Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Paullina Simons
Światło w Lavelle
Paullina Simons porusza najczulsze struny w sercu. Jest mistrzynią historii miłosnych.
Colleen Hoover
Jest rok 1929. Świat stoi u progu wielkich zmian.
Finn Evans, odnoszący sukcesy bankier z Bostonu, skrywa tajemnicę, która może zniszczyć jego idealne życie. Isabelle Lazar, młoda ukraińska rolniczka, walczy z niewyobrażalnym cierpieniem w swojej ojczyźnie, starając się uratować rodzinę przed reżimem ZSRR. Uciekając przed Wielkim Głodem, trafia sama na brzegi Ameryki.
Ich drogi łączą się, gdy krach na giełdzie burzy świat Finna. W samym środku Wielkiego Kryzysu losy Isabelle i Finna się splatają, a między nimi rodzi się uczucie, które muszą ukrywać.
Kiedy ich przyszłość wisi na włosku, odkrywają, że nawet ci, którzy stracili wszystko, wciąż mają o co walczyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 718
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 20 godz. 22 min
Lektor: Karolina Kalina
Prolog
Pewnego letniego wieczoru w niewielkiej wiosce na południe od cywilizacji, na wschód od dzikich gór, na zachód od Morza Czarnego, piękna młoda kobieta o imieniu Isabelle gotowała, piekła i dekorowała dom na wesele jej przyjaciółki Cici ze swoim bratem Romanem Lazarem. Kiedy skończyła ozdabiać dom, zaczęła stroić siebie. Włożyła czerwoną suknię i pięć ciężkich sznurów korali. Wplotła we włosy jedwabne wstążki, różowe, pomarańczowe i żółte, uwiła wianek ze ślazu i magnolii i włożyła go na złote pukle koloru sierści karabaskiej klaczy.
Cała duża rodzina pracowała ciężko od wczesnego ranka, teraz wszystko było gotowe i niebawem nadejdzie czas na zasłużoną ucztę. Na tę okazję stoły uginały się od jedzenia. Zbiory tego lata nie były najlepsze, ale to nie miało znaczenia, bo nie oszczędzano na niczym, by uhonorować parę, która wstąpi w święty związek małżeński.
Roman, niezwykle przystojny pan młody, w koszuli koloru ultramaryny i spodniach z czarnego aksamitu, jechał na Bojku, swoim ulubionym ogierze palomino. A Cici, rozpromieniona panna młoda w haftowanej białej sukni przybranej piwoniami i różami, siedziała na siodle przed Romanem; mieli trzy razy okrążyć wiejską cerkiew, zanim włożą korony męża i żony.
Upieczono korowaje, przygotowano gorzałkę, do której dodano więcej miodu i pieprzu. Placek z makiem, pampuszki, kutia, szisz kebaby i faszerowana kapusta – wszystko to rozstawiono na stole jak ofiarę.
Mąż Isabelle grał na skrzypcach, jej młodszy brat akompaniował mu na akordeonie, a matka grała na bałałajce. Najmłodszy brat Isabelle mocował się z jej synami w kurzu pod drzewami, bo sądzili, że Isabelle ich tam nie zauważy.
Wznosili toasty za życie i cieszyli się uśmiechami losu. Zasypali nowożeńców prezentami i życzeniami. Tańczyli ukraiński ślubny marsz, najszybszą ślubną polkę na świecie, tańczyli kołomyjkę i hopaka. Muzyka nie przestawała grać, a domowy bimber płynął strumieniem. I Boże mij, ależ był mocny! To cud, że dotrwali do rana. Ślub zaczął się o jedenastej, a wesele ciągnęło się cały wieczór i noc, aż świt objawił się olśniewającym błękitem indygo i różem.
Sześć tysięcy kilometrów od Lazarów i ich całonocnego uwielbienia sił wykraczających poza świat fizyczny Finn Evans, oddzielony od Isabelle przez odległość, lecz nie czas, zaangażował Paula Whitemana i jego piętnastoosobową orkiestrę, by zagrała na żywo na scenie w ekskluzywnym Somerset Club w Bostonie. Zespół Paula przyjechał z Nowego Jorku tylko na ten jeden wieczór, by uświetnić siódmą rocznicę ślubu Finna i Vanessy. Wszyscy inni mieszkańcy Ameryki słuchali Whitemana przez małe radia stojące w salonie, lecz w tej sali król jazzu we własnej osobie stał na scenie w białym smokingu, jego złoty saksofon błyszczał, a złote nuty płynęły z niego przez powietrze jak tenorowe konfetti, gdy Finn tańczył z Vanessą.
Przykryte białymi obrusami stoły zdobiły lilie, a tłum eleganckich gości miał na sobie najlepsze ubrania. Fryzury były nieskazitelne, jedwabne suknie lśniły. Serwowano znakomite jedzenie: od homarów na zimno po świeżo upieczony chleb, od zupy z małży po dorsza i przegrzebki; wszystko pyszne. Muzyka zagłuszała setki trzeźwych głosów; trzeźwych, ponieważ nie było ani wina, ani bimbru, tylko mdły jabłkowy cydr i bezalkoholowe koktajle mint julep, które krążyły w żyłach gości.
Trzeźwy, niestety, ale radosny Finn wirował w walcu z Vanessą, jego dłoń spoczywała delikatnie na jej kibici, a goście spoglądali na nich z aprobatą. Finn też był pełen aprobaty. Jego żona była królewsko-platynowym zjawiskiem, a świat, który z nią zbudował, był tak solidny, jakby Finnowi udało się wykuć idealny posąg Dawida z bloku bezkształtnego, bezwzględnego marmuru.
Tak wyglądało życie – odmierzane wartościami, czasem, miejscem, przestrzenią. Napierało na nich ze wszystkich stron, a choć Finn i Isabelle jeszcze tego nie wiedzieli – ucztując z przepychem w swoich zakątkach wielkiego świata i wirując do dźwięków saksofonowego fandango i skrzypiec – już stali nad przepaścią.
KSIĘGA PIERWSZA
Miecz Damoklesa
CZĘŚĆ I
Zniknięcie
Nie zdradź, kim jestem, i pomóż mi znaleźć Przebranie, w którym uda mi się spełnić Mój zamiar1.
William Shakespeare,Wieczór Trzech Króli (akt I, scena 2)
1
Cici Lazar i jej opowieści
Ukraina, luty 1929
– Zabili ich! Zabili ich wszystkich!
Isabelle wyjrzała przez okno i zobaczyła Cici, która na grzbiecie wielkiego Bojka galopem pokonywała zbocze. Wysoko nad nią stado szarych żurawi, z długimi szyjami i potężnymi skrzydłami, leciało w łamiącym się kluczu.
Cici jeszcze w pędzie zeskoczyła z konia i wbiegła do domu Isabelle. I to nie tyle wbiegła, ile wpadła z hukiem, jakby miała oznajmić coś niezwykle ważnego i doniosłego, co nie mogło czekać ani sekundy. Isabelle chciała powiedzieć: „Przywiąż konia Romana”, ale zanim zdążyła się odezwać, Cici gwałtownie otworzyła drzwi, wykrzyczała wspomniane wyżej słowa i zdyszana zgięła się wpół.
Isabelle miała prawie dwadzieścia dziewięć lat, jasne włosy, jasne oczy i skórę. Była szczupła i silna jak kobiety, które żyją w gospodarstwie i pracują przez cały dzień. W domu miała tylko jedno lustro i bywało, że nie spoglądała w nie całymi tygodniami. Czyściła zęby, myła twarz, czesała i zaplatała włosy, ubierała się, wkładała ciężkie buty i zaczynała dzień, ani razu nie zastanawiając się, jak wygląda. Wiedziała. Jedynie w niedziele starała się bardziej i wkładała ładną sukienkę. Czasami rozpuszczała włosy, latem wplatała w nie kwiaty. Jednak często nie oglądała swojego odbicia nawet w niedzielę.
A dziś nie była letnia niedziela, lecz wtorek w środku lutego.
Isabelle odłożyła drewnianą łyżkę; smażyła ziemniaki i jajka. Była siódma rano. Mirik wrócił do domu po tym, jak załadował na wóz bańki z mlekiem. Zimą dostarczali mleko tuż po wschodzie słońca. Teraz jeszcze się nie rozwidniło, niebo miało szarą barwę.
Zanim pojawiła się Cici, w domu panowała cisza. Hałaśliwi synowie Isabelle poszli do szopy z jej matką. To trochę tak, jakby ślepy wiódł kulawego. Oksana była dobrą nauczycielką, spokojną, ale w gospodarstwie radziła sobie kiepsko. Jednak chłopcom nie było już wolno chodzić do stajni z Romanem, bo kiedyś pozwolił im jeździć na oklep na dwóch nieposkromionych źrebakach. Teraz mogła ich pilnować tylko zapewniająca bezpieczeństwo babcia.
Obok Isabelle stanął jej mąż i oboje wpatrywali się w zasapaną Cici. Mirik Kowalenko, siedem lat starszy od żony, był poważnym, spokojnym mężczyzną z wydatnym nosem i ciepłymi brązowymi oczami. Nie był o wiele wyższy od Isabelle ani o wiele mocniej od niej zbudowany. Jego jasnobrązowe włosy zaczynały się przerzedzać i potrzebował okularów, ale nie chciał się do tego przyznać.
Cici wciąż dyszała, ale nie dlatego, że zabrakło jej tchu.
– Kogo zabili? – zapytała Isabelle.
– Jacy oni? – dopytywał się Mirik. – Jakich ich? Cici, mów rozsądnie.
– Stan i Witalij! – odparła Cici. Stan i Witalij Babiczowie byli jej kuzynami.
– Ktoś zabił Stana i Witalija?
– Nie! – wykrzyknęła Cici. – Stan i Witia osaczyli szwadron sowietów jadących drogą i ich wystrzelali. Nie wiem, czy to byli członkowie rady, czy OGPU. Stan jest przekonany, że to czekiści. – OGPU, czyli Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny, był sowiecką wewnętrzną służbą bezpieczeństwa. Potocznie nazywano jej członków czekistami, bo wcześniej tajna policja nosiła nazwę CZEKA. – Ale nieważne, zabili ich wszystkich. Chyba z cztery tuziny ludzi.
Isabelle i Mirik odetchnęli z lekką ulgą. Cici słynęła w całym Ispasie z fantastycznego, daleko posuniętego ubarwiania faktów. A Stan i Witalij raczej nie mogli się poszczycić ukrytymi militarnymi talentami. Uprawiali ziemniaki, lubili wypić i pakowali się w głupie tarapaty.
– Stan i Witia zastrzelili cztery tuziny żołnierzy? – zapytał Mirik powoli swoim najbardziej sceptycznym tonem.
– Zgadza się. – Cici nie ustępowała.
– A ta pięćdziesiątka oficerów szła piechotą? – drążył Mirik. – Nie jechali przypadkiem ciężarówkami wojskowymi i nie mieli naładowanych automatów?
– Tak, szli pieszo.
– W środku nocy. – To nie było pytanie.
– Tak! – powtórzyła Cici. – Jestem świadkiem.
– W środku nocy znalazłaś się w lesie i widziałaś, jak Stan i Witia zabijają oddział sowietów? – Tym razem to w głosie Isabelle zabrzmiało niedowierzanie.
– Nie! Kiedy o tym usłyszałam i dobiegłam do lasu, było już po wszystkim.
– Ach – rzucił Mirik.
– Widziałam, jak ostatniego wrzucają do masowego grobu – powiedziała Cici.
Isabelle i Mirik wymienili spojrzenia, już mniej odprężeni, ale nadal sceptyczni.
– Co to znaczy: kiedy o tym usłyszałaś? – zapytała Isabelle. – Jak w ogóle mogłaś o tym usłyszeć? Nie spaliście z Romanem jak mąż i żona? Przed chwilą zostawiłam go w stajni. Nic o tym nie wspominał.
Cici machnęła lekceważąco ręką, jakby chciała powiedzieć: Nie zawracaj mi głowy bzdurami.
– Skoro już musisz wiedzieć, Roman spał w domu, a ja u Tamary.
– Czemu?
– Czemu, czemu. Kogo to obchodzi? Pokłóciliśmy się.
– O to?
– Iso, nie słyszałaś, co ci powiedziałam?
– Słyszałam. – Isabelle naprawdę miała nadzieję, że Cici przesadza, bo w innym wypadku ich proste życie stanie się o wiele mniej proste. Kiedy pierwszy raz dostrzegła Cici pędzącą zboczem, dziewczyna wyglądała, jakby przynosiła dobre wieści! Isabelle pomyślała, że może jest w ciąży. Teraz znała prawdę: Cici nie tylko nie była w ciąży, ale najwyraźniej grzebała komunistów w masowych grobach.
– Cici, ta twoja historia staje się coraz bardziej niestworzona – powiedział Mirik. Zawsze zachowywał spokój. – Proszę, opowiedz nam więcej. Mamy mnóstwo czasu. Naprawdę nie musimy pracować ani dostarczać mleka.
Isabelle szturchnęła męża łokciem. Ona nie zawsze zachowywała spokój, ale teraz była spokojna, bo nie chciała dać wiary słowom Cici.
– Nie wierzycie mi? – rzuciła Cici. – Sami idźcie zobaczyć. Po drugiej stronie Ispasu, na drodze do Kamieńca, zaraz za szarym głazem. – Kamieniec był najbliższym miastem.
– Czemu ci wszyscy sowieci mieliby nagle przyjechać do Ispasu?
– Wiecie czemu – powiedziała Cici znacząco. Trudno było zignorować pogłoski szerzące się po okolicy. Radzieckie oddziały zaopatrzeniowe wysyłano do Ukrainy od grudnia. W miastach nie było dość jedzenia. Lato było martwe, zima pusta.
– Uspokójmy się trochę – zasugerowała Isabelle. – Nie wiemy, kim byli…
– Ani nawet czy byli – rzucił Mirik.
– Nie wiemy, czym byli: żołnierzami, propagandystami, czy przyjechali tu rekwirować żywność – ciągnęła Isabelle. – Nie wiemy, czy było ich czterdziestu, czy trzech.
– A może zero – wątpił Mirik.
– Cztery tuziny! – wykrzyknęła Cici. – Myślicie, że nie potrafię odróżnić trzech żołnierzy od pięćdziesięciu? Widziałam ciała na własne oczy!
– Cici ma rację co do jednego, Miriku – zgodziła się Isabelle. – Nieważne, kim byli i w jakiej liczbie, jeśli szli drogą w ciemności, przed świtem, to nie jest dobry znak. Ktoś, kto zakrada się do wioski w środku nocy, nie ma dobrych zamiarów. – Isabelle wiedziała jedno i nie chciała tego powiedzieć: jeśli Cici mówi prawdę i Stan i Witia naprawdę zabili sowietów, sprawa przedstawiała się jeszcze gorzej.
– Ukraińcy uwielbiają dobre historie – stwierdził Mirik. – Isabelle, śniadanie mi się nie przypala? Mamy robotę. Mleko skiśnie, zanim Cici skończy gadać.
– Proszę, przyznaj, że wszystko zmyślasz – powiedziała Isabelle, wyglądając przez kuchenne okno w poszukiwaniu sama nie wiedziała czego.
– Nie zmyślam! Wiem, że czasami lubię pobajać, ale uwierz mi, Iso, tym razem tak nie jest. Spójrz na mnie. Wiesz, że mówię prawdę. – Kruczowłosa i czarnooka Cici była drobną, lekko zaokrągloną dziewczyną, ale nosiła się dumnie i prosto, jakby zeszła z cokołu. Zawsze była jak wielka kula ognia. Na wpół Rumunka, z sercem w całości romskim, składała się z impulsów i płomieni. – Nadal mi nie wierzysz? Zapytaj mojego męża. On wie.
– O, teraz jest twoim mężem – odparła Isabelle. – Przed chwilą nawet nie spaliście w jednym łóżku.
– Nie ustępuj jej, Iso – rzucił Mirik od pieca, gdzie przekładał ziemniaki z patelni na cynowy talerz.
Cici potrząsnęła pięściami.
– Ogarnijcie się oboje i nie wbijajcie oczu w ziemię!
– Z chęcią – zgodziła się Isabelle. – Gdyby tylko w tej ziemi nie znajdowali się sowieci, którzy gniją w płytkim grobie.
– Kto powiedział, że jest płytki? – zaprotestowała Cici. – Nasi chłopcy przekopali się chyba do Australii! Kopali ten dół, jakby był najważniejszy w ich życiu!
– I ziemia wygląda na świeżo przekopaną, jak grób? – zapytała Isabelle.
– Nie są idiotami. Przykryli ją gałęziami i liśćmi.
– Jasne, że nie – rzucił Mirik. – Nie są idiotami. – Łapczywie połykał ziemniaki.
– Słyszałeś, co powiedział nam ten sklepikarz z Szatawy, który uciekał tędy w zeszłym tygodniu? – zaczęła Cici. – Sowieci zjawili się nieproszeni i z zaskoczenia, zdemolowali mu sklep i zabrali niemal wszystkie towary. Musiał opuścić wioskę i uciekać! Dlatego Stan i Witia tak właśnie zareagowali.
– Jeśli tak rzeczywiście było, to jaki mają plan? – zapytał Mirik. – Czuwać każdej nocy i czekać na więcej sowietów? Na tym polega problem z Ispasem. Leży za daleko w gluchi doki, żeby to miało jakiś sens. Mamy wieś pełną niefrasobliwych osobników z kilkoma strzelbami i jeszcze mniejszą ilością amunicji. Nie możemy walczyć z OGPU ani z Armią Czerwoną. Nie mogliśmy ich pobić dziesięć lat temu, kiedy byliśmy lepiej zorganizowani i lepiej uzbrojeni, i nie pobijemy ich teraz. Damy im trochę mleka, robiliśmy już to wcześniej, i ruszą dalej w drogę.
Cici zupełnie się nakręciła.
– Tym razem nie przychodzą tylko po twoje mleko. Przychodzą po twoją krowę. I po konia Romana.
– No to życzę im powodzenia – mruknęła Isabelle.
Mirik, którego niewiele rzeczy poruszało, poczerwieniał na twarzy. Machnął łyżką w stronę kobiet.
– To co zrobisz? Pójdziesz w ślady Stana i Witalija?
– Chcą tu przyjść? Niech przychodzą – powiedziała Isabelle. – To ziemia Lazarów. Mamy moich trzech braci, mamy Janę, która jest warta dziesięciu mężczyzn, choć spodziewa się dziecka. Mamy mnie, nawet ciebie, Miriku.
– Wielkie dzięki, żono.
– I mnie – dodała Cici.
Jana była wojowniczką, Cici chciała za nią uchodzić.
– Poślubiona Lazarowi śpi w tym samym łóżku, co jej mąż – przypomniała Isabelle i dodała: – Ale w porządku. Ciebie też. – Odwróciła się do Mirika. – Mamy strzelby i dubeltówki. Mamy konie. To kawaleria, mężu. A Roman zatrzymał nawet na pamiątkę kilka granatów z wojny. – Chodziło jej o wojnę domową, która toczyła się w latach 1918–1921 pomiędzy bolszewicką Rosją a Ukrainą.
– Zgoda, ale wiecie, co jeszcze mamy? – odparł Mirik, wycierając usta. – Bo chyba zapomniałaś. Dwóch małych synów i słabe matki. Nie możemy toczyć kolejnej wojny z sowietami.
– Kogo nazywasz słabym? – zapytała Oksana, matka Isabelle, która właśnie weszła do środka.
– I kogo nazywa tato małym? – wtrącił się dziewięcioletni Sława, pierworodny syn Isabelle o czarnych kręconych włosach i okrągłej twarzy. Po ukraińsku sława oznacza chwałę. Jak w powiedzeniu sława Bohu.
– Tak, tato, kogo? – dopytywał się Maksym, drugi syn, szczupły i smukły jak matka. Nazywali go Maks. Miał osiem lat.
– Dziesięcioletnie granaty i dwóch ogromnych chłopców – powiedział Mirik, kładąc dłonie na główkach swoich dzieci. – Zgoda, mamo, jesteśmy niepokonani.
2
Bankier
W upalny wieczór pod koniec sierpnia 1929 roku, który jego zdaniem nie różnił się niczym od innych, Finn wyszedł z Banku i Trustu Adamsa na rogu Washington i Winter i ruszył wolnym krokiem w stronę domu. Mijając Jordan Marsh, luksusowy dom towarowy, gdzie można było nabyć jedwabie, wełnę i biżuterię, rzucił pełne satysfakcji spojrzenie na swoje odbicie w oknie wystawowym. Był zadowolony z siebie, choć myślami błądził daleko.
Kwartalne zyski banku, które planowano ogłosić inwestorom pod koniec września, udało mu się zobaczyć po południu i przekroczyły jego najbardziej optymistyczne prognozy. Powiększył kwartalny dochód o siedemdziesiąt procent w stosunku do ubiegłego roku, utrzymał koszty operacyjne na podobnej wysokości, a wskaźnik niewypłacalności pozostał na maleńkim poziomie dwóch i dwóch dziesiątych procenta – najniższym ze wszystkich banków w Bostonie. Finn mnóstwo inwestował, dywersyfikował portfel banku, rozproszył prawie nieistniejące ryzyko i bardzo pomnożył swój kapitał, zarówno osobisty, jak i zawodowy. Zwroty były fenomenalne, dzięki czemu przez ostatnie dwanaście miesięcy Finn inwestował depozyty banku w oparciu o dźwignię finansową. Kupowanie akcji na takiej zasadzie pozwoliło mu powiększyć dochody banku wykładniczo. Dlatego też mógł oferować swoim klientom najwyższe oprocentowanie w Bostonie, co z kolei przyciągało coraz więcej chętnych. Kiedy Finn zaczął pracę w banku w 1921 roku, mieli zaledwie pięciuset depozytariuszy. Minęła niespełna dekada, niebawem przekroczą liczbę pięciu tysięcy, a suma wszystkich depozytów sięga blisko siedemnastu milionów dolarów! Walter Adams, jego teść i właściciel banku, był równie zadowolony z Finna, jak Finn z siebie.
Rozpamiętując swój sukces, Finn wolnym krokiem minął ratusz. Spacer do domu był jego ulubioną częścią dnia, zwłaszcza w takie chłodniejsze piątki, kiedy wszyscy w Bostonie wiedzieli, że mroźna zima czai się tuż za rogiem i trzeba korzystać z pogody. Finn i Vanessa planowali zabrać dziewczynki do domku na Cape Cod, by jeszcze o jeden weekend przedłużyć cudowne, szczęśliwe lato.
Finn lubił oglądać swój wizerunek, który prezentował innym. Niedawno skończył trzydzieści jeden lat. Był wytworny, elegancki, zadbany, nic się na nim nie marszczyło. Gęste, naturalnie kręcone ciemnoblond włosy zaczesywał do tyłu i trzymał w ryzach dzięki regularnym wizytom u fryzjera. W jego zielononiebieskich oczach widać było błysk, a kąciki pełnych wyrazu ust unosiły się z humorem. Humor też starał się trzymać w ryzach, gdyż jego żarty niezbyt często bawiły żonę. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, co mu się podobało, i był mocno zbudowany, co podobało mu się mniej – przypominał bardziej robotnika budowlanego niż dżokeja – ale tylko tyle można było zrobić z kartami, które się dostało przy urodzeniu. Szyte na miarę garnitury wyszczuplały go, wyglądał w nich w każdym calu jak elegancki biznesmen, za jakiego chciał uchodzić. O swoją potężną sylwetkę dbał, chodząc po najbardziej stromych zboczach Bostonu, podziwiając przy okazji swoje odbicie w łaskawych szybach i oceniając swoje życie.
A życie było dobre.
Sam o to zadbał.
Stało się takie, jakie chciał, żeby było, a on stał się człowiekiem, jakim chciał zostać. Dobrze wychowanym, wspaniale wykształconym, o nieskazitelnych manierach i gładkiej twarzy – choć o piątej po południu zawsze czaił się cień zarostu. Miał żonę. Dwie córki. Cała czwórka rodziców nadal żyła. Jego usta wykrzywiły się lekko na tę ostatnią myśl, ale trzeba byłoby się bardzo uważnie przyjrzeć, by to zauważyć.
Podziwiając swój długi krok, imponującą sylwetkę, krój lekkiego szarego płaszcza, proste plecy, które nigdy nie pochylały się nad zbożem ani igłą, Finn odwrócił wzrok od wystawy i szedł dalej, licząc swoje błogosławieństwa.
3
Lemoniada
Kiedy Vanessa Evans z domu Adams pierwszy raz zaczęła podejrzewać, że coś może być z nią nie tak, miała osiem lat i obawiała się, że ma alergię na cytryny. To wpędziło ją w melancholię, bo uwielbiała wszystko, co cytrynowe: lemoniadę, tartę z bezą, batoniki i lody.
Uwielbiała cytryny tak bardzo, że na samą myśl o tym, że może nie będzie mogła jeść ukochanych potraw, wpadała w rozpacz. Przez to z kolei była jeszcze bardziej zdeterminowana, by udowodnić, że nie jest uczulona na ulubiony owoc. Dalej jadła więc cytryny i odwracała uwagę od dolegliwości, myśląc o czymś innym, by nie przyznawać się do ostrego bólu we wnętrzu ciała. Najpierw próbowała tylko myśleć o czymś innym, potem zaczęła robić coś innego. Kiedy miała osiem lat, systematycznie i starannie obrywała płatki ze wszystkich margerytek w ogrodzie.
Tak się to zaczęło.
Dwadzieścia dwa lata temu.
A teraz nie było już odwrotu. Przez większość czasu wiodła idylliczne, urocze życie pod kloszem. Co akurat pasowało do osoby, która wyglądała jak ona. Była ideałem kobiecej urody. Nosiła się stylowo, miała cudowny uśmiech, delikatne dłonie, przyjemne usposobienie i doskonałe wyczucie stylu. Nie było w niej nic, co można by uznać za złe. Rodzice powtarzali jej to przez całe życie: idealne dziecko z idealnymi manierami, idealna córka, siostra, uczennica, przyjaciółka i tancerka. Vanessa jak najbardziej zasługiwała na to, by stać się czyjąś idealną żoną i wieść dalej idealne życie.
Poznała Finna, gdy miała osiemnaście lat, a on dziewiętnaście i był na pierwszym roku studiów na Harvardzie. Spędzili razem cudowne lato, ale w listopadzie 1917 roku Finn wyruszył na wojnę. Nie było go półtora roku i wrócił jako inny człowiek. Vanessa nie wiedziała, jak to się stało ani dlaczego. Ale w rannym i odznaczonym poważnym mężczyźnie próżno było szukać głupiutkiego, romantycznego chłopaka, z którym tańczyła i spacerowała w miejskim parku. Jakiś tajemniczy ciężar rzucał cień na każdy uśmiech i każdy krok Finna.
Nie rozmawiali już o małżeństwie. Finn nie zamierzał się spieszyć, wolał się skupić na nauce. Jeśli mieli się pobrać, chciał mieć przekonanie, że zapewni rodzinie byt. Powiedział, że to dla niego najważniejsze. Nie chciał jej zawieść.
Dzień, w którym w końcu się oświadczył, był najszczęśliwszym dniem w życiu Vanessy. Drugim był dzień ich ślubu.
Urodziła mu dwie córki, jedną po drugiej, w odstępie roku. Potem nie dawała sobie rady. Nie zmagała się z niczym szczególnym, jedynie z nadkwasotą, lekkim palącym bólem w brzuchu, który utrudniał jej robienie różnych rzeczy.
Finn nigdy tego nie kwestionował. Kiedy Vanessa oświadczyła: „Kochanie, przydałaby mi się pomoc”, od razu się tym zajął i znalazł jej Edith, zawodową, sumienną opiekunkę, choć nieco posuniętą w latach.
Tego piątku, gdy Vanessa czekała na powrót Finna, czyściła wszystkie gąbki w domu. Prała też wszystkie szmaty, ścierki i płócienne serwetki, które znalazła w szafkach. Wrzucała je do wanny z gorącą wodą i tarła miękkimi, mlecznobiałymi dłońmi.
Mogłoby się wydawać, że jest to jak najbardziej odpowiednie zadanie dla pani domu. Oznaczało bowiem, że lubi czystość i o nią dba.
Prawda jednak wyglądała tak, że Vanessa miała służbę, która mogła te prace wykonywać. Nikt inny nie mógł za to przejąć obowiązków gospodyni wobec bliskich, którzy w tej właśnie chwili zgromadzili się na tarasie i na nią czekali. Musiała zadbać o fryzurę i makijaż, musiała włożyć letnią suknię i dołączyć do rodziny, która jadła kanapki.
Dzisiaj musiała się zająć zupełnie innymi rzeczami.
Zamiast tego do utraty sił prała szmaty w pralni znajdującej się za kuchnią na najniższym poziomie ich wielokondygnacyjnej rezydencji.
Wszystko było w porządku. Nie miała powodów do zmartwień.
Ale nie mogła przestać prać tych szmat.
Nie tylko nie mogła, ale nie chciała.
Myślała o zeszłotygodniowych obchodach ósmej rocznicy ich ślubu.
Najpierw plusy: Finn potrafił się do niej uśmiechać jak nikt inny, otwarcie okazywał szczere uczucie. Lecz czasami pojawiało się także nieco sprośne słowo, lekko zalotne zachowanie. Ale i tak musi tu za wiele dziękować.
Kolejny plus: dziewczynki były do niej podobne, lnianowłose i drobne, w przeciwieństwie do Finna, który przystojny i obdarzony bujną czupryną, był dość masywnej postury i miał surową twarz, co bardziej pasowało do mężczyzny niż kobiety.
Nieskazitelną egzystencję Vanessy mąciły jedynie dwa drobne ciemne punkty. Pierwszym była trwała konsekwencja od dawna podejrzewanej alergii na cytryny. Kiedyś wydawała się tak nieistotna, zwłaszcza z punktu widzenia dziecka: można było uspokoić umysł, skupiając się na czymś innym.
Drugim była chęć Finna, by mieli jeszcze jedno dziecko. Chciał chłopca. Jak gdyby nie obchodziły go jej dwie trudne ciąże ani późniejsze poronienie. Duch dziecka, które utracili, rzucał cień na Pola Elizejskie, którymi było ich życie.
– Nie mówisz chyba poważnie o kolejnym dziecku? – zwróciła się do niego w noc rocznicowych uroczystości. Przyjechali do domu późno i siedzieli w salonie przed udaniem się na spoczynek po fantastycznym wieczorze. A potem on musiał wszystko zniszczyć, wracając do tego tematu. – Jeśli urodzi się jeszcze jedno, będziemy mieli trójkę.
– Tak – odparł dźwięcznym, męskim głosem. Vanessa zwykle uwielbiała jego głos. Był taki opiekuńczy i kojący. Ale nie tamtego wieczoru. Żałowała, że musi wyjaśniać oczywiste rzeczy. Jednak on popijał herbatę w ich eleganckim salonie, przy ogniu płonącym na kominku i migoczących płomieniach świec, jakby czekał na takie właśnie wyjaśnienie.
– A jeśli to będzie kolejna dziewczynka?
Rozpromienił się.
– To wielkie szczęście, trzy córki.
– A potem?
– Potem może postaramy się o chłopca.
Vanessa myślała, że zemdleje. Wtedy i teraz, gdy to wspominała z dłońmi zanurzonymi w chłodnych mydlinach i szorowała, szorowała, szorowała.
– Postaramy się o chłopca po trzecim dziecku? – Koniuszki jej palców zadrżały na myśl o niemożliwym. – Finn, nikt z naszych znajomych nie ma nawet trójki dzieci – szepnęła. – Starać się o jeszcze jedno? Przecież nie jesteśmy katolikami.
Patrzyła, jak niemal niezauważalnie wciąga powietrze.
– Znam wiele osób – powiedział – które mają więcej niż troje dzieci.
– Nie ludzie na wzgórzu – odparła. – Może ludzie, którym pożyczasz pieniądze. Nie nasi ludzie. – Cywilizowani ludzie, którzy uczęszczali w niedziele do kościoła przy Park Street, mieli dwoje dzieci. Nie więcej. Czasami Vanessa żałowała, że rodzice nie poprzestali na niej i urodziła się Eleanor. Jej siostra była dowodem na to, co się dzieje, gdy rodzice niemądrze decydują się na więcej dzieci.
– Już późno – oznajmił Finn. – Idę spać. – Tylko tyle. Nie pocałował jej w głowę ani nie uśmiechnął się, gdy życzył jej dobrej nocy.
– Jesteś jedynakiem – powiedziała do niego, zanim udał się na górę. – Co możesz wiedzieć o posiadaniu liczniejszego potomstwa? Gdyby było nam przeznaczone mieć syna, urodziłabym go. – Nie patrzyli na siebie, gdy wypowiadała te słowa. – Mamy nasze cudowne córeczki. Pod wieloma względami karty, które nam rozdano, to królewski poker. Nie ma sensu narzekać.
– Nie narzekam – odparł Finn. – Wiem lepiej od innych, jakie karty mi rozdano. – Do jego głosu wkradła się dawna lekka gorycz. – Ale jeśli nie spróbujemy jeszcze raz, poczuję w końcu, że zamiast królewskiego pokera mam w ręce trójkę dam.
To wszystko wydarzyło się po wieczorze spędzonym w Somerset Club, gdzie Mildred Bailey śpiewała The Man I Love i tańczyli z wielkim zapamiętaniem. Vanessa była pewna, że półcienie utraconych i niepowołanych jeszcze do życia dzieci nie dobijały się do serca Finna.
Widać, jak niewiele wiedziała.
4
Pożyczone automaty
Isabelle w płaszczu zapiętym po szyję stała w czarnym błocie i wpatrywała się ponuro w polanę nieopodal głównej drogi z Kamieńca do Ispasu. Tam, nieco głębiej w lesie, wykopano dół, wrzucono do niego ciała i przykryto ziemią i gałęziami. Mirik stał po prawej stronie Isabelle, Stan i Witalij po lewej.
Cici nie przesadzała. Niczego też nie ubarwiała. Być może Rosjan nie było cztery tuziny, ale na pewno więcej niż trzech. I z pewnością więcej niż zero, bo taką liczbę spokojny mąż Isabelle wrzucił do słoja z domysłami. Jednak straszliwy sens opowieści Cici zamykał się w tym, że jej esencja była zgodna z prawdą. Wczoraj dołu nie było, dzisiaj istniał jak najbardziej i leżał w nim pluton martwych sowietów.
Isabelle za żadne skarby nie mogła zrozumieć, czemu Stan i Witalij uznali, że zabicie całej gromady mężczyzn to dobry pomysł, gdy tak trudno poruszyć twardą ziemię. Kopać grób w lutym! W Ispasie w lutym nie grzebali nawet własnych zmarłych. Czekali do wiosennych roztopów. Stan i Witalij byli narwanymi głupcami i teraz zapłaci za to cała wioska.
– I co myślicie? – zapytał Stan z dumnym uśmiechem. – Całkiem nieźle, co?
– Tylko noworodek, który nigdy nie widział grobu, spojrzałby na ten wielki kopiec i nie wiedział co to takiego – odparła Isabelle. – Stan, tak wygląda każdy świeży grób na naszym cmentarzu. Ale oczywiście jest mniejszy. Gdyby ktoś szukał miejsca pochówku, a możesz być pewny, że ktoś będzie szukał, czego by wypatrywał?
– Nic z tych rzeczy – zaprotestował Stan. – Mylisz się. – Isabelle nie miała pojęcia, jakim cudem udało mu się przeżyć dwadzieścia kilka lat.
– Kto o tym wie? – zapytała.
– Nikt.
– Stan, przysięgnij na życie swojej matki, że nie dostałeś strzelb od Romana albo…
– Przysięgam. Nigdy.
– Prosiliśmy, ale Roman odmówił – wtrącił się do rozmowy Witalij.
Stan mocno go szturchnął. Isabelle jęknęła.
– Kto jeszcze wie?
– Nikt!
– Nie chwaliłeś się wszystkim?
– Nie! – zaprotestował ostro Stan. – Poprosiłem tylko o pomoc w wykopaniu dołu.
– Kto ci pomagał?
– Witalij.
– Kto jeszcze?
– Przyszło mnóstwo ludzi. Nie martw się. Wszyscy wiedzą, jak dochować tajemnicy.
– Tajemnica jest wtedy, gdy o czymś wie jedna osoba – powiedział Mirik. – Kiedy wiedzą dwie, to przestaje być tajemnicą. Staje się powszechną wiedzą. A w twoim przypadku wie cała wioska. Grupka twoich tak zwanych przyjaciół wyda cię jako pierwsza, gdy do Ispasu wyślą nowy szwadron śmierci, tym razem uzbrojony po zęby, by szukał zaginionych urzędasów. – Pociągnął żonę za rękaw. – Chodźmy, Iso. Jesteśmy bardzo spóźnieni z ostatnimi dostawami. Już prawie dziewiąta.
– To nie były urzędasy! – rzucił rozgniewany Stan. – To na pewno byli żołnierze.
– Tak? A gdzie jest ich broń? – zapytała Isabelle.
Stan znieruchomiał.
– Lepiej się módlcie, żeby przed przyjazdem sowietów spadł świeży śnieg – powiedziała Isabelle do dwóch mężczyzn. Odeszła z niesmakiem i wspięła się na wóz. – Módlcie się naprawdę żarliwie. Bo prawda wyłania się z ziemi.
Było zbyt mroźnie, by spadł śnieg, a w spokojnym zazwyczaj Ispasie zaczęły pojawiać się konflikty. Większość z nich we własnym domu Isabelle. Wieczorem po strzelaninie rodzina zebrała się na chaotyczne, podlewane bimbrem spotkanie, podczas którego groźnie spoglądano na Stana i Witalija.
Byli tam oczywiście Isabelle i Mirik, trzej bracia Isabelle i Pietka, brat Mirika. Z boku siedziała matka Isabelle. Dziećmi opiekowała się w sąsiedniej chacie Jana.
Stan i Witia byli coraz bardziej zaniepokojeni wyrzutami, utrzymywali jednak, że postąpili słusznie. Powiedzieli, że kupiec z Szatawy był zwiastunem złych wieści. Ostrzegał chłopów w Ispasie, że z rozkazu komitetu centralnego partii komunistycznej do wiosek masowo wysyłano sowieckich agentów. Niektórzy przyjeżdżali, by rekwirować zboże i buraki, inni, by próbować kolektywizować gospodarstwa. Sklepikarz z Szatawy powiedział, że do jego wioski czekiści przybyli w środku nocy, z największego domu wywlekli gospodarza, i zajęli dom na swoje centrum operacyjne. „I to wszystko przed świtem!”.
– To kiedy zobaczyliśmy, jak sowieci maszerują drogą także w środku nocy, co mieliśmy pomyśleć?
– Nic nie mieliście pomyśleć – powiedział Pietka, który nie przepadał za nikim, a głupców szczerze nie znosił. – Mieliście spać w łóżkach, jak wszyscy przyzwoici ludzie, którzy wstają o świcie, by zarabiać na chleb. – Brat Mirika był sztywnym, całkowicie pozbawionym poczucia humoru mężczyzną z posiwiałą brodą, dużym, krzywym nosem i małymi, zimnymi oczami. Dziesięć lat starszy od Mirika, przez całe życie hodował bydło mleczne. Późno się ożenił, późno został ojcem i zachowywał się jak człowiek, który przez większość czasu żałuje większości swoich decyzji, a już na pewno tego wieczoru.
– Teraz zadbaliście o to, że sowieci przyjdą tu nie tylko po chleb, ale i w poszukiwaniu zemsty – zwrócił się Roman do Stana i Witalija. Wyraźnie nie mógł ścierpieć, że zgadza się z Pietką. Szwagrowie raczej nie żyli w zgodzie.
Dwudziestoośmioletni Roman Lazar był o rok młodszy od Isabelle, ale często zachowywał się jak pierworodne dziecko, bo był pierworodnym synem. Średniego wzrostu i żylasty jak dżokej, miał zmierzwione włosy, zmierzwioną brodę i szaleństwo w oczach. Włosy, broda i oczy były czarne jak noc. Kiedy związywał włosy w kucyk, wyglądał jak staroruski pop, jak zbiegły mnich, którego przed wiekami ukraińscy Kozacy pomogli osadzić na moskiewskim tronie. Roman mówił o sobie, że jest „niewinny i nikczemny”, co stanowiło niezłe połączenie w przypadku rodowitego syna Ukrainy, który kochał konie, swoją rodzinę i Cici, choć jak Cici często lubiła zauważać, ona znajdowała się na ostatnim miejscu.
Stan i Witalij wyjawili, że od zeszłego tygodnia nocą trzymali w lesie straż, spodziewając się przybycia sowietów. Od Olega Tretiaka, szewca w Ispasie, pożyczyli dwa karabiny Fiodorowa, zacinające się półautomaty z czasów Wielkiej Wojny. Przed dziesięcioma laty Oleg zabrał je martwym żołnierzom Armii Czerwonej. Pożyczył je Stanowi i Witalijowi w zamian za tygodniową rację ziemniaków. Stan i Witia najpierw poszli do Romana, ale ten wyczuł kłopoty i odmówił.
– Maszerowali w szyku – wyjaśnił kolejny raz Stan – a my zdejmowaliśmy jednego po drugim. Karabiny miały po dwa magazynki z dwudziestoma pięcioma nabojami każdy.
– I mieliśmy dwa dodatkowe – dorzucił Witalij.
– Kiedy jeden padł, zabijaliśmy następnego – powiedział Stan. – Wszystko trwało niecałą minutę. Zabraliśmy im też trochę gotówki.
– Całkiem nieźle, co? – dopytywał się Witalij.
– Zabiliście ich i obrabowaliście? – zapytała Isabelle. – Świetnie, Stan. Dobra robota, Witia.
Isabelle i jej bracia ze skrzyżowanymi na piersiach rękami opierali się o ścianę. Ostap miał dwadzieścia sześć lat, a Nikora dwadzieścia dwa. Wszyscy trzej Lazarowie byli podobni do ojca: o czarnych jak smoła włosach, krępi, melancholijni, zasadniczy. A Isabelle była podobna do matki, z wyjątkiem tego, że matka siedziała teraz na krześle w kącie z dala od całego zamieszania i czytała książkę. To zdecydowanie nie pasowało do Isabelle, która nie potrafiła usiedzieć na miejscu.
Rodzina kłóciła się, paliła i piła, ostro podzielona co do dalszego postępowania.
– Czemu trzeba coś robić? – zapytał Stan. – Nawet jeśli przyślą więcej ludzi, a byliby głupi, gdyby to zrobili, niczego nie zdradzimy. Będą wypytywać, a my zaprzeczać. Powiemy, że nie wiemy, co się stało.
– Na pewno nie chcesz ich dalej zabijać? – chciał wiedzieć Roman.
– Roman, nie żartuj – rzucił Pietka. – Nie czas na to. – Stał przy przeciwległej ścianie obok Mirika.
– Niczego nie powiemy – oświadczył Stan, którego opuścił już nastrój do żartów.
Witalij zgodził się z bratem.
– Nie znajdą ich, a my nic nie powiemy. Nie wyciśniesz krwi z kamienia.
– Ale ty nie jesteś kamieniem, Witia – zauważył Nikora. – Masz w sobie głupią krew, którą można wycisnąć. Co powiesz, kiedy powieszą cię za kostki i zaczną przesłuchiwać?
– To nie może być gorsze od tego, co jest teraz – mruknął Stan. Siedzieli przy stole w otoczeniu pozostałych.
– Naprawdę tak sądzisz? – zapytała Isabelle.
– Powieszą nas za kostki? – pisnął Witalij. – Przestań żartować!
– Wyglądamy, jak byśmy żartowali? – zapytał Nikora.
Nikt nie kwestionował faktu, że do zabójstwa doszło pod wpływem impulsu.
– Pomyślcie o kłopotach, które teraz czekają was, skoro ośmieliliście się podnieść głos w łagodnym proteście – powiedział Ostap. – I przy okazji nas.
– Zastrzelenie dwóch tuzinów komunistycznych aparatczyków i próba ukrycia ich ciał nie jest łagodnym protestem – odparł Mirik. – To wypowiedzenie wojny.
Ostap był cierpliwy, z dyplomatycznym charakterem średniego dziecka – dopóki go nie sprowokowano. Był mężem wojowniczej księżniczki Jany, której zabroniono brać udział w tego typu spotkaniach z powodu jej wybuchowego temperamentu. Jana nie rozumiała ani nie używała słowa „łagodny” w przeciwieństwie do spokojnego męża.
Słowa „łagodny” nie używał też ani nie rozumiał Roman.
– Jeśli Stan i Witia mają rację – powiedział, podkręcając wielkie wąsy – i sowieci przyjdą zabrać co nasze, czy tego też nie można uznać za wypowiedzenie wojny? – Roman nie zgodził się, by wziąć udział w zasadzce, ale nie schylał głowy przed nikim, a już na pewno nie przed Rosjanami. Jego nienawiść była pokoleniowa, genetyczna, wrodzona, wszechogarniająca, trwała – i głęboko osobista. Wiedzieli o tym wszyscy, dlatego też Stan i Witalij najpierw przyszli do niego.
– Wolałbym nie wypowiadać wojny nikomu – stwierdził Mirik.
– Popieram – dołączył do niego Pietka.
– Będziemy ich przekonywać, Romanie. – Mirik był rozsądnym człowiekiem. Isabelle przez całe życie pływała w głębokich wodach narwanych, impulsywnych, porywczych Lazarów, z których każdy był bardziej zażarty od drugiego. Potrzebowała chłodnych, spokojnych wód trzeźwo myślącego męża.
Roman uniósł brwi.
– Bardzo chciałbym być muchą na ścianie w sali, w której ty, Miriku, będziesz tłumaczył sowieckim urzędnikom, ile mleka mogą zabrać tobie i Pietce.
– A ileż tego mleka mogą zabrać? – zapytał Mirik, wzruszając ramionami. – Tylko tyle, ile nie skwaśnieje w dwa dni.
– Miriku – zaczęła Cici – powiedział ci Roman, mówiłam ci ja i mówił kupiec z Szatawy, mówią też najnowsze gazety z Kijowa: oni nie przyjdą po twoje mleko. Przyjdą po twoją krowę.
– I tak będę bezpieczny – upierał się Mirik. – Oni nie potrafią wydoić krowy.
– Wszystko będzie dobrze – powtórzył Stan. – Nie znajdą ciał.
– Głupcy, tu nie chodzi o ciała – powiedziała Isabelle. – Ani o mleko. Ani nawet o krowę. Nie rozumiecie? Chodzi o zboże.
Ze swojego kąta Oksana raz po raz kiwała głową, nie podnosząc wzroku.
Rodzina zamilkła.
Złe zbiory jesienią oznaczały brak żywności zimą. Czyli teraz. Z tej sytuacji nie było wyjścia. Sto milionów ludzi mieszkających i pracujących w rosyjskich miastach, daleko od ziemniaków Stana i Witalija i mleka Mirika, musiało jeść. Skąd się weźmie dla nich chleb, jeśli nie z Ukrainy, z Ispasu i od Lazarów?
A jeśli w Ispasie nie będzie zboża, co wtedy?
A jeśli Lazarowie nie będą mieli zboża, co wtedy?
Kiedy wszyscy sobie poszli, Isabelle i Mirik zajrzeli do śpiących chłopców. Młodszy obudził się i kiedy Mirik poszedł zaryglować drzwi, Isabelle przez kilka minut leżała między synami w ich łóżku i tuliła Maksa, żeby go uspokoić.
– Tak głośno rozmawialiście, mamo – powiedział. – Wystraszyłem się.
– Przepraszam, maleńki, przepraszam, słoneczko – szepnęła. – Dorośli czasem rozmawiają głośno, gdy dzieją się niedobre rzeczy.
– Ty i tato nie.
– Twojego tatę trudno zdenerwować, dlatego go kochamy.
– Co Stan i Witia zrobili? Byliście na nich tacy źli.
– Nic, nic. – Isabelle przycisnęła usta do jedwabistej głowy synka. – Są tylko głupi. Zrobili coś głupiego i byliśmy źli, bo wszyscy się boimy, że spotka ich za to kara.
– Jaka?
– Śpij już, Maksiu, śpij, miłyj.
– Mamo, ja też czasami robię coś głupiego.
– Ale nie tak.
– Sława też robi. Zawsze jest nieznośny, sama tak mówisz.
– Cii. Twój brat jest wspaniałym chłopcem, tak jak ty. – Nieznośnym, ale wspaniałym.
Maksym objął ją chudymi rączkami i przytulił się do jej serca.
– Nie zrobię niczego głupiego, mamoczko, obiecuję – szepnął. – Bo nie chcę, żebyś na mnie krzyczała. Chcę, żebyś krzyczała tylko na Sławę. Bo on jest naprawdę nieznośny.
Kiedy Isabelle i Mirik rozebrali się w swoim pokoju i objęli się pod grubą kołdrą, Mirik próbował żartami poprawić ponury nastrój Isabelle i śmiechem ukoić jej nerwy.
– Nic nam nie będzie, Iso, czemu się tak martwisz? Już wcześniej radziliśmy sobie z problemami. Ispas jest za mały i leży za daleko od nich, żeby się nami przejmowali. Bóg, który dał nam życie, którym mamy żyć, nie porzuci swojego stworzenia.
Isabelle nie była taka pewna. Może nie porzuci – bardziej wyrzuci gdzieś na stepy, zajęty innymi sprawami.
– W każdym razie – szepnął Mirik – nie mamy dokąd pójść. Jesteśmy rolnikami i tyle. Nie ma ucieczki od tego życia.
– Tego właśnie się boję – powiedziała Isabelle.
– Nie bój się. Jesteśmy błogosławieni. Śpij dobrze, żono. Zobaczysz. Jutro spadnie śnieg.
Ale nazajutrz nie spadł śnieg.
Nazajutrz zjawili się sowieci.
5
Prośba krawca
Finn, pogrążony w błogim zadowoleniu, dotarł niemal do Charles Street, kiedy przypomniał sobie, że obiecał Vanessie odebrać od Schumanna jej suknie na zbliżający się weekend na wsi.
Zaklął pod nosem i zawrócił. Teraz spóźni się do domu. Był tak zajęty gratulowaniem samemu sobie, że zapomniał zachować się w sposób godny tych gratulacji. Jeśli wróciłby do domu bez sukien, Vanessa mogłaby odwołać wyjazd, bo nie miałaby co na siebie włożyć. Jeśli wróci spóźniony, ale z sukniami, żona też będzie rozdrażniona. Moją miarą jako mężczyzny, pomyślał Finn, jest to, że nie zapominam o tym, co powinienem zrobić.
Już mniej opanowany pospiesznie ruszył na wzgórze.
Kiedy dotarł do kolei naziemnej oddzielającej Boston właściwy od imigranckiej enklawy znanej jako North End, zwolnił, wyrównał krok i kilka razy odetchnął głęboko, by uspokoić płuca.
Jednak choć szedł wolniej pod turkotem pociągów rozlegającym się w cieniu nadziemnych torów i wysokich budynków upakowanych wzdłuż wąskich, krętych zaułków, nie szukał swojego odbicia w brudnych wystawach North Endu. Wiedział już, co zobaczy: przygarbione ramiona, spuszczoną głowę. Na rogu Salem i Prince wszedł do zakładu krawieckiego Schumanna nie jako zwycięzca, lecz jak zwykły szarak, bo tak naprawdę się czuł w najgłębszych zakamarkach duszy.
Finn lubił przychodzić do Schumanna. Jego zakład nie przypominał innych miejsc, które odwiedzał, i po części dlatego go przyciągał. Bank był przestronny, lśniący, pełen szkła, a zakład Schumanna ciemny i wąski, światło wpadało tylko przez dwa okna i drzwi wejściowe. Dzwonek przy drzwiach nigdy nie milkł. W dzielnicy North End krawiec był swego rodzaju celebrytą. Kiedy Vanessa pytała Finna, czemu upiera się, by chodzić „aż tam”, gdy za rogiem przy Myrtle znajduje się świetny krawiec, odpowiadał, że Schumann jest najlepszy.
Był też niesamowicie szybki. Koszule mają być wykrochmalone i wyprasowane przed piątą? Żaden problem. Będą dla pana gotowe. Suknie żony trzeba zebrać dziesięć centymetrów w pasie, podszyć i obciążyć u dołu? Proszę mi dać czas do szóstej piętnaście.
Schumann pracował w takim tempie nie tylko dla Finna, lecz dla wszystkich, nawet dla tych, którzy nie pożyczyli mu pieniędzy, by rozkręcił interes. Był człowiekiem, który robił swoje, niezależnie od tego, czym to było.
Ale Finn wiedział – dla niego Schumann pracował najszybciej.
Finn obserwował, jak wysoki, szczupły krawiec omawia rozdarcia, spłowiałe miejsca i plamy z klientami stojącymi przed nim. Był łagodny i uprzejmy. Traktował wszystkich tak samo, nieważne, czy był to kominiarz, czy wiceprezydent. Od czasu do czasu nosił jarmułkę, ale nie dziś, i brodę, którą często golił, jakby do niej też nie był szczególnie przywiązany. Siwiejące włosy wciąż miał imponująco gęste. Był dobrze po pięćdziesiątce. Praca przy maszynie lekko go przygarbiła i przez to wydawał się niższy, ale w rzeczywistości był wyższy od Finna, ale o połowę od niego szczuplejszy. Było coś uspokajającego w jego uśmiechniętych, bystrych oczach. Może dlatego Finn lubił do niego przychodzić. I nie on jeden. Klienci Schumanna zasypywali go nie tylko rozdartymi materiałami. Opowiadali mu ze szczegółami o swoich bólach i dolegliwościach, o zapaleniach i zaparciach. A Schumann, jak zawsze uprzejmy, wysłuchiwał ich wszystkich.
Jego twarz zawsze się rozjaśniała, kiedy Finn przekraczał próg, lecz dziś był bardziej rozpromieniony niż zwykle. I mówił znacznie głośniej.
– Panie Finn, witam serdecznie! Momencik, proszę pana, jedną chwilkę. – Podniósł palec, prosząc Finna, by zaczekał. Nadal uprzejmie obsługiwał pozostałych klientów, lecz wydawał się już trochę zniecierpliwiony.
Finn przyglądał mu się z aprobatą. Nie było takiej rzeczy, której Schumann nie chciał albo nie potrafił zrobić. Finn próbował. Przetestował krawca.
„Schumann, w marynarce od garnituru brakuje srebrnego guzika”.
„Żaden problem. Przyszyję go panu”.
„Ale garnitur uszyto na miarę w Brookline!”.
„Kiedy pan go potrzebuje, na jutro rano?”.
„Schumann, moje córki poplamiły mi ulubioną koszulę fioletową farbą”.
„Żaden problem, proszę ją zostawić”. Krawiec uśmiechał się. „Chyba że chce pan zafarbować całą koszulę na fioletowo? To też mogę zrobić. Fiolet może być zachwycający”.
„Fioletowa koszula dla mężczyzny? Żartujesz sobie ze mnie?”.
„Owszem, sir, troszkę”.
I tak to trwało.
Schumanna znalazł przypadkiem przed laty, jeszcze zanim się ożenił. Wtedy sprowadzało się to tylko do krawca, jego żelazka, maszyny do szycia i parownicy. I mówiąc precyzyjnie, to nie Finn znalazł Schumanna, lecz Schumann jego. Pewnego dnia, gdy Finn szedł Salem Street, na rogu zatrzymał się mężczyzna, by przepuścić wozy dostawcze. Zwrócił się do Finna po angielsku z ciężkim akcentem.
– Ma pan garnitur rozdarty na plecach. To całkiem spore rozdarcie, niestety. Mam to panu naprawić?
– Nie mogę tak po prostu zdjąć marynarki i wręczyć jej panu – odparł Finn. Dżentelmeni nigdy nie zdejmowali marynarki w miejscu publicznym!
– Ależ skąd, sir. Proszę wejść tu ze mną. Tutaj, do bramy. A teraz proszę zdjąć marynarkę. Naprawię. – Schumann niczym magik wyjął z przepastnej kieszeni szpulkę nici i małe nożyczki. W niecałą minutę zaszył rozdarcie. – Gotowe – powiedział. – Wygląda jak nowa.
– Skąd jesteś? – zapytał zafascynowany Finn.
– Stąd, z Salem Street, sir.
– Dobrze cię wyuczyli w starym kraju.
– W starym kraju nie byłem krawcem. To było, jak mawiacie, moje hobby.
Finn myślał, że Schumann ma żonę, która pomaga mu w szyciu. Nigdy nie wspominał, czy ma dzieci. Ale potem kobieta zniknęła i przy maszynie zastąpiła ją inna. Po jakimś czasie ta też zniknęła i na jej miejscu znów zjawiła się kolejna.
– Wszystko w porządku, Schumann? – zapytał Finn tego wieczoru, gdy krawiec wreszcie uwolnił się od klientów.
– Jak najbardziej – odparł. – Dziękuję, że pan pyta.
Finn spojrzał na nową dziewczynę, która siedziała przy stole i szyła.
– Skąd je bierzesz? – Finn uśmiechnął się. Czyżby Schumann był starym zbereźnikiem?
– Przybywają ze starego kraju. – Krawiec nie chwycił przynęty.
Finn uśmiechnął się.
– Nie o to dokładnie pytałem, ale w porządku. Posłuchaj, mam do ciebie pytanie.
– Ja też chcę pana o coś zapytać – odparł Schumann. – Ale pan pierwszy.
– Chciałem o tym wspomnieć już od paru miesięcy – zaczął Finn, bębniąc palcami po ladzie. – Przeglądałem raporty tygodniowe i zauważyłem dziwną aktywność na twoim koncie firmowym.
– Dziwną?
– Tak. Wypłacasz pieniądze.
– Czy to takie dziwne dla kierownika banku? – zapytał Schumann. – Kiedy ludzie wypłacają pieniądze ze swoich kont? Jaką aktywność bankierzy uważają za normalną? – Jego oczy błysnęły żartobliwie.
Finn nie przestawał bębnić.
– Bo to jest dziwne. Kiedy ty wypłacasz pieniądze, wszyscy inni wpłacają.
Krawiec wzruszył ramionami.
– Czemu wypłacasz pieniądze, Schumann? – chciał wiedzieć Finn. – Mamy wzrost aż pod niebo. Wiesz coś, czego ja nie wiem? Możesz mi powiedzieć. Jestem takim twoim finansowym lekarzem. – Finn uśmiechnął się.
– Bardzo dobrze. A ja pana ubraniowym. – Schumann odpowiedział uśmiechem i pogładził się po brodzie, przyglądając się Finnowi z powagą. – Nie ma o czym mówić. Trochę pieniędzy na koncie zostało, prawda?
– Dziesięć procent tego, co miałeś wiosną. Czemu wypłaciłeś dziewięćdziesiąt procent oszczędności?
Schumann nachylił się i zniżył głos.
– Bo cena nici poszła do góry.
Finn milczał, a jego mózg wszystko szacował.
– Nici – powtórzył Schumann. – Cena wzrosła.
– Słyszałem. I co z tego?
– Dla krawca to ważna rzecz. Nici. Niezbędne w mojej pracy.
– A co z U.S. Steel? Nie jest ważne dla twojej pracy?
– Ależ tak, sir! Igły są bardzo ważne. Stal też podrożała.
– Nie chodzi ci o cenę akcji stali? – dopytywał się Finn. – Tylko o cenę stali?
– Chyba o obie – wyjaśnił Schumann. – Ale bardziej przejmuję się ceną samej stali.
Finn wygładził rękawy marynarki.
– Nie uważałbyś, że rosnące ceny to coś złego, gdybyś zainwestował w firmę, która wytwarza stal na twoje igły, jak ci radzę od lat.
– Zaczekajmy, jak się skończy rok dla stali, to może do tego wrócimy.
Finn nadal rozmyślał.
– Jeśli nici drożeją, podnieś swoje ceny, żeby to zrekompensować.
– Nie mogę.
– Czemu?
– Stracę klientów. Zarobki nie wzrosły.
– Okej, ale węgiel i benzyna też nie podrożały. Ani czynsze. Podatki też nie wzrosły.
– Nie. Tylko nici – powiedział Schumann. – A cena wzrosła, bo Coats and Clark produkują mniej. Dlaczego tak się dzieje?
– To niemożliwe. – Finn zmarszczył brwi. – Schumann, na miłość boską, przestań mówić zagadkami.
– Pytał pan. To mówię.
– Pewnie zbiory bawełny były kiepskie.
– Nie, rekordowe – odparł krawiec. – Trzy lata z rzędu.
– Może krosna się popsuły.
Schumann pokręcił głową.
– Nic się nie popsuło. Zbiory były doskonałe, nic się nie zepsuło. C and C mają po prostu za duże zapasy.
– No i masz swoją odpowiedź. Produkowali za dużo nici.
– Nie. – Dla podkreślenia swoich słów krawiec zniżył głos. – Ludzie przestali kupować nici.
Finn ponownie zmarszczył brwi.
– Jeśli tak jest, to ceny nici powinny spaść, żeby zrównoważyć nadwyżkę.
Ożywiony Schumann uderzył dłonią w ladę.
– No właśnie! – wykrzyknął. – Ceny powinny spaść. Ale rosną. – Wyglądał na zaniepokojonego, ale mimo to zadowolonego z siebie. – Dlatego wypłacam pieniądze. Kiedy wokół mnie dzieją się dziwne rzeczy, zamieniam się w latarnika. – Uniósł dłoń do czoła. – Wypatruję moich statków na morzu. – Zawiesił głos, obejrzał się na milczącą dziewczynę przy maszynie i z niepokojem zakaszlał w chusteczkę.
– A teraz masz wszystkie statki pod materacem – powiedział Finn. – Myślałem, że rezygnujesz z moich usług. – Uśmiechnął się. – Przekazujesz interes innemu bankowi.
– Nigdy, sir. Ale czy ja mogę teraz coś panu przekazać? Wyjdziemy na zewnątrz?
– Na zewnątrz?
– Na chwilę.
To było niespotykane. Schumann nigdy nie prosił Finna, by wyszedł na zewnątrz. Teraz zawiesił na drzwiach tabliczkę, że wróci za pięć minut, i za łokieć wyprowadził Finna na ulicę.
– Chcę pana poprosić o wielką przysługę.
– Chcesz, żebym ci pożyczył pieniądze, żebyś mógł kupić większy materac?
Ale Schumann się nie uśmiechnął, nie chrząkał też z zakłopotaniem.
– Zatrudniłby pan dziewczynę z mojej pracowni? Muszę jej jak najszybciej znaleźć miejsce.
Tego się Finn nie spodziewał. Na chwilę oniemiał. A potem zaczął się jąkać.
– Chcesz, żebym… chcesz… żebym zatrudnił twoją szwaczkę? Ale Schumann, u mnie w domu nie ma nic do szycia.
– I dobrze – zgodził się Schumann – bo ona nie potrafiłaby szyć, nawet gdyby to miało uratować jej życie.
– Dlatego próbujesz się jej pozbyć?
– Nie pozbywam się jej – odparł nerwowo Schumann. – Wręcz przeciwnie. Chcę jej znaleźć dobrą posadę. Mam też innych, którzy potrzebują mojej pomocy. Nie mogę im znaleźć odpowiedniego zatrudnienia. Nate przywiózł zbyt wielu. Mimo że statek się rozbił i część z nich utonęła. Pomimo tragedii, nadal jest ich za dużo.
– Kim jest Nate?
– To najmniej ważny szczegół.
– Jaki statek?
– Też nieistotne.
– Czemu statek się rozbił?
– A czemu statki się rozbijają? Pech? Zła wola? Mroczny omen?
Finnowi kręciło się w głowie na karuzeli zaskakujących szczegółów.
– Kim ona jest?
– No, teraz dokądś zmierzamy – ucieszył się Schumann. – Kimś, kto potrzebuje mojej pomocy. – Zawiesił głos. – I pańskiej.
– Czy to jest prawdziwy powód, dla którego wypłacasz pieniądze?
– Żebym mógł…? Nie. – Schumann zakaszlał. – Choć Nate musi teraz znaleźć nowy statek.
– Bo jego statek się rozbił?
– No właśnie! – Schumann zmarszczył brwi. – To ironia?
– No właśnie. – Finn przeczesał włosy palcami. Był oszołomiony.
– Co mam zrobić z uchodźczynią, która nie mówi po angielsku? Jak może mi pomóc?
– Nie powiedziałem, że nie mówi po angielsku – odparł Schumann. – Świetnie sobie radzi z językami i szybko się uczy. Wszystkiego poza szyciem. Mówi po ukraińsku, rumuńsku, polsku i rosyjsku. – Ostatnie słowo wypowiedział, jakby je wypluwał.
– Poliglotka, która mówi po rumuńsku, jakoś nie bardzo przyda się w domu.
– Nauczy się, obiecuję. I chodzi tylko o nią.
– W przeciwieństwie do czego?
– To mogła być cała rodzina. I jeszcze jedna osoba. – Schumann wyglądał na załamanego.
Finn cofnął się, jak zawsze pokonany ogromem rzeczy, których nie rozumiał.
– Nie prosisz mnie o przysługę, Schumann.
– Wiem. Proszę o akt łaski. – Przycisnął pięści do serca i patrzył mu błagalnie prosto w oczy. – To nie pożyczka ani napisanie listu. To coś znacznie większego. Rozumiem. Ale ona jest dla mnie bardzo ważna. Wiem, że u pana i pańskiej rodziny będzie bezpieczna. I nie zapomnę tego. Nigdy.
Finnowi nadal kręciło się w głowie.
– Kim jest Nate?
– Młodym człowiekiem, któremu się wydaje, że wszystko wie, i który nikogo nie słucha. Mam poważne problemy, panie Finn. Nie proszę o pomoc przy wszystkich. Tylko przy tym.
– Co ta kobieta będzie robić w moim domu?
– Może pomagać pańskiej żonie z córkami. Nie mówi pan, że pańska żona czasem potrzebuje pomocy?
Finn zamrugał.
– Mamy guwernantkę.
– Może sprzątać.
– Mamy gospodynię. I pokojówkę. Dwie pokojówki.
– Może gotować. Choć szczerze mówiąc, nie wiem, czy potrafi gotować.
– Mam kucharkę. I podkuchenną.
– A może będzie pracować dla pana w banku?
– Pracować dla mnie w banku? – powtórzył Finn z niedowierzaniem.
– Czemu nie? Może robić wszystko, co potrzeba. Jeździć samochodem, dostarczać różne rzeczy. Tylko nie wiem, czy potrafi prowadzić. Na pewno potrafi jeździć konno.
– Aha – powiedział Finn, kiwając głową. – To już wiemy. Bank niczego nie dostarcza konno. – Zmrużył oczy, gdy wszystko nagle do niego dotarło. – Ty nie chcesz, żebym dał jej tylko pracę. Chcesz, żebym zabrał ją do domu i dał jej dach nad głową.
– Tak – przyznał krawiec drżącymi wargami. – Ale tylko jej. Nie rodzinie. Nie innej osobie. – Wyglądał, jakby miał się rozpłakać.
Finn zakołysał się na piętach. Wiedział, jak trudno jest dumnemu człowiekowi prosić o przysługę. On sam od dawna nikogo o nic nie prosił. Prowadził naprawdę niezwykłe życie.
– Kiedy mam to zrobić? – zapytał zrezygnowanym głosem. Gdy tylko wypowiedział te słowa, z zakładu wyszła młoda kobieta, stanęła obok nich i we trójkę rozglądali się nieufnie po Salem Street.
Finn patrzył, jak się żegnają. Schumann obejmował ją, jakby któreś z nich wyruszało na wojnę. Trzęsły mu się ramiona. Młoda zgaszona kobieta poklepała go po plecach, ale wyraz jej twarzy mówił: „Ty głupcze, gdybyś tylko znał wszystkie powody do płaczu”. Krawiec otarł twarz i powiedział do niej coś w obcym języku, zdejmując jej z policzka bawełnianą nić. Finn zrozumiał jedynie: „No już, głowa do góry. Jesteś teraz w Ameryce”.
Co on narobił? Co powie Vanessie? A co z ich rodzinami, które siedziały w bujnym ogrodzie i czekały na jego powrót do domu? Już trudno było pogodzić się z faktem, że któryś z Evansów mija nieprzekraczalną granicę i wchodzi do cuchnącego, otoczonego murami irlandzko-włosko-żydowskiego getta, którym jest North End, i do nory, której właścicielem jest Żyd uchodźca, by odebrać swoje garnitury i suknie żony.
Tym zajmowały się pokojówki. Służba! Dawny przyjaciel z Harvardu John Collins nigdy nie zapomniał rymowanki, którą jego ojciec poeta napisał właśnie o tym: „To stary dobry Boston, z fasolą i dorszem za progiem, gdzie Lowellowie rozmawiają tylko z Cabotami, a Cabotowie tylko z Bogiem”. Evansowie i Adamsowie nie sprowadzali do domu uchodźców, którzy dopiero co zeszli ze statku, wychudzonych, bladych, w czystych, lecz nędznych ubraniach, o wielkich oczach i ustach i ledwo wyczuwalnym oddechu.
Finn Evans miał to zrobić. Ale tego nie przemyślał. Z wyjątkiem…
Była otępiała i udręczona, miała oczy koloru bostońskiego portu podczas burzy, trudne do opisania, zielonoszare. Głowę okręciła brązowym szalem, robiąc duży węzeł nad wysokim czołem.
– Jak się w ogóle nazywasz? – zapytał, nie mogąc powstrzymać westchnienia. Nie spodziewał się odpowiedzi, może tylko jakiegoś głuchego jęku.
Ale młoda kobieta spojrzała na niego oczami o barwie granitu, wyprostowała się i z dumą charakterystyczną dla starego świata powiedziała głębokim, silnym, androgynicznym altem:
– Isabelle Martyniwna Lazar.
Jej wargi lekko drżały.
Stali twarzami do siebie.
– Ja jestem Finn – przedstawił się.
6
Lucas
Potężny mężczyzna, który zgodził się zabrać ją do swojego domu, był przystojny i elegancki, nawet z popołudniowym zarostem i nieco zmierzwionymi, zaczesanymi do tyłu ciemnoblond włosami. Może właśnie dlatego Isabelle czuła, że coś jest nie w porządku. Działo się tak z dwóch powodów. Pierwszym był garnitur. W najbardziej nieprzyjemny sposób przypominał jej innych ludzi w jej życiu, którzy nosili garnitury, choć nie tak eleganckie i dobrze skrojone jak ten.
Jednak głównym powodem była namacalna niechęć, z jaką ten mężczyzna zgodził się wyświadczyć Schumannowi przysługę. Isabelle nie rozumiała zbyt dobrze angielskiego, ale rozumiała ludzką naturę i wiedziała, że Schumann narzucił ją niechętnemu osobnikowi, komuś, kto nie lubi, by mu cokolwiek narzucano. Trudno było uznać początek jej nowego życia za bardziej niefortunny.
Szli razem ulicami obcego miasta. Były błotniste, brudne i hałaśliwe. Wszystko razem było nie do zniesienia, dopóki nie weszli do innej części miasta, gdzie nagle zrobiło się mniej tłoczno i pojawiły się drzewa. Nie wiedziała, czemu chód tego mężczyzny jest tak niepewny; wydawał się młody, mniej więcej w jej wieku, ale poruszał się wolniej niż kulejący siedemdziesięciolatkowie w Ispasie. Próbowała zwolnić, by dostosować się do jego tempa, ale im wolniej szła, tym bardziej on też zwalniał! Może to jakaś forma dziwnej rycerskości? W Ukrainie wszyscy mężczyźni poruszali się, jakby biegli do pożaru, nie zwracając uwagi na kobiety.
Kiedy Isabelle obserwowała zmagania Amerykanina z prostą czynnością chodzenia, on przemawiał do niej w języku tak obcym jak miasto. Kilka słów rozumiała. „Brak samochodu”. „Nie ma parkingu”. „Chodzić”. Może przepraszał, że muszą iść piechotą, zamiast jechać samochodem? Żałowała, że nie może mu powiedzieć, że nigdy nie siedziała w samochodzie, więc nie ma za co przepraszać.
Gdy zbliżali się do rozległego parku na wzgórzu, podszedł do nich mężczyzna. Finn ujął Isabelle za łokieć i próbował go ominąć. Ale mężczyzna nie chciał ich przepuścić. Był przystojny – i pijany. Isabelle czuła jego oddech z odległości dwóch metrów. Próbował wciągnąć Finna do rozmowy, klepnął go w plecy, błagał. Finn prawie nie reagował.
– Lucas – powtarzał. – Lucas, przestań.
Mężczyzna o imieniu Lucas ruszył w stronę Isabelle, wyciągnął rękę i ukłonił się – po części dla żartu, po części kokieteryjnie, głównie pijacko.
– Nazywam się Lucas – przedstawił się. – A jak brzmi imię panienki?
– Moje imię – odparła z naciskiem – to Isabelle Martyniwna Lazar.
Lucas skłonił się i ucałował jej dłoń.
– Miło mi panią poznać, Isabelle – powiedział, przeciągając jej imię w sposób, jakiego nigdy dotąd nie słyszała. Iiiiizabeeeellle.
– Wystarczy – rzucił Finn i ją odciągnął. – To nikt. Proszę się nim nie przejmować – dodał, kiedy minęli mężczyznę.
Isabelle prychnęła cicho. Jakby pijany głupiec mógł w ogóle trafić na listę rzeczy, którymi się przejmowała.
Jednego była pewna: Finn kłamał. Lucas nie był nikim. Gdy błagał Finna, na jego twarzy malowała się poufałość, żal, przeprosiny. A w spojrzeniu Finna, gdy próbował ignorować intruza, widać było nienawiść i ból.
7
Farma w Hampton
Kiedy Finn niedopuszczalnie późno wrócił do domu, jego rodzice i rodzice Vanessy odpoczywali na patio pełnym kwiatów w donicach i popijali bezalkoholowe mint juleps.
– Finn, gdzie się podziewałeś? – zagrzmiał Walter Adams, niemal już emerytowany prezes banku zarządzanego przez Finna i jego teść. Żona Waltera, Lucy, spojrzała krytycznie ze swego krzesła, na którym siedziała ze szklanką soku grejpfrutowego. Prawdziwego soku; niestety, nie był to eufemizm określający wino.
– Lubię dopiąć wszystko na ostatni guzik. – Finn uśmiechnął się nerwowo.
– Walter niepotrzebnie się niecierpliwi, Esmondzie – powiedziała Lucy, która w beżach wyglądała idealnie, lecz miała w sobie coś okrutnego. Była jedyną osobą, która upierała się, by zwracać się do niego jego drugim imieniem, Finn Esmond Evans. Podała mu szklankę gazowanej wody i wypił ją duszkiem jak rolnik, bo strasznie chciało mu się pić. Gdy wszedł, jak zawsze rozmawiano o zniesieniu prohibicji. Od dziesięciu lat wszyscy rozmawiali wyłącznie o zniesieniu prohibicji i o giełdzie.
– Vanessa jeszcze nie zeszła? – zapytał Finn. – Witaj, mamo.
– Witaj, kochanie. Nie, jeszcze jej nie widzieliśmy – powiedziała Olivia siedząca pod dużym parasolem z lemoniadą i książką w dłoniach.
Obok niej siedział jego ojciec, Earl Evans, i czytał gazetę.
– Witaj, synu. W banku wszystko w idealnym porządku? – Nawet nie opuścił gazety.
– Dzień dobry, ojcze. Tak, wszystko jest idealne.
– Walterze, porozmawiasz z Esmondem o prośbie Johna Reade’a? – zaczęła Lucy. – Czy będziesz czekał wiecznie?
– Nie wiecznie, Lucy, tylko do kolacji – odparł Walter.
Zaniepokojony Finn odwrócił się w stronę domu. Wprowadził Isabelle do salonu i prosił, by tam zaczekała, dopóki nie poinformuje żony o nagłym, nieprzedyskutowanym z nią nabytku. Ale Vanessa nadal nie była gotowa.
– Finn, usiądź, odpręż się – polecił Walter. – Chcę z tobą porozmawiać.
– Zaczekajmy do kolacji, Walterze – poprosił Finn. – Mam…
– John Reade potrzebuje więcej pieniędzy, żeby dokończyć remont farmy w Hampton – wyrzuciła z siebie Lucy.
– Dzięki, Lucy – mruknął Walter. – I wszystko pomieszałaś. On nie chce jej remontować, tylko sprzedać. Znalazł chętnego kupca, więc czas nagli. Trzeba ją tylko dopieścić.
Finn uniósł brwi. „Dopieszczenie” zwykle było powiązane z symbolem dolara. Czasami trzema.
– A co to za farma, Walterze? – zapytał, nadal stojąc.
– No właśnie, drogi chłopcze, nawet my o niej zapomnieliśmy – powiedziała Lucy. – Chyba nie byliśmy tam ani razu od czasu naszego ślubu przed trzydziestoma trzema laty.
– Należała do mojego ojca – oznajmił Walter, jakby dalsze wyjaśnienia były zbędne. – I ojca mojego ojca. I ojca ojca mojego ojca. John Reade jest naszym dobrym przyjacielem i musimy udzielić mu dalszego kredytu, by pokryć te koszty oraz koszty kilku innych projektów, nad którymi razem pracujemy. Możesz to zrobić, prawda? Może w ramach Programu Rozwoju Biznesu?
– Pierwszy raz słyszę o tym domu w Hampton, Johnie Readzie i jego kredycie – odparł Finn. – Porozmawiamy o tym przy kolacji, dobrze? Muszę…
– Nie przejmuj się żadną z tych rzeczy. – Walter machnął ręką. – Jak wspomniałem, John chce podłączyć pod ten kredyt inne wspólne projekty, trzy czy cztery. Potrzebuje dodatkowych trzech milionów dolarów.
Finn zagwizdał, porażony ogromną sumą.
– Walterze, jak bardzo potrzebny jest remont w tej nieruchomości, o której nigdy nie słyszałem?
– Mówiłem, że trzeba ją tylko trochę ogarnąć. Dodać ostatnią warstwę farby, kilka gałek do drzwi.
– Gałki do drzwi za trzy miliony dolarów? – zapytał Finn. Prawie powiedział: „To cholernie dużo gałek”. – Mają być ze złota, jak te w Luwrze?
– Większość pieniędzy jest przeznaczona na inne budowy w Amesbury i Newburyport. To kredyt parasolowy.
Finn wzruszył ramionami.
– Rynek nieruchomości notuje lekkie straty.
– Mamy kupca! Umowa jest domknięta.
– Ciekawią mnie te inne projekty. W poniedziałek, dobrze?
Na szczęście Vanessa weszła w końcu na patio przez drzwi balkonowe, jak zawsze nieskazitelnie ubrana, uczesana, subtelna, uśmiechnięta i spokojna.
– Vanesso, jesteś nareszcie, kochanie. Przepięknie wyglądasz! – powiedziała Lucy. – Czekaliśmy na ciebie.
– Wiem. Ja… – zaczęła i Finn zastanowił się, czy przygotowała sobie zakończenie zdania. Lucy ocaliła córkę przed koniecznością wyjaśniania, podając jej tacę z tartinkami.
Finn pocałował żonę w policzek i wziął od niej tacę.
– Witaj, kochanie. Nie, nie siadaj, chodź ze mną na chwilę. Muszę ci coś pokazać.
Już w środku, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Vanessa rzuciła:
– Gdzie się podziewałeś? Strasznie się spóźniłeś. Znowu piłeś z tym okropnym Lucasem? – Wspięła się na palce, by powąchać jego oddech.
– Nie, Vee, mówiłem ci, że już się z nim nie widuję. – Postanowił zataić krótkie spotkanie przy Boston Common, gdzie Lucas często na niego czekał. – Odebrałem twoje suknie od Schumanna. Ale mam też dobre wieści. – Uśmiechnął się, zaciskając zęby. – Przyprowadziłem ci dodatkową pomoc do domu.
– Nie potrzebuję jej, kochanie. Mam wszystko. – Sięgnęła po jego dłoń.
– Wysłuchaj mnie. – Stali w półmroku holu tuż za drzwiami balkonowymi. – Myślę, że tobie i domowi przydałaby się pomoc.
– Nie potrzebuję pomocy. – Przez twarz Vanessy przebiegł cień. – Co to znaczy, że przyprowadziłeś mi pomoc? To nie jest tylko rozmowa?
– Chodź ze mną, Vee – powiedział Finn i wziął żonę za rękę. – Chcę, żebyś kogoś poznała.
8
Lavelle
Vanessa patrzyła z niedowierzaniem, gdy jej mąż wypchnął do przodu młodą kobietę w lichym ubraniu i paskudnych męskich butach, w brązowym szalu na głowie, z poszarzałą i pospolitą twarzą. Pochodziła ze świata, którego Vanessa nie znała. Nie wiedziała, czy ta kobieta była lub mogła być atrakcyjna, i nic jej to nie obchodziło. Widok tej kruchej, przerażonej istoty w jej domu zbyt mocno nią wstrząsnął.
– To Isabelle – powiedział Finn. – Isabelle, poznaj moją żonę Vanessę. – Uśmiechał się, jakby przedstawiał sobie swoje najlepsze przyjaciółki.
Vanessa stała oniemiała.
W końcu się opamiętała.
– Jak się masz? – odezwała się i spojrzała ze złością na męża.
Kobieta idealnie ją naśladowała.
– Jak się masz? – powtórzyła twardym głosem ze słowiańskim akcentem. Nie spojrzała jednak ze złością na męża Vanessy.
– Skąd pochodzisz… Isabelle?
– Isabelle Martyniwna Lazar – doprecyzowała kobieta z wysoko podniesioną głową i wyprostowanymi szczupłymi ramionami. – Z U-kra-iny.
– W Ameryce mówimy Ukra-iny – wyjaśniła Vanessa.
– Ukra-iny w Ameryce – powiedziała Isabelle po króciutkiej pauzie, idealnie naśladując sopran Vanessy.
– Mówisz po angielsku? – zapytała Vanessa, krzywiąc się ze zmieszania.
– Teraz mówię, prawda? – Akcent i ostry głos wróciły.
– Przepraszamy na chwilę.
W holu Vanessa odwróciła się gwałtownie do męża.
– Finn, nie!
– Vanesso, przepraszam, kochanie. – Ścisnął ją za ramiona. – Nie miałem czasu na zastanowienie. Schumann mnie osaczył. Poprosił o przysługę. Chciał, żebym ją zatrudnił. Nie mogłem odmówić.
– Ja odmawiam teraz. Odprowadź ją z powrotem. Proszę.
– Dajmy jej szansę na miesiąc lub dwa. Dodatkowa para rąk zawsze się przyda.
– Finn!
– Kochanie, parę dni temu mówiłaś, że czujesz się lekko przytłoczona. – Finn obrzucił ją spojrzeniem. – I mogę tylko zauważyć, że nie do końca się przygotowałaś na nasz wieczór z rodziną.
– Jestem doskonale przygotowana – odparła. – Ciebie też tu nie było.
– Byłem w pracy. A potem po drugiej stronie miasta. Ale tutaj akurat masz rację, kochanie. I nadal nie jesteś gotowa…
– Jestem całkowicie gotowa.
– Wyglądasz cudownie. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale szpilki we włosach są jeszcze z rana. Nie nałożyłaś prawie w ogóle makijażu…
– Mam naturalny, odpowiedni na letni wieczór.
– Tylko na jednym oku, kochanie. Zapomniałaś pomalować naturalnie drugie urocze oko. – Finn uśmiechnął się.
– A co to ma wspólnego z czymkolwiek?
– Być może będzie mogła ci pomóc, żebyś nie musiała robić wszystkiego w takim pośpiechu. Ubrać dziewczynki, pobawić się z nimi, zabrać je do parku i tym podobne rzeczy.
Vanessa zamrugała.
– Od tego mamy Edith.
– Edith nie jest już taka młoda. Trudno jej schodzić ze schodów i zakręcać na podestach. Nie lubi wspinać się na wzgórza. Junie powiedziała mi, że nie były w parku przez cały zeszły tydzień! Jest lato, kochanie, najlepsza pora w Bostonie. A jednak dziewczynki przesiadują w domu.
– Finn, mamy patio i ogród i… Och, co ja wygaduję, tu nie chodzi o dziewczynki albo o park!
– Nie?
– Sprowadziłeś do domu obcą kobietę, żeby z nami zamieszkała, nie omawiając tego wcześniej ze mną!
– Rozmawiam z tobą teraz.
– To tylko formalność.
Finn przyglądał się poważnie jej twarzy. Vanessa dobrze znała ten wyraz. To był wyraz niestrudzonej perswazji. Spokojny, pogodny, pełen rozsądnych argumentów, jej mąż nie ustępował, dopóki nie przystawała na to, do czego chciał ją nakłonić. Trzecie dziecko? Jasne. Wędrowiec z obcego kraju? Pewnie.
Wmaszerowała z powrotem do salonu.
– Jak się tu dostałaś, Isabelle?
– Idziemy – powiedziała. – Idziemy od Schumanna.
– Skąd przybyłaś?
– Od Schumanna – powtórzyła Isabelle.
– Wielkie nieba! Czemu nie może mnie zrozumieć? Masz pozwolenie, żeby mieszkać w Ameryce, pracować? Finn, możesz pomóc? Możesz jej wytłumaczyć, o co ją pytam?
– Nasza łódź zatonąć w nocy – odrzekła Isabelle. – Wielki sztorm. Dużo ludzi umrzeć. Nie ja. – Nie powiedziała jednak tego tak, jakby spotkało ją wielkie szczęście. Słowa zabrzmiały, jakby została przeklęta.
– Jaka łódź?
– Nie znam nazwa łodzi.
– Twój statek zatonął?
– Tak. Statek zatonąć w Lavelle.
– Gdzie?
Finn wtrącił się do rozmowy.
– Przypominam sobie, że jakiś miesiąc temu czytałem coś o katastrofie statku handlowego na wschodnim krańcu portu w Bostonie. Uderzył w skały i odwrócił się do góry dnem. Pewnie o tym mówi.
– Czemu miałaby płynąć na statku handlowym? – Vanessa odwróciła się do Isabelle. – Czemu byłaś na statku handlowym?
– Nie wiem, co to handlowy. Mój statek zatonąć.
– Bardzo mi przykro – odparła Vanessa. – Ale to nie nasza wina. Nie jesteśmy odpowiedzialni za katastrofę statku. Nie odpowiedziałaś na żadne z moich pytań. Odpowiedziałaś za to na pytanie, którego nie zadałam.
– Chcę odpowiedzieć, ale naprawdę nie znam nazwy łodzi.
Vanessa odwróciła się na pięcie i wybiegła z salonu. Finn podążył za nią.
9
Truro
Finn uświadomił sobie ze wstydem, że Isabelle prawdopodobnie wyczuła wrogość jego żony. Trudno było jej nie wyczuć. Źle to wszystko rozegrał. Nie przygotował odpowiednio Vanessy, nie mógł tego zrobić, ale nie o to chodziło. Wykazał się brakiem szacunku dla nich obu. Osaczył jedną i obraził drugą.
Po ucieczce Vanessy zakłopotany Finn wrócił do salonu, gdzie czekała Isabelle. Nie była jednak sama. Stały przy niej córeczki Finna i przyglądały się jej z zaciekawieniem. Ona patrzyła na jego dzieci z wyrazem twarzy, którego nie potrafił rozszyfrować. Było w nim coś niezgłębionego.
– Kto to jest, tatusiu?
– To Isabelle – odparł Finn. – Zostanie u nas przez jakiś czas. Będzie pomagać Wicker w kuchni, Loretcie, Marcie i Edith. Mamusi też. To moje córki – zwrócił się do kobiety. – Mae i Junie.
– Ile roków? – zapytała Isabelle sztywno po angielsku.
– Ile mają lat? Mae siedem, a Junie sześć.
Isabelle przyglądała się dziewczynkom.
– To maluszki – szepnęła.
– Nie jesteśmy maluszkami, ty jesteś maluszkiem – rzuciła Junie.
– Junie! Maniery! – skarcił ją Finn.
– Przepraszam, tatusiu.
– Nie mnie.
– Przepraszam, Isabelle.
Powiedziała coś po ukraińsku, co zabrzmiało jak „słoneczka”.
Gdy dziewczynki zaczęły zarzucać ją pytaniami, Finn musiał im powiedzieć o barierze językowej.
– Może kiedy zabierze was do parku, nauczycie ją trochę angielskiego?
– Możemy być jej nauczycielkami! – wykrzyknęła zachwycona Mae.
– Jak najbardziej. – Zwrócił się do Isabelle: – Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
Isabelle zamrugała, udręka w jej oczach jeszcze się pogłębiła.
– Nie martw się – powtórzyła. – Wszystko będzie dobrze.
W towarzystwie dziewczynek Finn zaprowadził Isabelle na dół do kuchni i poprosił Wicker, by dała jej coś do jedzenia, a gospodynię Marthę, by przygotowała dla niej pokój w części dla służby.
– Nigdy nie słyszałem o tej Lavelle – powiedział Finn do Isabelle, gdy wychodził, by dołączyć do rodziny. – A znam wszystkie wyspy w porcie.
– Lavelle – powtórzyła Isabelle. – Dwa światła takie same.
– Podwójne światła… – Finn niemal się uśmiechnął. – Chodzi ci o wyspę Lovells.
– Nie, Lavelle – upierała się Isabelle. – Wiem, gdzie się rozbić.
– To się wymawia LA-vels – poprawił ją Finn.
– To się wymawia La-VELLE – odparła kobieta.
Na zewnątrz czekała na niego cała kanonada pytań.
– Co się dzieje, Esmondzie? – dopytywała się Lucy. – Vanessa mówi mi, że sprowadziłeś do domu jakąś kobietę.
– Nie kobietę…
– Nie jest kobietą? – rzuciła Vanessa.
– Formalnie rzecz biorąc, jest, ale… nie sprowadziłem do domu kobiety. Przyprowadziłem pracownicę.
– Nie jest potrzebna – powiedziała Lucy. – Vanessa wspaniale prowadzi dom.
– Zdecydowanie – odparł Finn. – Ale nawet idealna żona od czasu do czasu potrzebuje pomocy. – Finn nie patrzył na Vanessę, a na jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.