Szaleństwo tłumów. Gender, rasa, tożsamość - Douglas Murray - ebook

Szaleństwo tłumów. Gender, rasa, tożsamość ebook

Douglas Murray

4,4

Opis

Prowokująca i błyskotliwie napisana książka autora bestsellerowej Przedziwnej śmierci Europy.

W swojej najnowszej książce Douglas Murray zajmuje się najbardziej spornymi problemami XXI wieku: seksualnością, płcią, technologią i rasą. Ujawnia zdumiewające wojny kulturowe toczone w miejscach pracy, szkołach i domach w imię sprawiedliwości społecznej i polityki tożsamości.

Żyjemy w epoce ponowoczesnej, po załamaniu się wielkich narracji: religii i ideologii politycznej. W ich miejsce pojawiło się dążenie do walki o naprawienie domniemanych krzywd przy użyciu broni w postaci tożsamości, wzmocnione przez nowe formy mediów społecznościowych i informacyjnych. Hierarchię celów coraz bardziej podzielonego społeczeństwa determinują wąskie grupy interesów – a ofiar, jak pokazuje Murray, przybywa.

Czytelnicy niezależnie od swych przekonań politycznych docenią mistrzowsko napisaną i prowokacyjną książkę Murraya, który stara się wprowadzić nieco sensu do dyskusji o najbardziej złożonych sprawach obecnego pokolenia. Kończy żarliwym wołaniem o wolność słowa, wspólnotę wartości i zdrowy rozsądek w czasach masowej histerii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (47 ocen)
28
11
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tversky

Nie oderwiesz się od lektury

Książka napisana przystępnym językiem. Bardzo wciąga, nie mozna się od niej oderwać!
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Przeżywamy wielkie szaleństwo tłumów. Publicznie i prywatnie, online i poza siecią, ludzie zachowują się coraz bardziej irracjonalnie, jak rozgorączkowane stado i po prostu nieprzyjemnie. W codziennych wiadomościach możemy oglądać tego skutki. Wszędzie dostrzegamy objawy, jednak nie widzimy przyczyn.

Pojawiają się różne wytłumaczenia. Zazwyczaj sugerują one, że każde szaleństwo jest skutkiem wyboru tego czy innego prezydenta albo jakiegoś referendum. Lecz żadne z tych wyjaśnień nie dociera do źródeł. Bo głęboko pod powierzchnią codziennych wydarzeń zachodzą o wiele większe ruchy i poważniejsze zdarzenia. Czas zająć się prawdziwymi przyczynami problemów. Rzadko mówi się nawet o korzeniach tego stanu, czyli o prostym fakcie, że od ponad ćwierć wieku trwa okres rozpadu wszystkich naszych narracji. Jedna po drugiej były odrzucane, mało kto ich bronił albo nie można ich już było popierać. Najpierw, poczynając od wieku XIX, los taki spotkał wyjaśnienia naszego życia, które podawała religia. W ciągu ostatniego stulecia w jej ślady poszły świeckie nadzieje, proponowane przez wszystkie ideologie polityczne. Pod koniec XX wieku zaczęła się epoka ponowoczesna. Epoka definiująca siebie i definiowana podejrzliwością wobec wszystkich wielkich narracjik1. Jednak, jak uczy się we wszystkich szkołach, natura nie znosi próżni i w tej ponowoczesnej pustce chyłkiem zaczęły pojawiać się nowe myśli, proponujące własne wyjaśnienia i sensy.

Zakusy na tak opustoszały teren były nieuniknione. Mieszkańcy zamożnych demokracji Zachodu nie mogli tak po prostu zostać pierwszymi ludźmi w znanych nam dziejach, którzy nie mieliby zupełnie żadnego wytłumaczenia tego, co tu robimy, ani opowieści, które nadałyby życiu cel. Niezależnie od swoich wad wielkie narracje przeszłości przynajmniej nadawały sens ludziej egzystencji. Pytanie, co mamy teraz robić — poza bogaceniem i zabawianiem się na wszelkie dostępne sposoby — musiało doczekać się odpowiedzi.

Odpowiedzią, jaka pojawiła się w ostatnich latach, jest angażowanie się w nowe batalie, w coraz bardziej zażarte kampanie i niszowe żądania. Szukanie sensu w nieustannej wojnie z każdym, kto myśli nie tak, jak należy, o pytaniu, które zostało właśnie przeformułowane, i odpowiedzi, która dopiero co uległa zmianie. Niewiarygodne tempo tego procesu bierze się głównie stąd, że kilka firm w Dolinie Krzemowej (szczególnie Google, Twitter i Facebook) nie tylko może kierować wiedzą, myślami i słowami większości ludzi na świecie, lecz również działa w ramach modelu, który trafnie opisano jako oparty na znalezieniu „klientów gotowych płacić za modyfikowanie zachowania innych”k2. Pomimo rozdrażnienia technologicznym światem, który pędzi tak szybko, że nasze nogi nie są w stanie za nim nadążyć, wojny te nie są bezcelowe. Wszystkie zmierzają w określonym kierunku, w stronę potężnego celu. Celem tym — dla jednych nieświadomym, dla innych przemyślanym — jest zaszczepienie społeczeństwom nowej metafizyki albo, jeśli wolicie, nowej religii.

Mimo że ich fundamenty powstawały przez kilkadziesiąt lat, dopiero po kryzysie finansowym 2008 roku na światło dzienne zaczęły wychodzić idee znane poprzednio tylko z najmroczniejszych obrzeży świata nauki. Zalety tych nowych przekonań są oczywiste. Trudno powiedzieć, czemu pokolenie niebędące w stanie zgromadzić kapitału miałoby kochać kapitalizm. I nietrudno domyśleć się, dlaczego pokolenie sądzące, że może nigdy nie mieć na własność domu, pociąga światopogląd, który obiecuje rozprawienie się z każdą nierównością, nie tylko w ich życiu, ale w ogóle z wszystkimi nierównościami na ziemi. Interpretacja świata z punktu widzenia „sprawiedliwości społecznej”, „polityki tożsamości” i „intersekcjonalności” jest prawdopodobnie najśmielszą i najbardziej ambitną od zakończenia zimnej wojny próbą stworzenia nowej ideologii.

Jak na razie „sprawiedliwości społecznej” powodzi się najlepiej, bo robi wrażenie atrakcyjnej — i w niektórych odmianach taka jest. Nawet sama konstrukcja terminu nie sprzyja sprzeciwowi. „Jesteś przeciwny sprawiedliwości społecznej? To czego chcesz, niesprawiedliwości?”.

Z kolei miejscem rozgrywek o sprawiedliwość społeczną stała się „polityka tożsamości”. Dzieli społeczeństwo na rozmaite grupy interesu zależnie od płci, rasy, preferencji seksualnych i tak dalej. Zakłada, iż tego rodzaju cechy są głównymi lub jedynymi atrybutami ich posiadaczy i że przynoszą one jakieś dodatkowe korzyści. Na przykład (według amerykańskiego pisarza Colemana Hughesa) założenie, że z byciem czarnoskórym, kobietą albo gejem wiąże się jakaś „wyższa świadomość etyczna”k3. Stąd bierze się tendencja do zaczynania zdań od „Jako…”. I jest to coś, do czego ludzie, tak żyjący, jak umarli, muszą mieć należyty stosunek. Stąd biorą się wezwania do burzenia pomników postaci historycznych, których stosunek był niewłaściwy, i potrzeba pisania na nowo historii wszystkich, których chcemy ocalić. Dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że senator Sinn Fein może twierdzić, iż strajki głodowe IRA w 1981 roku były walką o prawa gejówk4. W sferze polityki tożsamości mniejszości mają jednocześnie dzielić, organizować i rozstrzygać.

Z tej trójcy najmniej atrakcyjnie brzmi koncepcja „intersekcjonalności”. Zachęca ona do nieustannych prób wyszukania u siebie i u innych każdej możliwej tożsamości i wrażliwości, a następnie do organizowania się według systemu sprawiedliwości, jaki wyłoni się z wiecznie przemieszczającej się hierarchii, którą odkryjemy. Tego rodzaju system jest nie dość, że nierealny w praktyce, to w dodatku prowadzi do obłędu, stawiając niemożliwe żądania dla osiągnięcia celów, które pozostają zawsze poza zasięgiem. Lecz intersekcjonalność wyszła już poza mury wydziałów socjologii, gdzie się rodziła. Jest traktowana serio przez pokolenie młodych i — jak się przekonamy — za pośrednictwem prawa pracy („zobowiązania do różnorodności”) na dobre zadomowiła się we wszystkich większych korporacjach i rządach.

Zmuszenie ludzi do przyswojenia sobie nowych założeń wymagało nowej heurystyki. Tempo, w jakim weszła do mainstreamu, jest oszałamiające. Jak zauważył matematyk i pisarz Eric Weinstein (i co potwierdza wyszukiwanie w Google Books), wyrażenia typu „LGBTQ”, „uprzywilejowanie białych” i „transfobia” zmieniły się z w ogóle nieużywanych w całkiem normalne. O wynikającym stąd wykresie napisał, że „uświadomienie”, przy użyciu którego milenialsi i inni „burzą tysiąclecia ucisku i/ lub cywilizacji (…), zostało wymyślone jakieś dwadzieścia minut temu”. Ciągnął, że co prawda nie ma nic złego w testowaniu nowych myśli i słów, ale „trzeba strasznej lekkomyślności, żeby z takim uporem polegać na tak wielu niewypróbowanych związkach heurystycznych wymyślonych przez twoich rodziców w niezbyt dobrze znanych dziedzinach, które nie liczą nawet pięćdziesięciu lat”k5. Greg Lukianoff i Jonathan Haidt analogicznie zwracają uwagę (w swojej książce z 2018 roku, The Coddling of the American Mind) na to, jak nowe stały się środki kontroli i egzekwowania tych nowych związków heurystycznych. Zwroty takie, jak „sprowokowane” i „poczucie zagrożenia” oraz twierdzenia, że słowa niepasujące do nowej religii powodują „szkody”, stały się tak naprawdę powszechne od roku 2013k6. Wygląda to tak, jakby po wyznaczeniu sobie celów nowa metafizyka potrzebowała jeszcze kilku lat na obmyślenie sposobów siłowego wprowadzenia swych zwolenników do głównego nurtu myśli. Ale zrobiła to z powodzeniem, i to jakim!

Efekty widać w codziennych wiadomościach. Na przykład takiej, że Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne (American Psychological Association) czuje potrzebę informowania swoich członków o sposobach oduczania chłopców i mężczyzn szkodliwej „tradycyjnej męskości”k7. Właśnie dlatego można zwolnić poprzednio zupełnie nieznanego programistę z Google — Jamesa Damore’a — za napisanie służbowej notatki z sugestią, że niektóre prace w branży technologicznej mogą interesować bardziej mężczyzn niż kobiety. I dlatego liczba Amerykanów, których zdaniem rasizm jest „dużym problemem”, dwukrotnie zwiększyła się w okresie od 2011 do 2017 rokuk8.

Gdy na świat zaczyna patrzeć się przez te nowe soczewki, wszystko staje się szaloną bronią siejącą obłęd. To dlatego „New York Times” zamieszcza artykuł czarnoskórego autora pod tytułem „Czy moje dzieci mogą przyjaźnić się z białymi?”k9. A tekst pióra kobiety o śmiertelnych wypadkach rowerzystów w Londynie może zostać podany pod nagłówkiem „Drogi projektowane przez mężczyzn zabijają kobiety”k10. Tego rodzaju retoryka pogłębia istniejące podziały i tworzy za każdym razem nowe. W jakim celu? Zamiast pokazywać, jak można lepiej ułożyć wspólne życie, ostatnie lata utwierdzają w poczuciu, że życie z innymi wcale nie idzie nam za dobrze.

Większość ludzi dowiaduje się o tym nowym systemie wartości metodą nie tyle prób, co bardzo publicznych błędów. W ostatnich latach wszyscy zaczęli przynajmniej wyczuwać, że na polu kultury pojawiły się miny, rozkładane przez poszczególne osoby, grupy, a może jakiegoś boskiego satyryka, i czekające, aż ktoś na nie nadepnie. Czasami ktoś wejdzie w nie przypadkiem i natychmiast wylatuje w powietrze. Kiedy indziej ludzie patrzą na jakiegoś odważnego szaleńca, który wypuszcza się na tę ziemię niczyją w pełni świadomy, co go czeka. Po kolejnym wybuchu następują dyskusje, czasami okraszane westchnieniami zachwytu, i życie toczy się dalej, a na konto osobliwego, pozornie improwizowanego systemu wartości naszych czasów zapisana zostaje jeszcze jedna ofiara.

Zorientowanie się w układzie tych min trochę potrwało, ale jest on już jasny. Najpierw chodziło o wszystko mające związek z homoseksualnością. W drugiej połowie XX wieku rozegrała się walka o równość gejów, która zakończyła się pełnym powodzeniem i odwróceniem okropnej niesprawiedliwości dziejowej. Wtedy okazało się, że wygrana wojna bynajmniej nie dobiega końca, tylko przybiera inne formy. GLB (Gej, Lesbijka, Bi) zmieniło się w LGB, by nie pomniejszać znaczenia lesbijek. Następnie do skrótu dodano T (o nim wiele więcej niedługo). Później Q i gwiazdki. W miarę rozrostu gejowskiego alfabetu w obrębie ruchu coś się zmieniło. Zwycięski, zaczął zachowywać się tak samo, jak kiedyś jego przeciwnicy. Po zmianie układu sił zdarzyło się coś paskudnego. Dziesięć lat temu prawie nikt nie opowiadał się za małżeństwami gejów, nawet grupy walczące o ich prawa, takie jak Stonewall. Po kilku latach stały się one jedną z fundamentalnych wartości współczesnego liberalizmu. Oblanie testu z problemu małżeństwa gejów — kilka lat po tym, jak nie zdawali go prawie wszyscy (z grupami gejowskimi włącznie) — oznaczało stanie się outsiderem. Z tym prawem można się zgadzać lub nie zgadzać, ale taka szybka odmiana obyczajów wymaga niezwykłej wrażliwości i głębokiego przemyślenia. A mimo to, zadowoleni, nie poświęcamy jej szczególnej uwagi.

Inne problemy ulegały podobnym przemianom. W ciągu XX stulecia kobiety systematycznie zdobywały kolejne prawa. Wyglądało na to, że dochodzi do jakiegoś rodzaju porozumienia. Kiedy już wydawało się, że pociąg dojeżdża do upragnionej końcowej stacji, raptem nabrał prędkości i zniknął w oddali. Zagadnienia, o których jeszcze wczoraj prawie się nie mówiło, dzisiaj stawały się powodem do niszczenia czyjegoś życia. Pociąg pędził po torach, pozostawiając za sobą życiowych i zawodowych rozbitków.

Należał do nich 72-letni noblista, profesor Tim Hunt. Na konferencji w Korei Południowej opowiedział kiepski dowcip o kobietach i mężczyznach, którzy zakochują się w laboratoriumk11. W codziennym obiegu pojawiły się wyrażenia w rodzaju „toksycznej męskości”. Jaki sens miało wprowadzanie w relacje między płciami tyle napięcia, że męską połowę gatunku można było zacząć traktować jak trędowatych? Albo szerzenie pomysłu, że mężczyźni nie mają prawa rozmawiać o płci pięknej? Skoro kobiety przebiły się już przez więcej szklanych sufitów niż w jakimkolwiek innym okresie dziejów, dlaczego mówienie o „patriarchacie” i „męsplikacji” przeniknęło z feministycznego marginesu w miejsca takie, jak australijski senat?k12

Podobnie wydawało się, że ruch walki o prawa obywatela w Ameryce, powstały dla naprawienia jednej z najokropniejszych historycznych krzywd, zmierza ku jakiemuś wyczekiwanemu rozstrzygnięciu. Ale kiedy zwycięstwo było już w zasięgu ręki, atmosfera znów zaczęła się psuć. Gdy sytuacja wyglądała lepiej niż kiedykolwiek przedtem, zaczęto sugerować, że jeszcze nigdy nie było gorzej. Znienacka — gdy większość z nas miała nadzieję, że sprawa jest nieaktualna — wszystko zaczęło obracać się wokół rasy. Podobnie jak w przypadku wszystkich innych min, tylko głupiec lub wariat pozwoliłby sobie na spekulacje na temat tego radykalnego zwrotu wypadków — że nie wspomnę o kwestionowaniu go.

Na koniec zdezorientowani wkroczyliśmy na prawdziwą ziemię nieznaną. Chodziło o twierdzenie, że żyje wśród nas sporo ludzi, którzy znaleźli się w niewłaściwych ciałach, w związku z czym należało całkowicie przeformułować ostatnie pewniki, jakie nam pozostały (w tym pewniki zakorzenione w nauce i języku). Debata o problemie trans jest pod pewnymi względami najbardziej sugestywna. Mimo że to najnowsze prawo dotyczy zdecydowanie najmniejszej liczby osób, walka o nie jest niezmiernie zacięta i pełna furii. Kobiety opowiadające się w tej sprawie po niewłaściwej stronie zaszczuwają ludzie, którzy byli kiedyś mężczyznami. Podważa się zdolność do rodzicielstwa rodziców głoszących poglądy, które jeszcze wczoraj były powszechnie uznawane. Policja w Zjednoczonym Królestwie i w innych krajach nachodzi ludzi, którzy nie chcą przyznać, że mężczyźni mogą być kobietami (i vice versa)k13.

Wszystkie te sprawy rodziły się jako kampanie o uzasadnione prawa człowieka. Dlatego tak wiele osiągnęły. Ale w pewnym momencie wykoleiły się. Nie zadowalając się „równością”, obrały niemożliwe do obrony dążenia do bycia „lepszymi”. Można by twierdzić, że chodzi po prostu o podkreślanie przez jakiś czas bycia „lepszym”, by naprawić przeszłe nierówności. Tego rodzaju poglądy rozpowszechniły się w ślad za ruchem #MeToo. Wedle słów prezentera CNN, „Być może jest to nadmierna korekta, ale to nic. Czeka nas korekta”k14. Jak na razie nikt nie powiedział, że nadmierna korekta została zakończona ani komu można powierzyć orzeczenie, że już się to stało.

Wszyscy natomiast wiedzą, jakimi wyzwiskami zostaną obrzuceni ludzie, którzy wejdą na jedną z tych świeżo położonych min. „Oszołom”, „homofob”, „seksista”, „mizogin”, „rasista” i „transfob” — to dopiero początek. Współczesna walka o prawa skupia się na tych toksycznych i niebezpiecznych problemach. Tymczasem jednak zmieniły się one z wytworów jednego systemu w fundamenty nowego. Chcąc udowodnić przynależność do systemu, ludzie muszą wykazać się referencjami i zaangażowaniem. Jak w nowym świecie można udowodnić swoją cnotę? Oczywiście, będąc „antyrasistą”. „Sprzymierzeńcem” ludzi od LGBT. Podkreślając żarliwą wolę zniszczenia patriarchatu — niezależnie od tego, czy jest się kobietą, czy mężczyzną. A to rodzi problem posłuchu, przymusu głośnych i publicznych deklaracji lojalności wobec systemu, nawet wtedy, gdy nie ma takiej potrzeby. Jest to zjawisko analogiczne do problemu znanego z liberalizmu nawet ludziom, którzy kiedyś faktycznie walczyli w dobrej sprawie. Tendencję tę nieżyjący już australijski politolog Kenneth Minogue określił mianem „zespołu świętego Jerzego na emeryturze”. Po zabiciu smoka dzielny rycerz krąży po świecie w poszukiwaniu godnych siebie przeciwników. Smoki są mu potrzebne. Zmęczony pościgami za coraz mniejszymi, w końcu wymachuje mieczem w powietrzu, w którym widzi tylko te wyobrażonek15. Jeśli z takimi pokusami zmaga się prawdziwy święty Jerzy, czego spodziewać się po kimś, kto nie jest święty, nie ma włóczni i konia i na którego nikt nie zwraca uwagi? W jaki sposób może próbować przekonać innych, że gdyby tylko dostał taką historyczną szansę, z pewnością zabiłby smoka?

Ślady tego rodzaju myślenia widać wyraźnie w tezach i uzasadniającej je retoryce, które cytuję. W naszym życiu publicznym roi się dziś od ludzi rozpaczliwie pragnących stanąć na barykadach długo po zakończeniu rewolucji. Albo dlatego, że mylą barykady z domem, albo w ogóle nie mają domu. W każdym razie pokaz cnoty wymaga przesadnego podkreślenia problemu, które powoduje jego rozrośnięcie.

Ale to wszystko jest o wiele bardziej kłopotliwe i właśnie dlatego nie tylko traktuję każdą z podstaw tej nowej metafizyki poważnie, ale również osobno. Coraz więcej ludzi, mając po swojej stronie prawo, udaje, że ich sprawa i w ogóle wszystkie sprawy są zamknięte i uzgodnione. Tymczasem prawda wygląda zupełnie inaczej. Nie sposób zgodzić się co do natury tego, co ma być uzgodnione. Każdy z tych problemów jest nieskończenie bardziej złożony i nieustalony, niż nasze społeczeństwa są gotowe przyznać. Dlatego po zestawieniu z nich fundamentów nowej moralności i metafizyki stają się podstawą powszechnego szaleństwa. Po prostu trudno wyobrazić sobie mniej stabilną podstawę harmonii społecznej.

Równość ras, prawa mniejszości i prawa kobiet należą co prawda do najlepszych wytworów liberalizmu, ale stanowią niezwykle chwiejne fundamenty. Opieranie się na nich przypomina odwrócenie barowego stołka i próby siadania na nim. Wytwory systemu nie mogą odtworzyć stabilności systemu, który je wytworzył. Jest to jeden z powodów, dla których każde z tych zagadnień jest samo w sobie elementem do głębi niestabilnym. Przedstawiamy je jako uzgodnione i rozstrzygnięte. Mimo że tkwiące w nich niekończące się sprzeczności, zmyślenia i fantazje są widoczne jak na dłoni, mówienie o nich jest nie tylko niemile widziane, ale w dodatku zagrożone karą. Mamy więc zgadzać się z rzeczami, w które nie można uwierzyć.

Jest to główna przyczyna szpetoty dyskusji zarówno online, jak i w rzeczywistości. Bo mamy wykonywać szereg podskoków i manewrów, których nie umiemy i raczej nie powinniśmy umieć. Wierzyć w rzeczy nie do wiary i nie sprzeciwiać się sprawom (takim jak podawanie dzieciom leków, żeby nie przechodziły dojrzewania płciowego), wobec których większość ludzi czuje wyraźne obiekcje. Cierpienie wynikające z obowiązku milczenia w ważnych sprawach i wykonywania niemożliwych ewolucji w innych jest ogromne między innymi dlatego, że problemy te (i ich wewnętrzne sprzeczności) są tak oczywiste. Każdy, kto zaznał rządów totalitarnych, poświadczy, że przymus zgadzania się z tezami, w które się nie wierzy i których nie można popierać, ma w sobie coś upokarzającego i kończy się rezygnacją. Trudno jest nie przyklasnąć przekonaniu, że wszystkich ludzi należy uważać za jednostki o równej wartości i godności. Wiara, że nie ma różnic pomiędzy homo- i heteroseksualnością, mężczyznami i kobietami, rasizmem i antyrasizmem, z czasem prowadzi do zamętu. Pośród tego zamętu — lub szaleństwa tłumów — właśnie żyjemy, a potrzebujemy znaleźć z niego drogę wyjścia.

Jeżeli się nie uda, wiadomo, jaką ścieżką pójdziemy. Czeka nas przyszłość nie tylko pod znakiem narastającej atomizacji, wściekłości i przemocy, ale i z coraz większym prawdopodobieństwem reakcji wobec postępu wszystkich praw — włącznie z tymi dobrymi. Przyszłość, w której na rasizm odpowiada się rasizmem, uwłaczanie na podstawie płci spotyka się z uwłaczaniem z powodu płci. Upokorzenie dochodzi do takiego etapu, w którym grupy większościowe po prostu nie mają powodu nie użyć gier, które tak dobrze sprawdziły się na nich samych.

Sugeruję w tej książce kilka dróg wyjścia. Ale najlepiej zacząć nie tylko od zrozumienia podstaw tego, co się teraz dzieje, ale również od wolności rozmawiania o tym. W trakcie pisania książki dowiedziałem się, że armia brytyjska posiada przyrząd do trałowania min noszący obecnie nazwę „Pyton”, a we wcześniejszej wersji znany jako „Gigantyczna Żmija”. Gdy ten zamontowany na przyczepie system zostaje uruchomiony na polu minowym, wystrzela rakietę, która ciągnie za sobą ogon podobny do wielesetmetrowego węża, pełnego środków wybuchowych. Gdy całość zostaje rozłożona na polu minowym (tak jak o wszystkim innym, w sieci można obejrzeć o tym filmy), wywołuje tak zwaną „sympatyczną detonację”, czyli wybuchy min w sporym promieniu od rakiety i jej ogona. Nie oczyszcza wprawdzie całego pola minowego, ale wytycza przezeń ścieżkę, po której ludzie, ciężarówki, a nawet czołgi mogą bezpiecznie się przemieszczać.

Myślę sobie skromnie, że ta książka jest takim moim systemem „Żmija”. Nie mam zamiaru oczyszczać całego pola minowego, a nawet gdybym chciał, nie byłbym w stanie. Mam jednak nadzieję, że pomogę oczyścić trochę terenu, po którym potem inni będą mogli poruszać się nieco bezpieczniej.

Rozdział 1. Geje

Rozdział 1

Geje

Chłodny dzień w Londynie w lutym 2018 roku. Przed kinem w pobliżu Piccadilly Circus ma miejsce mała demonstracja. Ciepło opatuleni, milczący protestujący trzymają plakaty z wypisanym dużymi literami słowem „Uciszony”. Większość londyńczyków, spieszących na przystanki albo do barów w Soho, nie zwraca na to większej uwagi. Przechodząca para zauważa, że grupa składa się głównie z osób w średnim i starszym wieku. Jedno mówi do drugiego: „To chyba jakiś protest UKIP”.

Ale tak nie jest. Zgromadzeni chcieli obejrzeć film pod tytułem Voices of the Silenced (Głosy uciszonych). Ale zgodnie z treścią transparentów Voices of the Silenced sam został uciszony.

Organizatorzy zabukowali kino z trzymiesięcznym wyprzedzeniem i twierdzą, że spełnili wszystkie zasady dotyczące pokazów prywatnych, włącznie z wcześniejszym przesłaniem filmu. Ale dzień przed projekcją „Pink News” — internetowy szczątek brytyjskiej prasy gejowskiej — dowiedział się o pokazie i wezwał do natychmiastowego odwołania go. Skutecznie. Kino Vue zabezpieczyło się przed negatywną reklamą, ogłaszając, że ma prawo do niehonorowania prywatnego wynajmu sali, jeżeli ma być na niej pokazywany film „stojący w bezpośredniej niezgodzie” z jego „wartościami”. Grupę, która wynajęła salę kinową, przestrzeżono także przed ewentualnym zagrożeniem dla „publicznego porządku”, a nawet „bezpieczeństwa”, gdyby do pokazu miało jednak dojść.

Z samej Holandii obejrzeć film przyjeżdża dokładnie sto dwadzieścia sześć osób, więc organizatorzy czynią rozpaczliwe próby znalezienia innego miejsca, gdzie mógłby odbyć się pokaz. Głównym motorem napędowym działań jest doktor Michael Davidson z Core Issues Trust. Davidson nie doktoryzował się w naukach medycznych. Zrobił doktorat w dziedzinie edukacji, ale podobnie jak w przypadku innych osób publicznych, które stawiają ten skrót przed swoimi nazwiskami, odnosi się wrażenie, że nie miałby nic przeciwko mylnym pojęciom o istocie swych kwalifikacji.

Davidson zaistniał na krajowej arenie pół roku wcześniej, gdy pojawił się w programie stacji ITV Good Morning Britain, prowadzonym między innymi przez Piersa Morgana, i wziął udział w rozmowie o homoseksualności i tak zwanych „terapiach konwersyjnych”. Przyznał, że był kiedyś gejem — a przynajmniej miał „doświadczenia homoseksualne”. Ale w pewnym momencie uznał, że to nie dla niego. Jest żonaty od trzydziestu pięciu lat i ma dwoje dzieci. Uważa, że inni mogą pójść w jego ślady, dlatego za pośrednictwem swojej grupy proponuje dobrowolne konsultacje gejom, chcącym zostać heteroseksualistami jak on, który przyznaje się do tego, że zdarzają mu się pewne „zachcianki” — jakich jednak nie spełnia.

Pytany o to w telewizji, Davidson spokojnie i uprzejmie tłumaczył, że jego zdaniem homoseksualizm jest „aberracją”, a rzecz ujmując dokładnie, zachowaniem wyuczonym. Na pytanie, czy można się go oduczyć, odpowiedział, że jest „w niektórych przypadkach odwracalny, jeśli ktoś chce w ten sposób pokierować swym życiem”. Dr Davidson zdążył to z siebie wyrzucić, zanim Piers Morgan oskarżył go przed obecnymi w studiu: —„Wie pan, jak nazywamy takich ludzi, doktorze Davidson? — pytał Piers Morgan. — We współczesnym świecie nazywamy ich oszołomami. Fanatykami, którzy plotą zupełne bzdury i są moim zdaniem szkodliwymi i niebezpiecznymi elementami społeczeństwa. Skąd się pan wziął? Jakim cudem można wierzyć, że nikt nie rodzi się gejem, zostaje potem zepsuty i można go wyleczyć? Skąd bierze pan takie bzdety?”.

W miarę niezbity z tropu Davidson poprosił Morgana o dowody na to, że ludzie rodzą się gejami, zwracając uwagę, że ani Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne, ani The Royal College of Psychiatrists nie uważają, by homoseksualność była wrodzona i niezmienna. W tej chwili rozmówca kazał mu „przestać na chwilę” i „przestać wygadywać o szemranych naukowcach z Ameryki”. Morgan krzyczał dalej na zaproszonego gościa: „Zamknij się, stary oszołomie”. Po czym zakończył cały wywiad słowami: —„Mam go już dosyć. Doktorze Davidson, niech się pan zamknie”k16.

I tak się to skończyło. ITV wcześnie rano przywiozło do studia zaproszoną osobę, której następnie kazano się zamknąć.

Pół roku później Davidson nie sprawia wrażenia poruszonego całym tym głośnym zamieszaniem. Stoi przed kinem na Piccadilly i rozmawia przez komórkę, po czym z ulgą oznajmia widzom, że udało mu się znaleźć miejsce, w którym pozwolą na wyświetlenie filmu. Tak więc zebrani ruszają do Emmanuel Centre w Westminster, rzut beretem od siedziby parlamentu.

Drzwi instytucji są zamknięte na cztery spusty, ale przy bocznym wejściu wystarczy podać swoje nazwisko, które zostaje zaznaczone na liście, i wieczór się rozpoczyna. W środku panuje nawet dość radosna atmosfera. Dostajemy na projekcję po kieliszku prosecco i torbie popcornu. Jakaś starsza kobieta podchodzi do mnie i dziękuje za przyjście.

Wiem oczywiście, skąd pan jest — dodaje, a ja uświadamiam sobie, że nie mówi o miejscu mojego urodzenia. — Tyle pan o tym mówi — dodaje tajemniczo, ale wyjaśnia, że jeszcze bardziej cieszy się z mojej obecności. Rzeczywiście, jestem być może jedynym jawnym homoseksualistą na tym pokazie filmu o leczeniu gejów. Choć podejrzewam, że nie jestem jedynym gejem na sali.

Sam film Voices of the Silenced nie jest tak spójny, jak można by się spodziewać. Główna teza (przedstawiona przez Davidsona na początku filmu) brzmi: „Starożytne i nowoczesne ideologie są zgodne”. Trudno powiedzieć, na czym to polega, a całość robi wrażenie dwóch filmów niezbornie sklejonych na późnym etapie montażu. Pierwszy jest o świecie starożytnym i składa się z przerażających, apokaliptycznych obrazów. Drugi — z bardzo konkretnych świadectw lekarzy i pacjentów, którzy mówią o trwającym jakiś czas podawaniu się za geja. Poza doktorem Davidsonem mamy doktora Stephena Baskerville’a i eksperta z Teksasu o nazwisku (nie mogę powstrzymać głośnego śmiechu) David Pickup.

Tak więc po każdej wzmiance o zburzeniu świątyni w Jerozolimie w roku siedemdziesiątym naszej ery i o łuku Tytusa wracamy do gejów. Albo byłych gejów. Dowiadujemy się, że „nowa państwowa ortodoksja celebruje homoseksualność”. Potem widzimy ekspertów — głównie ze Stanów Zjednoczonych — i świadectwa. Nigdy do końca nie wiadomo, co to wszystko ma wspólnego z łukiem Tytusa. Może homoseksualność powoduje upadek naszej cywilizacji? Jeśli tak, zarzut nie pada dosłownie. Pewna „ekslesbijka”, dziś mężatka z pięciorgiem dzieci, opowiada, że jej „podatność” wróciła dziesięć lat temu, ale że pomogło jej duszpasterstwo. Kilku świadków mówi o myślach samobójczych, nadużywaniu alkoholu i „egocentryzmie”. Jeden (John) wspomina, że matka była „Żydówką”, co jest słowem rzadko dzisiaj wypowiadanym. Długie świadectwo daje przystojny, dwudziestodziewięcioletni Niemiec o imieniu Marcel. Opisuje koleje swego losu. W dzieciństwie matka biła go, nagiego, przy siostrze, co — pojawia się myśl — mogło się stać jednym z powodów jego późniejszego pociągu do mężczyzn. Niektórzy byli z rodzin, w których rodzice się rozwiedli. Inni nie. Kilku świadków miało bardzo bliskie relacje z matkami. Inni nie.

Doktor Joseph Nicolosi — jedna z głównych postaci filmu —wysuwa myśl, że wielu spośród jego „pacjentów” w głębi serca nienawidzi matek, nie umie postępować z mężczyznami i w efekcie tworzy sobie pewne fantazje. Jako jeden z leków dla osób nękanych przez pokusy homoerotyczne proponuje zdrowe zajęcia w rodzaju „pójścia na fitness”. Z czego można chyba wnosić, że doktor Nicolosi nigdy nie był na siłowni.

Oczywiście łatwo jest z tego kpić, a niektórych zapewne by to rozwścieczyło. Ale w tym wszystkim są prawdziwi ludzie. John i Lindsay opowiadają, że oboje cierpieli na SSA (Same-Sex Attraction — pociąg do tej samej płci), ale razem dali sobie z tym radę i teraz stanowią bardzo udaną heteroseksualną parę z pięciorgiem dzieci.

„Nie jesteśmy wyjątkiem” — zapewnia widza Lindsay. „Znamy kilkoro ludzi [którzy też odczuwali SSA], którzy są w szczęśliwych małżeństwach. To ciężka praca”, ciągnie, a John trochę niezgrabnie siedzi obok. „Nie dla bojaźliwych. Trzeba po prostu iść do przodu. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach: wszystkie te media i kulturowa presja na robienie czego innego”.

Smutniejszy jest widok byłych gejów, którzy na filmie pokazują się z zaczernionymi twarzami. Być może zbytkiem wyrozumiałości jest myśl, że nie tak dawno temu konieczność zasłaniania twarzy i robienia fotografii od tyłu działałaby w drugą stronę.

Pod koniec jakiś irlandzki pastor streszcza przesłanie filmu. Wyjaśnia, że nie ma nic przeciwko ludziom przekonanym, iż homoseksualność jest wrodzona i niezmienna. Chce mieć po prostu możliwość wyznawania swojego poglądu. Jak wielokrotnie powtarza doktor Baskerville, w kręgach naukowych i medialnych można zajmować tylko jedno stanowisko, które polega na „promowaniu” homoseksualności. „Seksualność staje się kwestią polityczną” — słyszymy pod koniec. Potem, po jeszcze jednej niezrozumiałej aluzji do starożytnych Żydów, film kończy się dramatycznym, acz starannie sformułowanym zdaniem: „Pora zaakceptować różnice”.

Nic dziwnego, że widzowie nagradzają film oklaskami. I wtedy dzieje się coś upokarzającego. Kilku bohaterów filmu, którzy są na widowni, zostaje zaproszonych na scenę. Należy do nich młody Brytyjczyk imieniem Michael. Wydaje się niespokojny i cierpiący. Czoło bardziej pomarszczone niż zwykle u osób w jego wieku. Z różnych powodów, które wyjaśnił już w filmie, nie chce być gejem i dlatego wkroczył na ewidentnie wyniszczającą go drogę ku życiu heteroseksualisty i (podobnie jak doktor Davidson) eksgeja — która z czasem przyniesie może te same rozkosze posiadania żony i dzieci. Wieczór kończy się modlitwą.

W drodze powrotnej i przez następne dni zastanawiałem się nad tym wieczorem spędzonym wśród terapeutów od dobrowolnej konwersji. A najbardziej zastanawiało mnie to, dlaczego nie odczuwam większego niepokoju.

Przede wszystkim muszę przyznać, że nie obawiam się tych ludzi — a już z pewnością nie zdobyłbym się na furię, z jaką rzuciła się na nich tracąca rację bytu prasa gejowska. Być może dlatego, że moim zdaniem sytuacja nie zmierza w stronę, której życzyliby sobie ludzie w Emmanuel Centre. Dzisiaj i w dającej się przewidzieć przyszłości stoją na straconej pozycji.

W telewizji traktuje się ich z pogardą, być może nadmierną. Trudno przychodzi im robienie znośnych filmów dokumentalnych, jeszcze trudniej je potem gdzieś pokazać. Muszą się ukrywać i raczej nie zanosi się, żeby wkrótce miejsca ich spotkań miały pękać w szwach.

Rzecz jasna, gdybym był młodym gejem na amerykańskiej czy brytyjskiej prowincji, nawet dzisiaj, być może miałbym inne zdanie. Z pewnością gdybym wychował się na konserwatywnym Południu USA albo przeżył przymusową terapię konwersyjną (czy zetknął się z jej groźbą), które tam stosowano i ciągle stosuje się w niektórych częściach świata, ujrzałbym może (doktora) Michaela Davidsona i jego akolitów w zupełnie innym świetle.

Ale teraz i tutaj to oni przegrywają. I zdając sobie sprawę z dreszczyku, jaki można poczuć, gdy jest się adresatem przemocy, nie mam ochoty traktować ich po zwycięstwie tak, jak ich ideologiczni pobratymcy mogliby potraktować mnie, gdybyśmy kiedyś spotkali się w innych okolicznościach. Zachowanie ludzi i ruchów w chwili zwycięstwa może bardzo wiele o nich powiedzieć. Czy inni mogą posługiwać się argumentami, z których skutecznie korzystałeś? Czy wzajemność i tolerancja są zasadami, czy tylko listkami figowymi? Czy osoby wcześniej cenzurowane biorą się za cenzurowanie innych, gdy tylko mają taką możliwość? Dziś kino Vue stoi po jednej stronie. Kilkadziesiąt lat temu mogłoby stać po drugiej. A „Pink News” i inni, tryumfalnie przeganiający Voices of the Silenced pod inny adres, z wielką chęcią wykorzystują władzę nad prywatną imprezą. W ten sposób zaprzeczają twierdzeniom, które aktywiści głosili od początku walki o prawa gejów, to znaczy, że nikt nie powinien wtrącać się do tego, co dorośli ludzie z własnej woli robią w swoim wolnym czasie. Jeśli dotyczy to praw grup gejowskich, z całą pewnością powinno się odnosić do praw chrześcijańskich fundamentalistów oraz innych grup.

I jeszcze dwie sprawy. Po pierwsze, żeby bać się tego, co działo się wtedy wieczorem, trzeba byłoby snuć własne spekulacje. Podejrzewać, że kiedy Davidson mówi, że chce zajmować się tylko ludźmi, którzy zgłaszają się do niego po pomoc, jest to tylko przykrywka. Trzeba byłoby wierzyć, że pod tym płaszczykiem planuje zmienić coś dobrowolnego w przymusowe i coś przymusowego dla niektórych w przymusowe dla wszystkich. A to równałoby się zburzeniu jednej z podstaw politycznej tolerancji: przyznaniu sobie prawa nie tylko do wyciągania własnych wniosków na temat innych ludzi, ale też do przypisywania im motywów, których istnienie jedynie podejrzewamy. To prowadzi do pytania, jakie musi zadać sobie członek każdego autentycznie różnorodnego i pluralistycznego społeczeństwa: „Czy wierzymy innym ludziom, czy też usiłujemy odczytać, co kryje się za ich słowami i czynami, uważamy, że potrafimy wejrzeć w ich serca i tam przeczuć ich prawdziwe motywy, których nie ujawniły jeszcze ich słowa i działania?”.

Jak wyglądałoby to w takich przypadkach, jak ten? Czy upieramy się, że druga strona kieruje się najmroczniejszymi motywami, dopóki nas nie przekona, że jest inaczej? Czy też musimy nauczyć się nieco pobłażliwości i zaufania? Nawet odpowiedzi na takie pytania nie są stałe. Zależą od czasu, miejsca, okoliczności i przypadku. Człowiek po siedemdziesiątce, którego poddano przymusowej terapii konwersyjnej (szczególnie „wyobrażeniowo-awersyjnej”), miałby więcej powodów do podejrzeń niż osoby z każdego kolejnego pokolenia, do których bardziej uśmiechnął się los. Syrena alarmowa uruchomi się prędzej, jeśli została założona wcześniej lub w cięższych czasach.

Możliwe, że te pokoleniowe i geograficzne różnice będą z czasem zanikać, a dzięki spłaszczającemu wpływowi mediów społecznościowych wszyscy staniemy się optymistami. A może te narzędzia mają przeciwne skutki, utwierdzając geja w Amsterdamie roku 2019 w przekonaniu, że grozi mu życie w Alabamie lat pięćdziesiątych XX wieku. Nikt nie wie. Żyjemy w świecie, w którym każdy możliwy do wyobrażenia lęk, zagrożenie i nadzieja są stale pod ręką.

A przecież dla uniknięcia nieustannej konfrontacji konieczna jest między innymi zdolność słuchania, co ludzie mówią, i obdarzania ich zaufaniem. To prawda, że w przypadkach granicznych, gdy może dziać się coś dziwnego, może zajść potrzeba przedarcia się przez słowa i sprawdzenia, czy nie dzieje się nic innego. Ale jeżeli mimo to niczego się nie znalazło, należy zaufać słowom. Żadna z gazet, które starały się uciszyć Voices of the Silenced, nie wykazała, że Davidson albo jego koledzy po fachu zmuszają opornych uczestników do poddania się kuracji na heteroseksualną konwersję. Żadna nie zainteresowała się nawet zawartością filmu ani sposobami prowadzenia „konsultacji”. Sformułowano zatem zestaw założeń na temat jego grupy, a słowom przypisano inne interpretacje ze względu na to, kto je wypowiadał. W efekcie „dobrowolne” zaczęło oznaczać „przymusowe”, „konsultacje” „prześladowania”, a każdy, kto poszedł do Davidsona, był nieodwołalnie i ostatecznie gejem.

Po drugie, z tego ostatniego założenia wynika jedyne poważne wyzwanie, jakie stanowią Davidson i jego koledzy. W O wolności, która wyszła drukiem w 1859 roku, John Stuart Mill wyłożył cztery sławne powody, dla których wolność słowa jest niezbędna w wolnym społeczeństwie: według pierwszego i drugiego zdanie przeciwne może być w całości lub części prawdziwe i jego wysłuchanie może okazać się konieczne do skorygowania własnych błędnych poglądów. Zgodnie z trzecim i czwartym nawet jeśli przeciwna opinia jest niesłuszna, jej głoszenie może przypomnieć ludziom o prawdzie i nie dopuścić do jej zwyrodnienia w ciemny dogmat, który przy braku sprzeciwu może się sam zatracićk17.

Wydaje się, że przestrzeganie zasad Milla jest dziś dla wielu ludzi trudne. A przynajmniej trudniejsze od wymiany dogmatów. Powszechnie przyjęty pogląd na prawa gejów w Ameryce, Wielkiej Brytanii i większości innych demokracji Zachodu zmienił się ostatnio ogromnie, i to na lepsze. Lecz stało się to tak szybko, że towarzyszyło temu zastąpienie jednego dogmatu innym, przejście od moralnego potępienia do wyrażania takiego potępienia wobec każdego, którego poglądy różnią się choćby minimalnie od nowo przyjętych opinii. Sęk w tym, że grozi nam nie tylko ryzyko niewysłuchania poglądów błędnych, ale niedopuszczania do głosu argumentów, które mogą być częściowo słuszne.

Tak się składa, że mimo niechlujnie nakręconego filmu i niezbyt sympatycznej natury ich światopoglądu Davidson i spółka mają do powiedzenia coś ważnego na temat natury pociągu erotycznego. Stąpamy tutaj po bardzo niepewnym gruncie. Ale nie ma sensu się nań zapuszczać, wchodzić i go eksplorować.

Wokół seksualności narosło sporo założeń, które okazują się tak samo niewzruszone jak pojęcia, które zastąpiły. W czerwcu 2015 roku ówczesna konserwatywna brytyjska minister edukacji stwierdziła, że poglądy homofobiczne są dowodem potencjalnego „ekstremizmu” angielskich uczniów. Według BBC Nicky Morgan powiedziała, iż „atakowanie rdzennie brytyjskich wartości czy skrajna nietolerancja wobec homoseksualności są przykładami niepokojących zachowań”. Mogą być dowodami „trenowania” ucznia przez „ekstremistów”, a na ucznia uważającego homoseksualność za „zło” trzeba być może donieść na policjęk18. Ciekawe może być przypomnienie, że w maju 2013 roku Morgan głosowała przeciwko ustawie wprowadzającej do UK małżeństwa gejowskie. Rok później, w 2014, mówiła, że jest za takim małżeństwem i głosowałaby za nim, gdyby nie stało się już legalne. Po kolejnych dwóch latach, w 2015, uznawała poglądy, które wyznawała jeszcze dwa lata temu nie tylko za dowód „ekstremizmu”, ale za coś z gruntu niebrytyjskiego.

W latach dziewięćdziesiątych XX wieku Hillary Clinton popierała mężowską „ustawę o obronie małżeństwa”, która miała uniemożliwić związki gejowskie w Stanach Zjednoczonych. Na jej oczach prezydent promował politykę „Nie pytaj, nie mów” w armii USA, zgodnie z którą każdy żołnierz, jaki opowie komukolwiek o swojej seksualności, może zostać natychmiast zdymisjonowany. Jak pisał Robert Samuels w „Washington Post”, „Hillary Clinton miała szansę zamknąć prawa gejów w lamusie historii. Ale nie chciała”k19. Za to w 2016 roku, gdy po raz drugi ubiegała się o fotel prezydencki, a poglądy społeczeństwa uległy znaczącej zmianie, społeczność LGBT (jak nazywano teraz gejów) stała się jednym z głównym adresatów kampanii Clinton. Politycy zmieniający poglądy nie są niczym niezwykłym. Lecz tempo, w jakim zmieniały się czasy, przełożyło się na niezwykle ostre zwroty stanowisk wśród członków klasy politycznej.

Zmiany postaw w innych krajach bywały jeszcze gwałtowniejsze i bardziej głośne. Niemal natychmiast po legalizacji małżeństw gejowskich w Niemczech ich akceptacja stała się warunkiem uzyskania obywatelstwa w landzie Badenii-Wirtembergii. Wczoraj panował jeden dogmat. Dzisiaj inny.

Szoku w ostatnich latach musieli doznać nie tylko niektórzy politycy. Gazety, jeszcze niedawno raczej niemiło nastawione wobec homoseksualistów, dziś prezentują ich śluby jak każde inne zdarzenie towarzyskie. Felietoniści, którzy zaledwie kilka lat temu potępiali równe granice wieku na zawarcie małżeństwa, teraz atakują ludzi mających wątpliwości co do małżeństwa gejowskiego. W 2018 prezenterka MSNBC Joy Reid została zmuszona do publicznych przeprosin za krytyczne uwagi na temat małżeństwa gejowskiego, które wypowiedziała kilkanaście lat wcześniej — kiedy brak poparcia dla związków gejowskich był niemal powszechny. Gdy zmiany następują tak szybko, trzeba nadrabiać stracony czas i nie ma litości dla maruderów.

Każdy jest gejem

Tak więc niektóre osoby, rządy i korporacje uważają chyba, że trzeba nadrobić stracony czas. Narzucają sposób rozmawiania o prawach gejów, który jest nie całkiem do przyjęcia, jakby chcieli powiedzieć: „Dobrze ci to zrobi”.

W 2018 roku BBC uznało chyba, że wiadomości na temat gejów trzeba nie tylko podawać, ale prezentować na pierwszym miejscu. Jeden z najważniejszych tekstów na stronie korporacji we wrześniu owego roku dotyczył nurka Toma Daleya, który miał „kompleksy” z powodu swojej seksualności, ale stało się to dla niego motywacją do odniesienia sukcesuk20. Tekst ukazał się pięć lat po coming oucie Daleya. W międzyczasie chętnie wypowiadał się na temat swojego życia osobistego. A jednak ta historia z życia wzięta znalazła się na stronie BBC zaraz pod doniesieniami o trzęsieniu ziemi i tsunami w Indonezji, w których zginęło ponad osiemset osób. Nie minął dzień, a jedną z głównych wiadomości na stronie BBC była informacja, że odtwórca pomniejszych ról w reality show nazwiskiem Ollie Locke postanowił z narzeczonym (Garethem Locke’em), że po ślubie będą używać nazwiska Locke-Lockek21. Obok donoszono o znacznym wzroście liczby ofiar trzęsienia ziemi w Indonezji.

Być może trzeba geja, żeby to powiedzieć, ale czasami takie „wiadomości” wcale nie wyglądają jak wiadomości. Dużo wskazuje na to, że chodzi raczej o wysłanie jakiegoś sygnału albo opinii publicznej, albo ludziom uznawanym przez media za będące u władzy. Od „Dobrze ci to zrobi” przechodzimy już do „I co ty na to, oszołomie?”. Ciekawe, co czują heteroseksualiści na widok informacji o gejach, coraz częściej na siłę wciskanych w każdą dziedzinę wiadomości.

Weźmy jeden zwyczajny dzień w „New York Timesie”. Dnia 16 października 2017 roku czytelnika wydania międzynarodowego mogłyby znużyć felietony i zechciałby sięgnąć do czegoś poważniejszego, na przykład do działu ekonomicznego. Okazuje się, że otwiera go artykuł pod tytułem Gej w Japonii nie jest już niewidoczny. Możliwe, że zwykły czytelnik „New York Timesa” nigdy nie zastanawiał się zbytnio nad widocznością gejów w Japonii. Nadarzała się więc okazja dowiedzenia się czegoś nowego. A dokładnie poznania historii Shunsuke Nakamury, który w czasie porannego spotkania z kolegami z towarzystwa ubezpieczeniowego ujawnił, że jest gejem. Mówimy tu o kraju, w którym stosunek do homoseksualności skłaniał się (wedle słów cytowanego w tekście wykładowcy na uniwersytecie w Tokio) „raczej ku obojętności niż nienawiści”. Tak więc „New York Times” poświęcił dwie strony głównego artykułu w dziale ekonomicznym opowieści o coming oucie mężczyzny, który nie miał żadnych negatywnych następstw, w kraju niemającym szczególnych zastrzeżeń wobec gejów. Taka informacja mogłaby zająć centralne miejsce w dziale ekonomicznym tylko w jakiś wyjątkowo spokojny dzień na rynkach.

Dalszy ciąg tekstu na następnej stronie zatytułowano już Firmy w Japonii przychylniejsze wobec gejów. W tej chwili przypadkowy czytelnik zaspokoiłby już chyba ciekawość co do położenia gejów w japońskich firmach i zaczął rzucać niespokojnie okiem na stronę obok i dział kulturalny. Jaki napotka nagłówek? Na scenie więcej miejsca dla miłości. Tematu artykułu można domyśleć się ze zdjęcia w połowie strony, które przedstawia splecione ciała dwóch tancerzy baletowych. „Balet zmienia się wolniej niż większość innych form sztuki — informowała gazeta, ciągnąc z zapałem: — ale w ciągu zaledwie dwóch ostatnich tygodni New York City Ballet, jedna z najlepszych trup na świecie, wystawił dwa balety z duetami tej samej płci w ważnych rolach”.

Powodem tego poruszenia stał się balet pod tytułem The Times Are Racing, w którego najnowszej inscenizacji — w New York City Ballet — w roli pierwotnie przewidzianej dla kobiety obsadzono mężczyznę. „New York Times” tłumaczy, że do tej pory zdecydowanie heteroseksualny świat baletu w końcu „reaguje na świat współczesny i pokazuje go na scenie”. Pracujący przy spektaklu choreograf obiecywał w swym dziele „eksplorację płciowej neutralności” w instagramowym poście opatrzonym hashtagami „miłośćtomiłość”, „neutralne płciowo”, „równość”, „różnorodność”, „piękno”, „duma” i „dumny”. Przedmiotem krytyki stał się jeden choreograf outsider, który wygłosił heretyckie przekonanie, że „w tradycyjnym balecie istnieją role płciowe” i że „co prawda mężczyźni i kobiety mają równą wartość”, posiadają „odmienne zadania”. Gwiazdorzy New York City Ballet — i „New York Times” — byli innego zdania.

Nikogo nie zdziwiło, że kilku odtwórców głównych ról w New York City Ballet okazało się gejami, a jeden z nich opowiadał „New York Timesowi”, jak to w czasie pierwszych prób partner zwrócił się do niego w następujących słowach: „Jak miło wejść w rolę, w której czuję, że mógłbym faktycznie zakochać się w osobie, z jaką tańczę, a nie tylko udawać księcia zakochującego się w księżniczce”. Na co można by odpowiedzieć, że każdy, kogo nudzi odtwarzanie scen, w których książęta zakochują się w księżniczkach, minął się chyba z powołaniem. Ale jak gdyby nie dość było tego rozkwitu różnorodności na scenie baletowej, artykuł staje się jeszcze bardziej pokrzepiający moralnie dzięki wiadomości, iż inscenizacja „dotyczy nie tylko związków osób tej samej płci, lecz także problemów rasowych”. Choreografka oznajmia, że widok dwóch tańczących z sobą mężczyzn po prostu „zwalił ją z nóg…”. „Nagle mogli po prostu być sobą” — kończy autor tekstu. Teraz czytelnik „New York Timesa” może przejść do drugiej głównej pozycji działu kulturalnego: artykułu o tym, jak nareszcie wybijają się komiczki opowiadające żarty o ciąży i macierzyństwiek22.

Nie ma nic złego w tym, że opiniotwórcza gazeta poświęca działy gospodarczy i kulturalny oraz wiele informacji i felietonów artykułom o gejach. Ale czasem można odnieść wrażenie, że chodzi o coś jeszcze. Teksty z życia gejów służą celom innym niż tylko informacyjne: może idzie o nadrabianie straconego czasu, a może tylko indoktrynację tych, którzy nie nadążają za zmianami w dzisiejszym świecie. W każdym razie panuje tu jakaś dziwna atmosfera żądzy zemsty.

Oczywiście ludzie zmieniają się, uczą i modyfikują swoje poglądy. Większość dyskretnie, przeważnie idąc w ślady pionierów. Ale konsekwencją tak szybkiej odmiany opinii społeczeństwa jest pozostawienie pewnych problemów i argumentów niedomówionych czy nawet wręcz nierozpoznanych. Kiedy Piers Morgan pyta gościa: „Jakim cudem można wierzyć, że nikt nie rodzi się gejem?”, pokazuje nadmierną pewność w sprawie, która bynajmniej pewną nie jest. Ale z tego, czy ktoś rodzi się gejem albo czy każdy gej się takim rodzi, wcale nie wynika, że bycie gejem jest czymś nieodwracalnym.

Nieodwracalnym?

Ta myśl pokazuje, w jakim dziwacznym miejscu znalazła się nasza kultura. Gejowskie coming outy wita się jako dotarcie do naturalnego celu drogi. W ten sposób społeczeństwo uczciwie daje znać, że w ich byciu tym, kim są, nie ma żadnego problemu: znaleźli się we właściwym punkcie. Za to jeżeli gej uzna, że jest hetero, spotka go za to nie tylko ostracyzm i podejrzenia, ale też wątpliwości, czy jego spojrzenie na swoje autentyczne „ja” jest uczciwe. Heteroseksualista, który staje się gejem, ma spokój. Gej, który zostaje heteroseksualny, naraża się na nieustające podejrzenia. Od silnej sympatii dla hetero kultura przeszła na pozycje lekkiego faworyzowania gejów. Po przełomowym serialu o gejach Queer as Folk z końca lat dziewięćdziesiątych Russell T. Davies napisał scenariusz do kolejnego, Bob and Rose (2001), o geju, który zakochuje się w kobiecie. Davies tłumaczył wtedy dziennikarzom, że pomysł wziął się ze świadomości, że geje, którzy zmieniają orientację na hetero, częściej spotykają się z negatywnym odbiorem znajomych niż mężczyźni heteroseksualni po coming oucie gejowskimk23.

Być może właśnie dlatego tak mało mówi się o kierunku tych zmian. Dla wielu osób homoseksualnych myśl, że seksualność jest pojęciem płynnym, które może przemieszczać się w różnych kierunkach (prąd rzeki może ulegać odwróceniu), stanowi osobisty atak. Ten lęk ma swoje podstawy. Dla wielu tego rodzaju sugestie kojarzą się z tą przerażającą uwagą: „To tylko taka faza”. Dla gejów taka myśl jest niezmiernie obraźliwa, co gorsza, destabilizuje ich stosunki z rodzinami i innymi ludźmi. Skoro niektórzy obrażają się na dźwięk tego komentarza, pomysł, że bywa on słuszny, jest po prostu niemożliwy do wypowiedzenia.

Z kolei milenialsi i generacja Z próbują znaleźć inne sposoby poradzenia sobie z tym problemem, podkreślając seksualną płynność. Badania opinii wskazują, iż osoby te, zbliżające się dziś do dwudziestki, są coraz dalsze od poglądu o istnieniu stałej seksualności. W pewnym badaniu z 2018 roku okazało się, że dwie trzecie generacji Z uważa się za ludzi „wyłącznie heteroseksualnych”k24. Co prawda stanowią ciągle większość, lecz rysuje się wyraźne odejście od postaw pokolenia poprzedniego.

Dla ludzi starszych od milenialsów kwestia „płynności” pozostaje skomplikowana i bolesna. Dla wielu z nich osoby, które zapisują się do klubu, by potem z niego odejść, są znacznie bardziej prawdopodobnym celem ataków, niż te, które nigdy się doń nie zapisywały. Być może nie uwzględnią ich ankiety i z pewnością nie mają rzeczników ani „liderów społeczności”, ale wielu gejów zna takie przypadki. Znajomych nie do końca pasujących do gejowskiego świata, nielubiących takich klimatów i nieumiejących znaleźć innych. Ludzi, którzy zanurzyli w tej wodzie stopę, ale wzdrygnęli się przed wejściem głębiej. Albo takich, co mieli w życiu inne cele. Na przykład chcieli mieć dzieci i potrzebowali bezpieczeństwa związku małżeńskiego, więc przestali być gejami albo zignorowali swe skłonności, by zająć się czym innym. Lub osoby (a nikt nie wie, ile ich może być), które po trwającym wiele lat związku z osobami tej samej płci raptownie — jak tytułowy bohater Bob i Rose — poznały kogoś płci przeciwnej i się zakochały.

Czy skala tego rodzaju zachowań zmniejszy się, skoro mamy już związki partnerskie i małżeństwa gejowskie, a nawet ewentualność pełnienia przez osoby homoseksualne roli rodziców? Czy bardziej nieokreślona tożsamość płciowa spod znaku generacji Z stanie się powszechniejsza? Być może. Ale niekoniecznie. Bo wszyscy znają ludzi, którzy się do tego nie nadają. Po kilku gejowskich pocałunkach zostali na powrót hetero. Mimo że jeszcze niedawno kultura uznawałaby gejowski pocałunek za zboczenie — odejście od normy — teraz sugeruje, że jest chwilą olśnienia.

Dziś kogoś, kto zachował się kiedyś po gejowsku, uważa się za osobę żyjącą w kłamstwie. Jakimś sposobem utrwaliło się mniemanie, że bycie gejem jest życiem zgodnym z własną naturą, a stanie się potem heteroseksualistą już nie. To coś innego niż biseksualność. To przekonanie, że huśtawka seksualności nie jest wyważona, tylko przechyla się ku homoseksualizmowi. W czasach dawniejszych wychylała się w stronę hetero, teraz jednak przewaga jest po drugiej stronie. Chodzi być może o naprawienie jakiejś krzywdy (w nadziei, że kiedyś huśtawka się ustabilizuje). Ale jak ludzie mają się zorientować, kiedy huśtawka znajdzie się we właściwym położeniu? Bo jak zwykle wymyślamy to wszystko na bieżąco.

Na razie pokolenia przed milenialsami w większości żywią przekonanie o istnieniu pewnych ustalonych punktów tożsamości płciowej. Choćby dlatego, że wiedza na temat orientacji innych ludzi daje przynajmniej jakąś jasność w sprawach faktycznych bądź potencjalnych związków. Ale możliwość przejścia od jednej ustalonej tożsamości do innej, a stamtąd do płynności, wskazuje na coś więcej niż przeskakiwanie z dogmatu na dogmat. Sugeruje głęboką niepewność co do jednego podstawowego, a rzadko wspominanego faktu — otóż tego, że mamy wciąż bardzo słabe pojęcie o przyczynach, dla których niektórzy ludzie są homoseksualni. Po latach badań pozostaje to ciągle ogromnym — i mogącym burzyć całą budowlę — znakiem zapytania nad kwestią tożsamości, która znalazła się w pierwszym szeregu naszych domniemanych wartości.

Pewne wyczulenie na całą tę sprawę jest naturalnie zrozumiałe. Przecież dopiero w 1973 roku Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (American Psychiatric Association) uznało, że nie ma żadnych naukowych podstaw do traktowania homoseksualizmu jako zaburzenia. Został wówczas skreślony z ich spisu zaburzeń umysłowych (co jest rzadkością w przypadku tego stale rozrastającego się tomiszcza). Światowa Organizacja Zdrowia zrobiła to samo w 1992 roku. Czyli działo się to niedawno, dlatego nie powinna dziwić podejrzliwość wobec języka czy metod medycyny albo psychiatrii, jakie pojawiają się w rozmowach o homoseksualności.

Jednak z przyznania, że bycie gejem nie jest chorobą umysłową, nie wynika, że jest to stan całkowicie wrodzony i niezmienny. W 2014 roku Royal College of Psychiatrists (RCP) w Londynie wydał fascynujące „oświadczenie w sprawie orientacji seksualnej”. Na pochwałę zasługuje stanowcze potępienie wszelkich prób stygmatyzacji gejów. Stwierdzono, iż zdaniem RCP terapie mające na celu zmianę orientacji seksualnej są nieskuteczne. RCP nie byłoby w stanie zmienić homoseksualisty w heteroseksualistę tak samo, jak i na odwrót. Mimo to stwierdzono coś ważnego, a mianowicie: „Royal College of Psychiatrists uważa, iż orientacja seksualna zależy od połączenia czynników biologicznych i otoczenia”. Na poparcie tego twierdzenia cytowany jest szereg źródełk25 i znowu pojawia się podkreślenie, że „Nie ma podstaw do wysuwania dalej idących twierdzeń o roli wyboru w początkach orientacji seksualnej”k26.

Mimo zaniepokojenia rzekomymi „terapiami konwersyjnymi”, które tworzą otoczenie „sprzyjające uprzedzeniom i dyskryminacji”, „całkowicie nieetycznymi” i skierowanymi na coś, co „nie jest zaburzeniem”, w oświadczeniu padają następujące słowa:

Nie jest prawdą, iż orientacja seksualna jest niezmienna i nie może ulegać pewnym modyfikacjom. Mimo to w większości przypadków ustala się w okolicach punktu w zasadzie hetero lub homoseksualnego. Możliwe, że osoby biseksualne mają pewną swobodę doboru ekspresji seksualnej, w której ramach mogą skupić się na stronie heteroseksualnej lub homoseksualnej.

Ludzie niezadowoleni ze swojej orientacji — hetero, homo bądź biseksualnej — mogą podejmować zabiegi terapeutyczne w celu pogodzenia się z własną orientacją w większym stopniu, ograniczenia bólu i zwiększenia akceptacji swej orientacjik27.

Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne zajmuje podobne stanowisko. W ostatniej informacji na ten temat pisze:

Naukowcy nie są zgodni co do dokładnych powodów, dla których dana osoba jest orientacji heteroseksualnej, biseksualnej, gejowskiej czy lesbijskiej. Pomimo wielu badań na temat ewentualnych wpływów genetycznych, hormonalnych, rozwojowych, społecznych i kulturowych, nic nie upoważnia naukowców do twierdzenia, że orientację seksualną determinują jakieś konkretne czynniki. Przeważa pogląd o złożonej roli elementów zarówno wrodzonych, jak i nabytych. Większość ludzi nie ma żadnej lub niemal żadnej kontroli nad własną orientacjąk28.

Wszystko to bardzo pięknie z punktu widzenia starań na rzecz ograniczenia dyskryminacji czy zawiłych i niezbyt skutecznych sposobów na „doprowadzenie kogoś do normy”. Ale wyraźnie widać, że nie ma odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób ktoś zostaje gejem. Co z tego, że prawo się zmieniło, skoro ciągle nie wiemy, dlaczego i czy ktoś po prostu jest homoseksualny, czy staje się taki z wyboru.

Pojawiły się jednak pewne użyteczne odkrycia. W latach czterdziestych XX wieku seksuolog Alfred Kinsey podjął jak na swój czas najbardziej zaawansowane i najszerzej zakrojone badania terenowe na temat preferencji seksualnych. Mimo licznych zastrzeżeń metodologicznych jego wnioski przez wiele lat przyjmowano za mniej więcej poprawne. W pracach na podstawie tych badań (Sexual Behaviour in the Human Male z roku 1948 i Sexual Behaviour in the Human Female z 1953) Kinsey ogłosił ze współpracownikami, że trzynaście procent mężczyzn jest „w przeważającej mierze homoseksualistami” co najmniej przez trzy lata w okresie między szesnastym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia, a około dwadzieścia procent kobiet miało jakieś doświadczenia z osobami tej samej płci. Sławna „skala” doświadczeń seksualnych Kinseya stała się postawą do chwytliwego stwierdzenia, iż około dziesięć procent populacji w ogóle jest homoseksualna. Od czasów Kinseya liczby te — jak wszystko w tym obszarze — stały się przedmiotem walki. Ugrupowania religijne przyklaskują każdemu badaniu, z którego wynika, że liczba homoseksualistów jest niższa. Z radością powitały na przykład wyniki Narodowej Ankiety Amerykanów w 1991 roku, z której wynikało, iż jedynie 1,1% mężczyzn jest „wyłącznie homoseksualna”, i badań brytyjskiego Office for National Statistics (ONS), który dwadzieścia lat później ustalił podobne wielkości. Oparta na osobistych wywiadach ankieta Alan Guttmacher Institute w USA z 1993 roku przyniosła ciekawy wniosek, że gejami jest tylko jeden procent ludności. Liczbę tę — jak dotąd najniższą w tej kwestii — powtarzają rzeczone ugrupowania religijne. Tak oto tryumfował przewodniczący Traditional Values Coalition: „Prawda nareszcie wyszła na jaw”. Dziennikarz prowadzący program w jednej z prawicowych radiostacji obwieścił: „Okazało się, że mamy rację”k29.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Patrz Jean-François Lyotard, Kondycja ponowoczesna, tł. Małgorzata Kowalska, Jacek Migasiński, Wyd. Fundacja Aletheia, 1997, ss. XXIV i 37. [wróć]

Jaron Lanier, Ten Arguments for Deleting Your Social Media Accounts Right Now, Henry Holt, 2018, s. 26. [wróć]

Coleman Hughes w rozmowie z Dave’em Rubinem, The Rubin Report, YouTube, 12 X 2018. [wróć]

Hunger strikers died for gay rights, claims Sinn Fein senator Fintan Warfield, „Belfast Telegraph”, 15 VIII 2016. [wróć]

Patrz wykres na https://twitter.com/EricRWeinstein/status/10693442 4804057088. [wróć]

Patrz Greg Lukianoff i Jonathan Haidt, The Coddling of the American Mind: How Good Intentions and Bad Ideas are Setting up a Generation for Failure, Allen Lane, 2018, ss. 5–7 nn. [wróć]

Wytyczne APA ws. psychologicznego postępowania z mężczyznami i chłopcami, sierpień 2018: https://www.apa.org/about/policy/boys-men-practice-guidelines.pdf. [wróć]

Patrz Samantha Neal, Views of racism as a major problem increase sharply, especially among Democrats, Pew Research Center, 29 VIII 2017. [wróć]

Ekow N. Yankah, „The New York Times”, 11 XI 2017. [wróć]

Helen Pidd, Women shun cycling because of safety, not helmet hair, „The Guardian”, 13 VI 2018. [wróć]

Wywiad Robina McKie z Timem Huntem, I’ve been hung out to dry, „The Observer”, 13 VI 2015. W tarapaty wpadł przez następujące słowa: „Kłopoty z dziewczynami wyglądają tak: gdy są w laboratorium, zdarzają się trzy rzeczy. Zakochujesz się w nich, one w tobie, a kiedy im coś zarzucasz, płaczą”. [wróć]

Patrz wymiana zdań pomiędzy senator Katy Gallagher a senatorem Mitchem Fifieldem w australijskim senacie z 11 II 2016. [wróć]

Patrz np. wątek: https://twitter.com/HarryTheOwl/status/ 108814487 0991114241. [wróć]

Wywiad CNN z członkinią Partii Republikańskiej Debbie Dingell, 17 XI 2017. [wróć]

Kenneth Minogue, The Liberal Mind, Liberty Fund, 2000, s. 1. [wróć]

Good Morning Britain, ITV, 5 IX 2017. [wróć]

John Stuart Mill, Utylitaryzm; O wolności, tł. Maria Ossowska, Amelia Kurlandzka, Wyd. Naukowe PWN, 2006. [wróć]

Nicky Morgan says homophobia may be sign of extremism, BBC News, 30 VI 2015. [wróć]

Robert Samuels, „Washington Post”, 29 VIII 2016. [wróć]

Desert Island Discs: Tom Daley felt „inferior” over sexuality, strona internetowa BBC News, 30 IX 2018. [wróć]

Made in Chelsea’s Ollie Locke to become Ollie Locke-Locke, strona internetowa BBC News, 1 X 2018. [wróć]

„The New York Times” (International Edition), 16 X 2017, ss. 15–17. [wróć]

Por. np. Russell T. Davies, A Rose by any other name, „The Observer”, 2 IX 2001. [wróć]

Patrz Generation Z — beyond binary: new insights into the next generation, strona internetowa Ipsos Mori, 6 VII 2018. [wróć]

To znaczy: B.S. Mustanski, M.G. Dupree, C.M. Nievergelt i in., A genome-wide scan of male sexual orientation, „Human Genetics”, 116 (2005), ss. 272–8; R. Blanchard, J.M. Cantor, A.F. Bogaert i in., Interaction of fraternal birth order and handedness in the development of male homosexuality, „Hormones and Behavior”, 49 (2006), ss. 405–14; J.M. Bailey, M.P. Dunne i N.G. Martin, Genetic and environmental influences on sexual orientation and its correlates in an Australian twin sample, „Journal of Personality and Social Psychology”, 78 (2000), ss. 524–36. [wróć]

Oświadczenie Royal College of Psychiatrists w sprawie orientacji seksualnej, Opinia PS02/2014, IV 2014 (https://www.rcpsych.ac.uk/pdf/PS02_2014.pdf). [wróć]

Ibid. [wróć]

Sexual Orientation & Homosexuality, strona internetowa American Psychological Association (http://www.apa.org/topics/lgbt/orientation.aspx), dostęp VIII 2018. [wróć]

Bruce Bawer, A Place at the Table: The Gay Individual in American Society, Touchstone, 1994, s. 82. [wróć]