Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
73 osoby interesują się tą książką
Ida Brzezińska ma Plany przez wielkie Pe. Niestety, ma jeszcze Pecha – też przez wielkie Pe.
Jej los spadkobierczyni wielopokoleniowego magicznego rodu wydaje się przesądzony, tym bardziej że to tylko kwestia czasu, zanim ktoś odkryje, że dziewczyna widzi duchy. A wtedy żegnaj, wolności! Witaj, szkolenie na medium u apodyktycznej ciotki!
Kontakty z umarlakami Ida ma zamiar nawiązywać dopiero po swoim trupie, kiedy więc stawia na swoim i utrzymując nadprzyrodzony dar w tajemnicy, rozpoczyna zwykłe szare studenckie życie po niemagicznej stronie mocy, trochę ma nadzieję, a trochę się łudzi, że to nareszcie koniec jej kłopotów.
A tymczasem to dopiero Początek. Przez wielkie Pe!
Wydanie, będące I tomem cyklu, jest poszerzone o niepublikowane dotychczas opowiadanie Maszkarada.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 548
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aż trudno uwierzyć, że premiera Szamanki od umarlaków, mojego książkowego debiutu, wydarzyła się trzynaście lat temu. Trzynaście lat! Kiedy, ja się pytam? Kiedy to minęło?!
Od tamtego czasu wiele zmieniło się zarówno w prozie mojego życia, jak i w życiu mojej prozy. Pisałam tę powieść bez większego pojęcia, co robię, jako niespełna dwudziestodwuletnia studentka drugiego roku na Uniwersytecie Aberystwyth w maleńkim walijskim miasteczku (widzieliście serial kryminalny Hinterland? Jego akcja dzieje się właśnie tam, w tej samej nadmorskiej mieścinie, w której poznawałam tajniki psychologii i kryminologii, marząc po cichutku o tym, że kiedyś zostanę prawdziwą Clarice Starling). Wydałam Szamankę… dwa lata później, w 2011 roku, gdy byłam już jedną nogą w Anglii, gdzie czekał na mnie Uniwersytet w Yorku i magisterka z neuronauki poznawczej.
A teraz, kiedy razem z Miętą oddajemy w Wasze ręce trzecie już wydanie książki, od której na dobre zaczęła się moja pisarska droga, mieszkam z rodziną w czeskiej Pradze, mam literalną licencję na pisanie (bez niej tutejsza skarbówka jak nic wsadziłaby mnie do paki za machlojki podatkowe) i jestem mamą czteroletniej imienniczki tytułowej szamanki. No kto by się spodziewał? Bo ja na pewno nie.
Ida Brzezińska wymyśliła mi się w momencie, gdy byłyśmy niemal rówieśniczkami, jednak czas płynie dla nas zupełnie inaczej. Ja zdążyłam się już tu i ówdzie pomarszczyć, pofałdować na mózgu (dobrze!) i na ciele (niedobrze!) oraz posiwieć na podobieństwo ciotki Tekli, podczas gdy Ida nadal szuka swojego miejsca na świecie, a jej własne ja skrywa przed nią – a także przed nami – jeszcze wiele tajemnic.
Przyznaję uczciwie, że gdy przyjrzałam się Szamance… z perspektywy czasu, już z innym warsztatem, doświadczeniem i podejściem do spraw rozmaitych, czułam przeogromną pokusę, żeby tam wpaść między rozdziały, zdania i słowa i zrobić im z frazy jesień średniowiecza. Uzbrojona w czerwony długopis planowałam krwawą jatkę i w zasadzie chciałam napisać całą tę książkę raz jeszcze – na nowo, inaczej, tak jakbym zrobiła to teraz.
Na szczęście mi przeszło. A zamiast tego przyszło olśnienie: czy „raz jeszcze”, „na nowo” i „inaczej” aby na pewno znaczy „lepiej”? Czytelnicy już dwukrotnie pokochali Szamankę… taką, jaka jest, ze wszystkimi wadami i zaletami debiutu, a nie naprawia się przecież tego, co działa, bo lepsze jest wrogiem dobrego. Zatem i ja postanowiłam pokochać i przyjąć je obie: Idę z pierwszego tomu oraz tamtą Martynę sprzed nastu lat, która stawiała pierwsze pisarskie kroki. Bo bez nich dwóch wtedy nie byłoby mnie tu, gdzie jestem w tej chwili. Zbyt wiele im zawdzięczam, żeby je dziabać i ciachać czerwonym mazakiem.
Ostatecznie wprowadziłam więc do Szamanki… jedynie drobne poprawki, usuwając stąd i zowąd fabularne przeszkadzajki. Coś mi bowiem mówi, że Ida nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, a głupio byłoby ograniczać jej opowieść z powodu jakiegoś niefortunnego zdania, które nagryzmoliłam beztrosko niemal półtorej dekady temu.
Ponieważ jednak pokusa, aby u progu tej nowej pisarskiej i wydawniczej przygody dać trzeciej edycji cyklu o szamance nowy początek i nowy kierunek, okazała się zbyt silna, uległam jej w końcu, popełniając Maszkaradę. Ten prequel z jednej strony uzupełnia fabularnie tom pierwszy i rzuca nowe światło na przeszłość Idy, a z drugiej stanowi subtelną zapowiedź tego, co czeka szamankę w przyszłości. Maszkarada w zamierzeniu miała być niedługa, lecz w praktyce zajmuje połowę pełnowymiarowej książki. Czyli miało być krótko, a wyszło jak zwykle i po raz kolejny zamiast opowiadania napisałam mikropowieść. Jak do tego doszło, nie wiem, chociaż się domyślam.
Ale to już zupełnie inna historia.
Trzeba uczciwie przyznać, że rzeczy, których nikt o Idzie nie wiedział, było z początku trochę więcej niż jedna. Podobnie zresztą jak tych, których nie wiedziała o sobie nawet sama Ida. Najwyraźniej nabrała z wiekiem takiej wprawy w codziennej grze pozorów, że zaczęła wierzyć w niektóre ze swoich kłamstw, wymazując siebie kawałek po kawałku z własnej świadomości.
W sztuce kamuflażu szybko osiągnęła biegłość graniczącą z mistrzostwem. Od dziecka uczyła się ukrywać uczucia za wyćwiczonym uśmiechem, przepędzać z głowy harde myśli. Potakiwała odruchowo bez słowa skargi, zanim ktokolwiek zdążyłby wyczytać je z jej twarzy i wyplenić z umysłu niby trujące chwasty. Wbrew temu, co na każdym kroku słyszała od matki, była bystrą dziewczynką. Już jako czterolatka zrozumiała, że odgrywanie roli potulnej córeczki to najlepsza strategia przetrwania.
Skoro bowiem sprzeciw demonstrowany choćby w najbłahszej sprawie dorośli odbierali jako osobistą zniewagę oraz zagrożenie dla status quo; skoro wszelkie próby naruszenia ustalonego porządku stanowiły jedną z najcięższych zbrodni, jakie w tej do bólu staroświeckiej rodzinie można było popełnić; skoro upór za każdym razem przynosił skutek odwrotny do zamierzonego – mała Ida w mig pojęła, że jeśli chce się buntować, to tylko w sobie, gdzieś głęboko w środku, w największej tajemnicy przed całym światem.
Ponieważ jej świat nie tolerował zmian. Nie wybaczał błędów. A panujące w nim sztywne reguły nie pozostawiały ani odrobiny miejsca na własne zdanie czy swobodę ruchów, a co dopiero mówić o wolności wyboru.
Nie mając w zasadzie żadnego doświadczenia w byciu sobą, tak zwyczajnie i po prostu, Ida nie tyle zapomniała, ile przez pierwsze półtorej dekady życia w ogóle nie miała okazji przekonać się, kim właściwie jest. Tak to niestety bywa, kiedy od dziecka dźwigasz ciężar pokładanych w tobie nadziei oraz cudzych ambicji. Gdy masz pecha urodzić się potomkinią uzdolnionych magicznie dynastów, którzy nie przyjmują do wiadomości, że krew z ich krwi może być całkowicie pozbawiona czarodziejskich mocy. Tak bywa, gdy jesteś jedyną spadkobierczynią starego i potężnego rodu z tradycjami sięgającymi tak daleko wstecz, że niektóre z nich wyrosły z tych samych korzeni, co baśnie, legendy i prastare przesądy. Korzeni tak wrośniętych w najgłębsze warstwy ziemi, że dla dogrzebania się do nich trzeba by uskutecznić nie lada wykopaliska. Bo wokół same skamieliny, mumie i upadłe cywilizacje.
Wiedziona instynktem samozachowawczym Ida przywykła zatem do noszenia masek. Bez szemrania przebierała się w kostiumy szykowane dla niej to przez ojca, to znowu przez matkę, a wszystkie z tak ciasno sznurowanym gorsetem konwenansów, że przez większość życia z trudem łapała powietrze. Walka o każdy oddech, o utrzymanie głowy nad bezdenną wodą, czarną jak jej własna rozpacz, o to, by nie utonąć w morzu rozkazów, zakazów i rosnących oczekiwań, bardzo długo pochłaniała Idę bez reszty.
Tymczasem wszystkie emocje, które w sobie tłumiła, wiecznie uciszany wewnętrzny głos, który błagał o ratunek tym głośniej, im usilniej starała się go ignorować, całe to kumulowane w ciele napięcie zrodzone z niemej niezgody i bezsilnej wściekłości łączyły się powoli w mieszankę wybuchową i tylko czekały, aż coś w dziewczynie pęknie i wreszcie znajdą ujście.
Czekały cierpliwie. Tygodniami, miesiącami. Latami.
I doczekały się.
*
W okolicach szesnastych urodzin panienki Brzezińskiej nastąpił w końcu ten nieuchronny moment, gdy gruby, twardy pancerz, który przez lata hodowała pod skórą, aby nikt już nie dostrzegł prawdziwej Idy i nie mógł odrzucić jej za to, kim była, ani za to, kim nigdy nie miała szans zostać, zaczął uwierać ją nie tylko w ciało, ale i w duszę. Ciążyć nie tylko na barkach, lecz także na sercu. Trzymać umysł w ryzach tak ciasnych, że za nic nie był w stanie pomieścić stłoczonych w nim myśli, co w każdej chwili groziło albo rozlewem krwi, albo kompletnym pomieszaniem zmysłów.
W tamtej chwili dziewczyna bardziej poczuła, niż zrozumiała, że jeśli czegoś nie zrobi – byle czego, byle teraz, zaraz, natychmiast! – to umrze. Niekoniecznie dosłownie. Z pewnością jednak utraci na zawsze ostatni okruch siebie, który przez wszystkie te lata starała się chronić. Bo osłaniając to drogocenne ziarenko przed złowrogim światem, odcinała je także od życiodajnego deszczu i słońca i lada chwila miało zmienić się w kamień, a z niego już nic nie miałoby szansy wyrosnąć. Odtąd Ida po kres swego istnienia byłaby tylko lustrzanym odbiciem skamieniałej matki.
Wizja przepoczwarzenia się w młodszą wersję Irminy Brzezińskiej, wiedźmy, co nie wie, czym jest ciepło i czułość, czarownicy równie czarującej, jak rozczarowanej życiem, kobiety przepięknej i przesłodkiej z wierzchu, a w środku spalonej na popiół i zgorzkniałej do szpiku, bo pełnej martwych marzeń i niespełnionych ambicji, przerażała jej córkę tysiąc razy bardziej niż perspektywa wydziedziczenia. Wygnania. Ba! Nawet bezpowrotnego wyklęcia z magicznej społeczności, w której i tak przecież nigdy nie było dla niej miejsca.
Ida ogromnie żałowała, że ten przełomowy dzień, który w innych okolicznościach z pewnością nazywałaby w myślach „pamiętnym”, zostawił po sobie jedynie szczątkowe wspomnienia. Tuż przed brzemienną w skutki awanturą, pierwszą z wielu, jakie miały jeszcze wstrząsnąć murami starej rezydencji, dziewczyna ułożyła w głowie litanię postulatów, argumentów i kontrpropozycji, przygotowując się do dyskusji z rodzicami lepiej niż do rozprawy sądowej – ale samego przebiegu rozmowy nie zarejestrowała w ogóle.
Nie, nie podda się kolejnym testom, rytuałom ani eksperymentalnym metodom aktywowania uśpionego daru, gdyż nie dość, że były one piekielnie bolesne i wycieńczające, to na dodatek nie przyniosły jak dotąd spodziewanych rezultatów. I jakoś nic nie wskazywało na to, żeby cokolwiek miało się w tej kwestii zmienić.
Nie, nie pojedzie do kolejnej prywatnej szkoły z internatem dla młodych czarownic, bo i tak wyleci stamtąd z hukiem jak ze wszystkich poprzednich. Wystarczy jej tych upokorzeń. I rodzicom też powinno wystarczyć, i to już dawno temu, bo chociaż wszyscy z niedoszłych mistrzów i mistrzyń Idy zostali zobowiązani do zachowania pełnej dyskrecji, szepty o desperacji Brzezińskich, którzy starali się wykrzesać z córki choćby iskrę mocy, zataczały coraz szersze kręgi, powracając do głównych zainteresowanych coraz głośniejszym echem. Desperacja oznaczała słabość, ta zaś w świecie magicznych elit była jasnym sygnałem dla sępów, kruków i wron, że czas zacząć krążyć nad podupadającym rodem, któremu najwyraźniej brakuje pomysłów, jak przedłużyć linię swej czarodziejskiej krwi i utrzymać pozycję na szczycie.
I wreszcie: nie, skoro nie było szans na to, aby Ida kiedykolwiek została dyplomowaną wiedźmą, to ona nie ma zamiaru dłużej marnować czasu na mrzonki o magii. Woli zamiast tego skupić się na nauce w zwyczajnym niemagicznym liceum, do którego po kryjomu złożyła papiery i właśnie została przyjęta. Jakieś wykształcenie wszak zdobyć musi. A przede wszystkim – chce.
To właśnie chciała zakomunikować rodzicom, patrząc im przy tym prosto w oczy, lecz z racji braku wspomnień z tej jakże wiekopomnej, o ironio, chwili, Idę co rusz nawiedzało zwątpienie, czy aby na pewno starczyło jej wtedy śmiałości. Jeśli tak, to oddałaby wszystko, żeby przypomnieć sobie ich reakcję. Niestety, im bardziej starała się powrócić myślami do tamtego wieczoru, tym silniejsze odnosiła wrażenie, że cała konfrontacja tylko jej się przyśniła.
A jednak wystarczył rzut oka na jawę, niby tę samą, a tak niepodobną do tego, co znane, by momentalnie stało się jasne, że to po prostu nie mógł być sen. Bo oto po latach straceńczych wysiłków Ida naprawdę rzuciła swoje pierwsze zaklęcie. Pierwsze i ostatnie. Jedyne, jakie miała szansę wyćwiczyć do perfekcji, bo niewymagające ani kropli magii.
„Nie”.
Czarodziejskie słowo.
Moc w stanie czystym.
Małe wielkie zaklęcie, które padło z ust Idy trzykrotnie jak w baśni i w cudowny sposób odmieniło jej świat. Czy może inaczej: zdjęło klątwę z dziewczyny, uwolniło ją z wieży i rozglądało się właśnie za białym rumakiem, na wszelki wypadek bez księcia w pakiecie.
Lecz mimo że Ida niespodziewanie roztoczyła wokół siebie całkiem nowy czar, niemający już nic wspólnego z uroczym uśmiechem czy posłusznym dyganiem, państwo Brzezińscy nie od razu przyjęli do wiadomości zmiany, jakie zaszły w przyszłości ich rodu, dla niepoznaki zwanej czasem córką. W ich drewnianej kukiełce, szachowej figurce, konstrukcie już prędzej aniżeli osobie, co to ścichapęk, nie wiedzieć dlaczego, po co i za jakie grzechy zapragnęła zostać prawdziwą dziewczynką, bezczelnie żądając ludzkiego traktowania.
Zamiast stawić czoła oczywistym faktom, jaśnie państwo czarodziejstwo przez długi czas zachowywali się tak, jak gdyby między nimi a Idą doszło zaledwie do drobnego nieporozumienia, które wyjaśni się samo i wnet pójdzie w niepamięć, gdy tylko przeminą te nastoletnie bunty, histerie i inne nonsensy. Zupełnie, nawiasem mówiąc, nieprzystające do zaszczytnej pozycji sukcesorki klanu.
A jednak kiedy spoglądali teraz na córkę, w oczach Irminy i Sławomira Brzezińskich ciemniało coś, czego z całą pewnością nie było tam wcześniej. Trochę zaciekawienia, trochę żalu i poczucia winy, ale także jakiś cień… nieufności? Obawy? Może nawet strachu. I chociaż oboje nieustannie próbowali wziąć krnąbrną pannicę z powrotem w karby, robili to chyba tylko z przyzwyczajenia, bo bez dawnej ikry, za to z wyraźnym wahaniem.
Tymczasem raz wyzwolona spod ich uroku dziewczyna coraz rzadziej brała udział w rodzinnej maskaradzie. Coraz śmielej ściągała maskę za maską, zrzucała pancerze, zbroje i kamuflaże, aż ze wszystkich pozorów, które nosiła latami niczym drugą skórę, pozostał jeden – ale za to jaki!
Panienka Brzezińska udawała mianowicie zarówno przed innymi, jak i samą sobą, że nie widuje wcale żadnych umarlaków. Nigdy, w ogóle, ni dudu!
A widywała często. Szczególnie w święta lunarne i solarne, kiedy na dłużej opuszczała rodzinny dom, by wraz z resztą klanu brać udział w sabatach. I tylko nieżywi wiedzieli, że ona ich widzi, bo jakoś zawsze, skubani, potrafili wyczuć obecność medium, nawet takiego w przebraniu normalsa. Żywej duszy natomiast Ida za żadne skarby nie przyznałaby się do kontaktów z duchami. No chyba że dopiero po swoim trupie. Wtedy to bardzo chętnie, ciekawiło ją nawet, jak to całe mediowanie wygląda od tamtej strony, i była gotowa pozwolić się komuś przywołać celem dokonania pośmiertnej spowiedzi. Ale na razie poprzysięgła sobie milczeć na ten temat do grobowej deski.
Bo gdyby wyszło na jaw, że Brzezińscy dostali w tym rozdaniu o wiele silniejszą kartę, niż dotąd sądzili, Ida mogłaby zapomnieć o jakiejkolwiek swobodzie. Gdyby wiedzieli o darze córki, za nic nie wypuściliby jej z rąk. A wtedy w imię wolności musiałaby ich chyba zamordować, co było zresztą dość średnim pomysłem, skoro mogli ją dręczyć także po swej śmierci.
Ida zaś marzyła przecież o normalnym życiu, bez żadnego „para-” czy innych przedrostków. Każdemu, kto czuje od zawsze, że nie pasuje do reszty, na sam dźwięk słowa „nienormatywność”, „nadzwyczajność” albo „atypowość” coś się mocno psuje w środku. Pragnąc nareszcie gdzieś przynależeć, ale też w pełni świadoma, że świat pozbawiony magii nie przepada za tym, czego nie rozumie, Ida dawno pogodziła się z faktem, że nawet tam, po przeciwnej stronie mocy, wciąż będzie musiała chować prawdziwą twarz za maską przeciętności. Ostatnią, jaką miała. Jedyną, którą nosiła na co dzień, nawet przed lustrem.
Ale to nic. Była gotowa trzymać za zasłoną wszystkie te swoje „para-”, „niedo-” i „nad-” choćby i do sądnego dnia, jeżeli taka była cena wolności. Dopóki milczała jak grób, dopóty jej pogrzebany żywcem talent spoczywał ukryty dwa metry pod ziemią. I nawet nie musiał spać wiecznie, wystarczy parę lat bez ekshumacji, wykopków czy nagłych zmartwychwstań – i voilà! To da się zrobić. Doprawdy nic trudnego, zwłaszcza dla kogoś, kto niemal cały swój czas na tym łez padole spędził na grzebaniu kawałków własnej duszy i noszeniu żałoby po wygasłych nadziejach.
Ale teraz z tym koniec. Teraz będzie inaczej.
Ida oczami wyobraźni widziała samą siebie, jak tuż po maturze pakuje walizki i raz na zawsze opuszcza rodzinny dom, matczyne miasto, ojczysty kraj… Jeszcze chwila cierpliwości, odrobina poświęcenia i będzie mogła wyfrunąć z gniazda wolna niczym ptak. Miała co do tego absolutną pewność.
Nie miała natomiast żadnej z trzech rzeczy: ani grama szczęścia, ani krztyny pokory, ani chociażby cienia podejrzeń, że może jednak trochę się myli.
A myliła się bardzo.
W zasadzie we wszystkim.
Pierwsze lata liceum minęły szybko i dość bezboleśnie; nie dały Idzie powodów do przypuszczeń, że jej plany na życie z dala od magii w jakikolwiek sposób mogą nie wypalić. Ani tym bardziej że sekret, którego nie wyjawiłaby nawet własnemu odbiciu w lustrze, nie jest wcale aż taki sekretny, jak jej się do tej pory zdawało.
Rodzice uparli się przy edukacji domowej z równie archaicznej, co niedorzecznej obawy, że zbyt częste obcowanie ze zwykłymi śmiertelnikami mogłoby splugawić szlachetną krew ich jedynej potomkini. Miało to swoje dobre strony. Dopóki Ida siedziała w domu z nosem w książkach, i tych szkolnych, i tych niekoniecznie, duchy nie zawracały jej głowy ani duszy, co dziewczyna nie bez złośliwości uznała za niechybny znak, że nawet umarli wolą trzymać się z dala od siedliszcza Brzezińskich. Nawiedzonego, a jakże: przez wciąż żywe dusze ubrane w ciała impregnowane magią, mentalnie zaś tkwiące w poprzednim stuleciu.
Na wypadek, gdyby rodzice, w pewnych kwestiach niepraktycznie wręcz honorowi, tym razem złamali dane córce słowo i postanowili ukradkiem prześwietlić jej umysł, Ida nigdzie nie ruszała się bez ochrony przed czytaniem w myślach. Amulet do zakłócania telepatycznych podsłuchów w przypływie fantazji i młodzieńczej brawury gwizdnęła w biały dzień ojcu sprzed nosa, prosto z linii produkcyjnej jego małej wytwórni, którą prowadził na terenie rodzinnej posiadłości. Dokładnie przetestowała działanie artefaktu, prowadząc przy rodzicach monolog wewnętrzny o wielce alarmującej treści – bez jakiejkolwiek reakcji z ich strony. Delikatnego wibrowania, jakim wedle instrukcji amulet miał informować o udaremnionej próbie mentalnej inwigilacji, nie poczuła ani razu.
Czasami miewała wyrzuty sumienia, że podejrzewa rodzicieli o same łajdactwa, podczas gdy oni pozostawali wierni złożonej jej obietnicy. Ale potem przypominała sobie o wszystkich rzeczach, do których przez lata zmuszali ją prośbą, groźbą i emocjonalnym szantażem i wszelkie skrupuły znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Nieufna jak kot, czujna niby ważka, przewidująca niczym stara kruczyca, Ida uważała na każdy swój krok. Nie było szans, żeby ktoś mógł się czegoś domyślić.
Prawda?
No cóż…
*
Na początku klasy maturalnej Idę ni stąd, ni zowąd ogarnął niepokój. Jeszcze niezbyt silny, jeszcze nienazwany, a już na tyle przykry, że nie umiała go zignorować. Wraz z nastaniem jesieni jej złe przeczucia gwałtownie przybrały na sile i z każdym kolejnym dniem października stawała się coraz bardziej nerwowa, coraz częściej dopadały ją chwile zwątpienia i ku swej rosnącej frustracji coraz mniej rozumiała, skąd to się brało.
Najpierw sądziła, że to widmo nadciągającej matury tak wytrąca ją z równowagi. Od tego egzaminu wiele wszak zależało. Rodzice pozwolili jej przystąpić do niego raz. O powtórkach w ich niepisanej umowie nie było mowy, bo Ida zbyt oszołomiona faktem, że w ogóle się zgodzili, nie pomyślała zupełnie, żeby podczas negocjacji zapewnić sobie możliwość drugiego podejścia, gdyby za pierwszym coś poszło nie tak… Miała więc tylko jedną szansę.
Tymczasem nowy nauczyciel, którego niedawno zatrudnił dla niej ojciec, już na pierwszej lekcji uświadomił Idzie, w jak wielu przedmiotach miała spore braki. Jeśli poważnie myślała o studiowaniu psychologii na Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie o jedno miejsce walczyła prawie trzydziestka kandydatów, musiała nadrobić kawał materiału. A czasu wbrew pozorom wcale nie było wiele.
Zatem tak, Ida niewątpliwie miała prawo czuć przez to wszystko i presję, i stres. Gdy zaś uważniej przyjrzała się swojemu położeniu, poczuła także gniew, bo pewne okoliczności mogły wskazywać na celowy sabotaż jej niemagicznej edukacji.
Być może nie zostałaby tak bardzo w tyle z nauką, gdyby nie konieczność wywiązywania się ze swojej części ugody z szanownym rodzicielstwem. Zgodnie z warunkiem postawionym przez matkę co najmniej osiem razy w roku, w każdą równonoc, przesilenie oraz święto solarne, Ida musiała poddawać się obrzędom czytania aury i pobudzania uśpionego daru, a w razie gdyby czarodziejska krew postanowiła jednak zatętnić jej w żyłach, to czy tego chciała, czy nie, miała rozpocząć szkolenie na wiedźmę.
W teorii nie brzmiało to wcale tak źle. Skoro czytanie jej aury do tej pory nie odkryło ani śladu daru medium, to znaczy, że rytuał nie był dość czuły, aby wychwycić tak subtelny talent. Co się zaś tyczyło jej rzekomo uśpionych czarodziejskich mocy, Ida wiedziała od dawna, że ciało ma dziurawe jak sieć na motyle i magia wyciekała z niej prędzej, niż ona umiała ją czerpać. Magiczny potencjał dziewczyny był tak żałośnie niski, że w ogóle nie mieścił się w skali. Podejrzewała, że zwykły śmiertelnik z dziada pradziada rzuciłby zaklęcie prędzej niż ona, gdyby tylko ktoś uprzednio napełnił go magią. Napełnienie magią Idy było po prostu niewykonalne. Zbuntowana dziedziczka nie obawiała się zatem ani zdemaskowania, ani nieoczekiwanego przebudzenia mocy. Problem z tymi obrzędami tkwił zupełnie w czymś innym.
Otóż w praktyce cykliczne rytuały okazały się tak potwornie drenujące z sił – ze wszystkich jak leci: witalnych, mentalnych, spektralnych, astralnych… – że średnio co półtora miesiąca wycieńczona Ida przez minimum tydzień nie była w stanie niczego przeczytać ze zrozumieniem, a co dopiero przyswoić. Do tego ciągła rotacja prywatnych nauczycieli, którzy pod jednym dachem z Irminą Brzezińską wytrzymywali góra kwartał, z oczywistych względów także nie ułatwiała zdobywania wiedzy.
Im dłużej Ida się nad tym zastanawiała, tym większego nabierała przekonania, że zarówno trudności ze znalezieniem kolejnych korepetytorów, jak i wymuszone przerwy w nauce z uwagi na kiepski stan psychofizyczny uczennicy nie były zwykłym splotem okoliczności, lecz wynikiem czyjegoś świadomego i celowego działania. Rodzice znowu knuli za jej plecami. Czuła to w kościach, ogromnie zła na siebie, że taka możliwość dopiero teraz przyszła jej do głowy.
Ojciec to jeszcze, ale matka w ogóle nie umiała przegrywać. W jej oczach Ida wciąż była przyszłością rodu i pani Brzezińska najwyraźniej zamierzała pozwolić spełnić się tej przyszłości tylko w jedynie słusznej wersji. Nie byłby to zresztą pierwszy raz, kiedy Irmina grała nieczysto. Córkę pełnoletnią i z dobrze zdaną maturą trudniej zatrzymać w domu. Ale za to córkę z ledwo zaliczonym, a najlepiej oblanym egzaminem, z którym ta wiązała ogromne nadzieje, dużo łatwiej przekonać, że nie poradzi sobie wśród niemagicznych bez wsparcia rodziny.
Na samą myśl o tym Ida zagotowała się ze złości. Lecz zanim zdobyła dowody, przekuwając domysły w żelazną pewność, zanim zdążyła wściec się na tyle, żeby wpaść do pracowni matki z dziką awanturą, wydarzyło się coś, co w mgnieniu oka ostudziło jej zapał. Krew przestała w niej wrzeć i dla odmiany zamarzła. Serce bryłą lodu podeszło do gardła. Nawet widmo oblanej matury z miejsca przestało przerażać.
Bo oto w domu rodziny Brzezińskich zrobiło się naraz aż duszno od duchów.
Ida nie zdołała zdusić okrzyku, gdy pewnego październikowego poranka tuż za progiem własnej sypialni stanęła oko w oko z upiorem.
Sylwetka jak z dymu, blada i przezroczysta, w pustych oczodołach błękitne płomienie, skóra spływająca z twarzy niby wosk ze świecy – tyle Ida zdołała zarejestrować, zanim wskoczyła z powrotem do pokoju. Trzasnęła drzwiami, przekręciła klucz. Dopiero kiedy złapała krzesło, żeby oparciem zablokować klamkę, dotarło do niej, że w przypadku zjaw takie zapory nie mają za grosz sensu.
Ledwo cofnęła się od drzwi, a widmo już przenikało przez drewno. Przez moment wisiało w powietrzu, szczerząc zębaty pysk, aż gęsta ślina pociekła po kłach. A potem z ostrym wizgiem runęło na dziewczynę, bledszą ze strachu chyba nawet od niego.
Duch wleciał w brzuch Idy i wyfrunął plecami, przeszył ją na wskroś niby pocisk z lodu. Krzyknęła głucho, gdy aura upiora wgryzła się w jej aurę, zimnym piorunem poraziła ciało, aż cały świat pochłonęła biel. Po skórze przebiegły nitki znajomej mocy. Oddech zmienił się w parę. Włosy na głowie stanęły dęba, skwiercząc i błyszcząc od mroźnych iskier.
I nagle wszystko ustało.
Skulona obok łóżka dziewczyna tkwiła przez moment w cichym bezruchu, jeśli nie liczyć drżenia całego ciała i niekontrolowanego szczękania zębami. I z zimna, i z przerażenia, po równo. Wreszcie z wahaniem uniosła głowę.
Nikogo. Niczego. Cisza i spokój. Tylko luźne kartki poderwane z biurka widmowym podmuchem teraz nieśpiesznie opadały na parkiet.
Nie tak to zwykle wygląda, pomyślała Ida zadziwiająco trzeźwo, próbując uspokoić tłukące się dziko serce serią głębokich oddechów. I co to w ogóle było, do diabła?! Duchy do tej pory nie śmiały nawiedzać rezydencji Brzezińskich, więc co je raptem napadło?
Ida nigdy nie wnikała, dlaczego spotyka zjawy dopiero na obrzeżach ogrodu, gdzie w cieniu wiązów i czarnych olch leżał rodzinny żalnik – pogańsko-wiccański cmentarz klanu Brzezińskich. Nielegalny w świetle niemagicznego prawa, ale też i zupełnie niepozorny, bo porośnięte trawą oraz samosiejkami kurhany z dala wyglądały na naturalne pagórki, a z bliska nie oglądał ich nikt poza domownikami, służbą i inspektorem nekrosanepidu. Kiedyś lubiła spacerować między mogiłami, jednak po jakimś czasie zjawy zaczęły ją tam nagabywać na każdym kroku, zaczęła więc omijać cmentarz szerokim łukiem. O dziwo, pomogło. Sądziła, że widma nie lubią oddalać się od swoich grobów albo też mają powody, żeby stronić od magii, która pulsowała w każdym kamieniu starej rezydencji, od alchemicznych pracowni w podziemnych grotach, aż po gotyckie wieżyczki i gargulce na dachach. I jakoś wcześniej nie zastanawiała się wcale, czy jej założenia są słuszne.
Aż do teraz.
Gdy ustąpił już pierwszy szok, powoli dźwignęła się z podłogi. Minęła przewrócone krzesło, przestąpiła raz i drugi nad rozsianymi papierami. Zawahała się jeszcze, przystając w pół kroku, zanim z duszą na ramieniu ruszyła ku drzwiom. Przez chwilę niezdecydowana wpatrywała się w klamkę, jak gdyby ta miała zaraz poruszyć się pod dłonią kolejnej zjawy, tym razem na tyle wściekłej i zdeterminowanej, że zdolnej do fizycznego kontaktu z materią. Pojęcie Idy o duchach ograniczało się do tego, że czasem je widywała, a z tymi najbardziej natrętnymi dla świętego spokoju zamieniała z rzadka parę słów (z wyjątkiem pewnego sympatycznego nieboszczyka, z którym gawędziła sobie przez ładnych kilka dni, gdy miała pięć lat), ale i ona słyszała choćby o poltergeistach albo kikimorach. Lecz nawet jeśli jakaś żywa inaczej istota dowolnej proweniencji przyczaiła się właśnie w półmroku korytarza, to chyba liczyła na element zaskoczenia, bo klamka ani drgnęła. Potępieńczego wycia też nigdzie wcale nie było słychać… Tylko czy to dobrze, czy źle?
Pożałowała teraz, że tak mało wiedziała o świecie post mortem. Nie żeby miała kogo o te sprawy podpytać. Dar medium był ponoć niezwykle rzadki, a jedyna obdarzona nim osoba w całym sabacie Brzezińskich najwyraźniej przedkładała kontakty z zaświatami nad kontakty z rodziną, bo te ostatnie zerwała dawno temu w atmosferze obyczajowego skandalu. Co nie zmieniało jednak faktu, że Ida mogła na własną rękę poszukać fachowej literatury w domowej bibliotece albo w prywatnym księgozbiorze matki. Nie zrobiła tego, uznawszy – o, jakże naiwnie! – że niewiedza to błogosławieństwo. No i miała za swoje: to błogosławieństwo miało zaraz koncertowo dać jej po dupie.
Przeklinając w myślach swój ośli upór, aby na przekór rodzinie nie tknąć więcej palcem tego, co nadprzyrodzone, Ida odczekała jeszcze minutę, a potem jak najciszej przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi. Zawiasy jak na złość zajęczały przeciągle, aż się skrzywiła, wtulając głowę w ramiona. Zamarła na moment, a jej własny oddech wydał jej się naraz tchnieniem nadchodzącej zawieruchy. W końcu ostrożnie wyjrzała na korytarz i…
– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha! – wykrzyknęła upiorzyca, która wyrosła obok jak spod ziemi.
Ida podskoczyła, jakby ją prąd trzepnął. Plecami przylgnęła do ściany, gotowa uciekać, udawać martwą lub też w istocie paść trupem na miejscu – lecz zanim zdecydowała się na którąkolwiek z tych rzeczy, umysł zdążył zrozumieć, co widzą oczy.
Nie żadną zmorę, tylko panią domu.
Chociaż gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to na dobrą sprawę różnica była znikoma. Matki w każdym razie Ida bała się teraz o wiele bardziej niż zębatego widziadła sprzed chwili.
Bynajmniej to nie wygląd stojącej przed nią rodzicielki sprawił, że Ida ledwo powstrzymała się od taktycznego odwrotu na z góry upatrzoną pozycję w odległej części domostwa, aczkolwiek chłodna uroda matki zawsze kojarzyła się córce ze śnieżną panterą na łowach. Słowa Irminy też same w sobie nie byłyby przesadnie niepokojące – gdyby nie ton, jakim zostały wypowiedziane. Gdyby mina Irminy i triumfalny błysk w jej oczach nie nadały temu zwykłemu frazesowi niezwykłej dosłowności, od której Idzie zadzwoniło w uszach, a bryła lodu spadła jej z gardła prosto do żołądka.
Ona wie, przemknęło Idzie przez myśl. Serce znowu zabiło jej mocniej, z trudem zmusiła się do spokojnego oddechu.
– Wyglądał przerażająco? – spytała pani Brzezińska z żywym zainteresowaniem i taką nadzieją w głosie, że rozpętała w głowie córki zamęt na miarę tornada.
– C-co… Co proszę?
– Przestraszył cię? Jak bardzo był groźny? W skali jeden do dziesięciu, hmm?
Ida pośpiesznie przywołała na twarz wyraz uprzejmego zaskoczenia, podczas gdy oczami duszy gapiła się na matkę ze zgrozą.
Ona wie!
Skąd?
Kiedy…
Jakim, kuźwa, cudem?!
Ukradkiem wsunęła dłoń do kieszeni bluzy. Zacisnąwszy palce na amulecie zakłócającym telepatyczne moce, zaczęła myśleć gorączkowo i chaotycznie.
Napoili mnie eliksirem prawdomówności.
Gadałam przez sen i mnie podsłuchali.
Ostatnie czytanie aury jednak coś wykryło, a oni mi o tym nie powiedzieli, żebym nie zdążyła obmyślić planu B.
Sprowadzili do domu medium, które wyciągnęło co trzeba ze zjaw na cmentarzu, w końcu te zawsze wiedzą, kiedy na nie patrzę, i mogły się wkurzyć, że nie wpadam na pogaduchy.
To tylko zły sen i zaraz się obudzę.
Ten amulet to ściema, szajs, szwindel i podpucha, ojciec specjalnie zostawił go wtedy na wierzchu, żeby uśpić moją czujność, i czytali mnie z matką przez cały ten czas…
– No więc? – dociekała Irmina, po części zniecierpliwiona, po części wyraźnie zadowolona z siebie. – Wydał ci się straszny czy nie?
W pełni świadoma, że jedno nierozważne słowo może ją pogrążyć na wieki wieków, Ida nie powiedziała nic, tylko niedbale wzruszyła ramionami.
– Spodziewałam się innej reakcji – przyznała pani Brzezińska z nadąsaną miną.
Po chwili westchnęły obie, jedna za drugą. Matka z teatralnym rozczarowaniem, córka ukradkiem i z bezbrzeżną ulgą.
I obie zrobiły to odrobinę za wcześnie.
– Chociaż… – podjęła nagle Irmina, przyglądając się Idzie spod jaśniutkich rzęs. – Może ty po prostu za bardzo przywykłaś już do takich niespodzianek, żeby dać się zaskoczyć byle fantomowi? Co, skarbie?
ONA WIE!!!
O kurde, o szlag…!
O JASNA CHOLERA!!!
Bliska implozji pod ciężarem matczynego spojrzenia Ida rozejrzała się bezradnie, a w głowie miała jednocześnie pustkę i huragan.
– Chyba strasznie ci zależało, żebym go zobaczyła – stwierdziła oczywistość, siląc się na obojętny ton i kolejne nonszalanckie wzruszenie ramion.
– No naturalnie! Specjalnie wysłałam jednego do twojego pokoju… Och, nie! Nie mów mi tylko, że go przegapiłaś!
– Jak to wysłałaś? – Ida tym razem nie zapanowała nad twarzą i wytrzeszczyła na matkę oczy. – Ty wysłałaś? Ty?! Wysłałaś?!
– No, ja wysłałam, ja, a któżby inny? Niby co w tym dziwnego?
Dziewczyna zamrugała, powoli dochodząc do wniosku, że albo dziury w jej pamięci były większe, niż sądziła, albo ta stara wiedźma stosuje tu wobec niej perfidny gaslighting.
– N-nic dzi-dziwnego? – odezwała się wreszcie Ida niepewnie, pytająco, wręcz błagalnie. – W ogóle? Nic a nic? Naprawdę?
Drgnęła, gdy smukła dłoń Irminy przelotnie dotknęła jej czoła.
– Chłodne – stwierdziła matka z niejakim zdziwieniem. – Czy ty się aby dobrze czujesz, dziecko?
Ida pokiwała głową machinalnie i chyba niezbyt przekonująco, bo pani Brzezińska zacmokała z pełną dezaprobaty troską, a między jej jaskółczymi brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka.
– Ty mi jednak coś niezdrowo wyglądasz. Na wszelki wypadek powinnaś się położyć.
– Taaak… – bąknęła Ida i zrobiła krok w stronę sypialni, pragnąc jak najprędzej zniknąć rodzicielce z oczu. – Tak, myślę, że to chyba dobry pomysł…
– Najlepszy – przytaknęła czarownica z właściwą sobie skromnością, lecz zamiast pozwolić córce odejść, zastąpiła jej drogę. – Ale zaraz, a widziadło?
– Jakie widziadło?
Brzezińska przechyliła głowę, lekko zmrużyła oczy koloru zamarzniętego jeziora. W milczeniu muskała palcami zaczesane na bok włosy, które spływały jej z karku aż do biodra miękką popielato-platynową falą, jak gdyby głaskała drzemiącego na jej ramieniu drapieżnego kota, w każdej chwili gotowego do skoku.
– Nie wiem, nie orientuję się, zarobiona byłam, książkę czytałam – mruknęła dziewczyna, gdy stało się jasne, że matka nie odpuści. – Poczułam coś jakby przeciąg i… I tyle.
Irmina odpowiedziała uśmiechem, który bardzo, ale to bardzo się Idzie nie spodobał. A potem niemal czułym gestem przygładziła córce kruczoczarne loki, wciąż naelektryzowane mroźną energią upiora.
– Przeeeciąąąg… iii… tyyyleee… – powtórzyła czarownica z rozmysłem, niebezpiecznie przedłużając głoski. – Doskonale! – Klasnęła w dłonie, aż Ida wzdrygnęła się mimowolnie, spłoszona tym nagłym ożywieniem. – W takim razie idziemy. – Ujęła córkę za łokieć i nie zważając na jej protesty, powiodła ją w dół korytarza. – Na dole grasuje ich więcej.
– I ty tak spokojnie o tym mówisz?
– No przecież to nie ja mam się ich bać, tylko ty.
– A… Aha. No tak. Tak, to… To bardzo… miłe? Z twojej strony…?
– Bełkoczesz, dziecko.
– Nie obudziłam się jeszcze. No, a przynajmniej mam taką nadzieję.
– Och, nonsens! Zresztą nawet jeśli, to zaraz się obudzisz, możesz być spokojna.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo na to liczę.
– Oczywiście, że mam. Och, na litość boską, pośpiesz się, dziewczyno! – Irmina mocniej pociągnęła córkę za rękę. – Czy ty się naprawdę musisz tak wlec?
– Ej, sama dopiero co mówiłaś, że niezdrowo wyglądam!
– Wiem, co mówiłam, no ale bez przesady! To nie kondukt pogrzebowy! Przyśpiesz kroku z łaski swojej, bo nam się wszystkie widma rozpłyną…
Z zachowania matki rozumiejąc jeszcze mniej niż z faktu, że ich dom bez wyraźnej przyczyny zamienił się raptem w nawiedzony dwór, oszołomiona Ida pozwoliła poprowadzić się do samych schodów. I dopiero tam ze wszystkich pytań, które tłukły jej się po głowie jak ćmy wokół lampy, wybrała może nie to najbardziej oczywiste, ale za to najdotkliwiej dźgające ją teraz w skołowane jestestwo.
– I ty… od dawna potrafisz tak nasyłać widziadła na ludzi?
– Od wczoraj. – Matka z dumą zadarła głowę. – Wcześniej nie próbowałam, ale teraz zależy mi na odpowiednim wrażeniu. W końcu nie co dzień zlatuje się do nas cały sabat, taka okazja wymaga szczególnych przygotowań, wszystko musi być wprost i-de-al-ne! No i cóż… – Irmina skrzywiła się lekko, zerkając z ukosa na córkę. – Chyba muszę jeszcze trochę poćwiczyć, skoro tobie udało się przeoczyć to, nad czym pracowałam niemal całą noc. – Jeśli w głosie pani Brzezińskiej brzmiała nieprzyjemna nuta rozczarowania, to wyłącznie z Idy. – Dla twojej wiadomości: ojciec i wuj Albert byli zachwyceni, obaj uważają, że czekają nas wspaniałe nawiedziny. Żałuję tylko, że nie mogę nastraszyć służby… To byłoby całkiem zabawne, Marianna pewnie dostałaby zawału!
Ida mechanicznym krokiem weszła za matką na galeryjkę, skąd schody z pociemniałego ze starości piaskowca wiodły w dół dwiema łagodnie zakręconymi wstęgami. W połowie drogi do holu symetryczne kamienne kaskady zlewały się w półkolisty podest, po czym opadały dalej już wspólnym strumieniem szerokich, łukowych stopni. Pozwoliła Irminie poprowadzić się w dół schodami po lewej. Odgłos kroków poniósł się echem wśród wysokich ścian, rzeźbionych kolumn i krzyżowo-żebrowych sklepień.
Irmina mówiła i mówiła, i mówiła, zauroczona jak zawsze brzmieniem własnego głosu. Ida słuchała matki jednym uchem, idąc za nią jak na ścięcie i starając się ogarnąć rój spanikowanych os, który miała teraz zamiast mózgu. Pomyślała, że albo to świat wywrócił się w nocy do góry nogami, albo to ona schodzi po tych schodach na głowie i wali rytmicznie czerepem o kamień, co by wyjaśniało, dlaczego im dłużej się zastanawia, tym mniej z tego wszystkiego rozumie.
Do tej pory słyszała o zaledwie dwóch innych osobach w całej historii rodu Brzezińskich, które los obdarzył zdolnościami medium. Jedna nie żyła od co najmniej stu lat i była cioteczną wnuczką stryjenki szwagra jakiegoś dalekiego kuzyna od strony ojca – a może na odwrót? Kto by się teraz połapał. Druga natomiast, co istotniejsze, żyła od lat już przeszło trzystu i jako przyrodnia siostra Irminy została nawet matką chrzestną maleńkiej Iduszki, aby niedługo potem zniknąć na dobre z życia rodziny w okolicznościach, o których nikt porzuconej chrześnicy nie chciał opowiadać. Tamta cioteczna stryjenka kuzyna od strony ojca też zresztą podobno podpadła nestorom rodu na tyle poważnie, że ją zaklęli, wyklęli i przeklęli – odpowiednio we wronę, z sabatu i do siódmego pokolenia, nie wiadomo tylko, czy ludzkich, czy ptasich potomków…
Tak czy owak, w domu Brzezińskich słowo „medium” było w najlepszym razie synonimem określenia „wielki nieobecny” albo „martwy za życia”, w najgorszym natomiast niemalże obelgą.
A tu co? Nagle się okazuje, że i matka, i ojciec, i nawet wuj Albert też widzą duchy? I kto jeszcze? Od kiedy? Czemu Ida wcześniej nic o tym nie wiedziała? Czyżby niepotrzebnie zeszła ze swoim darem do głębokiego podziemia?
Czy to możliwe, że każdy z jej przodków potrafił w większym lub mniejszym stopniu komunikować się z zaświatami, ale ponieważ w tym zafiksowanym na magii domu wariatów nie przywiązywano wagi do talentu medium, żaden członek rodziny się nim nie chwalił? Jakby to była wstydliwa dziedziczna przypadłość, o której nie wypada wspominać na głos…?
Niemożliwe, odpowiedziała sama sobie chwilę później, gdy dotarły z Irminą do podestu, po czym wkroczyły na łukowe stopnie prowadzące do holu.
Po pierwsze, przy żadnej z okazji, kiedy Idę nawiedzała czyjaś nieukojona dusza, ani jeden z obecnych przy tym krewnych nie dał po sobie poznać, że też widzi zjawę albo że przynajmniej wyczuwa jej obecność. A niektórych z widm naprawdę nie sposób było zignorować, czy to przez aparycję rodem z krwawego slashera, czy to przez nader nieprzyzwoite odgłosy paszczą. Ida doskonale pamiętała, jak bardzo zagubiona i samotna czuła się w dzieciństwie, wiedząc, że z całego sabatu tylko ona może odpowiedzieć na wołanie z zaświatów, i nie mając odwagi prosić nikogo o pomoc. Ojciec i matka przez lata solidnie zapracowali na nieufność córki, która w obliczu problemów wolała zamknąć się na cztery spusty we własnej głowie, niż po raz kolejny rozczarowywać rodzinę. Ida swego czasu niczego nie pragnęła bardziej, niż żeby w kręgu najbliższych znalazła się choć jedna pokrewna dusza, która doświadczałaby tego samego co ona. A ponieważ w międzyczasie pilnie ćwiczyła do roli grzecznej dziewczynki i uważnie studiowała otaczających ją ludzi, ich miny, pozy, gesty oraz słowa, zmysł obserwacji miała od małego wyostrzony do granic. Nie było takiej opcji, żeby ktokolwiek poza nią w całym kowenie wyczuwał paranormalną aktywność, a ona się w tym nie połapała.
Po drugie, jej sabat nie gardził zdolnościami medium jako takimi, tylko konkretnymi osobami, które przypadkiem posiadały ten właśnie talent. Uzdolnionych magicznie czarnych owiec na przestrzeni wieków też się zresztą parę w rodzinie znalazło. Poza tym Brzezińscy szczególną estymą darzyli przecież inne profesje związane ze sferą post mortem, żeby wymienić chociażby poskromicieli duchów, władające martwą magią wiedźmy starego księżyca, zwane sierpicami albo sierpowniczkami, czy ezoteryków, których praktyki niebezpiecznie ocierały się o nekromancję. Zatem nie, członkowie rodu nie mieliby powodów ukrywać daru z domeny śmierci, gdyby to właśnie jego wylosowali w genetycznej loterii. A już na pewno nie robiliby tego tak solidarnie i konsekwentnie – statystyka była bezlitosna, któryś w końcu musiałby się zdradzić przed Idą choćby jeden raz.
Po trzecie, mimo iż żadne medium nie mogło się poszczycić nadprzyrodzoną potęgą na miarę sierpowniczek, pośmiertnic albo mortemorfów, to nawet byle jaki dar był lepszy niż żaden. Państwo Brzezińscy za nic w świecie nie zmarnowaliby ani okrucha mocy swej jedynej potomkini, bez względu na to, jak mizerny byłby jego potencjał.
Po czwarte…
Naraz Ida zgubiła wątek, a jej krok zatracił rytm. Myśli rozpierzchły się na wszystkie strony, pogubiły i popruły, i czwartemu argumentowi nie było już nigdy dane wyłonić się z chaosu. Bo oto oczom dziewczyny ukazało się morze.
Bardzo martwe i bardzo zimne morze wściekłych zjaw.
*
Hol dosłownie zatonął w błękitnawej bieli eterycznych istot, ledwo matka i córka zeszły ze stopni na marmurową posadzkę. Upiory widmowym deszczem spadały z sufitu, wypływały ze ścian, wyrastały z podłogi, wykwitały z powietrza niby mgielne kwiaty. Wyły, jęczały, szeptały i klęły, gwar głosów nie z tego świata rezonował pośród gładkiego kamienia, aż powietrze wibrowało i trzaskało od ektoplazmy.
Irmina przyglądała się córce z wyczekującym uśmiechem, krzywym i nieprzyjemnym, licząc zapewne, że te masowe nawiedziny zrobią na niej piorunujące wrażenie. Paradoksalnie jednak właśnie ów ogrom widm sprawił, że Ida natychmiast przestała się bać. Jeden upiór i owszem, przeraziłby ją do żywego, podobnie jak tamten, który napadł ją wcześniej w sypialni. Ale cała ta mgławica widziadeł wyglądała już tak absurdalnie, że umysł dziewczyny zwyczajnie nie przyjmował do wiadomości, że to wszystko są przybysze z zaświatów. To po prostu nie mogły być duchy. Ida miała co do tego pewność, choć zapytana, nie umiałaby wytłumaczyć, skąd to wie. Czuła instynktownie, że z tymi zjawami jest coś nie w porządku…
Nie zdążyła się nad tym głębiej zastanowić, ponieważ Irmina, wyraźnie zawiedziona brakiem oczekiwanej reakcji, raptem straciła dobry humor. Czoło jej spochmurniało, zimny uśmieszek spłynął z wąskich warg. Dłonie ze złością przecięły powietrze, na co mary natychmiast rozpierzchły się na boki, rozstąpiły przed czarownicą jak morze widmowe.
Ida, bardziej już zaintrygowana niż przestraszona, pośpieszyła za matką szpalerem upiorów, przyglądając się uważnie mijanym twarzom, przez które prześwitywały pilastry, witrażowe okna i płaskorzeźby na ścianach. W fantomowym tłumie bez większego trudu, za to z niejakim zdziwieniem, wypatrzyła duplikaty. Niektóre widziadła miały te same fryzury i rysy, inne te same sylwetki i ubiór, w większości zaś występowały w kilku identycznych kopiach, dwóch, trzech czy nawet pięciu…
Zanim Ida wyciągnęła z tych obserwacji odpowiednie wnioski, matka syknęła z niezadowoleniem i wystrzeliła z palców struny białego światła. Blask ostry jak wiązki lasera pomknął w stronę jednego z widziadeł i skupiwszy się na jego cherubinkowych, absolutnie nieprzerażających loczkach, najpierw je wyprostował, a potem przetrzebił do rzadkich, sfilcowanych brudem strąków.
– Tak lepiej – oceniła Irmina i jak gdyby od niechcenia odchudziła mu jeszcze pucułowate policzki, aż się zapadły i pomarszczyły niby zwiędłe jabłka. – I co o tym sądzisz? – Nie wytrzymała wreszcie, obracając się do córki z furkotem spódnic. – Wiesz, że liczę na komentarz, a ty jak na złość nic mi nie powiesz?
Ida wkładała mnóstwo wysiłku w to, by nie szczerzyć się głupio od ucha do ucha. Z ulgi chciało jej się trochę śmiać, trochę płakać, a najbardziej to śpiewać na całe gardło.
– Łał – wykrztusiła wreszcie z całkiem szczerym podziwem, ponieważ jednak zabarwione tłumionym uśmiechem słowa zabrzmiały jak kpina, matka rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie. – Po prostu… łał! Mistrzowskie iluzje, naprawdę.
Irmina prychnęła z irytacją, gwałtownie rozrzuciła ramiona. Kielichowe rękawy jej muślinowej bluzki zatrzepotały w powietrzu niczym ptasie skrzydła, a zjawy naraz zaczęły znikać, gasły prędko jedna po drugiej jak zdmuchiwane wiatrem płomyki świec.
– Jesteś niemożliwa! – fuknęła pani Brzezińska, biorąc się pod boki. – Tyle magii, tyle starań, a ty się uparcie nic a nic nie boisz! Robisz to specjalnie, prawda? Zero współpracy, zero dobrej woli… No zero!
– Wyczarowałaś tyle miraży, że chyba doznałam wstrząsu – pokajała się obłudnie Ida, która na tyle już przywykła do niedorzecznych wyrzutów rodzicielki, że nawet nie chciało jej się ich komentować. – Może gdybyś nie przesadziła z ilością…
– Wcale nie przesadziłam, było ich dokładnie tyle co trzeba!
– Upraszam o wybaczenie. – Ida dygnęła teatralnie, nisko pochylając głowę i czubkami palców unosząc skraj niewidzialnej sukni. – Ty zawsze wiesz najlepiej, o, pani matko. Kimże ja jestem, by kwestionować twój geniusz.
Czarownica zacisnęła usta. Nie znosiła, kiedy córka odstawiała szopki i tytułowała ją w ten staroświecki sposób, a Ida robiła to zawsze, gdy autorytarne skłonności matki do zaprzeczania temu, co oczywiste, zalatywały stęchlizną rodem z dziewiętnastego stulecia.
– Poza tym – dodała Ida mściwie, chociaż cichy głosik w jej głowie ostrzegał, że lepiej w to nie brnąć – czuję niedosyt, bo tam na górze zaserwowałaś mi taki wstęp do przedstawienia, jakby wcale nie grasowały tutaj zwyczajne iluzje, tylko raczej… – Ida urwała, bo nagle dotarło do niej, jak nierozważne były jej słowa, w jak głupi sposób zapędziła się właśnie sama prosto w kozi róg.
– Nie iluzje, tylko co? – podchwyciła szybko Irmina, unosząc brwi z wystudiowanym zaskoczeniem. – Prawdziwe upiory? Osobliwy pomysł, doprawdy! I niby jak mogłabyś je zobaczyć, hmm?
Dziewczyna zaklęła w duchu, rugając się za niewyparzony język. Bo jeśli matka dotąd nie podejrzewała jej o ukrywanie talentów medium, to chyba właśnie zwęszyła krew.
– Pomyślałam, że może jakoś je zaczarowałaś, żeby stały się widzialne, czy coś – bąknęła Ida, uciekając spojrzeniem w bok. – Albo że to jedne z tych, które potrafią się manifestować każdemu, nawet takim zwykłym ludziom jak ja.
Irmina nie odpowiedziała. Przypatrywała się córce spod opuszczonych powiek, głaszcząc w zamyśleniu perłowosrebrzyste włosy.
– A tak na marginesie, to na co ci te fantomy? – spytała po chwili Ida, gdy milczenie między nią a matką stężało jak atmosfera tuż przed nawałnicą.
– Niemądre pytanie. Co to niby za dom strachów, jeśli nie ma w nim straszydeł?
Ida westchnęła skrycie. Rozmowa z matką przypominała czasem wrzucanie grosików do studni, która niekiedy łaskawie spełniała życzenie, udzielając jasnej odpowiedzi na zadane pytanie, najczęściej jednak przemawiała tylko pluskiem, echem i zagadkami.
– Okeeej… To jeszcze raz: na co ci w takim razie ten dom strachów?
– Po pierwsze, nie „mi”, tylko „nam” – sprostowała Irmina z naciskiem. – Wszystko, co robię, robię dla rodziny. A przede wszystkim dla ciebie, kochanie, i mam nadzieję, że to rozumiesz.
Dziewczyna z trudem powstrzymała się od przewrócenia oczami i dla świętego spokoju przytaknęła skinieniem.
– Wyśmienicie. Po drugie, to chyba oczywiste, że dom strachów jest nam potrzebny na Samhain.
– Nie nazwałabym oczywistym niczego, co kiedykolwiek padło z twoich ust, matko.
Tym razem nadeszła kolej Irminy, by westchnąć i omieść wzrokiem strzeliste sklepienie.
– Jak mówiłam, w tym roku zlatuje się do nas niemal cały kowen. Taka uroczystość wymaga odpowiedniego stroju, nastroju i jak już się zapewne domyślasz, wystroju również.
– Cztery lata temu kowen też się tu zleciał i jakoś nie bawiliśmy się wtedy w celtyckie halołiny.
– Cztery lata temu nie gościliśmy przedstawicieli klanu O’Connorów, którzy już za niespełna tydzień przybędą do nas z samego Waterfordu, najstarszego irlandzkiego miasta, jednego z pierwszych przyczółków magii w Euro…
– I z jakiejże to okazji kopnie nas ten niewysłowiony zaszczyt?
– Och, ruszże głową, dziewczyno! Wszak osiemnaście lat kończy się tylko jeden raz w życiu!
– Że niby o mnie tu mowa? – spytała po chwili Ida, nie kryjąc zdumienia. – Kojarzysz może, czcigodna matko, że urodziny obchodzę w lipcu? A minął nam właśnie już tydzień października?
– Szczegóły, kwiatuszku, nieistotne detale. – Irmina po części niedbałym, po części niecierpliwym ruchem zamachała dłonią, jakby odpędzała od siebie namolnego owada. – Zresztą wiesz doskonale, że tradycja nakazuje, aby do inicjacji doszło w święto lunarne albo solarne.
– Po drodze było Lammas i równonoc jesienna – zauważyła głucho Ida, która nabrała z nagła paskudnych przeczuć. – I co ty, przepraszam bardzo, zamierzasz inicjować? Z taką pompą w dodatku?
– Nie co, tylko kogo. Ciebie, naturalnie! Wreszcie oficjalnie przystąpisz do sabatu! Doprawdy trudno o lepszy powód do celebracji z pompą i honorami.
– A-ale… Ale… Ale ja nie mam magii!
– Kolejny szczególik pozbawiony znaczenia – skwitowała Irmina z triumfem w głosie i ogniem w oczach. – Z darem ujawnionym czy głęboko ukrytym, w twoich żyłach wciąż płynie magiczna krew. Genów nie oszukasz, kochanie. I owszem, masz rację, po drodze mieliśmy i Lamas, i Mabon, ale przecież obie doskonale wiemy, że to Samhain najlepiej pasuje do twoich… atrybutów.
Idę zmroziło na te słowa, jak gdyby ktoś właśnie przeszedł po jej grobie.
Ona! Jednak! WIE! – wrzeszczało jej w głębi duszy. W ciele szalały i krew, i oddech, i serce, wszystko biło na alarm, wyły syreny, dziko migały czerwone żaróweczki.
Onawie-onawie-onawie-ONAWIE!!!
– Wyprawimy Maszkaradę, jakiej świat nie widział – perorowała tymczasem Irmina, wypuszczając z dłoni nowe straszydła, białawe cienie fantomowych istnień. – Trochę Halloween, trochę rodzimych Dziadów, do tego parę celtyckich akcentów na cześć naszych honorowych gości…
– Nie wezmę w tym udziału.
Matka roześmiała się krótko, perliście, z takim lekceważeniem, że Ida miała ochotę własnoręcznie wepchnąć jej ten rechot z powrotem do gardła.
– Oczywiście, że weźmiesz – oznajmiła twardo Brzezińska, nagle poważniejąc. – Jesteś nam winna osiem nocy w roku, zapomniałaś? Ta będzie siódma.
Szlag.
– Och, nie rób takiej skwaszonej miny, powinnaś się cieszyć! To ogromne wyróżnienie dla nas, dla całego rodu, a szczególnie dla ciebie. Uroczyste czytanie twojej aury odbędzie się o północy podczas Maszkarady, a rytuał odprawi sama Ruby Blair! Masz pojęcie? Rubin z Łąk we własnej osobie przybędzie tutaj, aby…
– Aby cała para poszła w gwizdek i goście rozlecieli się do domów z poczuciem niesmaku i zażenowania.
– Nie pojmuję, skąd w tobie tyle pesymizmu.
– A ja nie pojmuję twojego entuzjazmu, skoro uroczysty czy nie, czy rubin, czy szmaragd, czy inny jadeit, ten rytuał i tak niczego nowego we mnie nie odnajdzie.
Irmina uniosła brwi i zatrzepotała rzęsami, jakby słowa córki zdumiały ją do granic.
– Jesteś taka pewna swego – odezwała się – że można by pomyśleć, że odziedziczyłaś po prababce dar jasnowidzenia.
– Po prostu nie mam w zwyczaju wypierania oczywistych faktów.
– W takim razie pozwól faktom mówić samym za siebie – odparowała matka ze zjadliwą satysfakcją. – Niechaj przemówią w Samhain o północy. Bo jak tak w kółko protestujesz i wszystkiemu zaprzeczasz, to doprawdy nie da się nie odnieść wrażenia, że próbujesz zakrzyczeć jakąś niewygodną prawdę. Masz coś do ukrycia, kochanie? Nie? Więc czego się boisz?
Ida zmełła w ustach kawał mięcha, którym bardzo, ale to bardzo miała ochotę rzucić matce w twarz, prosto w ten jej przebiegły uśmieszek.
– A nie pomyślałaś czasami, że publiczne czytanie aury, z którego jak zwykle nic nie wyniknie, będzie po prostu upokarzające? – wycedziła, siląc się na spokój, choć prawdziwy powód jej zdenerwowania był zupełnie inny, niż mogła to zdradzić na głos. – Nie tylko dla mnie, ale i naszej rodziny? Chcesz nas wszystkich wystawić na pośmiewisko przed całym sabatem? Przed O’Connorami? Przed samą Ruby Blair?
– Trochę więcej wiary, skarbie – zaćwierkała słodko Irmina, egzaltowanym gestem gładząc córkę najpierw po głowie, potem po policzku. – Więcej wiary w siebie i w rodzinę, która chce dla ciebie jedynie tego, co najlepsze, i nie zawaha się przed niczym, żeby to zdobyć. Jestem przekonana, że twoja Maszkarada doczeka się całkiem miłego zakończenia. Zobaczysz, skarbie. Mama o wszystko zadba.
Cztery ostatnie słowa czarownicy huczały dziewczynie w głowie niczym złowroga groźba i spędzały jej sen z powiek jeszcze długo po tej rozmowie, bo determinacji i pomysłowości matki Ida bała się o wiele bardziej niż najstraszniejszych upiorów.
Trzy dni później Ida wpadła do domku ogrodnika spóźniona, zadyszana i tak rozkojarzona, że nie zauważając rozbawionego wzroku nauczyciela, najpierw gorączkowymi ruchami wykładała na stół przypadkowe przedmioty, nie wiedzieć kiedy ani po co wrzucone do torby zaraz po przebudzeniu, a potem przez dobrą minutę kartkowała znalezioną w końcu książkę w poszukiwaniu krzyżówek genetycznych, które miała rozwiązać przed dzisiejszą lekcją. Tropienie pracy domowej zdawało się pochłaniać ją bez reszty, choć nieobecne spojrzenie zdradzało, że myślami dziewczyna była zupełnie gdzie indziej.
– Odłóż to, zanim sobie zaspojlerujesz finał – odezwał się w końcu litościwie nauczyciel, gdy uczennica przewertowała już połowę tomu, bezrefleksyjnie minąwszy strony zaznaczone zakładką.
Ida podniosła znad książki nieprzytomne oczy, lecz wciąż kompulsywnie przewracała kartki chyba jedynie po to, żeby czymś zająć niespokojne dłonie. Chłopak roześmiał się cicho, po czym bez słowa sięgnął ponad stołem. Wyjął jej z rąk grube tomiszcze i pokazał okładkę.
– O rany, przepraszam… – wymruczała, kręcąc głową nad własnym roztrzepaniem. Z westchnieniem przyjęła z powrotem opasłą młodzieżówkę, którą od paru wieczorów próbowała czytać przed snem, żeby choć na chwilę odegnać od siebie złe przeczucia oraz wizje najczarniejsze z czarnych. Przez chwilę znowu bez przekonania grzebała w torbie, a nie znalazłszy tam ani podręcznika do biologii, ani zeszytu ćwiczeń, zamaszyście zgarnęła do niej wszystkie rzeczy ze stołu, odrzuciła ją na podłogę i opadła ciężko na krzesło. – Przez całą noc nie zmrużyłam oka, w ogóle dzisiaj nie myślę.
– Znowu koszmary?
– I to na jawie. – Zmęczonym gestem przetarła dłonią twarz i zaklęła z cicha, gdy zahaczyła o włosy zapięciem zegarka. – Największą dręczącą mnie zmorą jest moja matka i jej diaboliczne pomysły. – Wyplątując kosmyki ze srebrnej sprzączki, przelotnie zerknęła na tarczę. – O cholera, i jeszcze spóźniłam się prawie pół godziny! Sorry, Remek, naprawdę nie wiem, gdzie ja mam głowę…
Remigiusz Niemiera, student trzeciego roku medycyny, syn ogrodnika z dziada pradziada, daleki potomek słynnych czarowników i najlepszy, bo jedyny przyjaciel Idy z dzieciństwa, który niedawno wkroczył znienacka z powrotem w jej życie, uśmiechnął się tylko odrobinę szerzej, a w żółtozielonych oczach mignął mu zawadiacki błysk. Ida prędko uciekła spojrzeniem, udając, że całkowicie pochłania ją wysnuwanie włosów spod paska zegarka.
Lubiła ten jego uśmiech bardziej, niż chciała przyznać, i była z tego powodu zła trochę na siebie, a trochę na chłopaka. W końcu w jej bajce nie miało być miejsca na żadnego rycerza, a ten, jakby nie patrzeć, już od miesiąca walecznie ratował ją, biedną białogłowę, z nie lada opresji, pomagając nadrobić zaległości w nauce i przygotować się do matury, od której zależała reszta jej życia. Jakkolwiek dramatycznie by to brzmiało.
Zanim wyjechał na studia, Ida nigdy nie myślała o Remku inaczej niż o bracie z wyboru. Ale gdy parę tygodni temu stanął nieoczekiwanie w progu jej pokoju i ujrzała go po raz pierwszy od przeszło dwóch lat, zdradliwe serce zabiło gwałtowniej, a w brzuchu zatrzepotały tysiące skrzydełek, które o mało nie poderwały jej z ziemi. Chłopak zmężniał, spoważniał, zmieniło go widoczne gołym okiem zmęczenie, chociaż nie na tyle, aby w jego obecności dziewczyna poczuła się nieswojo. Wręcz przeciwnie. Bo chociaż to on wyjechał i teraz odwiedzał stare śmieci, Ida miała wrażenie, jakby to ona właśnie wróciła do domu.
Zaczęli tam, gdzie kiedyś skończyli, jak gdyby wcześniej po prostu wcisnęli pauzę, zamrażając swoją przyjaźń do odwołania. Do teraz, gdy mogli wreszcie podjąć przerwaną przed laty rozmowę. I było między nimi tak samo jak dawniej. Ale też inaczej. W spojrzeniu żółtozielonych oczu Ida dostrzegała bowiem niekiedy szelmowskie ogniki i nic nie potrafiła na to poradzić, że jej wyobraźnia cwałowała z miejsca w bardzo, ale to bardzo niebezpieczne rejony.
– Przyszedłem raptem pięć minut przed tobą – powiedział Remek, wyciągając się na krześle i zaplatając ręce za głową. – Napisałbym SMS-a, że coś mi wypadło i lekcję zaczniemy później, ale ty znowu nie masz komórki – dodał z wyrzutem.
– I mieć nie zamierzam, dopóki mieszkam pod jednym dachem z tą parą stalkerów z piekła rodem.
– Starzy czytali twoje wiadomości?
– Gorzej. Wgrali mi program szpiegujący.
Remek gwizdnął zaskoczony.
– No nie gadaj…
– Poważnie. Powinnam była od razu odgadnąć, że skoro tak łatwo zgodzili się na kółko matematyczne, na które jeździłam do szkoły dwa razy w tygodniu, to na bank znaleźli jakiś sposób, żeby monitorować każdy mój krok. Nie mogli śledzić mnie magią, bo po pierwsze, dali mi słowo, a po drugie, ojciec produkuje talizmany maskujące i pożyczyłam sobie jeden… – zawahała się, zerkając na Remka z cieniem uśmiechu na wargach – …albo jedenaście.
Parsknął z cicha, bynajmniej nie oburzony. Z ich dwójki to on od zawsze wychodził z założenia, że reguły są po to, aby je łamać, podczas gdy Ida, którą kiedyś znał, na sam pomysł zrobienia czegoś wbrew zasadom wpadała w małą panikę i za każdym razem długo musiał ją przekonywać do swoich zwariowanych pomysłów. A tu proszę, miał teraz przed sobą prawdziwą buntowniczkę! I nawet nie starał się ukrywać, że podoba mu się to, co widzi.
– A skoro magia nie wchodziła w grę – dokończyła Ida, odchrząknąwszy, bo uznanie w oczach Remka odrobinę ją krępowało – to postanowili sięgnąć po bardziej konwencjonalne metody szpiegowskie.
– Nie wiem w sumie, jak to skomentować. – Pokręcił głową, aż jasna czupryna na chwilę przysłoniła mu oczy. – Przesrana sprawa.
– Tak bardzo, że czasami mam ochotę odwalić jakiś popieprzony numer tylko po to, żeby napsuć im krwi i narobić problemów.
– Nie dziwię się wcale. – Skinął głową z aprobatą. – Jak będziesz potrzebowała kawalerii, wyślij eska i przybędę. A nie, czekaj… – Westchnął teatralnie. – Tak oto po raz kolejny zataczamy nasze błędne koło.
– Weź się zastanów, Remi, na co komórka komuś, kto przez dwadzieścia cztery na siedem siedzi pod kluczem i nie ma w zasadzie żadnych znajomych – powiedziała swobodnym tonem, choć w błąkającym się na jej ustach uśmiechu krył się cień smutku. – Na dodatek w siedliszczu tak przesyconym magią, że zasięg zwiał stąd dawno temu szukać szczęścia gdzie indziej, a elektronika doznaje traumy i wpada w katatonię?
– Z zasięgiem faktycznie jest tutaj kiepsko – mruknął, zerkając na ekran swojego smartfona. – Ale telefon jako taki ma się całkiem nieźle.
– Pomieszkałbyś tu jakiś czas i szlag by go trafił na dobre.
– Dziwne, mieszkałem przecież całe życie i jakoś nigdy nie miałem takich problemów.
– Najwyraźniej tu, do domku ogrodnika, magiczne zakłócenia nie docierają – ucięła Ida i aby uwiarygodnić swój obojętny ton, niedbale wzruszyła ramionami.
Już kilka razy przeszło jej przez myśl, czyby nie wtajemniczyć Remka w prawdziwy powód, dla którego żaden zaawansowany sprzęt nie miał szans przetrwać w jej obecności dłużej niż kilka dni. Najwyraźniej aura medium oraz astralne byty ciągnące do Idowej duszy niby ćmy do ognia zza granic świata i granic poznania nijak nie były kompatybilne ze współczesną technologią. Urządzenia analogowe okazywały się dość odporne na działanie paranormalnych częstotliwości, ale jakiekolwiek ustrojstwo z chipem i płytą główną prędzej czy później jarało się na skwarkę. Brzezińscy nie nadążali jednak za współczesnym światem nie tylko pod względem obyczajowym: zamiast słać maile, wciąż pisali listy, zamiast dzwonić, używali luster, a naprawdę ważne rozmowy przeprowadzali twarzą w twarz pod osłoną magii. I całe szczęście, w przeciwnym wypadku Ida zostałaby zdekonspirowana, zanim zdążyłaby wystukać do Remka SMS-a o treści: „Przyślij kawalerię!”.
Raz już prawie, prawie powiedziała mu o wszystkim… Ostatecznie stchórzyła, dochodząc przy tym jednak do całkiem niegłupiego wniosku, że raz wypowiedzianych słów nie da się już cofnąć, a ona przecież nie ma się do czego śpieszyć. Skoro się waha, to może warto posłuchać intuicji i przekonać się najpierw, czy te dwa lata rozłąki, choć na pierwszy rzut oka nie zaszkodziły ich przyjaźni, nie były same w sobie wystarczającym powodem do wprowadzenia zasady ograniczonego zaufania. Gdyby przed jego wyjazdem miała wskazać tę jedyną osobę na świecie, której być może byłaby kiedyś gotowa zdradzić swój wielki sekret, to pewnie wybrałaby właśnie Remka. Ale czas zrobił swoje.
„Czas leczy i kaleczy”, jak zwykła powiadać jedna z niedoszłych mistrzyń Idy. Ta sama, od której dziewczyna po raz pierwszy usłyszała, że ma pęknięte ciało, niezdolne do utrzymania choćby kropli magii. Ta sama, która pokazała nowicjuszce nieuleczalne rozdarcie w jej materialnej powłoce, rozszerzające się i zwężające wraz z rosnącym i malejącym księżycem, z każdym rokiem coraz głębsze i wypełnione coraz mroczniejszą czernią przedwiecznego nowiu…
– Najwyraźniej będę musiał pożyczyć od wuja kilka gołębi – mruknął Remek z przekąsem i taką miną, jakby doskonale wiedział, o czym Ida myślała. – Bo dodzwonienie się do was na stacjonarny też graniczy z cudem.
– No i sam widzisz. – Bezradnie rozłożyła ręce. – Mieszkam pośrodku cholernego uroczyska. Im prędzej się stąd wyrwę, tym lepiej dla mnie. Chociaż w zasadzie dla uroczyska też.
Uśmiechnął się dziwnie, odchylając na krześle, aż zakołysało się na tylnych nogach ze skrzypliwym jękiem. Kiedy tak robił, gdy siadał na parapecie i machał nogami albo kładł się na podłodze z rękami pod głową i źdźbłem trawy w ustach, wytrzaśniętym nie wiedzieć skąd ani kiedy, nieco bardziej przypominał dawnego siebie. Tego mniej poważnego i zadumanego nad sprawami, które musiały go teraz dręczyć już od jakiegoś czasu, bo oczy miał podkrążone, a lwia zmarszczka między brwiami była widoczna nawet wtedy, gdy się śmiał. A śmiał się znacznie rzadziej niż dawniej.
Czas leczy i kaleczy, pomyślała Ida, czując w sercu kolejne bolesne ukłucie.
– Niemagiczne życie nie jest wcale takie wspaniałe, jak ci się zdaje – mruknął ponuro, zapatrzony za okno. – Kiedyś myślałem, że nic lepszego nie może mnie spotkać, ale dopiero teraz, kiedy znów jestem tutaj, wiem, że wcale nie było do czego gonić ani od czego uciekać. – Nagle odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. – Za to wciąż jeszcze jest do czego wracać.
Tym razem nie opuściła wzroku, chociaż wiele ją to kosztowało i miała okropną pewność, że się rumieni. Powtórzyła w myślach ułożoną niedawno mantrę, że nadinterpretuje i daje się ponieść fantazji. Nie pierwszy raz usłyszała w jego słowach to, co zawarł jedynie pomiędzy, w tonie głosu, w uśmiechu, w spojrzeniu tak ciepłym i miękkim, a tak intensywnym, że kradło tlen z powietrza, aż Ida musiała szybciej oddychać. Ale może właśnie nie słyszała tego wcale, a tylko całą sobą pragnęła usłyszeć?
Przecież wcale nie powiedział, że wrócił tu dla ciebie, kretynko, zganiła się w myślach.
Tyle że wciąż nie odrywał od niej oczu. Czy ktoś, kto tak patrzy i w ogóle nie mruga, może mieć na myśli jedynie to, co mówią jego usta?
– Brakuje mi porównania – odezwała się po chwili, bezwiednie okręcając bransoletkę zegarka wokół nadgarstka jak zawsze, gdy ze zdenerwowania miała ochotę uciekać. – Ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że tam może być gorzej niż tu.
– Zapraszamy zatem na ciemną stronę bezmocy. Niestety nie mamy ciastek.
Uśmiechnęła się blado, ale tym razem Remek nie odpowiedział uśmiechem.
Zbita z tropu Ida odwróciła głowę i teraz to ona wyjrzała przez okno. Nie wyjawiła mu jeszcze, że to jego wyjazd na studia nasunął jej pomysł, by zrobić to samo. Ostatnio coraz częściej łapała się na myśli, że mimo innego pochodzenia i odmiennej pozycji ich rodzin łączyło ich więcej, niż mogłoby dzielić. Oboje byli od dziecka pozbawieni czarodziejskich zdolności, choć każde z zupełnie innego powodu, i oboje swego czasu gorąco pragnęli jakoś temu zaradzić. A potem oboje uciekali od życia pośród magii, z tą różnicą, że Ida wyleczyła się w końcu z marzeń o wiedźmowaniu, natomiast Remek najwyraźniej wciąż nie do końca przebolał, że nigdy nie zostanie czarownikiem, bo szanse na przełamanie rodzinnej klątwy mogli mieć najwcześniej jego wnukowie.
Dwie czarne owce, co zeszły na manowce, zanucił złośliwy głosik w głowie dziewczyny, tak podobny do głosu Irminy.
Ida na moment przymknęła oczy. A potem gwałtownie nabrała powietrza i wyrzuciła z siebie jednym tchem, prędko i bez zastanowienia, tak by nie zdążyła się rozmyślić. Aby echo tego, co by powiedziała matka, gdyby mogła teraz zajrzeć do głowy swojej córki, nie odebrało dziewczynie resztek odwagi:
– A kiedy już przejdę na stronę bezmocy… zostaniesz tam ze mną?
Raptownie przestał się bujać na krześle. Znieruchomiał odchylony do tyłu tak mocno, że oparciem niemal dotykał regału. Dopiero po kilku nieznośnie długich sekundach pozwolił krzesłu opaść z trzaskiem na przednie nogi.
– A gdybym to ja powrócił stamtąd na dobre? – spytał, zamiast odpowiedzieć, ściszonym i dziwnie zmienionym głosem. – Zostałabyś ze mną tu?
Powiedział to! Powiedział to…
Powiedział…?
Tylko co właściwie?
– Remi, ja… – Ida urwała z wahaniem, czując się tak, jakby sama wetknęła kij w mrowisko własnych myśli i teraz za nic nie potrafiła ogarnąć chaosu. Nigdy dotąd nie brała pod uwagę takiej możliwości: żyć bez magii wśród magicznych, gdzie wszystko nieustannie przypominałoby jej o tym, jakim zawodem, jakim ciężarem, jaką udręką była dla rodu, dla sabatu, dla całej czarodziejskiej społeczności? Nie zostałaby tu dla matki, nie zostałaby dla ojca… A dla Remiego? – Ja naprawdę… Nie wiem.
– Nie szkodzi. Ja też nie. Dowiemy się tego wspólnie.
Co to znaczy? – dopytywała gorączkowo w głębi duszy, nie mając odwagi zrobić tego na głos. Jak to, do diabła, miała rozumieć?
– Ale jedno już teraz wiem na pewno – podjął po chwili Remek, nachylając się nad stołem i nieśpiesznie wyciągając ku niej rękę. – I powinienem był powiedzieć ci to od razu po powrocie. Cholernie dobrze znowu mieć cię obok, Ida.
Nie miała pojęcia, jak i czy odpowiedzieć, więc tylko bez słowa podała mu dłoń.
– Ciebie też, Remi – szepnęła w końcu.
Mocniej uścisnął koniuszki jej palców, a ona o mało nie westchnęła na głos, gdy przepłynęła przez nią fala mrowiącego ciepła.
I znów nie wiedziała, czy to jej ciało odpowiadało w ten sposób na jego dotyk, bo Remek ją najzwyczajniej w świecie pociągał, czy może to raczej jej aura reagowała subtelnie na uwięzioną w nim magię, głęboko uśpioną i zamkniętą pieczęcią, lecz nigdy niewygaszoną do końca. W teorii pieczętowanie gwarantowało brak jakiejkolwiek interakcji między zapuszkowaną mocą a światem zewnętrznym, zarówno tym magicznym, jak i tym zwykłym. Ale w praktyce mediów było na świecie tak mało, że pewnie nawet nie przeprowadzono na nich podobnych eksperymentów i nikt nie mógł być pewien, ile ich dar był w stanie wychwycić.
– Zdaje się, że oboje mamy o czym teraz myśleć – powiedział Remek z zawadiacką iskrą w oku, wolno przesuwając kciukiem po wierzchu jej dłoni, aż wszystkie włoski na przedramieniu stanęły jej na baczność, w pełnej gotowości. – Pomyślmy więc sobie i… – Pośpiesznie cofnął rękę, strzepnął nią prędko, jakby próbował ostudzić oparzenie. I znów spojrzał za okno. – I lepiej przełóżmy zajęcia na kiedy indziej.
– Czemu? – zdziwiła się Ida, a jej rozczarowanie nie mogłoby chyba mieć mniej wspólnego z odwołaną lekcją biologii.
– Ponieważ jedyny aspekt krzyżówek genetycznych, który zaprząta w tej chwili moje myśli, dotyczy sposobów, w jakie zazwyczaj dochodzi do nich w naturze. W takim, dajmy na to, królestwie zwierząt… Ze szczególnym uwzględnieniem ssaków.
Ida najpierw oniemiała, potem parsknęła śmiechem, a na koniec czym prędzej uciekła z pokoju, zanim któreś z nich uznałoby za dobry pomysł porzucenie teorii na rzecz zajęć praktycznych.
W przedpokoju zdała sobie sprawę, że zapomniała torby, ale nie odważyła się po nią wrócić. Zamiast tego wybiegła z domku ogrodnika, sfrunęła po schodkach werandy i jak na skrzydłach pognała do ogrodu, aby przewietrzyć myśli i ostudzić ciało.
Dopiero w kojącym cieniu sędziwych drzew naszła ją z nagła trzeźwiąca refleksja, że jeśli będzie tak dalej tracić przy Remku głowę, to on prędzej czy później skradnie jej serce.
I nie wiedzieć czemu na samą myśl o tym poczuła zimny strach.