Świąteczna zamiana - Daria Kaszubowska,Natalia Przeździk - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Świąteczna zamiana ebook i audiobook

Daria Kaszubowska, Natalia Przeździk

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

48 osób interesuje się tą książką

Opis

Urodzone w adwencie siostry bliźniaczki są jak czekoladki z kalendarza – każda inna. Blanka przypomina domek z piernika: jest rodzinna, ciepła, wrażliwa, skłonna do wzruszeń, bujania w obłokach i poświęceń w imię miłości. Nina jest jak prezent niespodzianka: zagadkowa i nieprzewidywalna, płomienna jak ogień, nieustępliwa jak woda i zmienna jak wiatr. Nic dziwnego, że i Boże Narodzenie celebrują zupełnie inaczej. Święta Niny pachną morskim wiatrem i… sushi zamówionym w restauracji. Święta Blanki to ogromna jodła z rodowymi bombkami i dwanaście góralskich potraw. Pozornie zdaje się, że mimo różnic obie siostry odnalazły szczęście w życiu. Ale czy na pewno?

 

W myśl zasady, że aby kogoś zrozumieć, trzeba przejść milę w jego butach, siostry decydują się zamienić rolami. Blanka w niebotycznych szpilkach Niny wyrusza na północ, gdzie, jak jej się początkowo wydaje, czekają na nią same przyjemności życia singielki. A Nina w rozdeptanych botkach Blanki człapie na południe, by stoczyć walkę z despotyczną teściową i nieporadnym mężem. Co się stanie, jeśli specjalistka od szalonych błędów oraz mistrzyni kiepskiego lokowania uczuć postanowią wzajemnie namieszać sobie w życiu? Czy okres świąteczny będzie dla bliźniaczek czasem cudów czy czasem życiowej demolki?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 2 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Izabela PerezAleksandra Nowicka

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Blanka

Punkty orientacyjne

Cover

Strona tytułowa

Redakcja

Anna Seweryn

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Grzegorz Bociek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Slotorsz

Ilustracje na okładce

© Aleksandrs, Dawid, FourLeafLover, Mikee, Milano, QBeStock, Sai | stock.adobe.com

Ilustracje w książce powstały za pomocą oprogramowania generatywnej sztucznej inteligencji Midjourney oraz Gemini (Google).

Wydanie I, Katowice 2025

tekst © Daria Kaszubowska, 2025

tekst © Natalia Przeździk, 2025

© Wydawnictwo Dobre Strony, Katowice 2025

ISBN 978-83-977843-3-8

Wydawnictwo Dobre Strony

ul. Uniwersytecka 13

40-007 Katowice

[email protected]

+48 884 666 213

Blanka

Niektórych wyborów życiowych można dokonywać wielokrotnie. Tych niewielkich, jak kwestia fryzury, tych większych, jak nowe hobby, czy tych bardzo dużych, jak kierunek studiów albo rozpoczęcie pracy. Ale inne można podjąć tylko raz, i zmieniają człowieka na całe życie. Można żałować, można w przypływie wyrzutów sumienia szukać nowych dróg, ale nie sposób zawrócić. Decyzja zacznie wypalać swoje piętno, zmieni rysy twarzy, odbije się w oczach. Pewnego dnia po spojrzeniu na siebie w lustrze pojawi się zdziwienie. Kim jest ten człowiek? Gdzie młodość, świeżość, ideały? Stały się tylko wspomnieniem, niczym przyciasny płaszczyk z dziecięcych lat. A zamiast płaszczyka pojawi się gryzący jak sweter z owczej wełny dylemat: „A gdyby kiedyś wybór był inny?”.

Nazywam się Blanka Zachwieja, a choć nazwisko mam po mężu – iście góralskie nazwisko, bo i mąż jest góralem z dziada pradziada – coś z tego chwiejnego miana przypadło mi w udziale niczym niechciany podarunek. Chyba nie umiałabym zliczyć, ile razy zadałam sobie pytanie o słuszność własnych życiowych wyborów. Chwiałam się przy tym jak szczyty świerków, gdy szarpie nimi halny. Kim bym była, gdybym osiem lat temu zdecydowała inaczej? Gdybym nie wyszła za mąż za poznanego w czasie studiów kolegę, świeżo upieczonego inżyniera informatyki… gdybym nie rzuciła studiów artystycznych tuż przed oddaniem pracy magisterskiej, by wyjechać ze ślubnym ze swojej rodzinnej Warszawy do jego rodzinnego Zakopanego… gdybyśmy nie zamieszkali z teściową, góralką o złotym sercu, ale twardych zasadach… i gdybym nie urodziła dwójki dzieci?

Rozmyślałam o tym i tamtego dnia, gdy wychodziłam, a raczej wytaczałam się z marketu, odziana w niezbyt twarzową, za to ciepłą puchową czarną kurtkę, w której wyglądałam niczym uwalony sadzą bałwan, z czapką naciśniętą na same oczy, taszcząc pękate torby pełne jedzenia. Wtem stopy obute w bezkształtne emu rozjechały się na lodzie, a ja się zachwiałam – nomen omen, nazwisko zobowiązuje – i wykonałam rozpaczliwy taniec, pełen wygibasów, których nie powstydziliby się Indianie rytualnie przywołujący deszcz. A wszystko to ku uciesze gawiedzi, czyli lokalnego pijaczka zwanego Jaśkiem, koczującego jak zawsze na parkingu, oraz grupki przechodzącej tędy młodzieży, która wybuchła śmiechem, widząc, że walczyłam z grawitacją. Dwóch wyrostków i trzy młode dziewczyny, które, co zaskakujące, w czarnych puchowych kurtkach wcale nie wyglądały jak bałwany, lecz jak podhalańskie rusałki, które wyłoniły się ze strumienia, by poudawać ludzi. Buzie miały aż nieprzyzwoicie gładkie, a makijaże bardziej profesjonalne, niż ja kiedykolwiek zdołałabym wykonać. Miałam ochotę pokazać im środkowy palec, ale się powstrzymałam. W moim wieku nie wypadało. Przecież mogłabym być ich matką. Ograniczyłam się do mściwej myśli, że za kilka lat będą na moim miejscu, a młodość i uroda przeminą jak piękny sen.

W tym momencie dotarło do mnie, że oto wkroczyłam w ten etap w życiu, gdy stałam się podobna do wszystkich starzejących się złośliwych bab we wszystkich epokach historii ludzkości, zazdrosnych o młodość i urodę kolejnego pokolenia. Od złej macochy z Królewny Śnieżki począwszy. Ta myśl mnie przygnębiła. Trzymałam się drążka wiaty na sklepowe wózki, mojego wybawiciela, swoistego „księcia” – skoro już jesteśmy w tematyce baśni – dzięki któremu nie zaliczyłam spektakularnego upadku. I roztkliwiałam się nad sobą. Oto moment, gdy w każdej przyzwoitej komedii romantycznej bohaterce w tarapatach pomocną dłoń podawał przystojny Jude Law czy Hugh Grant, a mnie? Mnie z opresji ratował kawał metalowego słupa!

Dostrzegłam, że nieopodal leżała paczka bekonowych chipsów, zapewne wypadła z torby podczas mojej walki o życie. Chipsy bekonowe to moja wielka słabość, z którą starannie ukrywałam się przed rodziną. Sama nie wiedziałam, czyjego osądu bałam się bardziej. Męża, który wprawdzie nie skomentowałby ani słowem, ale spojrzałby wzrokiem pełnym dezaprobaty, że znów coś podjadałam, choć chwilę temu narzekałam na niedopinające się spodnie? Syna i córki, oburzonych, że mama zajada się przysmakami, których im zabrania, tłumacząc, że to trucizna? Czy teściowej, która bezlitośnie wytknęłaby mi każdą przehulaną na chipsy złotówkę i każdą fałdkę tłuszczu, nawet jeśli sama nie miała figury modelki, raczej niskiego i krępego gnoma w góralskiej spódnicy?

W przeszklonych ścianach marketu aż nazbyt wyraźnie widziałam samą siebie od stóp do głów. Nie byłam ani brzydka, ani gruba, przeciwnie – mimo dwóch ciąż zachowałam dobrą figurę, choć wszystko to, co kiedyś w moim ciele było jędrne, stało się galaretowate i zwisające. Twarz też miałam ładną, lecz – biję się w pierś – zaniedbaną. Rzadko się malowałam, dawno nie regulowałam brwi, nie wspominając o jakichkolwiek maseczkach czy peelingach. Spod czapki zwisały smętnie kosmyki w mysim kolorze. Zastanawiałam się, jak doszło do tego, że przestałam się o siebie troszczyć. Przecież były kobiety, znałam nawet takie osobiście, które miały dzieci i pracę na etacie, a popołudnia zamiast w domu z rodziną spędzały a to na siłowni, a to u kosmetyczki, a to u fryzjera, a to na kawce z koleżanką. I absolutnie nie miały z tego powodu wyrzutów sumienia. A ja? Żyłam sprawami dzieci, męża, nawet teściowej i obowiązkami związanymi z wynajmem pokoi dla gości, więc nie starczało mi już sił na własne potrzeby.

Co było lepsze? Stracić samą siebie czy stracić bezcenny czas z rodziną? Czy współcześnie społeczeństwo nie nakładało zbyt dużego ciężaru na ramiona kobiety? Czy sto lat temu, gdy bycie żoną i matką stanowiłoby moją jedyną rolę, nie czułabym się lepiej? Ale czy aby na pewno? Teraz przynajmniej miałam wybór, czy chcę być matką na pełen etat czy bizneswoman, a dawniej zostałabym uprzedmiotowiona, sprowadzona jedynie do zadań karmicielki, sprzątaczki i kochanki. Nie… brrr… co to to nie!

I znów to samo natrętne, gryzące pytanie: „Co by było, gdybym kiedyś podjęła inną decyzję?”. Może zostałabym malarką i sprzedawałabym obrazy warte fortunę? Przecież kiedyś moje prace cieszyły się wzięciem, a teraz czasami tylko coś machnęłam, jakiś awangardowy pejzażyk lub portrecik, które potem lądowały w kącie za biurkiem. Ale przecież wcale nie chciałam innego życia. „Jestem szczęśliwa! JESTEM SZCZĘŚLIWA!” – powtarzałam to sobie jak mantrę.

– Tez bełbym scynśliwy, kieby mi tu dupa nie marzła – wymruczał Jasiek, co uświadomiło mi, że wykrzyczałam to zdanie nie tylko w myślach.

Poczerwieniałam i rozejrzałam się w popłochu, sprawdzając, kto jeszcze był świadkiem mojej niefortunnej afirmacji. Na szczęście parking był pusty, nie licząc pijaczka oraz starszego pana pakującego zakupy do bagażnika.

– Blanecko, dejze parę grosy na chlebek – dodał przymilnie Jasiek i wyciągnął przed siebie brudną dłoń.

Wprawdzie Zakopane liczy prawie dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, ale większość w ten czy inny sposób zna się osobiście. A to są spokrewnieni, a to chodzili razem do szkoły, a jeśli nie oni, to ich znajomi lub ich dzieci, a to pracują razem, a to mijają się na ulicy, w sklepach, knajpach, więc prędzej czy później zaczynają się pozdrawiać. Atmosfera miasteczka na samym końcu kraju, u podnóża gór, jest wyjątkowa. Nawet przyjezdni po jakimś czasie zachowują się tu, jakby byli u siebie. Choć nadal często można wyczuć dystans wobec ceprów.

Ceprów, czyli obcych.

Mieszkam tutaj od ośmiu lat. Mam męża górala, traktuję Zakopane jak swój dom, a dla wielu miejscowych i tak byłam, jestem i na zawsze pozostanę ceprem. Kimś, na kogo patrzy się z politowaniem, wiedząc, że pozostawiony sam w górach zginie w ciągu jednej nocy. Kimś, kto jest z natury słabszy, bo ani jego, ani jego przodków nie wychowały nagie skały i zimne strumienie, ich ciał nie smagał halny, nie hartowały surowe zimy. Moja teściowa ma mnie za najcięższy przypadek cepra, jakiego miała okazję poznać. Gdyby widziała, jak ślizgałam się na lodzie przed supermarketem, tylko by się w tym przekonaniu utwierdziła.

– Na chlebek czy na wódkę, panie Janie? – zapytałam z przekąsem.

A jednak wyciągnęłam z kieszeni portfel i wygrzebałam kilka złotych, choćby z tego względu, że nazywał mnie pieszczotliwie „Blaneczka”. W przypływie dobroci, a może z chęci rozprawienia się z własnym nałogiem, wcisnęłam mu też do ręki paczkę nieszczęsnych bekonowych chipsów.