie trafił na koleinę, skąd nawoływał go Ingo. Prusak wskoczył do tymczasowego schronienia niczym przerażony zając i przywarł ciałem do leja, ściskając karabin oburącz.

– Jak daleko do ich okopów?! – wrzasnął na całe gardło, ledwie słysząc własny głos. – Ingo! Jak daleko do okopów?!

– Jeszcze z dwieście metrów, Wujaszku! – odkrzyknął blondyn, wychylając na moment głowę, aby rzucić okiem na teren przed nimi. – Widziałeś naszych?

– Co?! – Krzyk Ingo mieszał się Reinhardowi z niekończącą się pożogą ognia i żelastwa, spadającego z nieba. – Żadnego! Wszędzie trupy!

Kolejny szturmowiec wbiegł do leja za ich plecami, a pagony na jego ramionach świadczyły, że jest w stopniu sierżanta. Z jego bladej, obłoconej twarzy wyzierało dzikie spojrzenie zaszczutego zwierzęcia. Utkwił je w dwójce mężczyzn.

– Przełamanie nieudane! – Z trudem artykułował słowa. – Wycofać się! Wycofać!

Grzmienie sierżanta nawoływało do odwrotu. Jednak gdy tylko oficer poderwał się, aby odszukać pozostałych ocalałych po trwającej apokalipsie, gnące w powietrzu szrapnele roztrzaskały mu szczękę i szyję. Głowa utrzymała się jedynie na cienkim pasie skóry. Ciało stoczyło się do leja, zastygając w kałuży na dnie. Ingo wrzasnął i odwrócił wzrok od tego widoku tak gwałtownie, jakby miał sam skręcić sobie kark. Wojna uczyniła Reinharda gruboskórnym, ale Ingo nie potrafił wyzbyć się swojej dobroduszności, stale tocząc bitwę jednocześnie z przeciwnikiem, jak i z własnym przerażeniem, rodzącym się przez wojenne okropności.

Fort Vaux okazał się być dobrze broniony nawet pomimo tego, że Francuzi wycofali spod Verdun większość sił, uznając ten odcinek frontu za drugorzędny jeszcze przed wybuchem bitwy. Mury warowni zostały uszkodzone po lutowym ostrzale artyleryjskim dział dużego kalibru. Twierdza posiadała niepełny garnizon, lecz stawiała zacięty opór kolejnym falom niemieckiego natarcia, które przełamało front jedynie w paru punktach, za to na wielu innych ponosząc porażkę okupioną licznymi ofiarami.

Słońce stało wyżej na horyzoncie, z trudem przebijając się przez dym, wiszący na ziemi niczyjej. Przywodził na myśl całun lub płachtę, mająca przykryć poległych w ich ostatniej drodze. Krzyki rannych cichły jeden po drugim. Życie za życiem uchodziło w eter, złożone na ołtarzu Cesarstwa Niemieckiego. Karabiny maszynowe nieustępliwie pruły zabójczymi pociskami, w swojej zajadłej obronie chcąc zabrać każdego, kto odważyłby się zbliżyć do francuskich linii. Szturmowcy w nagłym natarciu nie zaszli daleko, nie osiągnęli nawet pierwszego rzędu okopów przeciwnika, a sama twierdza, gdzieś za szeregiem wzniesień wypalonych ogniem oraz gazem bojowym, jawiła się nacierającym jako betonowy omen ich zguby i porażki.

– Musimy się cofnąć! Mogą kontratakować! – wołał Reinhard.

Wyjrzał zza leja na krótką chwilę. Musiał szybko schować głowę, gdy nieopodal zawrzało przeszywane amunicją błoto.

Ingo milczał, z policzkiem dociśniętym do gleby tak mocno, że pozostawił na niej odcisk. Jego ciało drżało spazmatycznie. Zielone oczy to spoglądały w stronę trupa na dnie leja, to uciekały z powrotem ku zasnutemu niebu. Reinhard chwycił chude ramię i potrząsnął towarzyszem. Ten wydał jedynie trudny do określenia dźwięk żałości i zwymiotował. Prusak szarpnął jeszcze raz, zsuwając się niżej, aby podnieść Ingo do pozycji siedzącej.

– Wracamy, Ingo, rusz się! – mówił, klepiąc siny policzek blondyna. – Głowa przy ziemi!

Bawarczyk w odpowiedzi pokiwał nerwowo głową, zbierając się w sobie. Następnie obaj przeskoczyli na drugą stronę koleiny, ponownie przywierając do ziemi. Serce Reinharda dudniło, a adrenalina buzowała w żyłach. Mimo to jego twarzy nie opuszczał naturalny, ponury wyraz. Ingo trząsł się i pobladł jeszcze bardziej, jednak odzyskał początkowy wigor. Karabiny maszynowe odzywały się już rzadziej, ale wciąż przeszywały ziemię krótkimi seriami. Jeśli kontratak miał nadejść, to właśnie teraz.

– Na trzy! – wydusił z siebie Reinhard, łapiąc haust powietrza. – Raz!

Kule przemknęły nad ich głowami, oboje mocno zacisnęli dłonie na broni. Bagnety nerwowo orały glebę.

– Dwa!

Żołądek podchodził do gardła, oddech przyspieszał. Każdy jeden dźwięk, nawet jeśli były ich setki, zdawał się być o stokroć głośniejszy, jakby dybał nad nimi, zakradał się w cieniu niczym polująca bestia. Reinhard nie zdążył dać sygnału. Jeszcze nim padł, Ingo wyrwał się z wyczekiwania na "trzy" i wybiegł, gnając pochylony ku własnym liniom.

– Szlag by cię, Ingo!

Prusak wypadł z leja chwilę po towarzyszu, zasypując warstwą gliniastej ziemi leżące tam ciało. Usłyszeli za sobą terkot karabinu, choć nie byli w stanie go dostrzec, nie oglądali się za siebie. Biegli do własnych pozycji ile sił w nogach, już nie ze sztormem, a przeciw niemu. Grzęźli w błocie, podnosili jeden drugiego, gdy kolana uginały się pod nieprzyjaznym terenem. Przeskakiwali ponad dołami, omijali zwalone konary, porozrzucane szczątki kolegów; twarze powykręcane w bólu i szoku. Nie wiedzieli, czy kontratak faktycznie się rozpoczął, za to mieli pewność, że kolejna próba zdobycia Fortu Vaux została odparta z całą brutalnością Wielkiej Wojny.

Eksplozja gdzieś po prawej stronie dwójki ocalałych wyrwała ich z grząskiej ziemi. Ciała legły w koleinie znacznie większej od poprzedniej. Znali ją dobrze, ostatnio to w tym miejscu fortowe działa rozpoczynały wstrzeliwanie się w pozycje niemieckie. Ingo stracił hełm, a ramię krwawiło. Potrząsnął głową; dudniło mu w uszach, natomiast widok rozmywał się przy akompaniamencie katatonicznych huków. Leżał na plecach, z trudem łapiąc oddech. Gdzieś obok siebie dostrzegł zbierającego się z brei Reinharda. Wrzeszczał najprawdopodobniej obrzydliwe przekleństwa.

Młodzieniec zamrugał. Robiło mu się ciemno przed oczami, a ostatnie, co ujrzał, to twarz porucznika Wilhelma i dwójkę innych szturmowców, wściekle oddających kolejne strzały ze swoich mauserów. W odwrocie, jakby przed wrotami piekieł.

ROZDZIAŁ II

Wilhelm Strauss przemierzał wolnym krokiem pierwszą linię okopów. Były głębokie i solidnie rozbudowane. Dorosły mężczyzna mógł kroczyć wśród nich wyprostowany, bez obawy o zbłąkany pocisk. Głowa porucznika została starannie owinięta bandażem. Podczas szturmu na Fort Vaux stahlhelm nie zdołał w pełni ochronić go przed świszczącymi w powietrzu odłamkami. Ból stale mu towarzyszył. Nie był jednak większy od bólu porażki. Batalion, z którym przyszło mu przemierzać ziemię niczyją, został zdziesiątkowany do tego stopnia, że nie mógł swoim stanem osobowym kontynuować walki. Francuzi skutecznie wybili szturmowców, nie pozwalając na powtórzenie ataku ani nawet skuteczną obronę własnych pozycji. Z tego powodu ocalałych wycofano na spokojniejszy odcinek frontu zachodniego, z dala od Verdun, aby mogli zaleczyć rany i uzupełnić mocno przetrzebione szeregi.

Idealnym punktem na rekonwalescencje oddziału okazało się niewielkie wgłębienie. W jego centrum mieściła się francuska wieś Craonne. Całkiem opustoszała, po tym jak w 1914 roku znalazła się na linii walk, a następnie w styczniu 1915 przejęła ją armia niemiecka. Okopy zostały wykopane u jej frontu. To pozwalało odsunąć miejscowość od głównej linii walk, aby w przypadku francuskiego ataku łatwiej utrzymać krwawo uchwyconą zdobycz w niemieckich rękach.

Porucznik odzwierciedlał stan, w jakim znajdował się oddział. Jego ponura twarz wyrażała mękę i zmęczenie pomimo tego, że Wilhelm starannie starał się to ukryć. Bitny, stalowy wzrok, który u podwładnych ożywiał ducha i zapalał do walki, teraz sprawiał wrażenie obojętnego. Zaniedbany mundur wyglądał jakby nie prano go od początku wojny. Żołnierze, widząc oficera, podnosili się ze swoich siedzisk i salutowali. Ten jednak nie odpowiadał, stawiając kolejne ociężałe kroki w wojskowych butach. Stahlhelm drżał przy nerwowym ruchu dłoni, jakby zaraz miał z niej wypaść. To był już piąty dzień po relokacji, a morale zdawało się upadać coraz bardziej, tonąc w mroku dawnej chwały i wigoru. Jedność kruszyła się mimo elitarnego wydźwięku, jaki zawsze towarzyszył oddziałom szturmowym. Zdarzały się pierwsze przypadki dezercji, jeszcze zanim żywi w pełni przenieśli się do nowej lokacji. Nawet ten oddech, który można było zaczerpnąć po trwającej pod Verdun apokalipsie, zdawał się na nic.

– Poruczniku? – Ingo podniósł się spod ściany okopu, dołączając do Wilhelma.

Młodzieniec jako ostatni promieniał jeszcze jakąś żywotnością. Prędko poprawiał stahlhelm na głowie, przytrzymując go obandażowaną ręką, gdy skocznymi susami doganiał oficera.

– Nie teraz, Ingo – odparł twardo Wilhelm, nie podnosząc nawet wzroku na chłopaka.

Jakieś fatum wisiało nad nimi niczym ponure niebo, jakby podczas tego ostatniego szturmu przeklął ich Najwyższy. Zanosiło się na deszcz.

– Wielu zginęło – stwierdził blondyn, nie odrywając oczu od cienia w oficerskich pagonach. – Rozumiem pański ból, poruczniku.

Wilhelm milczał, pogrążony we własnych myślach. Wydawało się, że w ogóle nie słyszał tego, co mówi towarzysz broni. Mijani żołnierze o szarych, zmarniałych twarzach salutowali, inni drzemali lub pisali listy. Byli zrozpaczeni stratą kolegów i porażką. Pozostawieni w obcym kraju, daleko od domu, wciąż jednak zachowywali godną, wyuczoną postawę.

– Armia jest...

– Armia niemiecka nigdy nie przegra! – warknął porucznik, piorunując spojrzeniem Ingo.

Rażony słowami żołnierz, przystanął jak na komendę. Zaraz jednak znów podążył krok w krok za Wilhelmem.

– Oczywiście, poruczniku, nigdy. – Tu pokiwał energicznie głową na potwierdzenie swoich słów, jednak kolejne nie brzmiały już tak pewnie. – Złożyliśmy ofiarę pod Verdun. Armia z pewnością powtórzyła atak i zdobyła ten przeklęty fort.

– Przysłali żółtodziobów. – Wilhelm mało zgrabnie zmienił temat, a jego głos na nowo stał się ciężki, wręcz chropowaty. – Idę ich obejrzeć.

– Pójdę z panem, poruczniku – odparł ciszej Ingo.

***

Deszcz lunął z chmur ciemniejącego nieba. Ledwie nastało południe, a front wyglądał, jakby szykował się do snu. Mieszanka tej sennej atmosfery z toczącym się po żołnierzach jak wirus bólem porażki tworzyła jeszcze bardziej ponury obraz zgryzoty. Krąg piekła inny od tego wokół Verdun. Może nawet straszniejszy, bo pełen marazmu. W opustoszałej wsi Craonne obraz ten był jeszcze lepiej widoczny. Milczące domostwa zostały uszkodzone wymianą ognia artylerii, a większa część z nich całkiem obróciła się w ruinę. Sprawę dewastacji dokończyło wkraczające wojsko Cesarstwa, zabierając wszystko, co mogło się do czegokolwiek przydać. Nawet deski i cegły, przy których pomocy umocniono okopy i wiele jam, gdzie spali i urzędowali żołnierze. Niegdyś żyzne pola, które karmiły francuskich obywateli, stały się jednorodną płaszczyzną błota, wyrw, kolczastego drutu oraz połamanych drzew, które przed wojną otaczały miejscowość szerokim kręgiem.

Nieopodal ratusza stał szereg żołnierzy, przybyłych na front, aby tak jak ich poprzednicy, przelać krew za Cesarstwo i Kaisera. Było ich niewielu. Za mało, by uzupełnić braki, toteż przybywali partiami. Młodzi, ledwo pełnoletni, kwiat młodzieży, któremu przyjdzie stawić czoło nieubłagalnie pędzącej machinie śmierci. Czyste mundury bez najmniejszej skazy, równo ustawieni, jak przystało pruskiemu porządkowi, Sparcie wśród niemieckich krain. Wilhelm przechadzał się przed szeregiem, oglądając twarz każdego z młodzieńców. Ingo stał w pobliżu, dopalając tytoń.

– Jakie twoje imię? – zapytał niemrawo porucznik.

– Karl, panie poruczniku! – zakrzyknął młodzieniec, prostując się jak struna.

– Twoje? – Wzrok padł na żołnierza obok.

– Viktor, panie poruczniku! – rozległa się ponownie głośna odpowiedź.

– A ty? – Wilhelm przystanął, krzyżując dłonie za plecami.

– Sepp, panie poruczniku!

– Sepp? To nie imię – odparł, podchodząc bliżej szeregu, aby spojrzeć w twarz żółtodzioba. – Pytałem o twoje imię.

– Josef, panie poruczniku! – zakrzyknął jeszcze raz młodzieniec – Sepp, tak się mówi.

– Wiem, jak się mówi, szczurze. Ale jak pytam o imię, to pytam o imię, czy to jasne? – wycharczał porucznik i cofnął się o dwa kroki.

Nieopierzeni żołnierze spoglądali chwilę w stronę nieszczęsnego Seppa, który strzelił gafę przed przełożonym. Niektórzy z trudem powstrzymali się od śmiechu. Pierwszy dzień i już wpadka. Wszyscy jednak wzdrygnęli się na podniesiony głos oficera. Robił wrażenie samym tonem, a zimny wyraz twarzy z blizną potęgował poczucie respektu wobec kogoś, kto nieraz żywił się bitewnym amokiem.

– Witajcie na pokładzie tonącego okrętu, szczurki – mówił głośno, a deszcz dudnił o stahlhelmy z uporem. – Nazywam się porucznik Wilhelm Strauss i jestem tu szczurem naczelnym, a wy będziecie krzątać się po moich korytarzach wedle tego, jak wam przykażę. Nie jesteście jeszcze żołnierzami, odbyliście jedynie szkolenie. Aby zyskać takie miano, trzeba najeść się błota na ziemi niczyjej. Na razie więc jesteście tylko turystami i musicie zasłużyć sobie na szacunek w oczach kolegów. Mam nadzieję, że pobyt w moich okopach przypadnie wam do gustu.

Ingo uśmiechnął się pod nosem, deszcz całkiem zgasił tytoń w niedbałej zwijce. W 1914 roku został przywitany w podobny sposób. Stare, dobre czasy, gdy piekło wojny nie wypełniło jeszcze duszy i umysłu.

– Jako że głupcy – kontynuował Wilhelm – którzy nie umieją się nawet przedstawić, nie są mi tu potrzebni i najlepiej by było, gdyby zginęli jako pierwsi. Żartowniś Sepp nażre się błota jeszcze dziś i po zmierzchu pójdzie naprawić zasieki. A teraz marsz do okopów!

– Tak jest, panie poruczniku! – odpowiedział mu równy, żołnierski głos.

***

Sepp, tak jak wielu innych młodych mężczyzn, na wieść o przystąpieniu Cesarstwa Niemieckiego do wojny zareagował z entuzjazmem. W roku jej wybuchu był jednak jeszcze zbyt młody, aby wyruszyć w szeregach armii na front. Stale wspominał towarzyszące społeczeństwu wzniosłe emocje, gdy na placach miast i miasteczek odczytywano ten znamienny komunikat. Tłum jak jedno ciało rzucił się w sam wir apokalipsy niczym niepokonany heros. Josef dał się porwać tej zdeterminowanej woli mas. Nie łaknął krwi, z zasady stronił od przemocy, pragnął jednak ujrzeć triumf narodu niemieckiego i samemu przyłożyć rękę do jego osiągnięcia. Pochodził z drobnomieszczańskiej, niewyróżniającej się niczym rodziny, od pokoleń zajmującą się krawiectwem. Prowadzony przez nią zakład chwalono za sumienność i staranność. Sam Sepp jednak zawsze był typem wędrowca. Nie mógł odnaleźć swojego miejsca w szerokim świecie, a kontynuowanie rodzinnej tradycji nijak go nie interesowało. Wędrówka, poszukiwanie, wręcz tułaczka po rosnącym w potęgę Cesarstwie wreszcie zaprowadziła go do armii.

Był chuderlawy, za to dość wysoki, bo stanowczo ponad miarę. Miał niebieskie, wiecznie podkrążone oczy oraz szpakowaty nos, nieco krzywy, jakby po bójce lub wypadku. Prezentował się z iście pruską dokładnością: starannie ostrzyżony i ogolony, nie przypominając niczym doświadczonych frontowców, wyglądających raczej jak obraz nędzy niż porządku.

Siedział przy wylocie jamy wydrążonej w ziemi. Robiła za schronienie i nocleg dla sześciu towarzyszy broni, w pierwszej z trzech głównych linii okopów. Ziemisty sufit wzmocniono balami, deskami, a także siatką, aby był w stanie wytrzymać ostrzał artyleryjski. Sprawdzało się to z różnym rezultatem. Posłania były brudne, a samo pomieszczenie przesiąkło do granic potem, ziemią i wilgocią. Szczury i myszy harcowały, walcząc z żołnierzami o prawo do tej urągającej wszelkim standardom przestrzeni. Zupa w misce Seppa zdążyła już dawno wystygnąć, a mały zatarg z porucznikiem, odbił się na samopoczuciu.

– Masz ty tupet, by pierwszego dnia już podpaść przełożonemu – zaśmiał się Ingo, dosiadając się do nowego nabytku batalionu. – Sepp, prawda?

– Tak, proszę pana. – Pokiwał głową, szurając wolną ręką po swoim policzku, apetyt wnet go opuścił. – Tak wyszło, sam nie wiem czemu.

– Mów mi Ingo, nieszczęśniku.

Żołnierz podał dłoń Seppowi. Na prawo od nich, z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej, stał Reinhrd. Przyglądał się z kamienną twarzą schludnemu młodzieńcowi. Milczał, jak zawsze oszczędzając słowa.

– Miło poznać, Ingo. – Uniósł wzrok na ścianę okopu przed sobą, za którą zaczynała się ziemia niczyja. – Nieszczęście to dopiero nadejdzie.

– To ten? – wtrącił Reinhard.

Ingo kiwnął potwierdzająco głową.

– Masz więc szczęście w nieszczęściu, Sepp. – Ingo poklepał nowego po ramieniu, o mało co nie wytrącając miski z jego dłoni. – Reinhard potowarzyszy ci na ziemi niczyjej, jako że takie naprawy dokonuje się w parze. Nie martw się na zapas, nauczysz się. Wujaszek wszystko ci pokaże.

Ta informacja odrobinę pokrzepiła Seppa. Towarzystwo doświadczonego żołnierza było stanowczo lepszą perspektywą niż samotne szamotanie się w zasiekach. Zjadł jeszcze dwie porządnie łychy zupy i odstawił metalową miskę na bok.

– Pan porucznik nazywa się Strauss, prawda? – zagaił Sepp, uśmiechając się mocniej.

– Tak, bo co? – Ingo uniósł wzrok, pocierając dłonie o siebie.

– Jak ten kompozytor, Strauss. – Spojrzał na szare niebo, zaraz znów opuszczając zapadnięte oczy na Ingo i Reinharda. – To rodzina?

– Kompozytor? Co ty pleciesz, Sepp? Porucznik kompozytorem, to ci dopiero. Chyba w jeziorze bagnetów – zaśmiał się blondyn, kręcąc głową.

– Zaczynam rozumieć, dlaczego tak wkurwiasz Wilhelma – mruknął Reinhard, wzdychając ciężko.

Sepp odczuł lekką dezaprobatę wobec nieznajomości Richarda Straussa, mimo że ten dla ówczesnych Niemiec był odkryciem niewiele mniejszym od jego imiennika – Wagnera. Trudno jednak było się żołnierzom dziwić, gdy kolejny rok tkwili w oderwaniu od ojczyzny i jej kultury, zwłaszcza wyższej. Być może udałoby się znaleźć wyznawców filozofii Fryderyka Nietzschego, która zdobywała popularność jeszcze przed wojną, teraz jednak, w tej okopowej nędzy osaczonej zasiekami, nikt o triumfie woli i nadejściu nadczłowieka nie rozmyślał.

– Panowie mnie źle zrozumieli...

– Zdradzę ci coś, Sepp – oschłym pomrukiem przerwał tę próbę Reinhard. – Nie gadaj tyle. Nikogo tu kompozytorzy nie obchodzą. Wiesz, dlaczego cię przysłano?

– Trwa walka o Verdun, uzupełniacie...

– Właśnie. – Kiwnął głową z osadzoną na niej pikelhaubą, ponownie przerywając. – Cały tłum znawców muzyki, literatury, malarstwa i filozofii, a także całkiem prostych ludzi, został wykrwawiony pod Verdun, a ich ciała spoczywają pod tonami błota i stali, więc skończ.

Młodzieniec zamilkł i jedynie pokiwał głową. Jeśli wyraz twarzy mógł być jeszcze bardziej ponury, to zapewne stałby się taki właśnie w tej chwili. Surowość frontowców uderzyła w niego z całą siłą, ukryta pod postacią Reinharda, a nawet nie opuścił okopów.

– Do zobaczenia o zmierzchu – dodał złowieszczo Reinhard.

Spojrzał krótko na Ingo, a wzrok Prusaka mimo tonu głosu, był apatyczny. Kroki pokierowały go w dalszą drogę przez transzeję.

Ingo potarł skronie pod stahlhelmem, a Sepp wpatrywał się w udeptaną glebę okopu. Zapanowała cisza, przerywana jedynie przechodzącymi z rzadka żołnierzami oraz deszczem dudniącym złowieszczo o ziemię.

– Nie przejmuj się Wujaszkiem – odezwał się wreszcie blondyn. – Armia jest dla niego wszystkim. Ta wojna też.

– A dla ciebie, Ingo? – zapytał Sepp, przenosząc spojrzenie z ziemi na twarz rozmówcy.

– Prawie wszystkim.

***

Nad frontem nastał zmierzch, a widoczność spadła praktycznie do zera. Oboje walczący ze sobą rywale za wszelką cenę starały się zdusić jakikolwiek sygnał świetlny ze swoich pozycji. Nikt nie chciał zaświadczać o jakimkolwiek ruchu po swojej stronie. Palący tytoń żołnierze kryli się z tym na dnie głębokich okopów, aby wychylając się ponad poziom dziury, nie zostać potraktowanym, jako nieruchomy cel dla wroga. Dźwięk również zamarł, a milczenie frontu przerywał jedynie wiatr i kroki wojskowych patrolujących pierwszą linię. Wielu spało, a przynajmniej starało się spać. Wilgoć i wszechobecny swąd najbardziej przeszkadzały wyczulonym w ciszy zmysłom. Nic jednak nie mogło równać się ze wspomnieniami walk, które zadręczały szturmowców. O ile za dnia potrafili je chociaż częściowo zadusić codziennymi obowiązkami, o tyle nocą wszelkie obrazy odżywały ze zdwojoną siłą. Ktoś stale wiercił się w swoim posłaniu. Inny z kolei szlochał, ściskając karabin przy piersi. Wpatrywali się tępo w ciemność wokół własnych legowisk, a także metafizycznie znosili tę, która zagnieździła się w ich żyłach.

Reinhard stał przy drabinie opartej o ścianę okopu. Wchodzono po niej na przedpole ziemi niczyjej. Na nieogolonej twarzy utrzymywał się kamienny, apatyczny wyraz, ale jego umysł pozostawał skupiony. Mężczyzna przerzucił sobie przez ramię karabin i starą torbę z podstawowymi narzędziami. Miał zamiar użyć ich do naprawy zasieków. Sepp dołączył po krótkiej chwili z nadzieją, że choć trochę zyska w oczach starszych kolegów, jeśli sumiennie zabierze się za wykonanie zadania.

– Jestem – wyszeptał, stając na baczność przed Prusakiem.

– Widzę. – Reinhard ledwie widocznie pokiwał głową i chwycił drążek drewnianej drabiny. – Wyjdę pierwszy. Nie podnoś się, nie hałasuj, a przede wszystkim nie oddalaj. Robimy, co mamy do zrobienia i wracamy.

Sepp odpowiedział skinięciem, a gdy Reinhard zaczął się wspinać, odczekał chwilę, aż kompan, czołgając się, zwolni dla niego miejsce. Następnie sam wdrapał się po szczeblach, krok za krokiem, przywierając płasko do błotnistej ziemi za butami Prusaka. Zrównał się z nim, pełznąc powoli w rozciągającej się przed oczami nocy. Wybór tej pory nie był przypadkowy. Snajperzy obu stron stale wyczekiwali, aż ktoś wysunie choćby kawałek głowy ponad linię ziemi, aby paść ofiarą jednego, celnego strzału. Niejednokrotnie wystarczyła chwila nieuwagi, zwłaszcza przy płytszej części okopów, nieroztropne wystawienie fragmentu ciała na widok wyczekujących po drugiej stronie frontu samotnych wilków, wpatrzonych w swoje lunety. Ciemność nocy zapewniała naturalną ochronę przed takim ryzykiem.

Ziemista breja rozmywała się w ich palcach. Centymetr po centymetrze parli jeden przy drugim w stronę zasieków. Sektor B, w którym się znajdowali, stale starano się zniszczyć, a jego obrońcy byli zmuszeni bez końca go naprawiać. Reinhard wydawał się spokojny, natomiast serce Seppa przyśpieszyło bicie w wyczuwalnym napięciu nocnej aury. Nawet księżyc prawie ich opuścił, pozostając w formie ledwie widocznego sierpa. Zatrzymali się dopiero u celu, rozglądając bacznie w ciemnościach. Drut kolczasty wiązał w dwóch, trzech lub czterech liniach dwa oddalone od siebie o parę metrów paliki. Takie proste konstrukcje ustawiano nieregularnie na całej długości okopów, aby utrudniać przeciwnikowi potencjalny szturm. Jedne były niskie, prawie tuż przy ziemi, inne z kolei wysokie, sięgające ponad pas. Ciała martwych żołnierzy często znajdowano zaplątane w ten symboliczny konstrukt wojny pozycyjnej.

– Przecinasz i splątujesz, potem zaciskasz – szepnął Reinhard, chwytając po omacku wiszącą bezwładnie wiązkę drutu, aby zejść rękami niżej i znaleźć zniszczone fragmenty.

– Wiem, uczono nas tego – odparł Sepp, podobnie jak towarzysz, szperając przy zasiekach obok.

Dwójka żołnierzy zabrała się do pracy. Narzędzia odkładano blisko ciała lub od razu chowano do toreb, ponieważ trzymanie ich w zasięgu wzroku było niemożliwe. Sierp księżyca wisiał nad nimi jak zły omen, a każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk, zwracał ich baczną uwagę. Część zasieków należało ustawić od podstaw, gdy znajdowali złamane paliki. Pozostałe zaś były wyłącznie na wpół uszkodzone. Kolczasty drut ranił dłonie, nadgarstki i przedramiona. Sepp przy jednej z prób zaplątał ramię, co spotkało się ze skarceniem ze strony Wujaszka, naturalnie bardziej ostrożnego i nawykłego do takich zajęć. Młodzieńcowi pot spływał po twarzy, mieszając się z wszechobecnym błotem. Błocko dostawało się nawet do ust, jeśli osadził głowę zbyt nisko. Dłonie jednak nie drżały, wyćwiczona w koszarach determinacja okazała się przy tym bardzo pomocna.

– Cisza – syknął nagle Reinhard i podniósł głowę odrobinę wyżej, zastygając w bezruchu jak nasłuchujący myśliwy. Jego wzrok przebiegał bacznie po terenie wokół. Sepp również znieruchomiał, spoglądając w stronę towarzysza.

– Co się stało? – zapytał szeptem, przysuwając się do Prusaka po omacku, aż nie odnalazł jego rękawa.

Starszy żołnierz milczał. Napięcie zdawało się gęstnieć jeszcze bardziej, dłoń nerwowo zacisnęła się na brei i zadrżała. Wtedy też usłyszał dźwięk pękającego drutu kolczastego i zauważył przez sekundę cień, jedynie zarys czołgającej się postaci około 15 metrów od siebie.

– Francuzi – szepnął, chwytając na oślep ramię Seppa, do którego zaraz odwrócił głowę. – Przecinają zasieki. Chyba trzech.

Młodzieńcowi serce podeszło do gardła, a niebieskie ślepia otworzyły się szeroko, gdy próbował wypatrzeć francuskich żołnierzy. W ciemnościach niewiele dało się dostrzec i już był pewien, że Reinhardowi się przewidziało, gdy sam usłyszał kolejny odgłos przecinanego drutu. Oddech Seppa przyśpieszył. Wiedział, że tam są, chociaż poza zasięgiem wzroku. Panika ogarniała umysł, przywarł do błota jeszcze mocniej.

– Co teraz? – zapytał nerwowo, dalej nasłuchując kolejnych dźwięków.

– Zostań tu – odparł Reinhard po krótkiej chwili milczenia.

Puścił Seppa, wyrywając się również z uścisku jego drżącej dłoni. Zsunął z siebie torbę i przysunął ją ostrożnie bliżej towarzysza.

Prusak dobył bagnet i zaczął powoli czołgać się w stronę, skąd dobiegał dźwięk. Nie oddalił się nawet na pięć metrów, a Josef całkiem stracił z nim kontakt. Młodzieniec pozostał w bezruchu, nasłuchując i próbując cokolwiek dostrzec. Takie wypady przez ziemię niczyją zdarzały się co jakiś czas po obu stronach. Żołnierze przedzierali się pod osłoną nocy niczym skrytobójcze cienie, z jak najmniejszym ryzykiem wypatrzenia ze strony przeciwnika. Zakradali się do przedpola i niszczyli rzędy zasieków. W ten sposób wymuszali ich ciągłą, ryzykowną naprawę, bo podczas potencjalnego szturmu ta osłona nie stanowiła żadnej przeszkody w przedarciu się do nieprzyjacielskiego okopu.

Pośród bezkresnej, zimnej nocy, każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. Odcinek za odcinkiem Reinhard zbliżał się do przeciwników. Niewielkie światło księżyca pozwoliło mu dostrzec zarys francuskiego, charakterystycznego hełmu adrian gdzieś u spodu zasieków. Kolejny dźwięk przecinanego drutu przeszył powietrze. Byli zbyt głośni, zapewne dopiero przybyli na front, podobnie jak czający się za plecami Sepp. Na dźwięk szeptów po francusku Reinhard przystanął, ściskając bagnet. Dostrzegł drugą postać, która klęczała nisko tuż nieopodal pierwszej. Zauważył nawet zarys podawanego między sobą przecinaka.

Prusak wziął głęboki oddech, który następnie starał się uspokoić. Otworzył i zamknął szorstką dłoń na rękojeści bagnetu, chcąc ją dobrze wyczuć. Nogi zdrętwiały mu od niewygodnej pozycji. Zbliżył się jeszcze trochę – na tyle, na ile mógł. W takich chwilach nie istnieje nic poza celem; ani świat, ani życie, nie ma śmierci, nawet bólu. Kolejny oddech, jakby miał być ostatnim. Powoli podniósł się na kolana, z głową nisko, nie wydając przy tym najmniejszego szmeru. Nagle susem, jak wprawny łowca, doskoczył do francuskiego żołnierza, wolną ręką chwytając go za twarz.

Bagnet, niczym jadowite żądło, osadził w jego plecach. Rył ostrzem głęboko, czując pod dłonią, jak rozrywa skórę i wnętrzności. Nieszczęśnik szarpnął się w agonalnym szoku. Serce Reinharda biło jak oszalałe, wzrok pozostał jednak zimny. Wyrwał broń z ciała, nim towarzysz przeciwnika dostrzegł nagłą zmianę w sytuacji. Żołnierz walczył tym, co miał pod ręką, i wściekle, w ostatniej chwili, niczym zapędzone w róg zwierzę, zamachnął się przecinakiem, którego cios spadł na szczękę Prusaka, zamortyzowany jednak bagnetem.

Reinhard chwycił gniewnie za mundur i naparł na wroga tak, że oboje legli w błocie u stóp kolczastego drutu. Walka była cicha i choć toczyła się na śmierć i życie, przerwanie tego milczenia napawało obu największą zgrozą. Francuz próbował złapać rosłego mężczyznę za przedramię, gdzie trzymał ostrze, a następnie wyprowadzić kolejny cios przecinakiem, Reinhard jednak trzasnął go w twarz, łamiąc nos swoją wielką pięścią. Powtórzył uderzenie, potem jeszcze raz, jednocześnie blokując ramieniem zadawane kontruderzenia. Gdy uścisk rozluźnił się, poderwał bagnet, obracając go w dłoni, i opuścił, przebijając mostek szamoczącego się, otumanionego wroga. Doszedł go paniczny charkot łapanego powietrza; krwisty kaszel oblepił szyję i twarz Wujaszka, aż ciało pod nim zastygło w bezruchu.

Reinhard załapał ciężko oddech i rozejrzał się gwałtownie. Przedtem dostrzegł trzy postacie, u jego kolan natomiast martwe w błocie leżały dwie. Szalejące serce zwalniało. Już chciał powrócić do Seppa, gdy nagle spojrzenie padło na ostatniego z wrogich żołnierzy, który klęczał dalej od przedpola, przez co pozostał niezauważony w pierwszej chwili. Słabe światło księżyca oświetlało sylwetkę ubranego w granatowy uniform Francuza. Nie ruszał się. Broń trzymał wymierzoną nie w samego Reinharda, lecz w małe pole bitwy, w której Prusak przed chwilą brał udział.

W tym bezruchu postać zdawała się jednocześnie martwa i żywa. Jakby zamrożona w trakcie ruchu. Oczy zastygłe w przymrużeniu, usta zaciśnięte do oddechu, który żołnierz wstrzymał. Wpatrywali się w siebie na tej błotnistej ziemi, pośród mroku. Gdy Niemiec przyjrzał się bliżej, dostrzegł liczne zarysy pomniejszych cieni, które figlowały po mundurze tam i z powrotem. Tworzyły iluzję ruchu ciała, mimo że faktycznie pozostawało statyczne. To były szczury; kilkadziesiąt gryzoni traktowało żołnierza jak pole do żeru. Wspinały się po bladej, zastygłej w topornym wyrazie twarzy, przystawały na hełmie. Wpełzały pod ubranie, w jego kieszenie i toboły.