Światło w Lavelle - Paullina Simons - ebook + audiobook

Światło w Lavelle ebook i audiobook

Paullina Simons

4,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Paullina Simons

Światło w Lavelle

Paullina Simons porusza najczulsze struny w sercu. Jest mistrzynią historii miłosnych.

Colleen Hoover

Jest rok 1929. Świat stoi u progu wielkich zmian.

Finn Evans, odnoszący sukcesy bankier z Bostonu, skrywa tajemnicę, która może zniszczyć jego idealne życie. Isabelle Lazar, młoda ukraińska rolniczka, walczy z niewyobrażalnym cierpieniem w swojej ojczyźnie, starając się uratować rodzinę przed reżimem ZSRR. Uciekając przed Wielkim Głodem, trafia sama na brzegi Ameryki.

Ich drogi łączą się, gdy krach na giełdzie burzy świat Finna. W samym środku Wielkiego Kryzysu losy Isabelle i Finna się splatają, a między nimi rodzi się uczucie, które muszą ukrywać.

Kiedy ich przyszłość wisi na włosku, odkrywają, że nawet ci, którzy stracili wszystko, wciąż mają o co walczyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 718

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 22 min

Lektor: Karolina Kalina

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krystynkasz

Dobrze spędzony czas

Czytałam jednym tchem. Znakomita.
00



Prolog

Pro­log

Pew­nego let­niego wie­czoru w nie­wiel­kiej wio­sce na połu­dnie od cywi­li­za­cji, na wschód od dzi­kich gór, na zachód od Morza Czar­nego, piękna młoda kobieta o imie­niu Isa­belle goto­wała, pie­kła i deko­ro­wała dom na wesele jej przy­ja­ciółki Cici ze swoim bra­tem Roma­nem Laza­rem. Kiedy skoń­czyła ozda­biać dom, zaczęła stroić sie­bie. Wło­żyła czer­woną suk­nię i pięć cięż­kich sznu­rów korali. Wplo­tła we włosy jedwabne wstążki, różowe, poma­rań­czowe i żółte, uwiła wia­nek ze ślazu i magno­lii i wło­żyła go na złote pukle koloru sier­ści kara­ba­skiej kla­czy.

Cała duża rodzina pra­co­wała ciężko od wcze­snego ranka, teraz wszystko było gotowe i nie­ba­wem nadej­dzie czas na zasłu­żoną ucztę. Na tę oka­zję stoły ugi­nały się od jedze­nia. Zbiory tego lata nie były naj­lep­sze, ale to nie miało zna­cze­nia, bo nie oszczę­dzano na niczym, by uho­no­ro­wać parę, która wstąpi w święty zwią­zek mał­żeń­ski.

Roman, nie­zwy­kle przy­stojny pan młody, w koszuli koloru ultra­ma­ryny i spodniach z czar­nego aksa­mitu, jechał na Bojku, swoim ulu­bio­nym ogie­rze palo­mino. A Cici, roz­pro­mie­niona panna młoda w hafto­wa­nej bia­łej sukni przy­bra­nej piwo­niami i różami, sie­działa na sio­dle przed Roma­nem; mieli trzy razy okrą­żyć wiej­ską cer­kiew, zanim włożą korony męża i żony.

Upie­czono koro­waje, przy­go­to­wano gorzałkę, do któ­rej dodano wię­cej miodu i pie­przu. Pla­cek z makiem, pam­puszki, kutia, szisz kebaby i fasze­ro­wana kapu­sta – wszystko to roz­sta­wiono na stole jak ofiarę.

Mąż Isa­belle grał na skrzyp­cach, jej młod­szy brat akom­pa­nio­wał mu na akor­de­onie, a matka grała na bała­łajce. Najmłod­szy brat Isa­belle moco­wał się z jej synami w kurzu pod drze­wami, bo sądzili, że Isa­belle ich tam nie zauważy.

Wzno­sili toa­sty za życie i cie­szyli się uśmie­chami losu. Zasy­pali nowo­żeń­ców pre­zen­tami i życze­niami. Tań­czyli ukra­iń­ski ślubny marsz, naj­szyb­szą ślubną polkę na świe­cie, tań­czyli koło­myjkę i hopaka. Muzyka nie prze­sta­wała grać, a domowy bim­ber pły­nął stru­mie­niem. I Boże mij, ależ był mocny! To cud, że dotrwali do rana. Ślub zaczął się o jede­na­stej, a wesele cią­gnęło się cały wie­czór i noc, aż świt obja­wił się olśnie­wa­ją­cym błę­ki­tem indygo i różem.

Sześć tysięcy kilo­me­trów od Laza­rów i ich cało­noc­nego uwiel­bie­nia sił wykra­cza­ją­cych poza świat fizyczny Finn Evans, oddzie­lony od Isa­belle przez odle­głość, lecz nie czas, zaan­ga­żo­wał Paula Whi­te­mana i jego pięt­na­sto­oso­bową orkie­strę, by zagrała na żywo na sce­nie w eks­klu­zyw­nym Somer­set Club w Bosto­nie. Zespół Paula przy­je­chał z Nowego Jorku tylko na ten jeden wie­czór, by uświet­nić siódmą rocz­nicę ślubu Finna i Vanessy. Wszy­scy inni miesz­kańcy Ame­ryki słu­chali Whi­te­mana przez małe radia sto­jące w salo­nie, lecz w tej sali król jazzu we wła­snej oso­bie stał na sce­nie w bia­łym smo­kingu, jego złoty sak­so­fon błysz­czał, a złote nuty pły­nęły z niego przez powie­trze jak teno­rowe kon­fetti, gdy Finn tań­czył z Vanessą.

Przy­kryte bia­łymi obru­sami stoły zdo­biły lilie, a tłum ele­ganc­kich gości miał na sobie naj­lep­sze ubra­nia. Fry­zury były nie­ska­zi­telne, jedwabne suk­nie lśniły. Ser­wo­wano zna­ko­mite jedze­nie: od homa­rów na zimno po świeżo upie­czony chleb, od zupy z małży po dor­sza i prze­grzebki; wszystko pyszne. Muzyka zagłu­szała setki trzeź­wych gło­sów; trzeź­wych, ponie­waż nie było ani wina, ani bim­bru, tylko mdły jabł­kowy cydr i bez­al­ko­ho­lowe kok­tajle mint julep, które krą­żyły w żyłach gości.

Trzeźwy, nie­stety, ale rado­sny Finn wiro­wał w walcu z Vanessą, jego dłoń spo­czy­wała deli­kat­nie na jej kibici, a goście spo­glą­dali na nich z apro­batą. Finn też był pełen apro­baty. Jego żona była kró­lew­sko-pla­ty­no­wym zja­wi­skiem, a świat, który z nią zbu­do­wał, był tak solidny, jakby Fin­nowi udało się wykuć ide­alny posąg Dawida z bloku bez­kształt­nego, bez­względ­nego mar­muru.

Tak wyglą­dało życie – odmie­rzane war­to­ściami, cza­sem, miej­scem, prze­strze­nią. Napie­rało na nich ze wszyst­kich stron, a choć Finn i Isa­belle jesz­cze tego nie wie­dzieli – ucztu­jąc z prze­py­chem w swo­ich zakąt­kach wiel­kiego świata i wiru­jąc do dźwię­ków sak­so­fo­no­wego fan­dango i skrzy­piec – już stali nad prze­pa­ścią.

Księga pierwsza. Miecz Damoklesa

KSIĘGA PIERW­SZA

Miecz Damo­klesa

Część I. Zniknięcie

CZĘŚĆ I

Znik­nię­cie

Nie zdradź, kim jestem, i pomóż mi zna­leźć Prze­bra­nie, w któ­rym uda mi się speł­nić Mój zamiar1.

Wil­liam Sha­ke­spe­are,Wie­czór Trzech Króli (akt I, scena 2)

1. Cici Lazar i jej opowieści

1

Cici Lazar i jej opo­wie­ści

Ukra­ina, luty 1929

– Zabili ich! Zabili ich wszyst­kich!

Isa­belle wyj­rzała przez okno i zoba­czyła Cici, która na grzbie­cie wiel­kiego Bojka galo­pem poko­ny­wała zbo­cze. Wysoko nad nią stado sza­rych żurawi, z dłu­gimi szy­jami i potęż­nymi skrzy­dłami, leciało w łamią­cym się klu­czu.

Cici jesz­cze w pędzie zesko­czyła z konia i wbie­gła do domu Isa­belle. I to nie tyle wbie­gła, ile wpa­dła z hukiem, jakby miała oznaj­mić coś nie­zwy­kle waż­nego i donio­słego, co nie mogło cze­kać ani sekundy. Isa­belle chciała powie­dzieć: „Przy­wiąż konia Romana”, ale zanim zdą­żyła się ode­zwać, Cici gwał­tow­nie otwo­rzyła drzwi, wykrzy­czała wspo­mniane wyżej słowa i zdy­szana zgięła się wpół.

Isa­belle miała pra­wie dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, jasne włosy, jasne oczy i skórę. Była szczu­pła i silna jak kobiety, które żyją w gospo­dar­stwie i pra­cują przez cały dzień. W domu miała tylko jedno lustro i bywało, że nie spo­glą­dała w nie całymi tygo­dniami. Czy­ściła zęby, myła twarz, cze­sała i zapla­tała włosy, ubie­rała się, wkła­dała cięż­kie buty i zaczy­nała dzień, ani razu nie zasta­na­wia­jąc się, jak wygląda. Wie­działa. Jedy­nie w nie­dziele sta­rała się bar­dziej i wkła­dała ładną sukienkę. Cza­sami roz­pusz­czała włosy, latem wpla­tała w nie kwiaty. Jed­nak czę­sto nie oglą­dała swo­jego odbi­cia nawet w nie­dzielę.

A dziś nie była let­nia nie­dziela, lecz wto­rek w środku lutego.

Isa­belle odło­żyła drew­nianą łyżkę; sma­żyła ziem­niaki i jajka. Była siódma rano. Mirik wró­cił do domu po tym, jak zała­do­wał na wóz bańki z mle­kiem. Zimą dostar­czali mleko tuż po wscho­dzie słońca. Teraz jesz­cze się nie roz­wid­niło, niebo miało szarą barwę.

Zanim poja­wiła się Cici, w domu pano­wała cisza. Hała­śliwi syno­wie Isa­belle poszli do szopy z jej matką. To tro­chę tak, jakby ślepy wiódł kula­wego. Oksana była dobrą nauczy­cielką, spo­kojną, ale w gospo­dar­stwie radziła sobie kiep­sko. Jed­nak chłop­com nie było już wolno cho­dzić do stajni z Roma­nem, bo kie­dyś pozwo­lił im jeź­dzić na oklep na dwóch nie­po­skro­mio­nych źre­ba­kach. Teraz mogła ich pil­no­wać tylko zapew­nia­jąca bez­pie­czeń­stwo bab­cia.

Obok Isa­belle sta­nął jej mąż i oboje wpa­try­wali się w zasa­paną Cici. Mirik Kowa­lenko, sie­dem lat star­szy od żony, był poważ­nym, spo­koj­nym męż­czy­zną z wydat­nym nosem i cie­płymi brą­zo­wymi oczami. Nie był o wiele wyż­szy od Isa­belle ani o wiele moc­niej od niej zbu­do­wany. Jego jasno­brą­zowe włosy zaczy­nały się prze­rze­dzać i potrze­bo­wał oku­la­rów, ale nie chciał się do tego przy­znać.

Cici wciąż dyszała, ale nie dla­tego, że zabra­kło jej tchu.

– Kogo zabili? – zapy­tała Isa­belle.

– Jacy oni? – dopy­ty­wał się Mirik. – Jakich ich? Cici, mów roz­sąd­nie.

– Stan i Wita­lij! – odparła Cici. Stan i Wita­lij Babi­czo­wie byli jej kuzy­nami.

– Ktoś zabił Stana i Wita­lija?

– Nie! – wykrzyk­nęła Cici. – Stan i Witia osa­czyli szwa­dron sowie­tów jadą­cych drogą i ich wystrze­lali. Nie wiem, czy to byli człon­ko­wie rady, czy OGPU. Stan jest prze­ko­nany, że to cze­ki­ści. – OGPU, czyli Zjed­no­czony Pań­stwowy Zarząd Poli­tyczny, był sowiecką wewnętrzną służbą bez­pie­czeń­stwa. Potocz­nie nazy­wano jej człon­ków cze­ki­stami, bo wcze­śniej tajna poli­cja nosiła nazwę CZEKA. – Ale nie­ważne, zabili ich wszyst­kich. Chyba z cztery tuziny ludzi.

Isa­belle i Mirik ode­tchnęli z lekką ulgą. Cici sły­nęła w całym Ispa­sie z fan­ta­stycz­nego, daleko posu­nię­tego ubar­wia­nia fak­tów. A Stan i Wita­lij raczej nie mogli się poszczy­cić ukry­tymi mili­tar­nymi talen­tami. Upra­wiali ziem­niaki, lubili wypić i pako­wali się w głu­pie tara­paty.

– Stan i Witia zastrze­lili cztery tuziny żoł­nie­rzy? – zapy­tał Mirik powoli swoim naj­bar­dziej scep­tycz­nym tonem.

– Zga­dza się. – Cici nie ustę­po­wała.

– A ta pięć­dzie­siątka ofi­ce­rów szła pie­chotą? – drą­żył Mirik. – Nie jechali przy­pad­kiem cię­ża­rów­kami woj­sko­wymi i nie mieli nała­do­wa­nych auto­ma­tów?

– Tak, szli pie­szo.

– W środku nocy. – To nie było pyta­nie.

– Tak! – powtó­rzyła Cici. – Jestem świad­kiem.

– W środku nocy zna­la­złaś się w lesie i widzia­łaś, jak Stan i Witia zabi­jają oddział sowie­tów? – Tym razem to w gło­sie Isa­belle zabrzmiało nie­do­wie­rza­nie.

– Nie! Kiedy o tym usły­sza­łam i dobie­głam do lasu, było już po wszyst­kim.

– Ach – rzu­cił Mirik.

– Widzia­łam, jak ostat­niego wrzu­cają do maso­wego grobu – powie­działa Cici.

Isa­belle i Mirik wymie­nili spoj­rze­nia, już mniej odprę­żeni, ale na­dal scep­tyczni.

– Co to zna­czy: kiedy o tym usły­sza­łaś? – zapy­tała Isa­belle. – Jak w ogóle mogłaś o tym usły­szeć? Nie spa­li­ście z Roma­nem jak mąż i żona? Przed chwilą zosta­wi­łam go w stajni. Nic o tym nie wspo­mi­nał.

Cici mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką, jakby chciała powie­dzieć: Nie zawra­caj mi głowy bzdu­rami.

– Skoro już musisz wie­dzieć, Roman spał w domu, a ja u Tamary.

– Czemu?

– Czemu, czemu. Kogo to obcho­dzi? Pokłó­ci­li­śmy się.

– O to?

– Iso, nie sły­sza­łaś, co ci powie­dzia­łam?

– Sły­sza­łam. – Isa­belle naprawdę miała nadzieję, że Cici prze­sa­dza, bo w innym wypadku ich pro­ste życie sta­nie się o wiele mniej pro­ste. Kiedy pierw­szy raz dostrze­gła Cici pędzącą zbo­czem, dziew­czyna wyglą­dała, jakby przy­no­siła dobre wie­ści! Isa­belle pomy­ślała, że może jest w ciąży. Teraz znała prawdę: Cici nie tylko nie była w ciąży, ale naj­wy­raź­niej grze­bała komu­ni­stów w maso­wych gro­bach.

– Cici, ta twoja histo­ria staje się coraz bar­dziej nie­stwo­rzona – powie­dział Mirik. Zawsze zacho­wy­wał spo­kój. – Pro­szę, opo­wiedz nam wię­cej. Mamy mnó­stwo czasu. Naprawdę nie musimy pra­co­wać ani dostar­czać mleka.

Isa­belle szturch­nęła męża łok­ciem. Ona nie zawsze zacho­wy­wała spo­kój, ale teraz była spo­kojna, bo nie chciała dać wiary sło­wom Cici.

– Nie wie­rzy­cie mi? – rzu­ciła Cici. – Sami idź­cie zoba­czyć. Po dru­giej stro­nie Ispasu, na dro­dze do Kamieńca, zaraz za sza­rym gła­zem. – Kamie­niec był naj­bliż­szym mia­stem.

– Czemu ci wszy­scy sowieci mie­liby nagle przy­je­chać do Ispasu?

– Wie­cie czemu – powie­działa Cici zna­cząco. Trudno było zigno­ro­wać pogło­ski sze­rzące się po oko­licy. Radziec­kie oddziały zaopa­trze­niowe wysy­łano do Ukra­iny od grud­nia. W mia­stach nie było dość jedze­nia. Lato było mar­twe, zima pusta.

– Uspo­kójmy się tro­chę – zasu­ge­ro­wała Isa­belle. – Nie wiemy, kim byli…

– Ani nawet czy byli – rzu­cił Mirik.

– Nie wiemy, czym byli: żoł­nie­rzami, pro­pa­gan­dy­stami, czy przy­je­chali tu rekwi­ro­wać żyw­ność – cią­gnęła Isa­belle. – Nie wiemy, czy było ich czter­dzie­stu, czy trzech.

– A może zero – wąt­pił Mirik.

– Cztery tuziny! – wykrzyk­nęła Cici. – Myśli­cie, że nie potra­fię odróż­nić trzech żoł­nie­rzy od pięć­dzie­się­ciu? Widzia­łam ciała na wła­sne oczy!

– Cici ma rację co do jed­nego, Miriku – zgo­dziła się Isa­belle. – Nie­ważne, kim byli i w jakiej licz­bie, jeśli szli drogą w ciem­no­ści, przed świ­tem, to nie jest dobry znak. Ktoś, kto zakrada się do wio­ski w środku nocy, nie ma dobrych zamia­rów. – Isa­belle wie­działa jedno i nie chciała tego powie­dzieć: jeśli Cici mówi prawdę i Stan i Witia naprawdę zabili sowie­tów, sprawa przed­sta­wiała się jesz­cze gorzej.

– Ukra­ińcy uwiel­biają dobre histo­rie – stwier­dził Mirik. – Isa­belle, śnia­da­nie mi się nie przy­pala? Mamy robotę. Mleko ski­śnie, zanim Cici skoń­czy gadać.

– Pro­szę, przy­znaj, że wszystko zmy­ślasz – powie­działa Isa­belle, wyglą­da­jąc przez kuchenne okno w poszu­ki­wa­niu sama nie wie­działa czego.

– Nie zmy­ślam! Wiem, że cza­sami lubię poba­jać, ale uwierz mi, Iso, tym razem tak nie jest. Spójrz na mnie. Wiesz, że mówię prawdę. – Kru­czo­włosa i czar­no­oka Cici była drobną, lekko zaokrą­gloną dziew­czyną, ale nosiła się dum­nie i pro­sto, jakby zeszła z cokołu. Zawsze była jak wielka kula ognia. Na wpół Rumunka, z ser­cem w cało­ści rom­skim, skła­dała się z impul­sów i pło­mieni. – Na­dal mi nie wie­rzysz? Zapy­taj mojego męża. On wie.

– O, teraz jest twoim mężem – odparła Isa­belle. – Przed chwilą nawet nie spa­li­ście w jed­nym łóżku.

– Nie ustę­puj jej, Iso – rzu­cił Mirik od pieca, gdzie prze­kła­dał ziem­niaki z patelni na cynowy talerz.

Cici potrzą­snęła pię­ściami.

– Ogar­nij­cie się oboje i nie wbi­jaj­cie oczu w zie­mię!

– Z chę­cią – zgo­dziła się Isa­belle. – Gdyby tylko w tej ziemi nie znaj­do­wali się sowieci, któ­rzy gniją w płyt­kim gro­bie.

– Kto powie­dział, że jest płytki? – zapro­te­sto­wała Cici. – Nasi chłopcy prze­ko­pali się chyba do Austra­lii! Kopali ten dół, jakby był naj­waż­niej­szy w ich życiu!

– I zie­mia wygląda na świeżo prze­ko­paną, jak grób? – zapy­tała Isa­belle.

– Nie są idio­tami. Przy­kryli ją gałę­ziami i liśćmi.

– Jasne, że nie – rzu­cił Mirik. – Nie są idio­tami. – Łap­czy­wie poły­kał ziem­niaki.

– Sły­sza­łeś, co powie­dział nam ten skle­pi­karz z Sza­tawy, który ucie­kał tędy w zeszłym tygo­dniu? – zaczęła Cici. – Sowieci zja­wili się nie­pro­szeni i z zasko­cze­nia, zde­mo­lo­wali mu sklep i zabrali nie­mal wszyst­kie towary. Musiał opu­ścić wio­skę i ucie­kać! Dla­tego Stan i Witia tak wła­śnie zare­ago­wali.

– Jeśli tak rze­czy­wi­ście było, to jaki mają plan? – zapy­tał Mirik. – Czu­wać każ­dej nocy i cze­kać na wię­cej sowie­tów? Na tym polega pro­blem z Ispa­sem. Leży za daleko w glu­chi doki, żeby to miało jakiś sens. Mamy wieś pełną nie­fra­so­bli­wych osob­ni­ków z kil­koma strzel­bami i jesz­cze mniej­szą ilo­ścią amu­ni­cji. Nie możemy wal­czyć z OGPU ani z Armią Czer­woną. Nie mogli­śmy ich pobić dzie­sięć lat temu, kiedy byli­śmy lepiej zor­ga­ni­zo­wani i lepiej uzbro­jeni, i nie pobi­jemy ich teraz. Damy im tro­chę mleka, robi­li­śmy już to wcze­śniej, i ruszą dalej w drogę.

Cici zupeł­nie się nakrę­ciła.

– Tym razem nie przy­cho­dzą tylko po twoje mleko. Przy­cho­dzą po twoją krowę. I po konia Romana.

– No to życzę im powo­dze­nia – mruk­nęła Isa­belle.

Mirik, któ­rego nie­wiele rze­czy poru­szało, poczer­wie­niał na twa­rzy. Mach­nął łyżką w stronę kobiet.

– To co zro­bisz? Pój­dziesz w ślady Stana i Wita­lija?

– Chcą tu przyjść? Niech przy­cho­dzą – powie­działa Isa­belle. – To zie­mia Laza­rów. Mamy moich trzech braci, mamy Janę, która jest warta dzie­się­ciu męż­czyzn, choć spo­dziewa się dziecka. Mamy mnie, nawet cie­bie, Miriku.

– Wiel­kie dzięki, żono.

– I mnie – dodała Cici.

Jana była wojow­niczką, Cici chciała za nią ucho­dzić.

– Poślu­biona Laza­rowi śpi w tym samym łóżku, co jej mąż – przy­po­mniała Isa­belle i dodała: – Ale w porządku. Cie­bie też. – Odwró­ciła się do Mirika. – Mamy strzelby i dubel­tówki. Mamy konie. To kawa­le­ria, mężu. A Roman zatrzy­mał nawet na pamiątkę kilka gra­na­tów z wojny. – Cho­dziło jej o wojnę domową, która toczyła się w latach 1918–1921 pomię­dzy bol­sze­wicką Rosją a Ukra­iną.

– Zgoda, ale wie­cie, co jesz­cze mamy? – odparł Mirik, wycie­ra­jąc usta. – Bo chyba zapo­mnia­łaś. Dwóch małych synów i słabe matki. Nie możemy toczyć kolej­nej wojny z sowie­tami.

– Kogo nazy­wasz sła­bym? – zapy­tała Oksana, matka Isa­belle, która wła­śnie weszła do środka.

– I kogo nazywa tato małym? – wtrą­cił się dzie­wię­cio­letni Sława, pier­wo­rodny syn Isa­belle o czar­nych krę­co­nych wło­sach i okrą­głej twa­rzy. Po ukra­iń­sku sława ozna­cza chwałę. Jak w powie­dze­niu sława Bohu.

– Tak, tato, kogo? – dopy­ty­wał się Mak­sym, drugi syn, szczu­pły i smu­kły jak matka. Nazy­wali go Maks. Miał osiem lat.

– Dzie­się­cio­let­nie gra­naty i dwóch ogrom­nych chłop­ców – powie­dział Mirik, kła­dąc dło­nie na głów­kach swo­ich dzieci. – Zgoda, mamo, jeste­śmy nie­po­ko­nani.

2. Bankier

2

Ban­kier

W upalny wie­czór pod koniec sierp­nia 1929 roku, który jego zda­niem nie róż­nił się niczym od innych, Finn wyszedł z Banku i Tru­stu Adamsa na rogu Washing­ton i Win­ter i ruszył wol­nym kro­kiem w stronę domu. Mija­jąc Jor­dan Marsh, luk­su­sowy dom towa­rowy, gdzie można było nabyć jedwa­bie, wełnę i biżu­te­rię, rzu­cił pełne satys­fak­cji spoj­rze­nie na swoje odbi­cie w oknie wysta­wo­wym. Był zado­wo­lony z sie­bie, choć myślami błą­dził daleko.

Kwar­talne zyski banku, które pla­no­wano ogło­sić inwe­sto­rom pod koniec wrze­śnia, udało mu się zoba­czyć po połu­dniu i prze­kro­czyły jego naj­bar­dziej opty­mi­styczne pro­gnozy. Powięk­szył kwar­talny dochód o sie­dem­dzie­siąt pro­cent w sto­sunku do ubie­głego roku, utrzy­mał koszty ope­ra­cyjne na podob­nej wyso­ko­ści, a wskaź­nik nie­wy­pła­cal­no­ści pozo­stał na maleń­kim pozio­mie dwóch i dwóch dzie­sią­tych pro­centa – naj­niż­szym ze wszyst­kich ban­ków w Bosto­nie. Finn mnó­stwo inwe­sto­wał, dywer­sy­fi­ko­wał port­fel banku, roz­pro­szył pra­wie nie­ist­nie­jące ryzyko i bar­dzo pomno­żył swój kapi­tał, zarówno oso­bi­sty, jak i zawo­dowy. Zwroty były feno­me­nalne, dzięki czemu przez ostat­nie dwa­na­ście mie­sięcy Finn inwe­sto­wał depo­zyty banku w opar­ciu o dźwi­gnię finan­sową. Kupo­wa­nie akcji na takiej zasa­dzie pozwo­liło mu powięk­szyć dochody banku wykład­ni­czo. Dla­tego też mógł ofe­ro­wać swoim klien­tom naj­wyż­sze opro­centowanie w Bosto­nie, co z kolei przy­cią­gało coraz wię­cej chęt­nych. Kiedy Finn zaczął pracę w banku w 1921 roku, mieli zale­d­wie pię­ciu­set depo­zy­ta­riu­szy. Minęła nie­spełna dekada, nie­ba­wem prze­kro­czą liczbę pię­ciu tysięcy, a suma wszyst­kich depo­zy­tów sięga bli­sko sie­dem­na­stu milio­nów dola­rów! Wal­ter Adams, jego teść i wła­ści­ciel banku, był rów­nie zado­wo­lony z Finna, jak Finn z sie­bie.

Roz­pa­mię­tu­jąc swój suk­ces, Finn wol­nym kro­kiem minął ratusz. Spa­cer do domu był jego ulu­bioną czę­ścią dnia, zwłasz­cza w takie chłod­niej­sze piątki, kiedy wszy­scy w Bosto­nie wie­dzieli, że mroźna zima czai się tuż za rogiem i trzeba korzy­stać z pogody. Finn i Vanessa pla­no­wali zabrać dziew­czynki do domku na Cape Cod, by jesz­cze o jeden week­end prze­dłu­żyć cudowne, szczę­śliwe lato.

Finn lubił oglą­dać swój wize­ru­nek, który pre­zen­to­wał innym. Nie­dawno skoń­czył trzy­dzie­ści jeden lat. Był wytworny, ele­gancki, zadbany, nic się na nim nie marsz­czyło. Gęste, natu­ral­nie krę­cone ciem­no­blond włosy zacze­sy­wał do tyłu i trzy­mał w ryzach dzięki regu­lar­nym wizy­tom u fry­zjera. W jego zie­lo­no­nie­bie­skich oczach widać było błysk, a kąciki peł­nych wyrazu ust uno­siły się z humo­rem. Humor też sta­rał się trzy­mać w ryzach, gdyż jego żarty nie­zbyt czę­sto bawiły żonę. Miał ponad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, co mu się podo­bało, i był mocno zbu­do­wany, co podo­bało mu się mniej – przy­po­mi­nał bar­dziej robot­nika budow­la­nego niż dżo­keja – ale tylko tyle można było zro­bić z kar­tami, które się dostało przy uro­dze­niu. Szyte na miarę gar­ni­tury wyszczu­plały go, wyglą­dał w nich w każ­dym calu jak ele­gancki biz­nes­men, za jakiego chciał ucho­dzić. O swoją potężną syl­wetkę dbał, cho­dząc po najbar­dziej stro­mych zbo­czach Bostonu, podzi­wia­jąc przy oka­zji swoje odbi­cie w łaska­wych szy­bach i oce­nia­jąc swoje życie.

A życie było dobre.

Sam o to zadbał.

Stało się takie, jakie chciał, żeby było, a on stał się czło­wie­kiem, jakim chciał zostać. Dobrze wycho­wa­nym, wspa­niale wykształ­co­nym, o nie­ska­zi­tel­nych manie­rach i gład­kiej twa­rzy – choć o pią­tej po połu­dniu zawsze czaił się cień zaro­stu. Miał żonę. Dwie córki. Cała czwórka rodzi­ców na­dal żyła. Jego usta wykrzy­wiły się lekko na tę ostat­nią myśl, ale trzeba byłoby się bar­dzo uważ­nie przyj­rzeć, by to zauwa­żyć.

Podzi­wia­jąc swój długi krok, impo­nu­jącą syl­wetkę, krój lek­kiego sza­rego płasz­cza, pro­ste plecy, które ni­gdy nie pochy­lały się nad zbo­żem ani igłą, Finn odwró­cił wzrok od wystawy i szedł dalej, licząc swoje bło­go­sła­wień­stwa.

3. Lemoniada

3

Lemo­niada

Kiedy Vanessa Evans z domu Adams pierw­szy raz zaczęła podej­rze­wać, że coś może być z nią nie tak, miała osiem lat i oba­wiała się, że ma aler­gię na cytryny. To wpę­dziło ją w melan­cho­lię, bo uwiel­biała wszystko, co cytry­nowe: lemo­niadę, tartę z bezą, bato­niki i lody.

Uwiel­biała cytryny tak bar­dzo, że na samą myśl o tym, że może nie będzie mogła jeść uko­cha­nych potraw, wpa­dała w roz­pacz. Przez to z kolei była jesz­cze bar­dziej zde­ter­mi­no­wana, by udo­wod­nić, że nie jest uczu­lona na ulu­biony owoc. Dalej jadła więc cytryny i odwra­cała uwagę od dole­gli­wo­ści, myśląc o czymś innym, by nie przy­zna­wać się do ostrego bólu we wnę­trzu ciała. Naj­pierw pró­bo­wała tylko myśleć o czymś innym, potem zaczęła robić coś innego. Kiedy miała osiem lat, sys­te­ma­tycz­nie i sta­ran­nie obry­wała płatki ze wszyst­kich mar­ge­ry­tek w ogro­dzie.

Tak się to zaczęło.

Dwa­dzie­ścia dwa lata temu.

A teraz nie było już odwrotu. Przez więk­szość czasu wio­dła idyl­liczne, uro­cze życie pod klo­szem. Co aku­rat paso­wało do osoby, która wyglą­dała jak ona. Była ide­ałem kobie­cej urody. Nosiła się sty­lowo, miała cudowny uśmiech, deli­katne dło­nie, przy­jemne uspo­so­bie­nie i dosko­nałe wyczu­cie stylu. Nie było w niej nic, co można by uznać za złe. Rodzice powta­rzali jej to przez całe życie: ide­alne dziecko z ide­al­nymi manie­rami, ide­alna córka, sio­stra, uczen­nica, przy­ja­ciółka i tan­cerka. Vanessa jak naj­bar­dziej zasłu­gi­wała na to, by stać się czy­jąś ide­alną żoną i wieść dalej ide­alne życie.

Poznała Finna, gdy miała osiem­na­ście lat, a on dzie­więt­na­ście i był na pierw­szym roku stu­diów na Harvar­dzie. Spę­dzili razem cudowne lato, ale w listo­pa­dzie 1917 roku Finn wyru­szył na wojnę. Nie było go pół­tora roku i wró­cił jako inny czło­wiek. Vanessa nie wie­działa, jak to się stało ani dla­czego. Ale w ran­nym i odzna­czo­nym poważ­nym męż­czyź­nie próżno było szu­kać głu­piut­kiego, roman­tycz­nego chło­paka, z któ­rym tań­czyła i spa­ce­ro­wała w miej­skim parku. Jakiś tajem­ni­czy cię­żar rzu­cał cień na każdy uśmiech i każdy krok Finna.

Nie roz­ma­wiali już o mał­żeń­stwie. Finn nie zamie­rzał się spie­szyć, wolał się sku­pić na nauce. Jeśli mieli się pobrać, chciał mieć prze­ko­na­nie, że zapewni rodzi­nie byt. Powie­dział, że to dla niego naj­waż­niej­sze. Nie chciał jej zawieść.

Dzień, w któ­rym w końcu się oświad­czył, był naj­szczę­śliw­szym dniem w życiu Vanessy. Dru­gim był dzień ich ślubu.

Uro­dziła mu dwie córki, jedną po dru­giej, w odstę­pie roku. Potem nie dawała sobie rady. Nie zma­gała się z niczym szcze­gól­nym, jedy­nie z nad­kwa­sotą, lek­kim palą­cym bólem w brzu­chu, który utrud­niał jej robie­nie róż­nych rze­czy.

Finn ni­gdy tego nie kwe­stio­no­wał. Kiedy Vanessa oświad­czyła: „Kocha­nie, przy­da­łaby mi się pomoc”, od razu się tym zajął i zna­lazł jej Edith, zawo­dową, sumienną opie­kunkę, choć nieco posu­niętą w latach.

Tego piątku, gdy Vanessa cze­kała na powrót Finna, czy­ściła wszyst­kie gąbki w domu. Prała też wszyst­kie szmaty, ścierki i płó­cienne ser­wetki, które zna­la­zła w szaf­kach. Wrzu­cała je do wanny z gorącą wodą i tarła mięk­kimi, mlecz­no­bia­łymi dłońmi.

Mogłoby się wyda­wać, że jest to jak naj­bar­dziej odpo­wied­nie zada­nie dla pani domu. Ozna­czało bowiem, że lubi czy­stość i o nią dba.

Prawda jed­nak wyglą­dała tak, że Vanessa miała służbę, która mogła te prace wyko­ny­wać. Nikt inny nie mógł za to prze­jąć obo­wiąz­ków gospo­dyni wobec bli­skich, któ­rzy w tej wła­śnie chwili zgro­ma­dzili się na tara­sie i na nią cze­kali. Musiała zadbać o fry­zurę i maki­jaż, musiała wło­żyć let­nią suk­nię i dołą­czyć do rodziny, która jadła kanapki.

Dzi­siaj musiała się zająć zupeł­nie innymi rze­czami.

Zamiast tego do utraty sił prała szmaty w pralni znaj­du­ją­cej się za kuch­nią na naj­niż­szym pozio­mie ich wie­lo­kon­dy­gna­cyj­nej rezy­den­cji.

Wszystko było w porządku. Nie miała powo­dów do zmar­twień.

Ale nie mogła prze­stać prać tych szmat.

Nie tylko nie mogła, ale nie chciała.

Myślała o zeszło­ty­go­dnio­wych obcho­dach ósmej rocz­nicy ich ślubu.

Naj­pierw plusy: Finn potra­fił się do niej uśmie­chać jak nikt inny, otwar­cie oka­zy­wał szczere uczu­cie. Lecz cza­sami poja­wiało się także nieco spro­śne słowo, lekko zalotne zacho­wa­nie. Ale i tak musi tu za wiele dzię­ko­wać.

Kolejny plus: dziew­czynki były do niej podobne, lnia­no­włose i drobne, w prze­ci­wień­stwie do Finna, który przy­stojny i obda­rzony bujną czu­pryną, był dość masyw­nej postury i miał surową twarz, co bar­dziej paso­wało do męż­czy­zny niż kobiety.

Nie­ska­zi­telną egzy­sten­cję Vanessy mąciły jedy­nie dwa drobne ciemne punkty. Pierw­szym była trwała kon­se­kwen­cja od dawna podej­rze­wa­nej aler­gii na cytryny. Kie­dyś wyda­wała się tak nie­istotna, zwłasz­cza z punktu widze­nia dziecka: można było uspo­koić umysł, sku­pia­jąc się na czymś innym.

Dru­gim była chęć Finna, by mieli jesz­cze jedno dziecko. Chciał chłopca. Jak gdyby nie obcho­dziły go jej dwie trudne ciąże ani póź­niej­sze poro­nie­nie. Duch dziecka, które utra­cili, rzu­cał cień na Pola Eli­zej­skie, któ­rymi było ich życie.

– Nie mówisz chyba poważ­nie o kolej­nym dziecku? – zwró­ciła się do niego w noc rocz­ni­co­wych uro­czy­sto­ści. Przy­je­chali do domu późno i sie­dzieli w salo­nie przed uda­niem się na spo­czy­nek po fan­ta­stycz­nym wie­czo­rze. A potem on musiał wszystko znisz­czyć, wra­ca­jąc do tego tematu. – Jeśli uro­dzi się jesz­cze jedno, będziemy mieli trójkę.

– Tak – odparł dźwięcz­nym, męskim gło­sem. Vanessa zwy­kle uwiel­biała jego głos. Był taki opie­kuń­czy i kojący. Ale nie tam­tego wie­czoru. Żało­wała, że musi wyja­śniać oczy­wi­ste rze­czy. Jed­nak on popi­jał her­batę w ich ele­ganc­kim salo­nie, przy ogniu pło­ną­cym na kominku i migo­czą­cych pło­mie­niach świec, jakby cze­kał na takie wła­śnie wyja­śnie­nie.

– A jeśli to będzie kolejna dziew­czynka?

Roz­pro­mie­nił się.

– To wiel­kie szczę­ście, trzy córki.

– A potem?

– Potem może posta­ramy się o chłopca.

Vanessa myślała, że zemdleje. Wtedy i teraz, gdy to wspo­mi­nała z dłońmi zanu­rzo­nymi w chłod­nych mydli­nach i szo­ro­wała, szo­ro­wała, szo­ro­wała.

– Posta­ramy się o chłopca po trze­cim dziecku? – Koniuszki jej pal­ców zadrżały na myśl o nie­moż­li­wym. – Finn, nikt z naszych zna­jo­mych nie ma nawet trójki dzieci – szep­nęła. – Sta­rać się o jesz­cze jedno? Prze­cież nie jeste­śmy kato­li­kami.

Patrzyła, jak nie­mal nie­zau­wa­żal­nie wciąga powie­trze.

– Znam wiele osób – powie­dział – które mają wię­cej niż troje dzieci.

– Nie ludzie na wzgó­rzu – odparła. – Może ludzie, któ­rym poży­czasz pie­nią­dze. Nie nasi ludzie. – Cywi­li­zo­wani ludzie, któ­rzy uczęsz­czali w nie­dziele do kościoła przy Park Street, mieli dwoje dzieci. Nie wię­cej. Cza­sami Vanessa żało­wała, że rodzice nie poprze­stali na niej i uro­dziła się Ele­anor. Jej sio­stra była dowo­dem na to, co się dzieje, gdy rodzice nie­mą­drze decy­dują się na wię­cej dzieci.

– Już późno – oznaj­mił Finn. – Idę spać. – Tylko tyle. Nie poca­ło­wał jej w głowę ani nie uśmiech­nął się, gdy życzył jej dobrej nocy.

– Jesteś jedy­na­kiem – powie­działa do niego, zanim udał się na górę. – Co możesz wie­dzieć o posia­da­niu licz­niej­szego potom­stwa? Gdyby było nam prze­zna­czone mieć syna, uro­dzi­ła­bym go. – Nie patrzyli na sie­bie, gdy wypo­wia­dała te słowa. – Mamy nasze cudowne córeczki. Pod wie­loma wzglę­dami karty, które nam roz­dano, to kró­lew­ski poker. Nie ma sensu narze­kać.

– Nie narze­kam – odparł Finn. – Wiem lepiej od innych, jakie karty mi roz­dano. – Do jego głosu wkra­dła się dawna lekka gorycz. – Ale jeśli nie spró­bu­jemy jesz­cze raz, poczuję w końcu, że zamiast kró­lew­skiego pokera mam w ręce trójkę dam.

To wszystko wyda­rzyło się po wie­czo­rze spę­dzo­nym w Somer­set Club, gdzie Mil­dred Bailey śpie­wała The Man I Love i tań­czyli z wiel­kim zapa­mię­ta­niem. Vanessa była pewna, że pół­cie­nie utra­co­nych i nie­po­wo­ła­nych jesz­cze do życia dzieci nie dobi­jały się do serca Finna.

Widać, jak nie­wiele wie­działa.

4. Pożyczone automaty

4

Poży­czone auto­maty

Isa­belle w płasz­czu zapię­tym po szyję stała w czar­nym bło­cie i wpa­try­wała się ponuro w polanę nie­opo­dal głów­nej drogi z Kamieńca do Ispasu. Tam, nieco głę­biej w lesie, wyko­pano dół, wrzu­cono do niego ciała i przy­kryto zie­mią i gałę­ziami. Mirik stał po pra­wej stro­nie Isa­belle, Stan i Wita­lij po lewej.

Cici nie prze­sa­dzała. Niczego też nie ubar­wiała. Być może Rosjan nie było cztery tuziny, ale na pewno wię­cej niż trzech. I z pew­no­ścią wię­cej niż zero, bo taką liczbę spo­kojny mąż Isa­belle wrzu­cił do słoja z domy­słami. Jed­nak strasz­liwy sens opo­wie­ści Cici zamy­kał się w tym, że jej esen­cja była zgodna z prawdą. Wczo­raj dołu nie było, dzi­siaj ist­niał jak naj­bar­dziej i leżał w nim plu­ton mar­twych sowie­tów.

Isa­belle za żadne skarby nie mogła zro­zu­mieć, czemu Stan i Wita­lij uznali, że zabi­cie całej gro­mady męż­czyzn to dobry pomysł, gdy tak trudno poru­szyć twardą zie­mię. Kopać grób w lutym! W Ispa­sie w lutym nie grze­bali nawet wła­snych zmar­łych. Cze­kali do wio­sen­nych roz­to­pów. Stan i Wita­lij byli narwa­nymi głup­cami i teraz zapłaci za to cała wio­ska.

– I co myśli­cie? – zapy­tał Stan z dum­nym uśmie­chem. – Cał­kiem nie­źle, co?

– Tylko nowo­ro­dek, który ni­gdy nie widział grobu, spoj­rzałby na ten wielki kopiec i nie wie­dział co to takiego – odparła Isa­belle. – Stan, tak wygląda każdy świeży grób na naszym cmen­ta­rzu. Ale oczy­wi­ście jest mniej­szy. Gdyby ktoś szu­kał miej­sca pochówku, a możesz być pewny, że ktoś będzie szu­kał, czego by wypa­try­wał?

– Nic z tych rze­czy – zapro­te­sto­wał Stan. – Mylisz się. – Isa­belle nie miała poję­cia, jakim cudem udało mu się prze­żyć dwa­dzie­ścia kilka lat.

– Kto o tym wie? – zapy­tała.

– Nikt.

– Stan, przy­się­gnij na życie swo­jej matki, że nie dosta­łeś strzelb od Romana albo…

– Przy­się­gam. Ni­gdy.

– Pro­si­li­śmy, ale Roman odmó­wił – wtrą­cił się do roz­mowy Wita­lij.

Stan mocno go szturch­nął. Isa­belle jęk­nęła.

– Kto jesz­cze wie?

– Nikt!

– Nie chwa­li­łeś się wszyst­kim?

– Nie! – zapro­te­sto­wał ostro Stan. – Popro­si­łem tylko o pomoc w wyko­pa­niu dołu.

– Kto ci poma­gał?

– Wita­lij.

– Kto jesz­cze?

– Przy­szło mnó­stwo ludzi. Nie martw się. Wszy­scy wie­dzą, jak docho­wać tajem­nicy.

– Tajem­nica jest wtedy, gdy o czymś wie jedna osoba – powie­dział Mirik. – Kiedy wie­dzą dwie, to prze­staje być tajem­nicą. Staje się powszechną wie­dzą. A w twoim przy­padku wie cała wio­ska. Grupka two­ich tak zwa­nych przy­ja­ciół wyda cię jako pierw­sza, gdy do Ispasu wyślą nowy szwa­dron śmierci, tym razem uzbro­jony po zęby, by szu­kał zagi­nio­nych urzę­da­sów. – Pocią­gnął żonę za rękaw. – Chodźmy, Iso. Jeste­śmy bar­dzo spóź­nieni z ostat­nimi dosta­wami. Już pra­wie dzie­wiąta.

– To nie były urzę­dasy! – rzu­cił roz­gnie­wany Stan. – To na pewno byli żoł­nie­rze.

– Tak? A gdzie jest ich broń? – zapy­tała Isa­belle.

Stan znie­ru­cho­miał.

– Lepiej się módl­cie, żeby przed przy­jaz­dem sowie­tów spadł świeży śnieg – powie­działa Isa­belle do dwóch męż­czyzn. Ode­szła z nie­sma­kiem i wspięła się na wóz. – Módl­cie się naprawdę żar­li­wie. Bo prawda wyła­nia się z ziemi.

Było zbyt mroź­nie, by spadł śnieg, a w spo­koj­nym zazwy­czaj Ispa­sie zaczęły poja­wiać się kon­flikty. Więk­szość z nich we wła­snym domu Isa­belle. Wie­czo­rem po strze­la­ni­nie rodzina zebrała się na cha­otyczne, pod­le­wane bim­brem spo­tka­nie, pod­czas któ­rego groź­nie spo­glą­dano na Stana i Wita­lija.

Byli tam oczy­wi­ście Isa­belle i Mirik, trzej bra­cia Isa­belle i Pietka, brat Mirika. Z boku sie­działa matka Isa­belle. Dziećmi opie­ko­wała się w sąsied­niej cha­cie Jana.

Stan i Witia byli coraz bar­dziej zanie­po­ko­jeni wyrzu­tami, utrzy­my­wali jed­nak, że postą­pili słusz­nie. Powie­dzieli, że kupiec z Sza­tawy był zwia­stu­nem złych wie­ści. Ostrze­gał chło­pów w Ispa­sie, że z roz­kazu komi­tetu cen­tral­nego par­tii komu­ni­stycz­nej do wio­sek masowo wysy­łano sowiec­kich agen­tów. Nie­któ­rzy przy­jeż­dżali, by rekwi­ro­wać zboże i buraki, inni, by pró­bo­wać kolek­ty­wi­zo­wać gospo­dar­stwa. Skle­pi­karz z Sza­tawy powie­dział, że do jego wio­ski cze­ki­ści przy­byli w środku nocy, z naj­więk­szego domu wywle­kli gospo­da­rza, i zajęli dom na swoje cen­trum ope­ra­cyjne. „I to wszystko przed świ­tem!”.

– To kiedy zoba­czy­li­śmy, jak sowieci masze­rują drogą także w środku nocy, co mie­li­śmy pomy­śleć?

– Nic nie mie­li­ście pomy­śleć – powie­dział Pietka, który nie prze­pa­dał za nikim, a głup­ców szcze­rze nie zno­sił. – Mie­li­ście spać w łóż­kach, jak wszy­scy przy­zwo­ici ludzie, któ­rzy wstają o świ­cie, by zara­biać na chleb. – Brat Mirika był sztyw­nym, cał­ko­wi­cie pozba­wio­nym poczu­cia humoru męż­czy­zną z posi­wiałą brodą, dużym, krzy­wym nosem i małymi, zim­nymi oczami. Dzie­sięć lat star­szy od Mirika, przez całe życie hodo­wał bydło mleczne. Późno się oże­nił, późno został ojcem i zacho­wy­wał się jak czło­wiek, który przez więk­szość czasu żałuje więk­szo­ści swo­ich decy­zji, a już na pewno tego wie­czoru.

– Teraz zadba­li­ście o to, że sowieci przyjdą tu nie tylko po chleb, ale i w poszu­ki­wa­niu zemsty – zwró­cił się Roman do Stana i Wita­lija. Wyraź­nie nie mógł ścier­pieć, że zga­dza się z Pietką. Szwa­gro­wie raczej nie żyli w zgo­dzie.

Dwu­dzie­sto­ośmio­letni Roman Lazar był o rok młod­szy od Isa­belle, ale czę­sto zacho­wy­wał się jak pier­wo­rodne dziecko, bo był pier­wo­rod­nym synem. Śred­niego wzro­stu i żyla­sty jak dżo­kej, miał zmierz­wione włosy, zmierz­wioną brodę i sza­leń­stwo w oczach. Włosy, broda i oczy były czarne jak noc. Kiedy zwią­zy­wał włosy w kucyk, wyglą­dał jak sta­ro­ru­ski pop, jak zbie­gły mnich, któ­rego przed wie­kami ukra­iń­scy Kozacy pomo­gli osa­dzić na moskiew­skim tro­nie. Roman mówił o sobie, że jest „nie­winny i nik­czemny”, co sta­no­wiło nie­złe połą­cze­nie w przy­padku rodo­wi­tego syna Ukra­iny, który kochał konie, swoją rodzinę i Cici, choć jak Cici czę­sto lubiła zauwa­żać, ona znaj­do­wała się na ostat­nim miej­scu.

Stan i Wita­lij wyja­wili, że od zeszłego tygo­dnia nocą trzy­mali w lesie straż, spo­dzie­wa­jąc się przy­by­cia sowie­tów. Od Olega Tre­tiaka, szewca w Ispa­sie, poży­czyli dwa kara­biny Fio­do­rowa, zaci­na­jące się pół­au­to­maty z cza­sów Wiel­kiej Wojny. Przed dzie­się­cioma laty Oleg zabrał je mar­twym żoł­nie­rzom Armii Czer­wo­nej. Poży­czył je Sta­nowi i Wita­lijowi w zamian za tygo­dniową rację ziem­nia­ków. Stan i Witia naj­pierw poszli do Romana, ale ten wyczuł kło­poty i odmó­wił.

– Masze­ro­wali w szyku – wyja­śnił kolejny raz Stan – a my zdej­mo­wa­li­śmy jed­nego po dru­gim. Kara­biny miały po dwa maga­zynki z dwu­dzie­stoma pię­cioma nabo­jami każdy.

– I mie­li­śmy dwa dodat­kowe – dorzu­cił Wita­lij.

– Kiedy jeden padł, zabi­ja­li­śmy następ­nego – powie­dział Stan. – Wszystko trwało nie­całą minutę. Zabra­li­śmy im też tro­chę gotówki.

– Cał­kiem nie­źle, co? – dopy­ty­wał się Wita­lij.

– Zabi­li­ście ich i obra­bo­wa­li­ście? – zapy­tała Isa­belle. – Świet­nie, Stan. Dobra robota, Witia.

Isa­belle i jej bra­cia ze skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach rękami opie­rali się o ścianę. Ostap miał dwa­dzie­ścia sześć lat, a Nikora dwa­dzie­ścia dwa. Wszy­scy trzej Laza­ro­wie byli podobni do ojca: o czar­nych jak smoła wło­sach, krępi, melan­cho­lijni, zasad­ni­czy. A Isa­belle była podobna do matki, z wyjąt­kiem tego, że matka sie­działa teraz na krze­śle w kącie z dala od całego zamie­sza­nia i czy­tała książkę. To zde­cy­do­wa­nie nie paso­wało do Isa­belle, która nie potra­fiła usie­dzieć na miej­scu.

Rodzina kłó­ciła się, paliła i piła, ostro podzie­lona co do dal­szego postę­po­wa­nia.

– Czemu trzeba coś robić? – zapy­tał Stan. – Nawet jeśli przy­ślą wię­cej ludzi, a byliby głupi, gdyby to zro­bili, niczego nie zdra­dzimy. Będą wypy­ty­wać, a my zaprze­czać. Powiemy, że nie wiemy, co się stało.

– Na pewno nie chcesz ich dalej zabi­jać? – chciał wie­dzieć Roman.

– Roman, nie żar­tuj – rzu­cił Pietka. – Nie czas na to. – Stał przy prze­ciw­le­głej ścia­nie obok Mirika.

– Niczego nie powiemy – oświad­czył Stan, któ­rego opu­ścił już nastrój do żar­tów.

Wita­lij zgo­dził się z bra­tem.

– Nie znajdą ich, a my nic nie powiemy. Nie wyci­śniesz krwi z kamie­nia.

– Ale ty nie jesteś kamie­niem, Witia – zauwa­żył Nikora. – Masz w sobie głu­pią krew, którą można wyci­snąć. Co powiesz, kiedy powie­szą cię za kostki i zaczną prze­słu­chi­wać?

– To nie może być gor­sze od tego, co jest teraz – mruk­nął Stan. Sie­dzieli przy stole w oto­cze­niu pozo­sta­łych.

– Naprawdę tak sądzisz? – zapy­tała Isa­belle.

– Powie­szą nas za kostki? – pisnął Wita­lij. – Prze­stań żar­to­wać!

– Wyglą­damy, jak byśmy żar­to­wali? – zapy­tał Nikora.

Nikt nie kwe­stio­no­wał faktu, że do zabój­stwa doszło pod wpły­wem impulsu.

– Pomy­śl­cie o kło­po­tach, które teraz cze­kają was, skoro ośmie­li­li­ście się pod­nieść głos w łagod­nym pro­te­ście – powie­dział Ostap. – I przy oka­zji nas.

– Zastrze­le­nie dwóch tuzi­nów komu­ni­stycz­nych apa­rat­czy­ków i próba ukry­cia ich ciał nie jest łagod­nym pro­te­stem – odparł Mirik. – To wypo­wie­dze­nie wojny.

Ostap był cier­pliwy, z dyplo­ma­tycz­nym cha­rak­te­rem śred­niego dziecka – dopóki go nie spro­wo­ko­wano. Był mężem wojow­ni­czej księż­niczki Jany, któ­rej zabro­niono brać udział w tego typu spo­tka­niach z powodu jej wybu­cho­wego tem­pe­ra­mentu. Jana nie rozu­miała ani nie uży­wała słowa „łagodny” w prze­ci­wień­stwie do spo­koj­nego męża.

Słowa „łagodny” nie uży­wał też ani nie rozu­miał Roman.

– Jeśli Stan i Witia mają rację – powie­dział, pod­krę­ca­jąc wiel­kie wąsy – i sowieci przyjdą zabrać co nasze, czy tego też nie można uznać za wypo­wie­dze­nie wojny? – Roman nie zgo­dził się, by wziąć udział w zasadzce, ale nie schy­lał głowy przed nikim, a już na pewno nie przed Rosja­nami. Jego nie­na­wiść była poko­le­niowa, gene­tyczna, wro­dzona, wszech­ogar­nia­jąca, trwała – i głę­boko oso­bi­sta. Wie­dzieli o tym wszy­scy, dla­tego też Stan i Wita­lij naj­pierw przy­szli do niego.

– Wolał­bym nie wypo­wia­dać wojny nikomu – stwier­dził Mirik.

– Popie­ram – dołą­czył do niego Pietka.

– Będziemy ich prze­ko­ny­wać, Roma­nie. – Mirik był roz­sąd­nym czło­wie­kiem. Isa­belle przez całe życie pły­wała w głę­bo­kich wodach narwa­nych, impul­syw­nych, poryw­czych Laza­rów, z któ­rych każdy był bar­dziej zażarty od dru­giego. Potrze­bo­wała chłod­nych, spo­koj­nych wód trzeźwo myślą­cego męża.

Roman uniósł brwi.

– Bar­dzo chciał­bym być muchą na ścia­nie w sali, w któ­rej ty, Miriku, będziesz tłu­ma­czył sowiec­kim urzęd­ni­kom, ile mleka mogą zabrać tobie i Pietce.

– A ileż tego mleka mogą zabrać? – zapy­tał Mirik, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Tylko tyle, ile nie skwa­śnieje w dwa dni.

– Miriku – zaczęła Cici – powie­dział ci Roman, mówi­łam ci ja i mówił kupiec z Sza­tawy, mówią też naj­now­sze gazety z Kijowa: oni nie przyjdą po twoje mleko. Przyjdą po twoją krowę.

– I tak będę bez­pieczny – upie­rał się Mirik. – Oni nie potra­fią wydoić krowy.

– Wszystko będzie dobrze – powtó­rzył Stan. – Nie znajdą ciał.

– Głupcy, tu nie cho­dzi o ciała – powie­działa Isa­belle. – Ani o mleko. Ani nawet o krowę. Nie rozu­mie­cie? Cho­dzi o zboże.

Ze swo­jego kąta Oksana raz po raz kiwała głową, nie pod­no­sząc wzroku.

Rodzina zamil­kła.

Złe zbiory jesie­nią ozna­czały brak żyw­no­ści zimą. Czyli teraz. Z tej sytu­acji nie było wyj­ścia. Sto milio­nów ludzi miesz­ka­ją­cych i pra­cu­ją­cych w rosyj­skich mia­stach, daleko od ziem­nia­ków Stana i Wita­lija i mleka Mirika, musiało jeść. Skąd się weź­mie dla nich chleb, jeśli nie z Ukra­iny, z Ispasu i od Laza­rów?

A jeśli w Ispa­sie nie będzie zboża, co wtedy?

A jeśli Laza­ro­wie nie będą mieli zboża, co wtedy?

Kiedy wszy­scy sobie poszli, Isa­belle i Mirik zaj­rzeli do śpią­cych chłop­ców. Młod­szy obu­dził się i kiedy Mirik poszedł zary­glo­wać drzwi, Isa­belle przez kilka minut leżała mię­dzy synami w ich łóżku i tuliła Maksa, żeby go uspo­koić.

– Tak gło­śno roz­ma­wia­li­ście, mamo – powie­dział. – Wystra­szy­łem się.

– Prze­pra­szam, maleńki, prze­pra­szam, sło­neczko – szep­nęła. – Doro­śli cza­sem roz­ma­wiają gło­śno, gdy dzieją się nie­do­bre rze­czy.

– Ty i tato nie.

– Two­jego tatę trudno zde­ner­wo­wać, dla­tego go kochamy.

– Co Stan i Witia zro­bili? Byli­ście na nich tacy źli.

– Nic, nic. – Isa­belle przy­ci­snęła usta do jedwa­bi­stej głowy synka. – Są tylko głupi. Zro­bili coś głu­piego i byli­śmy źli, bo wszy­scy się boimy, że spo­tka ich za to kara.

– Jaka?

– Śpij już, Mak­siu, śpij, miłyj.

– Mamo, ja też cza­sami robię coś głu­piego.

– Ale nie tak.

– Sława też robi. Zawsze jest nie­zno­śny, sama tak mówisz.

– Cii. Twój brat jest wspa­nia­łym chłop­cem, tak jak ty. – Nie­zno­śnym, ale wspa­nia­łym.

Mak­sym objął ją chu­dymi rącz­kami i przy­tu­lił się do jej serca.

– Nie zro­bię niczego głu­piego, mamoczko, obie­cuję – szep­nął. – Bo nie chcę, żebyś na mnie krzy­czała. Chcę, żebyś krzy­czała tylko na Sławę. Bo on jest naprawdę nie­zno­śny.

Kiedy Isa­belle i Mirik roze­brali się w swoim pokoju i objęli się pod grubą koł­drą, Mirik pró­bo­wał żar­tami popra­wić ponury nastrój Isa­belle i śmie­chem ukoić jej nerwy.

– Nic nam nie będzie, Iso, czemu się tak mar­twisz? Już wcze­śniej radzi­li­śmy sobie z pro­ble­mami. Ispas jest za mały i leży za daleko od nich, żeby się nami przej­mo­wali. Bóg, który dał nam życie, któ­rym mamy żyć, nie porzuci swo­jego stwo­rze­nia.

Isa­belle nie była taka pewna. Może nie porzuci – bar­dziej wyrzuci gdzieś na stepy, zajęty innymi spra­wami.

– W każ­dym razie – szep­nął Mirik – nie mamy dokąd pójść. Jeste­śmy rol­ni­kami i tyle. Nie ma ucieczki od tego życia.

– Tego wła­śnie się boję – powie­działa Isa­belle.

– Nie bój się. Jeste­śmy bło­go­sła­wieni. Śpij dobrze, żono. Zoba­czysz. Jutro spad­nie śnieg.

Ale naza­jutrz nie spadł śnieg.

Naza­jutrz zja­wili się sowieci.

5. Prośba krawca

5

Prośba krawca

Finn, pogrą­żony w bło­gim zado­wo­le­niu, dotarł nie­mal do Char­les Street, kiedy przy­po­mniał sobie, że obie­cał Vanes­sie ode­brać od Schu­manna jej suk­nie na zbli­ża­jący się week­end na wsi.

Zaklął pod nosem i zawró­cił. Teraz spóźni się do domu. Był tak zajęty gra­tu­lo­wa­niem samemu sobie, że zapo­mniał zacho­wać się w spo­sób godny tych gra­tu­la­cji. Jeśli wró­ciłby do domu bez sukien, Vanessa mogłaby odwo­łać wyjazd, bo nie mia­łaby co na sie­bie wło­żyć. Jeśli wróci spóź­niony, ale z suk­niami, żona też będzie roz­draż­niona. Moją miarą jako męż­czy­zny, pomy­ślał Finn, jest to, że nie zapo­mi­nam o tym, co powi­nie­nem zro­bić.

Już mniej opa­no­wany pospiesz­nie ruszył na wzgó­rze.

Kiedy dotarł do kolei naziem­nej oddzie­la­ją­cej Boston wła­ściwy od imi­granc­kiej enklawy zna­nej jako North End, zwol­nił, wyrów­nał krok i kilka razy ode­tchnął głę­boko, by uspo­koić płuca.

Jed­nak choć szedł wol­niej pod tur­ko­tem pocią­gów roz­le­ga­ją­cym się w cie­niu nad­ziem­nych torów i wyso­kich budyn­ków upa­ko­wa­nych wzdłuż wąskich, krę­tych zauł­ków, nie szu­kał swo­jego odbi­cia w brud­nych wysta­wach North Endu. Wie­dział już, co zoba­czy: przy­gar­bione ramiona, spusz­czoną głowę. Na rogu Salem i Prince wszedł do zakładu kra­wiec­kiego Schu­manna nie jako zwy­cięzca, lecz jak zwy­kły sza­rak, bo tak naprawdę się czuł w naj­głęb­szych zaka­mar­kach duszy.

Finn lubił przy­cho­dzić do Schu­manna. Jego zakład nie przy­po­mi­nał innych miejsc, które odwie­dzał, i po czę­ści dla­tego go przy­cią­gał. Bank był prze­stronny, lśniący, pełen szkła, a zakład Schu­manna ciemny i wąski, świa­tło wpa­dało tylko przez dwa okna i drzwi wej­ściowe. Dzwo­nek przy drzwiach ni­gdy nie milkł. W dziel­nicy North End kra­wiec był swego rodzaju cele­brytą. Kiedy Vanessa pytała Finna, czemu upiera się, by cho­dzić „aż tam”, gdy za rogiem przy Myr­tle znaj­duje się świetny kra­wiec, odpo­wia­dał, że Schu­mann jest naj­lep­szy.

Był też nie­sa­mo­wi­cie szybki. Koszule mają być wykroch­ma­lone i wypra­so­wane przed piątą? Żaden pro­blem. Będą dla pana gotowe. Suk­nie żony trzeba zebrać dzie­sięć cen­ty­me­trów w pasie, pod­szyć i obcią­żyć u dołu? Pro­szę mi dać czas do szó­stej pięt­na­ście.

Schu­mann pra­co­wał w takim tem­pie nie tylko dla Finna, lecz dla wszyst­kich, nawet dla tych, któ­rzy nie poży­czyli mu pie­nię­dzy, by roz­krę­cił inte­res. Był czło­wie­kiem, który robił swoje, nie­za­leż­nie od tego, czym to było.

Ale Finn wie­dział – dla niego Schu­mann pra­co­wał naj­szyb­ciej.

Finn obser­wo­wał, jak wysoki, szczu­pły kra­wiec oma­wia roz­dar­cia, spło­wiałe miej­sca i plamy z klien­tami sto­ją­cymi przed nim. Był łagodny i uprzejmy. Trak­to­wał wszyst­kich tak samo, nie­ważne, czy był to komi­niarz, czy wice­pre­zy­dent. Od czasu do czasu nosił jar­mułkę, ale nie dziś, i brodę, którą czę­sto golił, jakby do niej też nie był szcze­gól­nie przy­wią­zany. Siwie­jące włosy wciąż miał impo­nu­jąco gęste. Był dobrze po pięć­dzie­siątce. Praca przy maszy­nie lekko go przy­gar­biła i przez to wyda­wał się niż­szy, ale w rze­czy­wi­sto­ści był wyż­szy od Finna, ale o połowę od niego szczu­plej­szy. Było coś uspo­ka­ja­ją­cego w jego uśmiech­nię­tych, bystrych oczach. Może dla­tego Finn lubił do niego przy­cho­dzić. I nie on jeden. Klienci Schu­manna zasy­py­wali go nie tylko roz­dar­tymi mate­ria­łami. Opo­wia­dali mu ze szcze­gó­łami o swo­ich bólach i dole­gli­wo­ściach, o zapa­le­niach i zapar­ciach. A Schu­mann, jak zawsze uprzejmy, wysłu­chi­wał ich wszyst­kich.

Jego twarz zawsze się roz­ja­śniała, kiedy Finn prze­kra­czał próg, lecz dziś był bar­dziej roz­pro­mie­niony niż zwy­kle. I mówił znacz­nie gło­śniej.

– Panie Finn, witam ser­decz­nie! Momen­cik, pro­szę pana, jedną chwilkę. – Pod­niósł palec, pro­sząc Finna, by zacze­kał. Na­dal uprzej­mie obsłu­gi­wał pozo­sta­łych klien­tów, lecz wyda­wał się już tro­chę znie­cier­pli­wiony.

Finn przy­glą­dał mu się z apro­batą. Nie było takiej rze­czy, któ­rej Schu­mann nie chciał albo nie potra­fił zro­bić. Finn pró­bo­wał. Prze­te­sto­wał krawca.

„Schu­mann, w mary­narce od gar­ni­turu bra­kuje srebr­nego guzika”.

„Żaden pro­blem. Przy­szyję go panu”.

„Ale gar­ni­tur uszyto na miarę w Bro­okline!”.

„Kiedy pan go potrze­buje, na jutro rano?”.

„Schu­mann, moje córki popla­miły mi ulu­bioną koszulę fio­le­tową farbą”.

„Żaden pro­blem, pro­szę ją zosta­wić”. Kra­wiec uśmie­chał się. „Chyba że chce pan zafar­bo­wać całą koszulę na fio­le­towo? To też mogę zro­bić. Fio­let może być zachwy­ca­jący”.

„Fio­le­towa koszula dla męż­czy­zny? Żar­tu­jesz sobie ze mnie?”.

„Ow­szem, sir, troszkę”.

I tak to trwało.

Schu­manna zna­lazł przy­pad­kiem przed laty, jesz­cze zanim się oże­nił. Wtedy spro­wa­dzało się to tylko do krawca, jego żelazka, maszyny do szy­cia i parow­nicy. I mówiąc pre­cy­zyj­nie, to nie Finn zna­lazł Schu­manna, lecz Schu­mann jego. Pew­nego dnia, gdy Finn szedł Salem Street, na rogu zatrzy­mał się męż­czy­zna, by prze­pu­ścić wozy dostaw­cze. Zwró­cił się do Finna po angiel­sku z cięż­kim akcen­tem.

– Ma pan gar­ni­tur roz­darty na ple­cach. To cał­kiem spore roz­dar­cie, nie­stety. Mam to panu napra­wić?

– Nie mogę tak po pro­stu zdjąć mary­narki i wrę­czyć jej panu – odparł Finn. Dżen­tel­meni ni­gdy nie zdej­mo­wali mary­narki w miej­scu publicz­nym!

– Ależ skąd, sir. Pro­szę wejść tu ze mną. Tutaj, do bramy. A teraz pro­szę zdjąć mary­narkę. Napra­wię. – Schu­mann niczym magik wyjął z prze­past­nej kie­szeni szpulkę nici i małe nożyczki. W nie­całą minutę zaszył roz­dar­cie. – Gotowe – powie­dział. – Wygląda jak nowa.

– Skąd jesteś? – zapy­tał zafa­scy­no­wany Finn.

– Stąd, z Salem Street, sir.

– Dobrze cię wyuczyli w sta­rym kraju.

– W sta­rym kraju nie byłem kraw­cem. To było, jak mawia­cie, moje hobby.

Finn myślał, że Schu­mann ma żonę, która pomaga mu w szy­ciu. Ni­gdy nie wspo­mi­nał, czy ma dzieci. Ale potem kobieta znik­nęła i przy maszy­nie zastą­piła ją inna. Po jakimś cza­sie ta też znik­nęła i na jej miej­scu znów zja­wiła się kolejna.

– Wszystko w porządku, Schu­mann? – zapy­tał Finn tego wie­czoru, gdy kra­wiec wresz­cie uwol­nił się od klien­tów.

– Jak naj­bar­dziej – odparł. – Dzię­kuję, że pan pyta.

Finn spoj­rzał na nową dziew­czynę, która sie­działa przy stole i szyła.

– Skąd je bie­rzesz? – Finn uśmiech­nął się. Czyżby Schu­mann był sta­rym zbe­reź­ni­kiem?

– Przy­by­wają ze sta­rego kraju. – Kra­wiec nie chwy­cił przy­nęty.

Finn uśmiech­nął się.

– Nie o to dokład­nie pyta­łem, ale w porządku. Posłu­chaj, mam do cie­bie pyta­nie.

– Ja też chcę pana o coś zapy­tać – odparł Schu­mann. – Ale pan pierw­szy.

– Chcia­łem o tym wspo­mnieć już od paru mie­sięcy – zaczął Finn, bęb­niąc pal­cami po ladzie. – Prze­glą­da­łem raporty tygo­dniowe i zauwa­ży­łem dziwną aktyw­ność na twoim kon­cie fir­mo­wym.

– Dziwną?

– Tak. Wypła­casz pie­nią­dze.

– Czy to takie dziwne dla kie­row­nika banku? – zapy­tał Schu­mann. – Kiedy ludzie wypła­cają pie­nią­dze ze swo­ich kont? Jaką aktyw­ność ban­kie­rzy uwa­żają za nor­malną? – Jego oczy bły­snęły żar­to­bli­wie.

Finn nie prze­sta­wał bęb­nić.

– Bo to jest dziwne. Kiedy ty wypła­casz pie­nią­dze, wszy­scy inni wpła­cają.

Kra­wiec wzru­szył ramio­nami.

– Czemu wypła­casz pie­nią­dze, Schu­mann? – chciał wie­dzieć Finn. – Mamy wzrost aż pod niebo. Wiesz coś, czego ja nie wiem? Możesz mi powie­dzieć. Jestem takim twoim finan­so­wym leka­rzem. – Finn uśmiech­nął się.

– Bar­dzo dobrze. A ja pana ubra­nio­wym. – Schu­mann odpo­wie­dział uśmie­chem i pogła­dził się po bro­dzie, przy­glą­da­jąc się Fin­nowi z powagą. – Nie ma o czym mówić. Tro­chę pie­nię­dzy na kon­cie zostało, prawda?

– Dzie­sięć pro­cent tego, co mia­łeś wio­sną. Czemu wypła­ci­łeś dzie­więć­dzie­siąt pro­cent oszczęd­no­ści?

Schu­mann nachy­lił się i zni­żył głos.

– Bo cena nici poszła do góry.

Finn mil­czał, a jego mózg wszystko sza­co­wał.

– Nici – powtó­rzył Schu­mann. – Cena wzro­sła.

– Sły­sza­łem. I co z tego?

– Dla krawca to ważna rzecz. Nici. Nie­zbędne w mojej pracy.

– A co z U.S. Steel? Nie jest ważne dla two­jej pracy?

– Ależ tak, sir! Igły są bar­dzo ważne. Stal też podro­żała.

– Nie cho­dzi ci o cenę akcji stali? – dopy­ty­wał się Finn. – Tylko o cenę stali?

– Chyba o obie – wyja­śnił Schu­mann. – Ale bar­dziej przej­muję się ceną samej stali.

Finn wygła­dził rękawy mary­narki.

– Nie uwa­żał­byś, że rosnące ceny to coś złego, gdy­byś zain­we­sto­wał w firmę, która wytwa­rza stal na twoje igły, jak ci radzę od lat.

– Zacze­kajmy, jak się skoń­czy rok dla stali, to może do tego wró­cimy.

Finn na­dal roz­my­ślał.

– Jeśli nici dro­żeją, pod­nieś swoje ceny, żeby to zre­kom­pen­so­wać.

– Nie mogę.

– Czemu?

– Stracę klien­tów. Zarobki nie wzro­sły.

– Okej, ale węgiel i ben­zyna też nie podro­żały. Ani czyn­sze. Podatki też nie wzro­sły.

– Nie. Tylko nici – powie­dział Schu­mann. – A cena wzro­sła, bo Coats and Clark pro­du­kują mniej. Dla­czego tak się dzieje?

– To nie­moż­liwe. – Finn zmarsz­czył brwi. – Schu­mann, na miłość boską, prze­stań mówić zagad­kami.

– Pytał pan. To mówię.

– Pew­nie zbiory bawełny były kiep­skie.

– Nie, rekor­dowe – odparł kra­wiec. – Trzy lata z rzędu.

– Może kro­sna się popsuły.

Schu­mann pokrę­cił głową.

– Nic się nie popsuło. Zbiory były dosko­nałe, nic się nie zepsuło. C and C mają po pro­stu za duże zapasy.

– No i masz swoją odpo­wiedź. Pro­du­ko­wali za dużo nici.

– Nie. – Dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów kra­wiec zni­żył głos. – Ludzie prze­stali kupo­wać nici.

Finn ponow­nie zmarsz­czył brwi.

– Jeśli tak jest, to ceny nici powinny spaść, żeby zrów­no­wa­żyć nad­wyżkę.

Oży­wiony Schu­mann ude­rzył dło­nią w ladę.

– No wła­śnie! – wykrzyk­nął. – Ceny powinny spaść. Ale rosną. – Wyglą­dał na zanie­po­ko­jo­nego, ale mimo to zado­wo­lo­nego z sie­bie. – Dla­tego wypła­cam pie­nią­dze. Kiedy wokół mnie dzieją się dziwne rze­czy, zamie­niam się w latar­nika. – Uniósł dłoń do czoła. – Wypa­truję moich stat­ków na morzu. – Zawie­sił głos, obej­rzał się na mil­czącą dziew­czynę przy maszy­nie i z nie­po­ko­jem zakasz­lał w chu­s­teczkę.

– A teraz masz wszyst­kie statki pod mate­ra­cem – powie­dział Finn. – Myśla­łem, że rezy­gnu­jesz z moich usług. – Uśmiech­nął się. – Prze­ka­zu­jesz inte­res innemu ban­kowi.

– Ni­gdy, sir. Ale czy ja mogę teraz coś panu prze­ka­zać? Wyj­dziemy na zewnątrz?

– Na zewnątrz?

– Na chwilę.

To było nie­spo­ty­kane. Schu­mann ni­gdy nie pro­sił Finna, by wyszedł na zewnątrz. Teraz zawie­sił na drzwiach tabliczkę, że wróci za pięć minut, i za łokieć wypro­wa­dził Finna na ulicę.

– Chcę pana popro­sić o wielką przy­sługę.

– Chcesz, żebym ci poży­czył pie­nią­dze, żebyś mógł kupić więk­szy mate­rac?

Ale Schu­mann się nie uśmiech­nął, nie chrzą­kał też z zakło­po­ta­niem.

– Zatrud­niłby pan dziew­czynę z mojej pra­cowni? Muszę jej jak naj­szyb­ciej zna­leźć miej­sce.

Tego się Finn nie spo­dzie­wał. Na chwilę onie­miał. A potem zaczął się jąkać.

– Chcesz, żebym… chcesz… żebym zatrud­nił twoją szwaczkę? Ale Schu­mann, u mnie w domu nie ma nic do szy­cia.

– I dobrze – zgo­dził się Schu­mann – bo ona nie potra­fi­łaby szyć, nawet gdyby to miało ura­to­wać jej życie.

– Dla­tego pró­bu­jesz się jej pozbyć?

– Nie pozby­wam się jej – odparł ner­wowo Schu­mann. – Wręcz prze­ciw­nie. Chcę jej zna­leźć dobrą posadę. Mam też innych, któ­rzy potrze­bują mojej pomocy. Nie mogę im zna­leźć odpo­wied­niego zatrud­nie­nia. Nate przy­wiózł zbyt wielu. Mimo że sta­tek się roz­bił i część z nich uto­nęła. Pomimo tra­ge­dii, na­dal jest ich za dużo.

– Kim jest Nate?

– To naj­mniej ważny szcze­gół.

– Jaki sta­tek?

– Też nie­istotne.

– Czemu sta­tek się roz­bił?

– A czemu statki się roz­bi­jają? Pech? Zła wola? Mroczny omen?

Fin­nowi krę­ciło się w gło­wie na karu­zeli zaska­ku­ją­cych szcze­gó­łów.

– Kim ona jest?

– No, teraz dokądś zmie­rzamy – ucie­szył się Schu­mann. – Kimś, kto potrze­buje mojej pomocy. – Zawie­sił głos. – I pań­skiej.

– Czy to jest praw­dziwy powód, dla któ­rego wypła­casz pie­nią­dze?

– Żebym mógł…? Nie. – Schu­mann zakasz­lał. – Choć Nate musi teraz zna­leźć nowy sta­tek.

– Bo jego sta­tek się roz­bił?

– No wła­śnie! – Schu­mann zmarsz­czył brwi. – To iro­nia?

– No wła­śnie. – Finn prze­cze­sał włosy pal­cami. Był oszo­ło­miony.

– Co mam zro­bić z uchodź­czy­nią, która nie mówi po angiel­sku? Jak może mi pomóc?

– Nie powie­dzia­łem, że nie mówi po angiel­sku – odparł Schu­mann. – Świet­nie sobie radzi z języ­kami i szybko się uczy. Wszyst­kiego poza szy­ciem. Mówi po ukra­iń­sku, rumuń­sku, pol­sku i rosyj­sku. – Ostat­nie słowo wypo­wie­dział, jakby je wyplu­wał.

– Poli­glotka, która mówi po rumuń­sku, jakoś nie bar­dzo przyda się w domu.

– Nauczy się, obie­cuję. I cho­dzi tylko o nią.

– W prze­ci­wień­stwie do czego?

– To mogła być cała rodzina. I jesz­cze jedna osoba. – Schu­mann wyglą­dał na zała­ma­nego.

Finn cof­nął się, jak zawsze poko­nany ogro­mem rze­czy, któ­rych nie rozu­miał.

– Nie pro­sisz mnie o przy­sługę, Schu­mann.

– Wiem. Pro­szę o akt łaski. – Przy­ci­snął pię­ści do serca i patrzył mu bła­gal­nie pro­sto w oczy. – To nie pożyczka ani napi­sa­nie listu. To coś znacz­nie więk­szego. Rozu­miem. Ale ona jest dla mnie bar­dzo ważna. Wiem, że u pana i pań­skiej rodziny będzie bez­pieczna. I nie zapo­mnę tego. Ni­gdy.

Fin­nowi na­dal krę­ciło się w gło­wie.

– Kim jest Nate?

– Mło­dym czło­wie­kiem, któ­remu się wydaje, że wszystko wie, i który nikogo nie słu­cha. Mam poważne pro­blemy, panie Finn. Nie pro­szę o pomoc przy wszyst­kich. Tylko przy tym.

– Co ta kobieta będzie robić w moim domu?

– Może poma­gać pań­skiej żonie z cór­kami. Nie mówi pan, że pań­ska żona cza­sem potrze­buje pomocy?

Finn zamru­gał.

– Mamy guwer­nantkę.

– Może sprzą­tać.

– Mamy gospo­dy­nię. I poko­jówkę. Dwie poko­jówki.

– Może goto­wać. Choć szcze­rze mówiąc, nie wiem, czy potrafi goto­wać.

– Mam kucharkę. I pod­ku­chenną.

– A może będzie pra­co­wać dla pana w banku?

– Pra­co­wać dla mnie w banku? – powtó­rzył Finn z nie­do­wie­rza­niem.

– Czemu nie? Może robić wszystko, co potrzeba. Jeź­dzić samo­cho­dem, dostar­czać różne rze­czy. Tylko nie wiem, czy potrafi pro­wa­dzić. Na pewno potrafi jeź­dzić konno.

– Aha – powie­dział Finn, kiwa­jąc głową. – To już wiemy. Bank niczego nie dostar­cza konno. – Zmru­żył oczy, gdy wszystko nagle do niego dotarło. – Ty nie chcesz, żebym dał jej tylko pracę. Chcesz, żebym zabrał ją do domu i dał jej dach nad głową.

– Tak – przy­znał kra­wiec drżą­cymi war­gami. – Ale tylko jej. Nie rodzi­nie. Nie innej oso­bie. – Wyglą­dał, jakby miał się roz­pła­kać.

Finn zako­ły­sał się na pię­tach. Wie­dział, jak trudno jest dum­nemu czło­wie­kowi pro­sić o przy­sługę. On sam od dawna nikogo o nic nie pro­sił. Pro­wa­dził naprawdę nie­zwy­kłe życie.

– Kiedy mam to zro­bić? – zapy­tał zre­zy­gno­wa­nym gło­sem. Gdy tylko wypo­wie­dział te słowa, z zakładu wyszła młoda kobieta, sta­nęła obok nich i we trójkę roz­glą­dali się nie­uf­nie po Salem Street.

Finn patrzył, jak się żegnają. Schu­mann obej­mo­wał ją, jakby któ­reś z nich wyru­szało na wojnę. Trzę­sły mu się ramiona. Młoda zga­szona kobieta pokle­pała go po ple­cach, ale wyraz jej twa­rzy mówił: „Ty głup­cze, gdy­byś tylko znał wszyst­kie powody do pła­czu”. Kra­wiec otarł twarz i powie­dział do niej coś w obcym języku, zdej­mu­jąc jej z policzka baweł­nianą nić. Finn zro­zu­miał jedy­nie: „No już, głowa do góry. Jesteś teraz w Ame­ryce”.

Co on naro­bił? Co powie Vanes­sie? A co z ich rodzi­nami, które sie­działy w buj­nym ogro­dzie i cze­kały na jego powrót do domu? Już trudno było pogo­dzić się z fak­tem, że któ­ryś z Evan­sów mija nie­prze­kra­czalną gra­nicę i wcho­dzi do cuch­ną­cego, oto­czo­nego murami irlandzko-wło­sko-żydow­skiego getta, któ­rym jest North End, i do nory, któ­rej wła­ści­cie­lem jest Żyd uchodźca, by ode­brać swoje gar­ni­tury i suk­nie żony.

Tym zaj­mo­wały się poko­jówki. Służba! Dawny przy­ja­ciel z Harvardu John Col­lins ni­gdy nie zapo­mniał rymo­wanki, którą jego ojciec poeta napi­sał wła­śnie o tym: „To stary dobry Boston, z fasolą i dor­szem za pro­giem, gdzie Lowel­lo­wie roz­ma­wiają tylko z Cabo­tami, a Cabo­to­wie tylko z Bogiem”. Evan­so­wie i Adam­so­wie nie spro­wa­dzali do domu uchodź­ców, któ­rzy dopiero co zeszli ze statku, wychu­dzo­nych, bla­dych, w czy­stych, lecz nędz­nych ubra­niach, o wiel­kich oczach i ustach i ledwo wyczu­wal­nym odde­chu.

Finn Evans miał to zro­bić. Ale tego nie prze­my­ślał. Z wyjąt­kiem…

Była otę­piała i udrę­czona, miała oczy koloru bostoń­skiego portu pod­czas burzy, trudne do opi­sa­nia, zie­lo­no­szare. Głowę okrę­ciła brą­zo­wym sza­lem, robiąc duży węzeł nad wyso­kim czo­łem.

– Jak się w ogóle nazy­wasz? – zapy­tał, nie mogąc powstrzy­mać wes­tchnie­nia. Nie spo­dzie­wał się odpo­wie­dzi, może tylko jakie­goś głu­chego jęku.

Ale młoda kobieta spoj­rzała na niego oczami o bar­wie gra­nitu, wypro­sto­wała się i z dumą cha­rak­te­ry­styczną dla sta­rego świata powie­działa głę­bo­kim, sil­nym, andro­gy­nicz­nym altem:

– Isa­belle Mar­ty­niwna Lazar.

Jej wargi lekko drżały.

Stali twa­rzami do sie­bie.

– Ja jestem Finn – przed­sta­wił się.

6. Lucas

6

Lucas

Potężny męż­czy­zna, który zgo­dził się zabrać ją do swo­jego domu, był przy­stojny i ele­gancki, nawet z popo­łu­dnio­wym zaro­stem i nieco zmierz­wio­nymi, zacze­sa­nymi do tyłu ciem­no­blond wło­sami. Może wła­śnie dla­tego Isa­belle czuła, że coś jest nie w porządku. Działo się tak z dwóch powo­dów. Pierw­szym był gar­ni­tur. W naj­bar­dziej nie­przy­jemny spo­sób przy­po­mi­nał jej innych ludzi w jej życiu, któ­rzy nosili gar­ni­tury, choć nie tak ele­ganckie i dobrze skro­jone jak ten.

Jed­nak głów­nym powo­dem była nama­calna nie­chęć, z jaką ten męż­czy­zna zgo­dził się wyświad­czyć Schu­man­nowi przy­sługę. Isa­belle nie rozu­miała zbyt dobrze angiel­skiego, ale rozu­miała ludzką naturę i wie­działa, że Schu­mann narzu­cił ją nie­chęt­nemu osob­ni­kowi, komuś, kto nie lubi, by mu cokol­wiek narzu­cano. Trudno było uznać począ­tek jej nowego życia za bar­dziej nie­for­tunny.

Szli razem uli­cami obcego mia­sta. Były błot­ni­ste, brudne i hała­śliwe. Wszystko razem było nie do znie­sie­nia, dopóki nie weszli do innej czę­ści mia­sta, gdzie nagle zro­biło się mniej tłoczno i poja­wiły się drzewa. Nie wie­działa, czemu chód tego męż­czy­zny jest tak nie­pewny; wyda­wał się młody, mniej wię­cej w jej wieku, ale poru­szał się wol­niej niż kule­jący sie­dem­dzie­się­cio­lat­ko­wie w Ispa­sie. Pró­bo­wała zwol­nić, by dosto­so­wać się do jego tempa, ale im wol­niej szła, tym bar­dziej on też zwal­niał! Może to jakaś forma dziw­nej rycer­sko­ści? W Ukra­inie wszy­scy męż­czyźni poru­szali się, jakby bie­gli do pożaru, nie zwra­ca­jąc uwagi na kobiety.

Kiedy Isa­belle obser­wo­wała zma­ga­nia Ame­ry­ka­nina z pro­stą czyn­no­ścią cho­dze­nia, on prze­ma­wiał do niej w języku tak obcym jak mia­sto. Kilka słów rozu­miała. „Brak samo­chodu”. „Nie ma par­kingu”. „Cho­dzić”. Może prze­pra­szał, że muszą iść pie­chotą, zamiast jechać samo­cho­dem? Żało­wała, że nie może mu powie­dzieć, że ni­gdy nie sie­działa w samo­cho­dzie, więc nie ma za co prze­pra­szać.

Gdy zbli­żali się do roz­le­głego parku na wzgó­rzu, pod­szedł do nich męż­czy­zna. Finn ujął Isa­belle za łokieć i pró­bo­wał go omi­nąć. Ale męż­czy­zna nie chciał ich prze­pu­ścić. Był przy­stojny – i pijany. Isa­belle czuła jego oddech z odle­gło­ści dwóch metrów. Pró­bo­wał wcią­gnąć Finna do roz­mowy, klep­nął go w plecy, bła­gał. Finn pra­wie nie reago­wał.

– Lucas – powta­rzał. – Lucas, prze­stań.

Męż­czy­zna o imie­niu Lucas ruszył w stronę Isa­belle, wycią­gnął rękę i ukło­nił się – po czę­ści dla żartu, po czę­ści kokie­te­ryj­nie, głów­nie pijacko.

– Nazy­wam się Lucas – przed­sta­wił się. – A jak brzmi imię panienki?

– Moje imię – odparła z naci­skiem – to Isa­belle Mar­ty­niwna Lazar.

Lucas skło­nił się i uca­ło­wał jej dłoń.

– Miło mi panią poznać, Isa­belle – powie­dział, prze­cią­ga­jąc jej imię w spo­sób, jakiego ni­gdy dotąd nie sły­szała. Iiiii­za­be­eeellle.

– Wystar­czy – rzu­cił Finn i ją odcią­gnął. – To nikt. Pro­szę się nim nie przej­mo­wać – dodał, kiedy minęli męż­czy­znę.

Isa­belle prych­nęła cicho. Jakby pijany głu­piec mógł w ogóle tra­fić na listę rze­czy, któ­rymi się przej­mo­wała.

Jed­nego była pewna: Finn kła­mał. Lucas nie był nikim. Gdy bła­gał Finna, na jego twa­rzy malo­wała się poufa­łość, żal, prze­pro­siny. A w spoj­rze­niu Finna, gdy pró­bo­wał igno­ro­wać intruza, widać było nie­na­wiść i ból.

7. Farma w Hampton

7

Farma w Hamp­ton

Kiedy Finn nie­do­pusz­czal­nie późno wró­cił do domu, jego rodzice i rodzice Vanessy odpo­czy­wali na patio peł­nym kwia­tów w doni­cach i popi­jali bez­al­ko­ho­lowe mint juleps.

– Finn, gdzie się podzie­wa­łeś? – zagrzmiał Wal­ter Adams, nie­mal już eme­ry­to­wany pre­zes banku zarzą­dza­nego przez Finna i jego teść. Żona Wal­tera, Lucy, spoj­rzała kry­tycz­nie ze swego krze­sła, na któ­rym sie­działa ze szklanką soku grejp­fru­to­wego. Praw­dzi­wego soku; nie­stety, nie był to eufe­mizm okre­śla­jący wino.

– Lubię dopiąć wszystko na ostatni guzik. – Finn uśmiech­nął się ner­wowo.

– Wal­ter nie­po­trzeb­nie się nie­cier­pliwi, Esmon­dzie – powie­działa Lucy, która w beżach wyglą­dała ide­al­nie, lecz miała w sobie coś okrut­nego. Była jedyną osobą, która upie­rała się, by zwra­cać się do niego jego dru­gim imie­niem, Finn Esmond Evans. Podała mu szklankę gazo­wa­nej wody i wypił ją dusz­kiem jak rol­nik, bo strasz­nie chciało mu się pić. Gdy wszedł, jak zawsze roz­ma­wiano o znie­sie­niu pro­hi­bi­cji. Od dzie­się­ciu lat wszy­scy roz­ma­wiali wyłącz­nie o znie­sie­niu pro­hi­bi­cji i o gieł­dzie.

– Vanessa jesz­cze nie zeszła? – zapy­tał Finn. – Witaj, mamo.

– Witaj, kocha­nie. Nie, jesz­cze jej nie widzie­li­śmy – powie­działa Oli­via sie­dząca pod dużym para­so­lem z lemo­niadą i książką w dło­niach.

Obok niej sie­dział jego ojciec, Earl Evans, i czy­tał gazetę.

– Witaj, synu. W banku wszystko w ide­al­nym porządku? – Nawet nie opu­ścił gazety.

– Dzień dobry, ojcze. Tak, wszystko jest ide­alne.

– Wal­te­rze, poroz­ma­wiasz z Esmon­dem o proś­bie Johna Reade’a? – zaczęła Lucy. – Czy będziesz cze­kał wiecz­nie?

– Nie wiecz­nie, Lucy, tylko do kola­cji – odparł Wal­ter.

Zanie­po­ko­jony Finn odwró­cił się w stronę domu. Wpro­wa­dził Isa­belle do salonu i pro­sił, by tam zacze­kała, dopóki nie poin­for­muje żony o nagłym, nie­prze­dy­sku­to­wa­nym z nią nabytku. Ale Vanessa na­dal nie była gotowa.

– Finn, usiądź, odpręż się – pole­cił Wal­ter. – Chcę z tobą poroz­ma­wiać.

– Zacze­kajmy do kola­cji, Wal­te­rze – popro­sił Finn. – Mam…

– John Reade potrze­buje wię­cej pie­nię­dzy, żeby dokoń­czyć remont farmy w Hamp­ton – wyrzu­ciła z sie­bie Lucy.

– Dzięki, Lucy – mruk­nął Wal­ter. – I wszystko pomie­sza­łaś. On nie chce jej remon­to­wać, tylko sprze­dać. Zna­lazł chęt­nego kupca, więc czas nagli. Trzeba ją tylko dopie­ścić.

Finn uniósł brwi. „Dopiesz­cze­nie” zwy­kle było powią­zane z sym­bo­lem dolara. Cza­sami trzema.

– A co to za farma, Wal­te­rze? – zapy­tał, na­dal sto­jąc.

– No wła­śnie, drogi chłop­cze, nawet my o niej zapo­mnie­li­śmy – powie­działa Lucy. – Chyba nie byli­śmy tam ani razu od czasu naszego ślubu przed trzy­dzie­stoma trzema laty.

– Nale­żała do mojego ojca – oznaj­mił Wal­ter, jakby dal­sze wyja­śnie­nia były zbędne. – I ojca mojego ojca. I ojca ojca mojego ojca. John Reade jest naszym dobrym przy­ja­cie­lem i musimy udzie­lić mu dal­szego kre­dytu, by pokryć te koszty oraz koszty kilku innych pro­jek­tów, nad któ­rymi razem pra­cu­jemy. Możesz to zro­bić, prawda? Może w ramach Pro­gramu Roz­woju Biz­nesu?

– Pierw­szy raz sły­szę o tym domu w Hamp­ton, Joh­nie Readzie i jego kre­dy­cie – odparł Finn. – Poroz­ma­wiamy o tym przy kola­cji, dobrze? Muszę…

– Nie przej­muj się żadną z tych rze­czy. – Wal­ter mach­nął ręką. – Jak wspo­mnia­łem, John chce pod­łą­czyć pod ten kre­dyt inne wspólne pro­jekty, trzy czy cztery. Potrze­buje dodat­ko­wych trzech milio­nów dola­rów.

Finn zagwiz­dał, pora­żony ogromną sumą.

– Wal­te­rze, jak bar­dzo potrzebny jest remont w tej nie­ru­cho­mo­ści, o któ­rej ni­gdy nie sły­sza­łem?

– Mówi­łem, że trzeba ją tylko tro­chę ogar­nąć. Dodać ostat­nią war­stwę farby, kilka gałek do drzwi.

– Gałki do drzwi za trzy miliony dola­rów? – zapy­tał Finn. Pra­wie powie­dział: „To cho­ler­nie dużo gałek”. – Mają być ze złota, jak te w Luw­rze?

– Więk­szość pie­nię­dzy jest prze­zna­czona na inne budowy w Ames­bury i New­bu­ry­port. To kre­dyt para­so­lowy.

Finn wzru­szył ramio­nami.

– Rynek nie­ru­cho­mo­ści notuje lek­kie straty.

– Mamy kupca! Umowa jest domknięta.

– Cie­ka­wią mnie te inne pro­jekty. W ponie­dzia­łek, dobrze?

Na szczę­ście Vanessa weszła w końcu na patio przez drzwi bal­ko­nowe, jak zawsze nie­ska­zi­tel­nie ubrana, ucze­sana, sub­telna, uśmiech­nięta i spo­kojna.

– Vanesso, jesteś naresz­cie, kocha­nie. Prze­pięk­nie wyglą­dasz! – powie­działa Lucy. – Cze­ka­li­śmy na cie­bie.

– Wiem. Ja… – zaczęła i Finn zasta­no­wił się, czy przy­go­to­wała sobie zakoń­cze­nie zda­nia. Lucy oca­liła córkę przed koniecz­no­ścią wyja­śnia­nia, poda­jąc jej tacę z tar­tin­kami.

Finn poca­ło­wał żonę w poli­czek i wziął od niej tacę.

– Witaj, kocha­nie. Nie, nie sia­daj, chodź ze mną na chwilę. Muszę ci coś poka­zać.

Już w środku, zanim zdą­żył cokol­wiek powie­dzieć, Vanessa rzu­ciła:

– Gdzie się podzie­wa­łeś? Strasz­nie się spóź­ni­łeś. Znowu piłeś z tym okrop­nym Luca­sem? – Wspięła się na palce, by pową­chać jego oddech.

– Nie, Vee, mówi­łem ci, że już się z nim nie widuję. – Posta­no­wił zataić krót­kie spo­tka­nie przy Boston Com­mon, gdzie Lucas czę­sto na niego cze­kał. – Ode­bra­łem twoje suk­nie od Schu­manna. Ale mam też dobre wie­ści. – Uśmiech­nął się, zaci­ska­jąc zęby. – Przy­pro­wa­dzi­łem ci dodat­kową pomoc do domu.

– Nie potrze­buję jej, kocha­nie. Mam wszystko. – Się­gnęła po jego dłoń.

– Wysłu­chaj mnie. – Stali w pół­mroku holu tuż za drzwiami bal­ko­no­wymi. – Myślę, że tobie i domowi przy­da­łaby się pomoc.

– Nie potrze­buję pomocy. – Przez twarz Vanessy prze­biegł cień. – Co to zna­czy, że przy­pro­wa­dzi­łeś mi pomoc? To nie jest tylko roz­mowa?

– Chodź ze mną, Vee – powie­dział Finn i wziął żonę za rękę. – Chcę, żebyś kogoś poznała.

8. Lavelle

8

Lavelle

Vanessa patrzyła z nie­do­wie­rza­niem, gdy jej mąż wypchnął do przodu młodą kobietę w lichym ubra­niu i paskud­nych męskich butach, w brą­zo­wym szalu na gło­wie, z posza­rzałą i pospo­litą twa­rzą. Pocho­dziła ze świata, któ­rego Vanessa nie znała. Nie wie­działa, czy ta kobieta była lub mogła być atrak­cyjna, i nic jej to nie obcho­dziło. Widok tej kru­chej, prze­ra­żo­nej istoty w jej domu zbyt mocno nią wstrzą­snął.

– To Isa­belle – powie­dział Finn. – Isa­belle, poznaj moją żonę Vanessę. – Uśmie­chał się, jakby przed­sta­wiał sobie swoje naj­lep­sze przy­ja­ciółki.

Vanessa stała onie­miała.

W końcu się opa­mię­tała.

– Jak się masz? – ode­zwała się i spoj­rzała ze zło­ścią na męża.

Kobieta ide­al­nie ją naśla­do­wała.

– Jak się masz? – powtó­rzyła twar­dym gło­sem ze sło­wiań­skim akcen­tem. Nie spoj­rzała jed­nak ze zło­ścią na męża Vanessy.

– Skąd pocho­dzisz… Isa­belle?

– Isa­belle Mar­ty­niwna Lazar – dopre­cy­zo­wała kobieta z wysoko pod­nie­sioną głową i wypro­sto­wa­nymi szczu­płymi ramio­nami. – Z U-kra-iny.

– W Ame­ryce mówimy Ukra-iny – wyja­śniła Vanessa.

– Ukra-iny w Ame­ryce – powie­działa Isa­belle po kró­ciut­kiej pau­zie, ide­al­nie naśla­du­jąc sopran Vanessy.

– Mówisz po angiel­sku? – zapy­tała Vanessa, krzy­wiąc się ze zmie­sza­nia.

– Teraz mówię, prawda? – Akcent i ostry głos wró­ciły.

– Prze­pra­szamy na chwilę.

W holu Vanessa odwró­ciła się gwał­tow­nie do męża.

– Finn, nie!

– Vanesso, prze­pra­szam, kocha­nie. – Ści­snął ją za ramiona. – Nie mia­łem czasu na zasta­no­wie­nie. Schu­mann mnie osa­czył. Popro­sił o przy­sługę. Chciał, żebym ją zatrud­nił. Nie mogłem odmó­wić.

– Ja odma­wiam teraz. Odpro­wadź ją z powro­tem. Pro­szę.

– Dajmy jej szansę na mie­siąc lub dwa. Dodat­kowa para rąk zawsze się przyda.

– Finn!

– Kocha­nie, parę dni temu mówi­łaś, że czu­jesz się lekko przy­tło­czona. – Finn obrzu­cił ją spoj­rze­niem. – I mogę tylko zauwa­żyć, że nie do końca się przy­go­to­wa­łaś na nasz wie­czór z rodziną.

– Jestem dosko­nale przy­go­to­wana – odparła. – Cie­bie też tu nie było.

– Byłem w pracy. A potem po dru­giej stro­nie mia­sta. Ale tutaj aku­rat masz rację, kocha­nie. I na­dal nie jesteś gotowa…

– Jestem cał­ko­wi­cie gotowa.

– Wyglą­dasz cudow­nie. Co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści. Ale szpilki we wło­sach są jesz­cze z rana. Nie nało­ży­łaś pra­wie w ogóle maki­jażu…

– Mam natu­ralny, odpo­wiedni na letni wie­czór.

– Tylko na jed­nym oku, kocha­nie. Zapo­mnia­łaś poma­lo­wać natu­ral­nie dru­gie uro­cze oko. – Finn uśmiech­nął się.

– A co to ma wspól­nego z czym­kol­wiek?

– Być może będzie mogła ci pomóc, żebyś nie musiała robić wszyst­kiego w takim pośpie­chu. Ubrać dziew­czynki, poba­wić się z nimi, zabrać je do parku i tym podobne rze­czy.

Vanessa zamru­gała.

– Od tego mamy Edith.

– Edith nie jest już taka młoda. Trudno jej scho­dzić ze scho­dów i zakrę­cać na pode­stach. Nie lubi wspi­nać się na wzgó­rza. Junie powie­działa mi, że nie były w parku przez cały zeszły tydzień! Jest lato, kocha­nie, naj­lep­sza pora w Bosto­nie. A jed­nak dziew­czynki prze­sia­dują w domu.

– Finn, mamy patio i ogród i… Och, co ja wyga­duję, tu nie cho­dzi o dziew­czynki albo o park!

– Nie?

– Spro­wa­dzi­łeś do domu obcą kobietę, żeby z nami zamiesz­kała, nie oma­wia­jąc tego wcze­śniej ze mną!

– Roz­ma­wiam z tobą teraz.

– To tylko for­mal­ność.

Finn przy­glą­dał się poważ­nie jej twa­rzy. Vanessa dobrze znała ten wyraz. To był wyraz nie­stru­dzo­nej per­swa­zji. Spo­kojny, pogodny, pełen roz­sąd­nych argu­men­tów, jej mąż nie ustę­po­wał, dopóki nie przy­sta­wała na to, do czego chciał ją nakło­nić. Trze­cie dziecko? Jasne. Wędro­wiec z obcego kraju? Pew­nie.

Wma­sze­ro­wała z powro­tem do salonu.

– Jak się tu dosta­łaś, Isa­belle?

– Idziemy – powie­działa. – Idziemy od Schu­manna.

– Skąd przy­by­łaś?

– Od Schu­manna – powtó­rzyła Isa­belle.

– Wiel­kie nieba! Czemu nie może mnie zro­zu­mieć? Masz pozwo­le­nie, żeby miesz­kać w Ame­ryce, pra­co­wać? Finn, możesz pomóc? Możesz jej wytłu­ma­czyć, o co ją pytam?

– Nasza łódź zato­nąć w nocy – odrze­kła Isa­belle. – Wielki sztorm. Dużo ludzi umrzeć. Nie ja. – Nie powie­działa jed­nak tego tak, jakby spo­tkało ją wiel­kie szczę­ście. Słowa zabrzmiały, jakby została prze­klęta.

– Jaka łódź?

– Nie znam nazwa łodzi.

– Twój sta­tek zato­nął?

– Tak. Sta­tek zato­nąć w Lavelle.

– Gdzie?

Finn wtrą­cił się do roz­mowy.

– Przy­po­mi­nam sobie, że jakiś mie­siąc temu czy­ta­łem coś o kata­stro­fie statku han­dlo­wego na wschod­nim krańcu portu w Bosto­nie. Ude­rzył w skały i odwró­cił się do góry dnem. Pew­nie o tym mówi.

– Czemu mia­łaby pły­nąć na statku han­dlo­wym? – Vanessa odwró­ciła się do Isa­belle. – Czemu byłaś na statku han­dlo­wym?

– Nie wiem, co to han­dlowy. Mój sta­tek zato­nąć.

– Bar­dzo mi przy­kro – odparła Vanessa. – Ale to nie nasza wina. Nie jeste­śmy odpo­wie­dzialni za kata­strofę statku. Nie odpo­wie­dzia­łaś na żadne z moich pytań. Odpo­wie­dzia­łaś za to na pyta­nie, któ­rego nie zada­łam.

– Chcę odpo­wie­dzieć, ale naprawdę nie znam nazwy łodzi.

Vanessa odwró­ciła się na pię­cie i wybie­gła z salonu. Finn podą­żył za nią.

9. Truro

9

Truro

Finn uświa­do­mił sobie ze wsty­dem, że Isa­belle praw­do­po­dob­nie wyczuła wro­gość jego żony. Trudno było jej nie wyczuć. Źle to wszystko roze­grał. Nie przy­go­to­wał odpo­wied­nio Vanessy, nie mógł tego zro­bić, ale nie o to cho­dziło. Wyka­zał się bra­kiem sza­cunku dla nich obu. Osa­czył jedną i obra­ził drugą.

Po ucieczce Vanessy zakło­po­tany Finn wró­cił do salonu, gdzie cze­kała Isa­belle. Nie była jed­nak sama. Stały przy niej córeczki Finna i przy­glą­dały się jej z zacie­ka­wie­niem. Ona patrzyła na jego dzieci z wyra­zem twa­rzy, któ­rego nie potra­fił roz­szy­fro­wać. Było w nim coś nie­zgłę­bio­nego.

– Kto to jest, tatu­siu?

– To Isa­belle – odparł Finn. – Zosta­nie u nas przez jakiś czas. Będzie poma­gać Wic­ker w kuchni, Loret­cie, Mar­cie i Edith. Mamusi też. To moje córki – zwró­cił się do kobiety. – Mae i Junie.

– Ile roków? – zapy­tała Isa­belle sztywno po angiel­sku.

– Ile mają lat? Mae sie­dem, a Junie sześć.

Isa­belle przy­glą­dała się dziew­czyn­kom.

– To maluszki – szep­nęła.

– Nie jeste­śmy malusz­kami, ty jesteś malusz­kiem – rzu­ciła Junie.

– Junie! Maniery! – skar­cił ją Finn.

– Prze­pra­szam, tatu­siu.

– Nie mnie.

– Prze­pra­szam, Isa­belle.

Powie­działa coś po ukra­iń­sku, co zabrzmiało jak „sło­neczka”.

Gdy dziew­czynki zaczęły zarzu­cać ją pyta­niami, Finn musiał im powie­dzieć o barie­rze języ­ko­wej.

– Może kiedy zabie­rze was do parku, nauczy­cie ją tro­chę angiel­skiego?

– Możemy być jej nauczy­ciel­kami! – wykrzyk­nęła zachwy­cona Mae.

– Jak naj­bar­dziej. – Zwró­cił się do Isa­belle: – Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

Isa­belle zamru­gała, udręka w jej oczach jesz­cze się pogłę­biła.

– Nie martw się – powtó­rzyła. – Wszystko będzie dobrze.

W towa­rzy­stwie dziew­czy­nek Finn zapro­wa­dził Isa­belle na dół do kuchni i popro­sił Wic­ker, by dała jej coś do jedze­nia, a gospo­dy­nię Mar­thę, by przy­go­to­wała dla niej pokój w czę­ści dla służby.

– Ni­gdy nie sły­sza­łem o tej Lavelle – powie­dział Finn do Isa­belle, gdy wycho­dził, by dołą­czyć do rodziny. – A znam wszyst­kie wyspy w por­cie.

– Lavelle – powtó­rzyła Isa­belle. – Dwa świa­tła takie same.

– Podwójne świa­tła… – Finn nie­mal się uśmiech­nął. – Cho­dzi ci o wyspę Lovells.

– Nie, Lavelle – upie­rała się Isa­belle. – Wiem, gdzie się roz­bić.

– To się wyma­wia LA-vels – popra­wił ją Finn.

– To się wyma­wia La-VELLE – odparła kobieta.

Na zewnątrz cze­kała na niego cała kano­nada pytań.

– Co się dzieje, Esmon­dzie? – dopy­ty­wała się Lucy. – Vanessa mówi mi, że spro­wa­dzi­łeś do domu jakąś kobietę.

– Nie kobietę…

– Nie jest kobietą? – rzu­ciła Vanessa.

– For­mal­nie rzecz bio­rąc, jest, ale… nie spro­wa­dzi­łem do domu kobiety. Przy­pro­wa­dzi­łem pra­cow­nicę.

– Nie jest potrzebna – powie­działa Lucy. – Vanessa wspa­niale pro­wa­dzi dom.

– Zde­cy­do­wa­nie – odparł Finn. – Ale nawet ide­alna żona od czasu do czasu potrze­buje pomocy. – Finn nie patrzył na Vanessę, a na jej twa­rzy nie drgnął ani jeden mię­sień.