Szatański pomiot - Nagy Zoltán Mihály - ebook

Szatański pomiot ebook

Nagy Zoltán Mihály

4,4

Opis

Poetycka opowieść o losach młodej Węgierki z Zakarpacia, na której życiu cieniem położyły się burzliwe dzieje regionu, naznaczone wkroczeniem Rosjan w końcu II wojny światowej oraz deportacjami węgierskiej ludności do Związku Radzieckiego – tzw. „maleńkij robot”. Zhańbiona przez sowieckich żołnierzy i wzgardzona przez wiejską społeczność Eszter postanawia – wbrew obawom i lękowi – urodzić nieślubne dziecko i zawalczyć o miłość swojego życia.

 

Zoltán Mihály Nagy – (ur. 1949 r. w Mużijewie/Nagymuzsaly) – poeta, prozaik, redaktor, jeden z ważniejszych reprezentantów literatury węgierskiej tworzonej na Zakarpaciu w Ukrainie. Laureat m.in. Nagrody im. Attili Józsefa (2005) i Sándora Máraiego (2021). Debiutował tomem wierszy Dolgok igézetében (1983, Pod urokiem rzeczy). Uznanie na Węgrzech przyniosła mu powieść poetycka Szatański pomiot (1991). Jej kontynuację stanowią tytuły: Tölgyek alkonya (1996, Zmierzch dębów) i A teremtés legnehezebb napja (2004, Najtrudniejszy dzień stworzenia). Mieszka w Popovie/Csonkapapi na pograniczu ukraińsko-węgierskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 170

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (10 ocen)
4
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JudithIsabel

Dobrze spędzony czas

W utworze­ pokazany został ważny wy­ci­nek hi­sto­rii mieszkańców Zakarpacia, który po­zna­je­my z per­spek­ty­wy jej świad­ka, ale też ofia­ry. Jest to tragiczna historia młodej dziewczyny Esz­ter Tóth zgwał­co­nej przez so­wiec­kich żoł­nie­rzy. Powieść, a właściwie mo­no­log we­wnętrz­ny, skła­da­ się z za­le­d­wie jed­ne­go, lecz niosącego potężny ładunek prze­ży­wa­nych traum i dylematów moralnych zda­nia. Prywatna tra­ge­dia i życie w ob­łud­nej wiejskiej spo­łecz­no­ści, zbiorowa historia traum wojennych i losów całego narodu zakarpackich Węgrów ukazane z niezwykłą wrażliwością i w całej swojej złożoności. Warto sięgnąć również po inne tytuły z cyklu Wschodni Express wydanego przez Warsztaty Kultury w Lublinie.
00

Popularność




W roku 1944,

w pierwszą niedzielę grudnia, jeszcze przed świtem,

trzynaście kobiet z Szilasu

ruszyło w daleką drogę

w kierunku spowitych mgłą gór, dokąd podług famy żołnierze zabrali naszych mężczyzn,

ja, Eszter Tóth,

niezamężna córka stolarza Mihálya Tótha,

dołączyłam do nich jako czternasta,

matula moja, pociągając nosem, odprowadziła mnie na skraj wsi,

niechże zamiast mnie pójdzie ona,

mówiła przez łzy,

choć dobrze wiedziała, całą noc żeśmy o tym rozprawiały,

że nawet do sąsiedniej wioski nie uniosłaby takiego balastu,

kosza po brzegi wypełnionego strawą i trunkiem dla trzech mężczyzn,

ja więcej miałam siły, to mnie iść należało, a i skrzydeł dodawała mi tęsknota, kroczyłam odważnie pełna nadziei,

niech cię Bóg błogosławi,

rzekła matula, godząc się z sytuacją,

źli ludzie kołatają się po drogach, zważaj na siebie, obcych unikaj,

Bóg z tobą,

pocieszałam ją,

o nic się nie bój, mam swój rozum, najpóźniej za trzy dni będę z powrotem, przyniosę wieści od ojca i brata,

i zostawiłam biedulkę samą na posępnych rubieżach, jej drobne ciało dziecięcej postury uginało się od ciężaru troski, zmarzniętymi dłońmi zawiązała pod szyją dwa rogi chusty i tak długo patrzyła za nami, aż zupełnieśmy we mgle utonęły,

jej zatrwożoną duszę ogrzewała moja kraciasta chusta,

swoją własną, czarną,

wraz ze znoszoną suknią

mnie przekazała,

co by żadne męskie oko nie odkryło pod nią młodej dziewczyny,

osobliwe było to ciemne ubranie, ale pogodziłam się z nim,

no,

rzekła kuma Lenke Marton,

urodzona z ciebie starowinka, ino zmarszczek brakuje ci na czole,

roześmiałam się,

zmarszczki, skąd przecież one,

ledwiem skończyła osiemnaście wiosen, byłam ładna, miałam czym oddychać,

na zabawach nie siałam pietruszki, chłopcy wyrywali mnie sobie z rąk, ilekroć kompania Matyiego Rezesa przygrywała do tańca,

aż upatrzył mnie István Székely, mój drogi Pista, okrągły rok ciął koperczaki, i wtedy zabrali go z innymi mężczyznami,

na trzy dni,

tak mówili,

choćby i drewno mi na karku rąbali, zniosę

tyle,

czas szybko upłynie,

przy pożegnaniu uśmiech nie znikał z twarzy Pisty,

do miasta wzięła ich furmanka, jechali z pieśnią na ustach,

a to już dwa tygodnie,

pogrążyłam się w myślach, krocząc w towarzystwie kobiet,

gdzież mogą być, cóż mogą robić, już dawno powinni być z powrotem,

czy ich spotkam, mego brata, ojca, dla Pisty też przygotowałam prowiant, butelkę wina, tytoń,

dopóki sił starczało w nogach, szłyśmy żwawo,

lecz pakunki coraz bardziej ciążyły, przystawałyśmy, ściągałyśmy z pleców kosze,

wozem trza było jechać,

mówiła kuma Berta Veres, ledwo zipiąc,

ducha wyzioniemy w tej długiej drodze,

Lenke Marton machnęła ręką,

i tak nie zaprzęgłabyś koni,

rzekła,

dziwisz się, każdy trwoży się o swój inwentarz,

odpowiedziała kuma Berta,

ilu to już ludziom żołnierze odebrali konia w drodze, jeszcze tego brakowało, dość ma człowiek zmartwień na głowie,

na jakim świecie żyjemy,

trapiła się Ilon Béres,

mordują, kradną, niestraszny im gniew Boga i potępienie, a tym przecie kończy się grzech, ludzkość ścieżkę wydeptuje sobie prosto

do piekieł,

wojna,

tłumaczyła Borbála Bíró,

to wojna przynosi tyle złego,

ino przez nią zabrali ludzi, gadał mój stary, mówił,

zabierają nas Ruscy, bo walczyliśmy z nimi w czternastym roku, i teraz też,

Berta Veres spojrzała na Borbálę w zdumieniu,

toż ci mój stary nigdy wojakiem nie był, karabin to ino na plecach czeskiego celnika widział, a mimo to go wzięli,

wzięli, ano,

potakiwała głową Lenke Marton,

mojego synka Gézę też wzięli, ledwie osiemnastkę skończył,

z niczym się nie liczą, zemsta im tylko w głowie, gadał mój stary,

dorzuciła Borbála,

chłonęłam każde ich słowo, ale miałam mętlik w głowie, nie wiedziałam, komu wierzyć,

pytałam w sobie, pytałam siebie,

skoro tylko do pracy zabrali naszych, jak to woźny gminny obwieścił, to

czemu ich jeszcze nie puścili do domu,

już pięć razy minęły tamte trzy dni,

nie pojmowałam tego, za to większe rozpalało mnie pragnienie ujrzeć ojca, brata i Pistę,

chciałam pospieszyć towarzyszki moje, ruszajmy w drogę,

ale brakowało mi śmiałości, zresztą

wkrótce zarzuciłyśmy na plecy kosze, podjęłyśmy dalszą wędrówkę,

na stacji w Halmosu półtorej godziny czekałyśmy na pociąg, nie nadjechał,

niech to szlag trafi,

gotowała się Vilma Szabó,

pośród nas była najstarsza, największe też miała pośladki, ledwo co samą siebie dźwigała, a co dopiero tłumoki,

w gniewie nas zwymyślała, kiedy padło słowo,

że dłużej nie czekamy, dalej pieszo idziemy,

rozum żeście postradały,

gderała,

nawet jutro wieczór tam nie dotrzecie, to wcale nie tak blisko, żadna nie zna drogi, zgubicie się i tyle będzie,

mogła gadać, w nas wielka była determinacja, została na stacji, myśmy dalej poszły,

droga zaiste była długa, kilkukrotnie robiłyśmy postój, nie udałoby się tam dotrzeć przed zmierzchem, lecz Bóg nam dopomógł, na stacji w Váralja złapałyśmy pociąg, dojechałyśmy nim w góry,

prędkośmy się przekonały, że nie jesteśmy same, pociągiem zjechały kobiety też z innych wiosek, zaznajomiłyśmy się, któraś wskazała nam drogę i tam też obrałyśmy kierunek,

po południu mgła nie opadła, wokół panował gęsty mrok, moje ubranie przesiąkło wilgocią, ale nie troszczyłam się o to, od podekscytowania i nadziei rychłego spotkania robiło mi się ciepło na sercu,

lecz droga się urwała, przed nami wyrósł drut kolczasty,

za nim dwóch żołnierzy gestykulowało żywo, krzyczeli,

zawrócić, zawrócić,

nie ważmy się iść dalej,

czułam strach, ale nie cofnęłam się, stałam uparcie,

nie rozumiałam, co mówią, widziałam tylko zastraszające gesty, słyszałam krzyki i dziwiłam się, czemu są tacy rozjuszeni,

jedna z kobiet, miastowa, rozumiała ich język, potrafiła też nim mówić, płaczliwym głosem błagała biedna,

żeby nas wpuścili, jesteśmy z daleka, chciałyśmy zobaczyć krewnych,

szemrząc, stałyśmy za nią, żarliwie pokazywałyśmy na odgrodzony teren,

nie i już,

żołnierze byli coraz bardziej rozdrażnieni, przy bramie już pięciu ich stało w rzędzie,

dobry Boże, wrócę do domu z niczym,

rozpaczałam w duchu,

jakież to prawo zabrania zobaczyć się z własnym ojcem,

nie mieściło mi się w głowie, w złości zaczęłam nacierać do przodu,

wtedy nadszedł wartko inny żołnierz, chyba oficer, miał na sobie płaszcz sięgający do kostek,

wezwał do siebie babę, co znała ich mowę, wysłuchał jej, później

pokręcił głową, coś powiedział żołnierzom, i jak przyszedł, tak go już nie było,

co mówił,

zapytałam,

kobieta ze łzami w oczach odpowiedziała,

nie wpuszczą nas, nie możemy ich zobaczyć, mamy opisać pakunki, nazwiskiem i miejscowością, tu mamy wszystko zostawić, przekażą im to później,

jeśli w ogóle,

brzmiało to podejrzanie, pełna gorejącej nienawiści patrzyłam na żołnierzy,

odwróciłam się, przyniosłam wiadomość moim,

co teraz poczniemy,

pytała Lenke Marton,

ja prowiant tu zostawię,

powiedziała Berta Veres,

coś im jednak dać muszą, lepsze to niż nic, i tak nie dam rady nieść tego z powrotem,

ja też nie,

ubolewała Ilon Béres,

ja też tu wszystko zostawię,

a ty, Eszter,

Lenke Marton zwróciła się do mnie,

a ja nie,

wybuchłam gniewem,

nie po to taszczyłam wszystko, żeby oni to zjedli,

nie ma innej rady,

kuma Lenke próbowała mnie uspokoić,

chcę zobaczyć ojca i brata,

krzyczałam zapłakana,

nie mogłam powstrzymać łez, moje rozczarowanie było wielkie,

kobiety otoczyły mnie, pocieszały, na nic się to jednak zdało, wreszcie szeptem zaczęły się nagadywać, stanęły do kolejki,

posłusznie opróżniły kosze,

w potoku łez widziałam, jak nasze pakunki z chlebem i słoniną trafiają na sporą hałdę,

napoje żołnierze odkładali na bok, nie tłumiąc przy tym śmiechu, stroili do siebie miny, wkrótce na udeptanym śniegu dwadzieścia, a może i trzydzieści flaszek stało obok siebie,

byłam święcie przekonana,

że to tylko zwodzenie, szachrajstwo i tyle,

ledwie odejdziemy, a oni biesiadę urządzą sobie,

zapałałam gniewem, a im większą czułam bezradność, tym mniejszy strach mi towarzyszył,

kiedy przyszła kolej na moje towarzyszki, nie wytrzymałam, chwyciłam swój kosz, podeszłam z nim prosto do bramy,

przepuśćcie mnie, diabły wcielone, tam jest mój brat i ojciec,

zastąpili mi drogę, otoczyli,

nazad, babuszka, curyk,

śmiali się w najlepsze,

stałam naprzeciwko nich, głos podniosłam jeszcze bardziej, och, jak ich nienawidziłam,

nie przepuścili mnie, odpychając, zawrócić kazali,

krew się we mnie wzburzyła, nie bardzo wiedziałam, co robić dalej,

splunęłam im w twarze,

oj,

co

ja

najlepszego

zrobiłam,

chwycili mnie pod ramiona, zaczęli mną trząść, targać, jeden mnie uderzył,

kosz spadł mi z pleców, chusta się rozwiązała, z głowy spadł czepiec, moje długie włosy się rozpuściły,

prędko rozpoznali, że nie jestem starowinką,

już nie za bramę, a na posterunek mnie ciągnęli,

oponowałam, rwałam się, ale

stopami ledwo sięgałam ziemi,

wrzucili mnie do baraku, zwalili na podłogę, opuściły mnie siły, leżąc, nasłuchiwałam,

dochodziły mnie tylko okrzyki żołnierzy, ale i te wkrótce ustały, odgonili kobiety, głucha cisza nastała w okolicy,

wstałam, po omacku obeszłam pomieszczenie, okien nie znalazłam, drzwi zaryglowali z zewnątrz,

w drugiej części budy, w wartowni, żołnierzom usta się nie zamykały, ich głosy dobiegały przez deski,

robiło się coraz zimniej, czułam, że marznę, co chwila podchodziłam do drzwi, chciałam w nie walić pięściami, a jednak

nie miałam odwagi,

przeklinałam samą siebie,

czemu nie zostałam w domu, czemu,

oj, matulu, oj, mój Boże,

jakież to ciemne stworzenie ze mnie, że ruszyłam tak na strażników,

gdybym oddała im pakunek, już dawno byłabym w drodze, wracałabym do wsi jak inne kobiety, żyłabym nadzieją, że jednak na darmo nie przyszłam, coś tam daliby ojcu i Ferencowi, Berta Veres dobrze mówiła,

a tak, kierując na siebie złość żołnierzy, fatalnie dając się zdemaskować,

na cóż mogę liczyć, na cóż,

mój Boże,

tylko

nie

to,

już umrzeć

wolę,

okropna była to myśl, pragnienie silne, lepiej umrzeć, tu i teraz, natychmiast,

lecz Bóg chciał inaczej,

niespodziewanie

szczęknął rygiel, drzwi się otworzyły, w ciemności rozbłysnęło światło latarki, spojrzałam w tamtą stronę,

wypuszczą mnie, przeniosą gdzie indziej,

albo-albo,

co ze mną będzie, Boże,

trzęsłam się ze strachu, utkwiłam wzrok w oślepiającym świetle, niżej na podłodze widać było tylko dwie pary czarnych butów wojskowych,

usłyszałam żołnierza,

jego głos nie był szorstki, nie brzmiał, jakby dawał rozkaz, bardziej

mnie przywoływał,

nie rozumiałam ani słowa, stałam tylko, czekałam, snop światła ruszył w moją stronę, wyrosła zza niego ręka, chwyciła mnie za ramię, pchnęła do drzwi, przekroczyłam próg,

było już całkiem ciemno, mogłam się tylko domyślać, gdzie jest brama,

wypuszczą mnie, dzięki ci Boże,

poczułam ulgę, puściłam się pędem,

ale wyrósł przede mną żołnierz, zastawił drogę, pokazał na lewo, na świecące się okno posterunku,

chciałam go ominąć, przemknąć obok, lecz się nie dało,

złapał mnie, wykręcił do tyłu ręce, zawyłam z bólu, nic sobie z tego nie robił,

pchnął mnie przez próg, w ułamku sekundy znalazłam się pośrodku,

żołnierze wlepili we mnie ślepia,

siedzieli, stali, jeden oparł się o drzwi plecami,

wielki Boże, czego oni chcą ode mnie,

żłopią skonfiskowane wino i palinkę,

szczerzą zęby, patrzą na mnie pożądliwie,

wnet pojęłam,

w tym jednym momencie zapomniałam o Bogu, o ojcu, o bracie, o ukochanym,

krzycząc, ruszyłam pędem do wyjścia, rzuciłam się na żołnierza, zatopiłam palce w jego zaskoczonej twarzy, odtrąciłam go, pchnęłam drzwi,

na tyle pozwolił mi czas i siły,

złapali mnie za skrawek ubrania, do środka wciągnęli, powalili na podłogę, mocno docisnęli, usta zakneblowali jakąś szmatą, miała zapach benzyny, zaczęłam się dusić,

czarną suknię mojej matuli podciągnęli do góry, zakryli mi nią oczy,

lęk dodał mi ponownie sił, zaczęłam wierzgać nogami, rzucałam się,

zdołałam uwolnić jedną rękę, chwyciłam nią zsunięte do ud majtki, chciałam je podciągnąć, zakryć swoje łono, na próżno, nic to nie dało, zerwali ze mnie bieliznę,

rozprostowali mi ręce i nogi, przygwoździli do podłogi, zaczęli obmacywać, śmiali się przy tym,

och, ti, babuszka krasawica,

i wnet poczułam, jak żołnierskie spodnie napierają na moje nogi, później

ten rozsadzający ból, obce ciało w moim ciele,

wolałabym stracić przytomność, byle nie słyszeć, nie czuć co chwila innego, choć równie ohydnego sapania, nie mieć świadomości, że nie ma ratunku, po zrobieniu swojego zamieniają się miejscami, który skończył, ten chwyta mocno moje nogi, trzyma w uścisku, a drugi niepostrzeżenie zwala się na mnie,

nie dał mi Bóg tej łaski, do końca byłam przy zmysłach, na mojej twarzy kretonowa suknia, jak całun przykrywający zmarłego, ale trup wciąż dygotał, jęczał, charczał, nadal był żywy,

uwolnił się, dopiero gdy ostatni żołnierz się wyżył,

wtedy puścili moje ręce, nogi, pokazali, bym się ubrała,

do brudnego, aluminiowego kubka nalali wina, musiałam otworzyć usta, rozwarli je palcami, wino wlali mi do gardła, a później

za drzwi wypchnęli, wyrzucili za bramę, zostawili na pastwę losu,

samej w nocy

obojętne mi już było, dokąd pójdę,

upokorzenia nie zabiorę do domu,

obiecałam sobie,

położę się gdzieś na skraju drogi, do świtu z pewnością zamarznę,

myślałam stargana, zapędzona jak zwierzyna,

tak będzie, inaczej być nie może,

pragnęłam śmierci, tylko tego, nie było to już takie straszne,

później mnie odnajdą, zaniosą do domu,

włożą do grobu,

wieś będzie mnie opłakiwać, chłopcy i dziewczęta odprowadzą na cmentarz, w sukni panny młodej spocznę w trumnie, jak Zsófi Kajtár, która utonęła zeszłego lata, oj, nie zasługuję ja już na białą suknię,

ani po śmierci, ani za żywota,

Pista, mój biedny Pista,

zrujnowali, splugawili moje życie, życie twojej wybranki,

Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił,

czymże zasłużyłam na tę hańbę,

od urodzenia wierzę w ciebie, tak wychowali mnie rodzice,

byłam u bierzmowania, przyjmowałam komunię, pamiętałam o pacierzu, do Twojego domu chodziłam z radością, szczere datki na tacę składałam,

a i tak spisałeś na straty

moją niewinność,

matula czeka już długo, łaknie nowiny, och,

jakże pokażę jej się na oczy, umarłaby ze wstydu, lepiej, żebym to ja zginęła,

zboczyłam z drogi,

kroczyłam zamarzniętą, poprószoną śniegiem ziemią, potykałam się, ślizgałam,

ileż to razy, ach, ileż,

rozważałam w sobie,

że koniec, dalej nie idę, nie wstaję, niech przyjdzie śmierć, tutaj, nagle, niech mróz zabierze ode mnie cierpienie,

lecz srogi dotyk skamieniałej ziemi trwożył mnie, podnosiłam się prędko, kroczyłam dalej,

jak duch w żałobnym stroju błąkałam się w mglistej nocy, pojęcia nie miałam, dokąd kroczę, nie zważałam na to,

chusta i czepiec

zostały tam,

w tamtej przeklętej budzie,

zęby szczękały mi głośno, ogień wina nie grzał mi ciała, mdłości wywoływał, wytarłam z twarzy zastygniętą wilgoć, na oślep szukałam ucieczki,

byle dalej

od tamtego miejsca,

czy jest noc, czy już brzask, skąd mogłabym wiedzieć, nie czułam wcale, jak czas upływa,

zeszłam z pola, dalej między drzewa, nieprzetarty szlak prowadził zboczem na szczyt góry,

przypomniały mi się wilki, że grasują w lesie, stanęłam jak wryta, dysząc, płakałam, pojękiwałam,

jakkolwiek bym nie pragnęła śmierci, ta myśl mnie przerażała,

rozszarpie mnie tu żywcem jaki zwierz dziki,

zawróciłam, znów grzęzłam w zaoranej ziemi, nagle

wyrosła przede mną bryła czarniejsza od nocy,

okrzyk uwiązł mi w gardle i tylko cicho, zduszonym głosem zdołałam pisnąć,

stałam, trzęsłam się, patrzyłam,

cóż to takiego,

stóg słomy,

Boże, to tylko stóg słomy,

obeszłam go w koło, oparłam się o niego, nie wiedziałam, co robić,

iść dalej czy zaszyć się w środku,

brakowało mi już sił na dalszą łazęgę, za to rodził się we mnie instynkt przetrwania,

garściami rwałam słomę, dziurę wydłubywałam, gniazdo budowałam jak wróble w strzesze,

zagłębiłam się w jamie, resztą słomy zasłoniłam wejście,

skuliłam się, do kolan przycisnęłam trzęsącą się brodę, ścisnęłam mocno uda, objęłam je, przymknęłam oczy, i choć mętnie, to w głębi coraz żarliwiej mi świtało,

że tchórz ze mnie, nie potrafię umrzeć,

świadomość tego już nie bolała tak bardzo,

ważniejszym od wszystkiego był teraz odpoczynek, bezruch i cisza, tego właśnie potrzebowałam, nawet jeśli mącił je czasem szmer przemykających myszy, nie myślałam o nich, usnęłam,

najpiękniejszy sen śniłam tej nocy, tam, w tym żałosnym grajdole,

latałam, unosiłam się ponad pięknym zielonym polem, nad czystym potokiem, ramiona rozpościerałam jak skrzydła, niewiele nimi poruszałam, same niosły mnie wysoko, ponad korony drzew, niebo błękitniało, napawało spokojem, gdzieniegdzie tylko wisiał biały obłoczek, byłam sama, szczęśliwa, a później coś dziwnego się stało, w dole, na polnej drodze zobaczyłam siebie, jak biegnę do domu, moje gołe stopy wzbijały kurz, na sobie miałam tylko różową lejbę, we włosach wianek z kłosów pszenicy, w dłoni siateczkę z glinianym talerzem, wracałam od ojca, na obiad nosiłam mu zupę chlebową, łyżka teraz wesoło dzwoniła w pustej miseczce, przebiegłam przez most, chłopcy, co w potoku łowili ryby, rzucili we mnie dużą, zieloną ropuchą, chybili, uderzyła z plaskiem w ziemię, śmiejąc się głośno, biegłam przed siebie, zniknęłam sobie z oczu, znów byłam sama w górze, jak bociek krążyłam nad polami, cudowne było to latanie,

lecz tym smutniejsze przebudzenie o poranku,

w jednej chwili otworzyłam powieki, poruszyłam się

i poczułam zdrętwienie,

szelest słomy ogarnął mnie lękiem,

z przerażeniem patrzyłam, gdzie ja jestem, jak tu trafiłam,

zamroczenie nie trwało długo, otrzeźwiła mnie

koszmarna rzeczywistość dnia, który minął,

płaczem przywitałam słońce, łzami zalewałam ciasne schronienie,

do środka wdarł się mróz, nie było od niego ucieczki, czułam, jak moje ciało rozpala gorączka i przebiegają dreszcze,

wygrzebałam się, weszłam w przeklętą mgłę, była gęsta, ziarnista,

strzepałam z siebie resztki słomy, palcami przeczesałam włosy,

dokąd teraz,

do domu, do domu,

o niczym innym nie byłam w stanie myśleć,

gdzie podziało się pragnienie śmierci, wczorajsza odwaga, by ze sobą skończyć, opuściła mnie, wyczerpała się jak łzy,

do domu, ale którędy,

sama jak palec byłam w tym wielkim świecie, wokół tylko mgła tężała, nic więcej,

nasłuchiwałam w jej gęstwinie, czy jaki odgłos skąd nie dochodzi,

bardzo cicho, z daleka usłyszałam szczekanie, ruszyłam w tamtą stronę,

rozpoznałam wioskę, ulicę, szłyśmy nią wcześniej, uspokoiło mnie nieco, że w dobrym kierunku idę,

nadal było wcześnie, ludzie nie powychodzili jeszcze z chałup, jedynie na tylnych podwórkach gospodarze karmili, poili trzodę,

byłoby miło, pomyślałam kilka razy,

wprosić się dokądś, gdzie jest ciepło i daliby posiłek,

ale przecież

nie znałam tej wsi, skąd mogłam wiedzieć, kto jak mieszka,

niedobrze, gdyby odpędzili mnie z obejścia jak jakąś obcą, złą babę,

u nas, w Szilasu, taki jest zwyczaj,

jeśli do wsi zajdzie nieznajomy mężczyzna, przymkną na niego oko, zniosą cierpliwie,

lecz jeśli kobieta się przybłąka, tej rychło okażą niechęć, słowem się nie odezwą,

pomyślałam o tym i zrezygnowałam, by na jakiekolwiek podwórze wchodzić,

trzęsąc się z zimna, w duszy też drętwiejąc, dźwigałam dalej swoje upokorzenie,

mogłam być w połowie wsi, kiedy z lewej strony, z małej uliczki doszedł mnie dziwny odgłos,

gwizdy, warczenie, głośne sapanie,

toż to lokomotywa,

weszłam prędko w przecznicę, myślałam, że ducha wyzionę, tak pędziłam na stację,

stał tam towarowy, same zamknięte wagony, maszynista nabierał węgiel,

stary człowiek, utytłany, cały osmolony, ale sympatyczny z gęby,

pojechałabym do Halmosu,

odezwałam się,

serce skoczyło mi do gardła, stałam jak kołek, mizerota, tym właśnie byłam, Boże,

dziadek spojrzał na mnie, głową pokręcił,

dziecko drogie, skund to cię przywiało, tak kuso ubrana chcesz jechać, wnet tu zamarzniesz,

już zamarzam, gorzej być nie może,

chciałam powiedzieć,

ale zamiast tego wyszeptałam błagalnym tonem,

jedzie pan tam, zabierze mnie,

tam, tam, dziecino, tam jadę,

mamrotał pod nosem,

w głowie mu się nie mieściło, że tak skąpo ubrana baba stoi przed nim, do tego młoda, a cała w czerni, z niedowierzaniem patrzył mi w oczy, ale o nic więcej nie pytał,

wsiadł do lokomotywy, za nim pomocnik, i kiedy już myślałam, że zostawią mnie na pastwę losu, wychylił się z okienka, pomachał, kazał prędko wskoczyć,

więcej nie trzeba było, chwyciłam zimną jak lód poręcz i choć dłoń przywarła mi do żelaza, żarliwie wspięłam się w górę,

błogosławiłam swego dobroczyńcę,

dowiózł mnie do Halmosu, tylko dla mnie tam stanął,

mógł się domyślać, jaka smutna dola mnie dosięgła, ale całą drogę w spokoju dał mi przejechać, o nic nie pytał, w ciasnej kabinie cierpliwie mnie znosił, poczęstował czarną kawą, łapczywie chłeptałam ją z brudnej szklanki, już dawno nie miałam w ustach nic tak dobrego jak tę porządną kawę jęczmienną bez mleka, z kawałkiem chleba ze smalcem,

kiedy wysiadłam na stacji w Halmosu, krzyknął jeszcze za mną,

ej, dziecino, weź to sobie, tobie większy przyniesie pożytek,

wręczył mi kaftan ufajdany smarem,

nie potrafiłam wyrazić ogromnej wdzięczności, ale on tylko machnął ręką, jakby to nie było nic wielkiego, ot zwykły uczynek,

skład nabrał rozmachu, oddalił się prędko,

zostałam na pustej stacji, przede mną dziesięć kilometrów drogi,

zarzuciłam na siebie kaftan, wnet poczułam zapach oleju, ale nie krzywiłam się,

jakże inna była to woń, przyjemna,

nie to co zapach benzyny,

i wcale nie ten cienki łachman dodawał mi otuchy, ale świadomość, że Bóg zesłał mi tego dobrego człowieka, tak czułam, z tą myślą ruszyłam przed siebie, choć wiedziałam, że już nic nie zmieni tego, co się stało,

nie,

tego

już