Strażnik Tresaonu - Maciej Ruszel - ebook

Strażnik Tresaonu ebook

Maciej Ruszel

4,0

Opis

Świat ludzi niespodziewanie atakują demony z innego wymiaru, od lat istniejące tylko w świecie legend. Szybko zdobywają Atro, przygraniczne miasto królestwa, i zamierzają ruszyć na Xer. Krótko przed całkowitą porażką miasta dowodzący jego obroną Leif wysyła swoją podopieczną Veanę, by wiadomość o tym, co się stało, zaniosła do Xer, a następnie dotarła do stolicy. Po długiej i wyczerpującej podróży dziewczyna w końcu przybywa do miasta, gdzie robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Wkrótce okazuje się, że ludzi może uratować jedynie niegdysiejszy zdrajca, Zmora, który od kilkudziesięciu lat znajduje się w magicznym letargu.

Podszedł do zapłakanych i przerażonych dzieci, uklęknął, aby być bliżej nich, i otulił ich swoimi skrzydłami. Mówił do nich niezrozumiałe słowa. Po chwili płacz i wrzaski ustały. Magia zaczęła działać. W kilka sekund stały się kimś zupełnie innym.
– Posłuchaj, demonie – nie dawał za wygraną Leif. – To, co tu się stało, zostanie pomszczone. Zrobią to moi pobratymcy albo uczyni to moja dusza po śmierci – cedził przez zaciśnięte zęby, spomiędzy których wylewała się krew.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 567

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (14 ocen)
6
3
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ I

Noc jak każda inna. Ciemna, nudna i męcząca dla każdego, kto musiał pełnić wartę. Myśli wędrowały do sypialni. Do tej niewygodnej, wilgotnej sypialni ze skrzypiącymi łóżkami. W końcu kogo obchodzą losy żołnierza w czasach pokoju. Póki owo łóżko nie złamie się wpół od plagi korników i nadgnicia, to po co wymieniać je na nowe i ponosić koszty.

Nie każdy zasłużył sobie na taki luksus, żeby należeć do grup patrolujących. Ale tak jest zawsze, są ci, co liczą pieniądze, i są ci, co muszą sprzątać stajnie wysoko postawionych. Ktoś to musi robić, tak samo jak ktoś musi stać przez całą noc w jednym miejscu z drętwiejącymi kończynami, wystawiony na zimny wiatr na blankach muru miasta. Trzeba odsłużyć swoje. Taka służba.

Veana też to przechodziła, ale teraz, po świeżym awansie na kapitana straży, czuła ulgę. Nie chodziła dumnie wyprostowana. W końcu własne maniery nie mogą zmienić się z dnia na dzień, ot tak. Robiła swoje, bo to była jej praca. Niekoniecznie wymarzona, ale na pewno stanowiąca najlepszą ze wszystkich możliwych opcji.

Tej nocy wydawało się, jakby czas stanął w miejscu. Same gwiazdy podczas nowiu nie dawały efektu rozjaśniającego, służyły wyłącznie za piękny widok, w sumie jak zawsze, ale kto ma czas i ochotę, żeby spoglądać w gwiazdy. One są, bo mają być, tak jest skonstruowany wszechświat, i nikt nie rozważa dlaczego.

Jedynie pochodnie oświetlały kilka metrów terenu wokół osób, które je trzymały. Jedyny dźwięk, jaki można było usłyszeć, to zbroje rycerzy, których metalowe elementy ocierały się o siebie podczas wysoce leniwego patrolowania miasta. Dźwięk trzeszczącej blachy nie był balsamem dla uszu nie tylko dla samej straży, ale też dla pewnej grupy wyjątkowo drażliwych obywateli. Co by to było za miasto, gdyby nikt nie narzekał – przecież zawsze ktoś musi narzekać. Bez tego nie byłoby sporów, bez sporów – bójek i na końcu lokalny sędzia nie miałby za co nakładać kar pieniężnych.

Veana zatrzymała się centralnie nad bramą miasta. Oparła dłonie o suchy fragment muru i wyprężyła się trochę na wzór kociego grzbietu, aby rozruszać stawy i dać się na chwilę zrelaksować swojemu kręgosłupowi. Charakterystyczne trzaskanie wydostało się spod lekkiego skórzanego pancerza wzmocnionego metalowymi pikowaniami. Poprzewalała jeszcze głową w prawo i w lewo, do przodu i do tyłu. Trzaskania ustąpiły.

Wyprostowała się. Noc zdawała toczyć się dalej swoim nudnym rytmem. Zdawała, ale tylko przez chwilę.

– Co tu robisz? Powinieneś już spać – zwróciła się ochoczo do ćwierkającego obok ptaka. – Tak, ja też mam tego dość – udawała nawiązywanie rozmowy.

Ptak odleciał spłoszony.

– Pewnie, uciekaj. Dobrze, że chociaż straż chce mnie słuchać – dodała leniwie w miejsce, gdzie przed chwilą się znajdował. – Chce albo musi – dopowiedziała ospale.

Ziewnięcie było bardzo wydłużone i sądząc po wartowniku stojącym obok, należało do zaraźliwych.

W tym samym momencie pod bramę przybiegł ujadający wilk.

Samotny wilk pod bramą? Wychyliła się bardziej. Zwierzę zaczęło drapać o drewniane podwoje. Wyglądało na wystraszone.

– Widzisz to, Lorenc? – zwróciła się do jednego ze swoich.

– Widzę i słyszę – odpowiedział markotnie. – Nie tak dawno generał kazał mi wygładzać powierzchnie bramy, a teraz przez tego przybłędę będę musiał zrobić to od nowa.

Veana zmierzyła go wzrokiem.

– Idź po…

– Kuszę – przerwał jej. – Tak, to dobry pomysł. Od razu damy go na ruszt.

– Idź po Leifa, kretynie – odparła, zniżając głos.

– Ale generał śpi – zaprotestował.

– Więc zrób coś, żeby przestał spać, albo załatwię ci cały miesiąc nocnej warty. Akceptujesz warunek, Lorenc?

– No już dobrze, pani kapitan, już biegnę – odpowiedział, a jego słowa aż kipiały od sarkazmu.

Kilka sekund po tym, jak wydała błagalne polecenie, jazgot zwierzęcia ustał. Nim wartownik zdążył się oddalić, coś sporych rozmiarów przeleciało nad murem i wylądowało w okolicy głównego placu.

– Co to, do diabła, było?! – rzucił Lorenc.

– Podnieść alarm. Pełna gotowość! – krzyknęła do całej straży.

Lorenc pobiegł natychmiast do najbliższej wieży osadzonej na murach i kazał uderzać w dzwon.

Veana zbiegła z muru i zaczęła zmierzać razem z innymi towarzyszami w miejsce zniknięcia tajemniczego „czegoś”. Nie znajdowało się tam jednak nic podejrzanego. Rozkazała, aby wszyscy stanęli w bezruchu i uważnie obserwowali każdy zakątek placu. Ich serca zaczęły pracować intensywniej, a zmysły się wyostrzać. Panował mrok, a pobudzona wyobraźnia zalewała ich niepokojącymi myślami – pytanie, czy słusznie.

Krzyk wydobyty z gęstej ciemności utwierdził w przekonaniu, że wyobraźnia starła się z rzeczywistością. Wszyscy odwrócili się w kierunku jego źródła. Veana podeszła z pochodnią. Na miejscu leżała już tylko włócznia strażnika, a zaraz obok powoli wsiąkała w ziemię kałuża ciemnej i ciepłej jeszcze krwi. Coś na nich polowało. To coś było silne, zwinne i jednocześnie ostrożne. Przedostanie się do miasta po murze jest niewykonalne dla któregokolwiek z żyjących w okolicy zwierząt, a tym bardziej dla ludzi. Więc co? Każdy zadawał sobie to pytanie, lecz nie każdy chciał znać na nie odpowiedź.

Od zabicia w dzwon nie upłynęło wiele czasu. Obudzeni strażnicy na czele z generałem Leifem wyglądali jednak na bardzo rześkich. Niewiarygodnie szybko zdążyli założyć cały ekwipunek… Chyba że nie musieli go zakładać. Łóżka i tak są twarde, więc co za różnica, czy leżysz w pancerzu, czy bez.

– Melduj, kapitanie – rozbrzmiał tenor.

– Coś przeskoczyło lub przeleciało nad murem. Ciężko było cokolwiek zobaczyć – szybko wyjaśniła. – Zginął jeden z naszych – dodała bez zbędnych emocji.

Krzyk. Kolejny i głośniejszy, z wyraźnie rozpoznawalną paniką.

– Veana! – Tenor teraz dorównał posturze generała. – Bierz piątkę i idźcie to tropić.

Skinęła głową, wybrała pięciu według niej najlepiej nadających się do zadania i ruszyła szukać sprawcy zamieszania.

– Reszta podobnie – kontynuował Leif. – Macie się rozproszyć po całym mieście. Sześcioosobowe grupy. Nikt nie chodzi sam. To coś jest przebiegłe i zdaje mu się, że jesteśmy jego zwierzyną, pora odwrócić role. Sprawdzać każdy kąt i meldować o wszystkim. Do roboty!

Rozbiegli się zgodnie z poleceniem. Każdy stąpał ostrożnie, trzymając broń przed sobą na wypadek frontowego ataku. Veana wraz z przydzielonymi ludźmi dotarła do miejsca, w którym doszło do kolejnego morderstwa. Drzwi do domostwa jednej z rodzin były otwarte na oścież. Wyraźnie było widać ślady pazurów w okolicy zamka, a raczej tego, co z niego zostało. Wyglądało to tak, jakby coś wbiło szpony w tę część drzwi, przebijając je na wylot, z jednoczesnym szarpnięciem w tył, co spowodowało wyrwanie elementów zabezpieczających przed wejściem do budynku.

Sąsiedzi po usłyszeniu hałasu obudzili się i wybiegli na zewnątrz, żeby natychmiast zbadać sytuację. Niektórzy z nich wybiegli z siekierami, a inni, nieliczni, z mieczami, tworząc półokrąg przed zniszczonymi otwartymi na oścież drzwiami. Byli gotowi rozpocząć działanie na własną rękę, kiedy nagle zjawiła się straż.

– Natychmiast wracać do domów, jeśli wam życie miłe! – krzyknęła do mieszkańców kapitan. – Wracać, pozamykać wszystkie drzwi, najlepiej zastawić meblami, potem schować się w piwnicach i czekać – wydała szczegółowe instrukcje.

Nikt nie protestował. Wszyscy znali Veanę. Jeżeli podnosiła głos, to nie były to żarty.

Żołnierze, wchodząc do środka zdewastowanego wcześniej budynku, zobaczyli tylko pomalowane krwią ściany. Właściwie było to rozbryźnięcie krwi jak od szybkiego, zamaszystego cięcia. Sądząc po leżących ciałach, rany przypominały uderzenia pazurów. Tylko że tak szerokiego rozstawu i długości nie ma nawet największy niedźwiedź na kontynencie.

Jeden z nich, Raff, wyraźnie przerażony, zaczął wzywać pomocy bogów, co niektórych nieco poirytowało.

– O bogowie – poszła za przykładem, żałując wyboru kompana – mamy zadanie, więc je wykonamy! Nie myśleć o sobie, tylko o mieszkańcach, do cholery! Bogowie za nas nie będą walczyć – wycedziła przez zęby.

Grupa usłyszała przed wejściem ciężkie, ale dynamicznie stawiane kroki.

– Wychodzimy. Wy trzej na lewo, ty i ty, Raff, ze mną na prawo. Tylko z życiem i uważać, broń przed siebie.

Ciemność niewinnie odsłaniała zarysy czającej się w ciemności kreatury.

– Krok do przodu – rozkazała Veana.

Bestia nie cofnęła się, pozwalając, by ich oczom ukazało się trochę więcej grozy.

– Jeszcze raz! – Nie drgnęła. Czekała. – Stoi tyłem do sąsiedniego budynku, musimy to coś osaczyć. Wy trzej na lewo, a wy ze mną.

Teraz, gdy pochodnie oświetliły wystarczająco ich przeciwnika, wszyscy stanęli w bezruchu z przerażenia. Bestia ta przemieszczała się na czterech kończynach jak zwierzę. Wzdłuż grzbietu znajdowały się trzy rzędy kolców ciemnego koloru, wyglądających na bardzo twarde i ostre. Ogon również był pokryty kolcami, jednakże mniejszymi i występującymi nieregularnie. Stanowił on coś na wzór pałki nabijanej gwoździami. Z pyska sączyła się gęsta, cuchnąca piana, lecz mimo to można było zaobserwować, jak wyłaniają się zeń długie, cienkie i ostre zęby, gęsto rozmieszczone na szczęce. Jego skóra była ciemnozielona. Pazury czerwone od świeżej krwi, dokładnie takich rozmiarów, jak przewidywali po obejrzeniu zwłok w budynku.

Potwór zaczął wydawać z siebie dziwny syczący dźwięk skierowany do obrońców Atro. Trzeba było działać.

– Teraz! – wydała rozkaz do ataku.

Bestia jakby tylko na to czekała. Wykonała szybką kontrę. Skoczyła przed siebie, powalając trzech żołnierzy. Po wylądowaniu użyła swojego ogona, by zaatakować znajdującego się najbliżej. Okazał się nim być wcześniej modlący się Raff. Ogon uderzył go na wysokości brzucha, rozrywając zbroję i wydobywając trzewia na zewnątrz. Uderzenie było na tyle silne, że dodatkowo odrzuciło Raffa. W tym czasie potwór odgryzł krtań jednemu z obalonych. Dwóch leżących obok na widok tego szybko się ocknęło i stanęło do walki. Jeden z nich chwycił za włócznię i wbił ją w grzbiet przeciwnika. To jednak spowodowało tylko większe rozjuszenie zwierzęcia. Bestia na moment stanęła na dwóch łapach. Znacząco przewyższając walczących z nią wartowników, wykonała uderzenie po łuku w głowę raniącego ją włócznią, łamiąc mu kark i zabijając go na miejscu. Veana, wykorzystując sytuację, chciała wbić miecz w odsłonięty nieopancerzony tułów potwora. Ten wprawdzie zdążył przekierować jej cios po zewnętrznej, lecz rozpędzona kapitan swoją szarżą obaliła niestabilnego przeciwnika. Potwór leżał na grzbiecie, a jego kolce powbijały się w ziemię, co uniemożliwiło mu jakiekolwiek poruszanie się. Jedynie ogon niebezpiecznie miotał się po powierzchni, chcąc podciąć obrońców. Leżący na ziemi wydawał się bezbronny.

Strażnicy bez wahania chcieli powbijać w niego ostrza – niestety ponieśli porażkę. Ich twarze zostały oplute gęstą pianą, która zaczęła topić im skórę. Po stopieniu policzków ciecz wdała się do jamy ustnej, powodując poparzenia krtani i przełyku. Ich agonia na szczęście nie trwała długo. Veana szybko chwyciła za leżącą tuż obok tarczę i żeby nie skończyć jak dwóch ostatnich towarzyszy, zasłoniła się najszczelniej, jak mogła. Wskoczyła na bestię, wbijając jej miecz w gardło po samą rękojeść. W końcu potwór przestał się ruszać.

Veana rozejrzała się wokół, obserwując masakrę powstałą po walce. Zainteresowała ją zielona krew, która wypłynęła z przebitego gardła potwora. Dawno temu czytała księgę, która opisywała istoty z innych wymiarów. Zdążyła wykonać kilka głębszych oddechów, zanim dotarło do niej, z czym miała do czynienia.

– Demon – wymamrotała pod nosem.

Przerażona pobiegła odszukać Leifa. Po przebyciu kilku ulic usłyszała odgłosy walki. Dźwięk ten narastał z każdym jej krokiem. Słyszała krzyki ludzi, którzy właśnie tracili życie. Zmotywowało ją to do narzucenia sobie większego tempa.

Była już prawie na miejscu, a im głośniej słyszała swoich towarzyszy, tym bardziej przyśpieszyła, pędząc teraz najszybciej, jak była w stanie.

W końcu dotarła do placu głównego przed bramą miasta. Mimo iż zrobiła to bardzo szybko, zdawało jej się, że biegnie całą wieczność. Strach dał o sobie znać, lecz nie bała się o siebie, tylko o tych, którzy w tej chwili walczą i umierają. Nie spodziewała się takiego widoku. Demonów było więcej – przedostawały się przez mur jeden za drugim. Dowódca wraz z tymi, którzy ocaleli, utworzyli formację pierścienia. Stali plecami do siebie, co dawało im jakąś szansę defensywy. Veana przedostała się do Leifa.

– Dobrze, że jesteś. Nie będę nawet pytał, gdzie twoi ludzie. Zaraz po tym, jak wraz z innymi ruszyłaś za pierwszym, stało się to, co widzisz. Nasi padają jak muchy, a my nie zabiliśmy nawet jednego.

– Ja zabiłam. Mają zieloną krew. To demony. – Spojrzała w przerażone oczy Leifa, które odpowiedziały za niego.

– Najwidoczniej ten, którego zabiłaś, miał odwrócić naszą uwagę i chyba mu się udało.

– Nie są humanoidalni, więc jak to zaplanowały? – zapytała, nie oczekując odpowiedzi.

– Wycofać się do górnej części miasta – rozległ się tenor Leifa, ignorując pytanie Veany.

– Co to da? – zapytał jeden ze strażników. – Tam też nas załatwią.

– W murach górnego Atro również są otwory na substancje łatwopalne. Tym razem wiemy, że zaatakują. Jak będą chciały się wspiąć, to je spalimy.

– A co z cywilami? – zapytała Veana.

– Wszystkich nie uratujemy. Ludzie, którzy po alarmie nie zdążyli uciec do górnej części, prawdopodobnie już nie żyją. Musimy więc ratować siebie, żeby móc ochronić tych, którym się udało.

Kiedy Leif skończył mówić, w pośpiechu odwrócił się od Veany i zaczął uciekać. Reszta pobiegła za swoim dowódcą. Część z nich poległa podczas ucieczki. W przypadku tych, którzy odwracali się za siebie, ostatnim, co zdążyli zobaczyć przed śmiercią, były ostre jak brzytwa, cienkie kły demonów. Inni natomiast, biegnąc co sił w nogach, potykali się na nierównościach lub na ciałach wcześniej poległych żołnierzy, co demony wykorzystywały, od razu rzucając się na nieszczęśników.

– Brama zabezpieczona, generale!

– Dobrze. Na stanowiska! – wydał rozkaz Leif. – Cywile, którzy potrafią posługiwać się bronią, niech zostaną. Reszta niech schroni się w piwnicach i lochach.

Wszyscy mężczyźni w sile wieku zostali i chwycili za broń. Reszta z kobietami i dziećmi udała się do podziemnych części miasta.

– Zanim wylejecie oliwę i zapalicie, poczekajcie, żeby ich jak najwięcej wlazło na mur. Podpalicie dopiero, gdy będą już prawie na szczycie, w ten sposób wybijemy ich więcej – sypał wytycznymi.

– Jaką mamy pewność, że ogień ich powstrzyma? – zapytała Veana.

– Żadną, ale lepsze to, niż stać i czekać, aż znajdziemy się w ich żołądkach.

Cynicznie się uśmiechnęła, a Leif odwzajemnił uśmiech równie cynicznie.

– Czekaj. – Złapał ją za ramię, zatrzymując. – Jest jeszcze coś. Udasz się do Xer najszybciej, jak to możliwe, to pieszo dwa dni drogi stąd. Nikt inny nie jest tak waleczny i sprytny jak ty. Ty jako jedyna dotrzesz tam w jednym kawałku. Weź ode mnie ten pierścień. W moim imieniu masz tam dostać eskortę prosto do stolicy. Jak dotrzecie do Kedy, udasz się bezzwłocznie do króla Navirasa i powiadomisz go o tym, co się tu stało. Zanim tam dotrzesz, Atro i sąsiednie miasta będą już martwe. Musicie wraz z generałami, magami i innymi uczonymi króla ustalić, skąd się wzięły demony. Stąd musisz wyruszyć sama, bo w pojedynkę łatwiej ci będzie prześliznąć się, w razie gdyby demony były również poza granicą miasta.

– Ale… – zaczęła mówić, lecz dowódca jej przerwał.

– Żadnej dyskusji. Ich przybywa, a nas ubywa, nie mamy gwarancji, że przetrwamy, a króla i tak trzeba powiadomić. To nie prośba, tylko rozkaz, ratuj siebie. Od tego, czy przeżyjesz, zależy dostarczenie wiadomości do stolicy. Uciekniesz przejściem pod murami. Zamkniesz je za sobą. Kiedy wyjdziesz na powierzchnię, kieruj się w stronę Jeziora Arteńskiego. W pobliżu jeziora znajduje się opuszczona wieża strażnicza, na pewno kojarzysz.

– Tak, wiem, gdzie to jest.

– Stamtąd idź prosto na północ, aż dotrzesz do Xer. Trzymaj się z dala od szlaków i dróg. Najlepiej, żebyś szła przez las. Wiem, że to trudniejsze zadanie, zwłaszcza że zależy nam na czasie, ale na pewno będziesz bezpieczniejsza. Trzymaj.

Veana schowała pierścień do kieszeni skórzanych spodni. Słyszała o tunelu już wcześniej, lecz nigdy nie miała okazji z niego korzystać. Nie znała też wcześniej szczegółów dotyczących tunelu i tego, dokąd dokładnie prowadzi. Dziwne jak na kogoś, kto stacjonował w mieście tak długo.

– Dlaczego ja a nie ty? – zapytała zniesmaczona.

– Ja już nie jestem taki szybki jak kiedyś. Szybciej się męczę, a poza tym dowodzę tutaj. Muszę zostać do końca razem z moimi ludźmi.

Rozmowę przerwał krzyk:

– Spłońcie i wracajcie tam, gdzie wasze miejsce!

Zewnętrzna część muru zamieniła się w ścianę ognia. Kilku strażników zostało poparzonych od fali ciepła, jaką wywołało użycie rozpalonej smoły. Demony, które znajdowały się na murze, zaczęły odpadać z niego jeden za drugim. Dało to obrońcom chwilową przewagę. Teraz wszyscy dobyli łuków i włóczni i cierpliwie czekali, aż ściany ognia zmniejszą swoją wysokość, co poprawi widoczność.

– Zaczęło się, musisz iść, nie ma czasu na pożegnania – nalegał Leif.

Wymienili między sobą ostatnie spojrzenia. Ich oczy ukazywały, iż mają świadomość tego, co się stanie. Świadomość śmierci. Oczywistej, która jest nieodłącznym elementem życia. Każdy tak samo na nią czeka, chcąc odroczyć termin spotkania. Każdemu wydaje się, że jego życie jest przygotowaniem na jej nadejście, ale kiedy śmierć patrzy głęboko w oczy, to i dziesięć żyć będzie tylko ułamkiem na tle tego, co szykuje dla nas nieskończoność.

Veana wydobyła z siebie jedynie proste słowa. Najprostsze. Czasem lepiej powiedzieć coś prostego z zachowaniem sensu niż bełkotać jak z ustami pełnymi wody.

– Służba pod twoim dowództwem była dla mnie zaszczytem. – Odwróciła się i poszła w kierunku przejścia. Może raczej próbowała. Nie zawsze wszystko wychodzi za pierwszym razem. Wróciła, dodając prostym słowom nowego znaczenia. Wyraziła to, co uniemożliwiła jej ściśnięta krtań. Rzuciła mu się na szyję, objęła go, musnęła policzek ustami i szybko, szybko odwróciła się ponownie i energicznym krokiem dorównującym truchtowi ruszyła w poprzednio obranym kierunku.

Głuchy dźwięk rozległ się między generałem a panią kapitan. Jeden z nich przedostał się przez obronę.

– Chodź tu, paskudo! – krzyczał do potwora, wymachując toporami, chcąc odwrócić jego uwagę.

Ten skoczył w jego stronę. Leif wykonał przewrót do przodu tuż pod nadlatującym demonem, przy okazji raniąc go w okolicy brzucha. Potwór wiedział już, że musi zaatakować Leifa w inny sposób. Szybko podbiegł do niego i zrobił zwinny zwrot ciałem tak, aby uderzyć ogonem, wykorzystując dynamikę swojego ruchu. Leif, widząc nadciągający atak, zszedł z jego linii po przekątnej w lewo. Blokując kolczasty ogon, przeniósł ciężar na lewą nogę, dzięki czemu, gdy demon nie zabił go swoim uderzeniem, mógł wykonać szybką kontrę. Leif w ramach swojej kontry po zejściu jak sprężyna odbił się z lewej nogi i wykonał dwa szybkie rzuty toporami, przy czym drugi był wykonany z obrotu wzdłuż własnej osi. Oręż przedostał się między dużymi kolcami umieszczonymi na grzbiecie demona, uszkadzając przy okazji kilka z nich. Kilkakrotnie raniony potwór stracił wiele sił, lecz Leif nie miał już w rękach broni. Postanowił biegiem udać się schodami na mur. Demon ruszył za nim, zdecydowanie jednak wolniejszym już tempem. Po wbiegnięciu na mur wojownik dobył długiej włóczni opartej o stojak na broń. Widząc, że potwór przebył dopiero połowę drogi, postanowił przeskoczyć go na trzymanej przez siebie włóczni. Wziął rozbieg i skoczył niczym o tyczce, kierując grot włóczni w centralną część ciała demona. Przebił go na wylot i pokonał.

ROZDZIAŁ II

Skok Leifa skutecznie uśmiercił przeciwnika, niestety wojownik niefortunnie upadł na ziemię, uszkadzając kolano. Podbiegło do niego dwóch rycerzy i pomogło mu wstać. Chcieli zabrać go do jednej z komnat, ten jednak odmówił. Wiedział, że to nic nie da. Jeśli ma umrzeć, to w walce, a nie jak chowający się szczur.

– Zabierzcie mnie na mur i dajcie łuk – rozkazał groźnie. – Lepiej, żebym trafił kilku, niż czekał bezczynnie, aż po mnie przyjdą – dodał, krzywiąc się z bólu przy każdym ruchu.

Wykonali jego polecenie. Leif nie mógł się poruszać. Stał i wystrzeliwał jedną strzałę za drugą. Jego starania jednak na niewiele się zdawały. Nie był efektywny. Ból go rozpraszał, jego cele były zbyt szybkie, w dodatku niewiele widział – zarówno przez to, że była noc, jak i z powodu gęstego dymu, który unosił się już prawie w całym mieście.

Pomimo ograniczonej widoczności wyraźnie widział, że coś dzieje się przy głównej bramie miasta. Wyglądało na to, że ktoś podpalił ją od zewnątrz. Leif nie zauważył, żeby któryś z demonów potrafił ziać ogniem. Pomimo że pogodził się z losem, widok wprawił go w jeszcze większe zakłopotanie. Jego oddział został prawie wybity. W górnej części miasta pozostało łącznie około pięćdziesięciu zbrojnych, nie licząc wieśniaków, urzędników i szlachciców.

Demony, wiedząc, że nie dostaną się do ostatnich obrońców poprzez wspinaczkę, zaczęły atakować bezbronną ludność, która nie zdążyła uciec razem z innymi. Słychać było tylko ich krzyki. Żniwa były wielkie, a odgłosy przerażające i głośne, jakby już strunom głosowym brakowało skali. Nie trwały one jednak zbyt długo. Szybko stawały się coraz cichsze, dając do wiadomości, że kolejne dusze wędrowały w bezkres. Kiedy w jednych domach rósł zgiełk, w drugich panował już spokój wiekuisty. Pomimo że wszyscy żyjący wiedzieli, co ich czeka, wiedzieli, że jeszcze tej nocy mogą, a raczej z pewnością będą dzielić ich los, to odczuwali olbrzymie współczucie dla tych, którzy właśnie cierpią. Nie było możliwości ewakuować wszystkich do górnego Atro ze względu na to, że nie zdążyliby zamknąć wewnętrznych wrót. Wszystko działo się tak szybko, że nikt nie był w stanie dokładnie poukładać sobie w głowie tego, co właśnie ma miejsce. Każde działanie musiało być szybkie i instynktowne, a instynkt rządzi się swoimi prawami. Jest zdolny do wszystkiego, a zwłaszcza do… poświęcenia najbliższych.

W oddali bez trudu, nawet w tak dużym zgiełku, rzucił się w oczy widok potężnej siły rozrywającej na strzępy, podpaloną już wcześniej od zewnątrz, główną bramę miasta. W momencie, gdy brama uległa zniszczeniu, do Atro niczym woda wlała się cała armia, ale nie ludzka. Maszerowali przez ulice miasta prosto w kierunku drugiego punktu obrony. Olbrzymia demoniczna armia wypełniała każdą ulicę, każdy, nawet najmniejszy, zakątek Atro. Wszystkie domy zaczęły płonąć. Armia wroga zatrzymała się około pięćdziesiąt metrów od drewnianych, wzmacnianych metalowymi elementami wrót górnego miasta. Te demony zdecydowanie różniły się od tych, z którymi walczyli do tej pory. Przypominały stworzenia humanoidalne. Miały ręce i nogi. Ubrane były w zbroje, podobnie jak ludzie. Wrogie jednostki nie potrzebowały tarcz, ich celem była tylko czysta eksterminacja, bez zawracania sobie głowy obroną. Zresztą po co? Demony były wyższe od ludzi o ponad metr i nieporównywalnie silniejsze – ich morale było wysokie, a strach im nieznany. Zatrzymały się przed bramą. Na ich czele znajdował się przywódca, który był jeszcze większy od pozostałych. Oprócz samego wzrostu wyróżniały go duże skrzydła. Z daleka trudno było się mu dokładnie przyjrzeć.

Leif razem ze swoimi ludźmi stanęli w bezruchu na jego widok. Nikt, nawet Leif, nie wiedział, co robić – pozostało tylko rozłożyć ręce. Podręczniki i szkolenia wojskowe nie przewidywały walki z takimi istotami. Przecież to nonsens. Takimi stworzeniami straszy się dzieci, takie stworzenia nie mogą istnieć, to przeczy wszystkiemu, co do tej pory wiedzieli o świecie.

Wszyscy czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Czekali – i w tym problem. Czekali na co? W końcu demoniczny przywódca zrobił kilka wielkich kroków w stronę ludzi. Wszyscy na murze naciągnęli cięciwy swoich łuków. Leif natychmiast zareagował. Wykonał odpowiedni gest ręką na znak, żeby opuścili broń.

– Nie strzelajcie – zabronił generał. – Jeszcze nie. Zobaczmy, czego chce.

– Jak to czego? Zabić nas wszystkich… – odezwał się jeden z żołnierzy, którego ręce trzęsły się tak, jakby był schorowanym starcem.

– Cisza! – przerwał Leif, nie chcąc wdawać się w bezsensowną dyskusję. Oddychał płytko.

Wszyscy obserwowali każdy krok zbliżającego się ku nim demona. Gdy się zatrzymał, w tym samym czasie żołnierze wstrzymali oddech. Demon stanął pewnie przed nimi, jakby nie mógł się doczekać tego, co niebawem nastąpi. Mimo to, przez moment nie podejmował żadnego działania. Zlustrował wzrokiem teren wzdłuż muru, od lewej do prawej i z powrotem.

Teraz, gdy stał niedaleko, mogli się mu dokładniej przyjrzeć. Był wyższy od pozostałych. W stosunku do przeciętnego człowieka wyższy był niemal dwukrotnie. Posiadał potężne mięśnie, jakich nie mógłby mieć żaden człowiek na świecie i jak się zdawało po krótkiej obserwacji, rówież jego demoniczni pobratymcy nie dorównywali mu warunkami fizycznymi. Skrzydła, których kości były połączone bladobrązową podziurawioną skórą; jego skóra miała podobny odcień na całym ciele. Miał duże, niekształtne, przylegające do głowy uszy i duże kły wystające z dolnej szczęki. W przeciwieństwie do pozostałych jemu podobnych, posiadał tylko jeden ogromny miecz, który trzymał w prawej ręce.

Kiedy już przestał prowadzić dokładne obserwacje, odezwał się donośnym, demonicznym głosem:

– Oto jestem. – Rozciągał słowa. Nie śpieszył się. – Jestem Razanel. Moje imię będzie ostatnim, jakie zdążycie poznać za życia na tym świecie. Liczę na to, że za bramą jest was wielu i że będziecie stawiać opór. Pragnę satysfakcji z odebrania wam tego, co najcenniejsze…

W tym momencie Leif przerwał Razanelowi jego krótki monolog, posyłając prosto w niego strzałę. Demon był na tyle szybki, że zdążył złapać ją tuż przed swoim czołem.

– Bardzo mnie zawiodłeś, człowiecze. Bardzo mi z tego powodu przykro. Słyszałem, że wy, ludzie, jesteście nieco bardziej gościnni. Ja się przedstawiłem z zachowaniem waszych manier, a ty posyłasz mi strzałę prosto w głowę i liczysz, że to wystarczy? Wykazałeś się bardzo złym wychowaniem zarówno jako reprezentant waszej rasy, jak i jako gospodarz, bo domyślam się, że ty pociągasz tu za sznurki. To jak to będzie między nami?

– Po co zachowywać maniery, skoro pragniesz tylko i wyłącznie naszej śmierci. Daruj sobie ten sarkazm i przejdźmy do rzeczy.

– Ależ ty jesteś pochopny i prostolinijny. Chciałem zażyć waszej gościnności dobrowolnie, ale brama była zamknięta, więc postanowiłem ją sobie otworzyć, bardzo mi na tym zależało.

– A bestie pewnie niekontrolowanie zerwały ci się z łańcuchów – sarkazm płynął z obu stron.

– Oj, oj. Za grosz w tobie rozrywki. Faktycznie, zginęło kilka osób, może trochę więcej niż kilka, ale proszę cię, nie rozmieniajmy się na drobne. Powinniście odbierać to za zaszczyt, że to właśnie to miasto odwiedziliśmy jako pierwsze. Atro dzięki naszym wspólnym staraniom stanie się symbolem dla ludzkości, tu bowiem będzie miał miejsce początek wielkich rzeczy, śmiem użyć nawet sformułowania „cudów”. Każdy cud w pojęciu najbardziej bliskim wam, ludziom, polega na zaistnieniu pewnych okoliczności, które doprowadzają do jego powstania. Wy czekacie na te okoliczności, dlatego tak rzadko, a może i w ogóle ich nie doświadczacie. My natomiast tworzymy okoliczności, które napędzają mechanizm umożliwiający nam jego osiągnięcie. Cóż, kazałbym ci skakać z radości w związku z tym, co się tu wydarzy, ale biorąc pod uwagę twoją niedyspozycję fizyczną, to obejdzie się. – Zaśmiał się.

– Doprawdy jestem pod wrażeniem twojej, niemalże mistycznej wiedzy.

– A bo widzisz, człowiecze, szukam czegoś. – Rozłożył lekko ręce. – Ale od razu uprzedzę twoje pytanie. Nie powiem ci, czego szukam, bo wiem, że tego tu nie ma. Logiczne, prawda?

– Przez całe życie nie poznałem żadnego demona, ale śmiem twierdzić, że ty jesteś chyba najbardziej obłąkany z nich wszystkich – rozległ się znad bramy donośny, obojętny głos. – Skoro tego czegoś tu nie ma, to po co te zniszczenia i śmierć?

– Chciałbym ci to tak prosto wytłumaczyć. Nawet po dobroci, bo zdążyłem cię nawet polubić, jesteś całkiem wygadany. Na pewno bardziej wzniośle pokonwersujemy sobie, jak już staniemy przed sobą, jak wy to mówicie – twarzą w twarz. Jestem pewny, że wówczas na pewno dojdziemy do upragnionego porozumienia obu stron. A niech to diabli, ależ ja jestem elokwentny. Wyobraź sobie, że ci, co stoją za mną, nawet w połowie nie rozumieją, o czym my w ogóle rozmawiamy. No cóż, długo się przygotowywałem na tę chwilę, myślę, że to doceniasz.

– Winszuję elokwencji, Razanelu, i docenię ją oraz twój intelekt z pewnością jeszcze bardziej, gdy tylko spotkamy się twarzą w twarz, jak to mówimy my, ludzie. Odbiegasz jednak od tematu. Skoro nie ma tu tego, czego szukasz, to po co to całe przedstawienie? – powtórzył pytanie Leif.

– „Winszuję” – to słowo na pewno dodam sobie do mojego prywatnego słownika. No ale masz rację, odbiegłem od tematu. Widzisz, wraz z naszym przybyciem wybuchła wojna, co jest nieuniknione. Przecież wy, ludzie, nie pozwolilibyście nam tak swobodnie przemieszczać się po waszym wymiarze. To prędzej czy później zakończyłoby się rozlewem krwi. Dlatego też postanowiłem zabezpieczyć sobie całe południowe Ranhil i bez żadnej obawy udać się dalej, w miejsce, gdzie to coś się znajduje.

– W miejsce, gdzie znajduje się co?

– Mówiłem, że ta wiedza nie jest dla ciebie, zaczynasz mnie już nudzić i to bardzo, człowiecze.

Rozmowa ustała. Spojrzenia Razanela i Leifa spotkały się. Nie robili nic, stali w bezruchu.

– Teraz! – krzyknął nagle przepełniony furią generał do swoich żołnierzy.

Na rozkaz każdy błyskawicznie napiął cięciwy i wycelował za Razanela, tak aby trafić w jego sługi. Okazało się, że tamci nie posiadają takiego refleksu i zostali trafieni przez łuczników Leifa. Razanel wpadł w szał. Postanowił nie odwlekać już ani chwili dłużej rzezi, która miała czekać ludzi.

Wbił swój miecz w ziemię, następnie energicznym ruchem skierował swoje ręce do pozycji przypominającej wznoszenie modłów. Jego otwarte dłonie nagle zapłonęły, a wtedy zaczął zbliżać je do siebie. Gdy znajdowały się stosunkowo blisko, pomiędzy nimi pojawiło się jasne światło, które zaczęło przyciągać płomienie do siebie. Wyglądało to tak, jakby ten jasny punkt kumulował energię z jego obu dłoni. W momencie zetknięcia ich ze sobą doszło do zamknięcia jasnego źródła światła w jego dłoniach. Sekundę później wyrzucił błyskawicznie ręce przed siebie, formując je w ostatniej fazie w coś, co przypominało koszyk podobny jak do łapania jakichś owalnych przedmiotów. W tym momencie cała zebrana energia została uwolniona i skierowana prosto we wrota górnego miasta.

Brama została przez potęgę magicznego ognia roztrzaskana na strzępy. Fala uderzeniowa sprawiła, że strażnicy czekający tuż za nią, zostali odrzuceni do tyłu na kilkanaście metrów. Ci, którzy stali trochę dalej, zostali poranieni przez latające płonące drzazgi, które wbijały się w miejsca niezakryte przez zbroję. Najbardziej podatne na obrażenia były twarze. Kilku żołnierzy wykrwawiło się od poprzebijanych tętnic szyjnych, inni natomiast stracili wzrok i nie byli w stanie walczyć. Wszystko to trwało tak krótko, że łucznicy zdążyli wypuścić zaledwie po kilka strzał.

Leif, który właśnie z trudem podnosił się po wybuchu, natychmiast nakazał przegrupowanie.

–Wszyscy zdolni do walki stanąć w bramie. Łucznicy strzelać cały czas, jak najbliżej od bramy – krzyczał co sił z wciąż towarzyszącym grymasem.

Leif dobrze wiedział, że największą efektywność obrony uzyska, wykorzystując przewagę terenu. W bramie mogło w jednej linii stanąć około siedmiu ludzi. Demony są większe od ludzi, więc zajmą więcej miejsca. Ostrzeliwujący łucznicy mogą utrudnić dostanie się do miasta. Zabite demony stanowiłyby naturalną przeszkodę.

– Zabić ich, chcę ich głów! – krzyknął najgłośniej, jak tylko potrafił, Razanel, wyciągając miecz z ziemi.

Demoniczna armia ruszyła ku górnemu miastu. Zgodnie z planem zabici przez łuczników zaczęli utrudniać płynne wkroczenie za bramę. Trupy walały się jeden za drugim. Ci, którzy zbliżyli się już pod sam mur, zostali obrzuceni ciężkimi głazami, które z łatwością miażdżyły głowy atakującym demonom. Gdy już napastnicy przedostali się za pierwszą linię obrony, zaczęła się walka w zwarciu. Żołnierze początkowo stosowali taktykę polegającą na tym, że jeden wojownik bronił się przed atakiem, starając się jak najskuteczniej zablokować cios przeciwnika, zaś drugi, w tym samym momencie, stojąc z tyłu, ranił włócznią demona. Dwójki w miarę możliwości starały się zmieniać po to, by oszczędzać siły. W końcu brakło głazów do zrzucania. Walczący w bramie zaczęli ginąć. Liczba obrońców zmniejszała się z każdą chwilą.

Razanel miał już dość tak długiego oczekiwania na zwycięstwo. Defensywa ostrzeliwujących ludzi, którzy spowalniali szturm, wytrąciła go z równowagi. Wziął głęboki wdech i niczym smok zionął ogniem po blankach, spalając żywcem wszystkich, którzy się tam znajdowali. Jedynie Leifowi udało się uciec od śmiercionośnych płomieni Razanela. Stłuczone kolano sprawiło, że na kilka sekund przed atakiem demona upadł tuż po tym, jak wypuścił strzałę z cięciwy. Palący się próbowali skoczyć z muru tylko po to, żeby móc szybciej skonać. Razanel, chcąc już triumfować, ruszył sam na wojowników Leifa. Przedzierając się przez zastępy swoich, odpychał każdego, kto stał mu na drodze. Gdy ci spostrzegli się, że ich pan chce osobiście wziąć udział w walce, zrobili mu przejście.

Ruszył na nich sam. Po drodze rzucił dużą, ognistą, wyczarowaną w lewej ręce kulą, która trafiła w trzech strażników broniących przejścia. Pozostali cofnęli się, żeby uniknąć poparzeń. Podpaleni krzyczeli z bólu, a wiadra z wodą akurat nie było w pobliżu. Biegali i tarzali się po ziemi, licząc na to, że przyniesie im to ulgę. Nim inni znaleźli i narzucili na nich płachty, ci już zdążyli stracić przytomność, zamieniając się w węgiel.

Razanel wbiegł w rozbite już szeregi ludzi Leifa i zaczął wymachiwać swoimi skrzydłami na prawo i lewo, odrzucając przy tym z ogromną siłą wszystkich, którzy stali w ich zasięgu. Po ścięciu kilku głów i przepołowieniu ciał, podpalił za pomocą magii klingę swojego miecza i wpadł w coś w rodzaju transu. Poruszał się płynnie, a każde cięcie trafiało dokładnie tam, gdzie sobie założył. Olbrzymi zasięg miecza dotykał nawet kilku nieszczęśników jednocześnie. Zdawało się, że Razanel nie potrafiłby zatrzymać broni wprawionej w ruch. Obroty, przekładania z jednej ręki do drugiej, znowu obroty, cięcia na głowę, na nogi, na tors, uderzenia skrzydłami i tak w kółko. Mimo iż była to plugawa istota o sporym gabarycie, to trzeba było przyznać, że wszystko, co robiła, robiła z gracją, jakby zabijanie od zawsze ją pasjonowało.

Ci, co próbowali uciekać przed klingą Razanela, dołączali do swoich kompanów, obracając się w proch.

Kiedy demon oczyścił już drogę, jego wojsko wkroczyło całymi siłami, mordując niedobitków. Zwłokami dokarmiały się bestie, a półprzytomnych – berserkerzy Razanela rozszarpywali gołymi rękami. Plac wypełniła posoka. Atro upadło.

ROZDZIAŁ III

Leif przeżył jako ostatni z tych, co bronili miasta przed upadkiem. Demony oszczędziły go tylko po to, by Razanel mógł osobiście się z nim rozprawić. Po upadku, który przydarzył mu się wcześniej, leżał cały czas na blankach. Wpół przytomny z trudem łapał oddech z powodu nieprzyjemnego zapachu, jaki dochodził do niego od palących się jeszcze ciał jego ludzi. Odór, z jakim się zmagał, i wycieńczenie organizmu doprowadzały do nudności i wymiotów. Liczył na śmierć, choć zdawał sobie sprawę, że ta szybko nie nadejdzie.

– Przyprowadzić mi tu gospodarza – powiedział Razanel jakże zadowolonym głosem.

Słudzy Razanela chwycili mocno Leifa za ramiona, wbijając ostre szpony w jego skórę. W chwili, gdy już prawie zeszli ze schodów, rzucili nim mocno tuż pod nogi swego przywódcy. Przy zderzeniu z twardym gruntem Leif doznał pęknięcia żebra. Zaczął kaszleć krwią. Demony otoczyły Razanela i Leifa.

– Wszystko w porządku? – Nachylił się nad leżącym generałem. – Spokojnie, nie musisz odpowiadać. Przykro mi z takiego obrotu spraw, ale chyba rozumiesz. Ty tak samo jak i ja jesteś wojownikiem. Walczymy, bo musimy, takie jest nasze przeznaczenie. Ale poznaj łaskę Razanela, człowiecze. Dam ci szansę na pożegnanie się z tym wymiarem. Im dłużej utrzymasz świadomość, tym więcej czasu zostanie ci na pogodzenie się z losem. Zatem musisz cierpieć. Musisz znieść cierpienie, jakiego dotąd żaden człowiek jeszcze nie zniósł. To jedyne lekarstwo. To wielki dar. Możesz ofiarować to cierpienie. Przecież wy, ludzie, uwielbiacie cierpieć. Szukacie powodów do tego, aby było wam źle. Nie wiecie, czym jest stabilizacja… a może wiecie, tylko świadomie ją odrzucacie? Tak, to chyba to. Zawsze znajdziecie powód, żeby niszczyć to, co sami budujecie. Cierpienie jest nierozłącznym elementem waszej natury. – Wyprostował się i zwrócił się do swoich: – Przeszukać wszystkie domy od strychów po piwnice. Przyprowadzić mi wszystkich, którzy jeszcze przeżyli. Możliwe, że ktoś próbował uciec z miasta. Utworzyć trzy grupy zwiadowcze. Każda pójdzie w kierunku innego miasta sąsiadującego z Atro: Enyro, Gerwii i Xer. Uciekinierów, których znajdziecie, zabijcie, a głowy wbijcie na pale. – Wydał rozkazy, po czym wszyscy się rozeszli.

– Nie wiem, kim jesteś i czego chcesz… – zaczął powoli Leif. Ból sprawiał, że wypowiedzenie każdego słowa przychodziło mu z niemałym trudem – jednakże… – wziął kolejny głęboki oddech – daję ci moje słowo na to, że po śmierci znajdę sposób, żeby dokonać zemsty na tobie i twoich plugawych istotach.

– Trzymam cię za słowo, ale szczerze wątpię w to, żeby ci się to udało. Człowiecze, zrozum, że to koniec. Nie rozczulajmy się nad tym. Świat i wymiary będą funkcjonować bez nas, my nie jesteśmy do niczego potrzebni. Chyba że potrafimy zmienić losy wszechświata, to tylko wtedy nasze życie ma sens. W przeciwnym wypadku jesteśmy jedynie produktem ubocznym życia. A ty właśnie kimś takim jesteś. Twoja śmierć pójdzie na marne, bo tak trzeba. Zmiany zaczną się już niebawem. Ten świat czeka ewolucja, której początkowy proces zacznie się już niebawem. Ludzkość stanie po naszej stronie – to nieuniknione. Stworzymy wspólny dom, gdzie pomieszczą się wszyscy, ale wszystkich oprócz nas – jak wy to obraźliwie mówicie: „demonów” – czeka rozkwit, czeka doskonałość. Dostaniecie szansę bycia takimi jak my. O, wybacz, nie dokończę przedstawiać ci planu, bo idą twoi poddani.

Demony prowadziły ludzi. Wielu z nich było już zakrwawionych i rannych. Możliwe, że próbowali stawiać bezsensowny opór. Kobiety z dziećmi płakały i krzyczały z przerażenia. Ci z mężczyzn, którzy nie byli w stanie walczyć z powodu swego wieku lub różnych schorzeń, byli popychani i bici po drodze. Oczy Leifa wypełniły się łzami na widok niewinnych i bezbronnych, którzy za chwilę staną przed obliczem okrutnika.

– To już wszyscy – powiedział jeden ze sług.

– Doskonale – odpowiedział cicho z dozą satysfakcji Razanel. – Spodziewałem się jednak, że zajmie wam to więcej czasu.

– Zajęłoby, ale całe stado tego bydła schowało się w tamtym dużym budynku. Łatwizna.

– Ustawcie ich w dwóch rzędach twarzami do siebie.

– Słyszeliście! Ruszać się, ale już, nie będę powtarzał! – agresywnie poganiał sługa.

– A teraz dajcie im broń do ręki. – Na twarzy demona wyraźnie malował się uśmiech.

Słudzy Razanela wręczyli ludziom do rąk broń poległych żołnierzy. Nogi uginały się jeńcom pod ciężarem oręża, którego większość z nich nigdy nie dzierżyła.

– A teraz ci, co chcą przeżyć, niech zabiją osoby, które stoją naprzeciwko nich – rzucił chłodno, czekając z nadzieją, że zaraz dojdzie do wzajemnego zabijania.

Kilku ochotników przystało na to, co powiedział Razanel. Od razu po jego słowach niektórzy, by ocalić własne życie, zabili bez wahania.

– Wspaniale – zawołał ucieszony Razanel – oto prawdziwa natura ludzi! Wasze uczucia i emocje zamieniają się w pył, jeśli zachodzi ryzyko utraty własnego życia. To instynkt przetrwania. Wiecie, kto się nim kieruje? Zwierzęta. – Spojrzał na nich raz jeszcze, robiąc pauzę. – Ci, co dokonali wyboru, niech staną za mną i cieszą się tym, że ja, Razanel, wielki przywódca, jak wy to nazywacie, demonicznej armii, podarowałem wam nowe życie. Cieszcie się i wychwalajcie mnie. – Euforia dotykała każdego wypowiadanego słowa.

– Nie słuchajcie go, głupcy! – Leif wstał, ostatkiem sił próbująć przemówić ludziom do rozsądku, jednakże ci byli na tyle zdenerwowani, że jego słowa rozbijały się jak fale o brzeg morza. – Nikt was nie oszczędzi. Skończycie jak wszyscy. Jak możecie mu wierzyć?! Pomyślcie o tych, co zginęli za was. O tych, którzy oddali życie, żeby starać się was obronić. Tak im odpłacacie? Chcąc przyłączyć się do tej piekielnej kreatury? Nie macie honoru! – Nie sposób było opisać gniewu Leifa. Złość, pogarda i smutek rozrywały mu serce.

– Ci ludzie… – przerwał Leifowi Razanel – jak słusznie zauważyłeś, „starali się” ich uratować. Jednak im to nie wyszło. Przez takiego marnego obrońcę jak ty, wszyscy zginęli. Natomiast ja mogę zbawić resztę od tego złego losu. Początkowo chciałem was wszystkich zabić, jednakże teraz, gdy stoicie przede mną, widzę w was nadzieję. Nadzieję, że razem ze mną stworzycie nowy lepszy świat. Ci, co się przyłączą, zostaną wynagrodzeni. Śmierć was nie dotknie. Zróbcie, co trzeba, i dołączcie do tych, co już wybrali. Nowa przyszłość stoi przed wami otworem.

– On… – ponownie zaczął mówić Leif.

W tym momencie Razanel przerwał mu, uderzając go otwartą dłonią w twarz. Jego szpony zahaczyły o skórę, rozcinając mu policzek. Leif upadł na ziemię, tracąc przytomność.

Po upadku generała pozostali, wiedząc, że jedyną szansą na przetrwanie jest poddanie się woli demona, poszli w ślady swoich poprzedników, zabijając byłych już przyjaciół, sąsiadów oraz tych, z którymi nie żyli w zgodzie, co w samym ogniu panującego przerażenia dawało im śladową satysfakcję malującą się na twarzach.

– Cieszę się, że i wy zrozumieliście, że opór nie ma sensu. Jestem z was dumny. Pójdziecie ze mną do innych miast i będziecie przykładem prawidłowej postawy względem mojej potęgi. Od tej pory będziecie nazywać się Ludźmi Wyzwolonymi. Waszym celem będzie przyciągać na naszą stronę waszych rodaków. Stworzycie własne społeczeństwo, które będzie poddane mojej władzy. Uklęknijcie przede mną i oddajcie mi hołd. Złóżcie przysięgę, że będziecie wykonywać moją wolę.

Ci, co zdecydowali się służyć Razanelowi, zrobili to, co ich nowy pan rozkazał. Uklękli na dwóch kolanach, a następnie zaczęli oddawać niskie pokłony tak, że ich czoła dotykały mokrego od krwi podłoża.

– Przysięgamy ci wierność, o wielki. Będziemy podążać za tobą. Prowadź nas – powiedział głośno jeden z oddających cześć demonowi.

– Cieszy mnie to, że dokonaliście ostatecznego wyboru. Jak cię zwą? – zwrócił się do osoby, która wymyśliła i poprowadziła słowa przysięgi.

– Jestem Anfin, mój panie – odpowiedział mężczyzna, wyraźnie pewny siebie.

– Ależ ich się łatwo tresuje, łatwiej niż zwierzęta – zwrócił się po cichu do swoich, co wywołało falę śmiechu. – Anfinie – kontynuował – ty zostaniesz ich reprezentantem i zwierzchnikiem. Będziesz dostawać rozkazy bezpośrednio ode mnie. Jest was garstka, ale stworzycie wkrótce cały oddział, a potem armię. Już sobie to wyobrażam, a może ładniej: imaginuję. Tak by chyba właśnie powiedzieli wasi uczeni – dodał.

– Będzie, jak rozkażesz, panie – odparł dumnie, wpatrując się w nowego mentora.

– Zanim was naznaczę i przyjmę w moje szeregi, chcę, żebyście zrobili dla mnie coś jeszcze.

– Co tylko rozkażesz – odparł szybko Anfin jako głos ludu.

– Zabijcie tych, którzy odrzucili moją łaskę i dar życia. Głowy odetnijcie i wyrzućcie przed główną bramę miasta. Dzieci oszczędźcie, będę mieć dla nich specjalne zadanie.

Krew po odcięciu głów wylewała się strumieniami, wypełniając dokładnie nierówności terenu po pobojowisku.

Te dzieci, które przeżyły, siedziały w grupie, skulone blisko siebie z zamkniętymi oczami, żeby oszczędzić sobie dalszego widoku bestialstw dokonywanych na ich bliskich. Śmiertelnie bojąc się tego, czego jeszcze mogą doświadczyć tej nocy. Niektóre z nich poczuły odrobinę bezpieczeństwa za sprawą ich rodziców, którzy postanowili dołączyć do sił Razanela. Część z nich została osierocona. Ich ojcowie zginęli, broniąc Atro przed najeźdźcą, lub zostali zamordowani wraz ze swoimi żonami przez Ludzi Wyzwolonych.

Dzieci nie pojmowały tego, co tak naprawdę się stało. Czuły tylko strach o własne życie, obawiając się bólu, którego mogą zaznać, podobnie jak ci, których ciała skrócone o głowę leżą kilka metrów od nich.

Razanel po pozbyciu się tych, którzy nie chcieli mu służyć, postanowił obudzić Leifa. Tchnął w niego cząstki magicznej energii, dotykając jego klatki piersiowej w okolicy serca. Leif natychmiast się przebudził, biorąc głęboki wdech, który wyraźnie sprawił mu ból.

– Chwilę cię z nami nie było. – Razanel uśmiechnął się szyderczo. – Wiele straciłeś. Szkoda, że nie przebudziłem cię wcześniej, żebyś widział, jak ci ludzi kłaniali mi się, oddając hołd jako ich nowemu przywódcy. Jak mordowali w moje imię tych, którzy pozostali wierni własnym wartościom. Popatrz na nich, kazałem skrócić ich o głowy, które przyozdobią bramę waszego pięknego Atro. – Wskazał Leifowi eleganckim i cynicznym gestem dłoni na rząd ciał ułożony w miejscu, gdzie przed utratą przez niego przytomności stały osoby, które za wszelką cenę starał się ocalić.

– Ty draniu! – ryknął z niewiarygodną wściekłością Leif. Wyciągnął prawą ręką sztylet i rzucił się na Razanela, nie zważając na ból w kolanie.

Wróg jednak nie dał się zaskoczyć. Jedną dłonią przejął rękę, w której trzymał sztylet, a drugą chwycił go za szyję i podniósł do góry. Demon przybliżył Leifa do siebie na tyle, żeby tylko on słyszał to, co ma mu do powiedzenia, ścisnął mocniej jego przedramię. Sztylet spadł na ziemię.

– Wy, ludzie… – zaczął mówić powoli, zmieniając ton z cynicznego na przepełniony nienawiścią – jesteście słabi, wasza rasa nie powinna istnieć. Jednak powinieneś się ucieszyć. Nie zabiłem wszystkich. Zrobię z nich swoje sługi. Będą żyć ze świadomością, że stracili człowieczeństwo, poddając się mej woli. A jeśli chodzi o ciebie… jesteś jak na człowieczka bardzo odważny. Doceniam to i chcę dać ci szansę. Zamiast być moim wrogiem, zostań moim sługą. Pozwól się naznaczyć. Pozwól się wyzwolić z tej słabej skorupy, w której tkwi twoja równie słaba dusza. Oddaj mi ją, a ja w zamian podaruję ci magię. Pozwolę osiągnąć ci to, czego nie mogłeś osiągnąć do tej pory.

– Jedynym czego pragnę… – z trudem wydobywał z siebie słowa Leif – jest twoja śmierć.

Demon popatrzył na niego w specyficzny sposób. Leif splunął mu w twarz.

– Dobrze więc. Niech się zacznie – odpowiedział tamten, wycierając twarz. Rzucił Leifa na ziemię.

Natychmiast stanął nad nim inny demon, przykładając mu olbrzymią maczetę do szyi. Tymczasem Razanel odwrócił się w stronę ludzi.

– Moi słudzy! – Rozłożył przed nimi ręce w podobny sposób jak przed zniszczeniem wrót do górnego miasta. Tym razem to jednak nie płomienie pojawiły się na jego dłoniach, lecz czarny, gęsty dym, który rozmywał się kilkanaście centymetrów nad powierzchnią dłoni. – Zabieram wam wasze dusze i napełniam was moją magią.

Zaczęli krzyczeć w nienaturalny sposób. Najwidoczniej Razanel w myślach wypowiedział formułę jakiegoś zaklęcia. Z ich ciał wyłoniły się strumienie świetlistej energii, które wleciały prosto w Razanela. Demon poczuł, jak rośnie w siłę. Z jego oczu zaczął wydostawać się czarny dym, ten sam, który pojawił się wcześniej na jego dłoniach. Natomiast ludzie, którym zabrał duszę, klęczeli bladzi i bez jakiegokolwiek, najmniejszego nawet ruchu – wpatrzeni zahipnotyzowanym wzrokiem w ziemię, jakby dostrzegali w niej coś niezwykłego.

– Zostańmy jednością – powiedział, wykonując ruch rękami w podobny sposób, jakby chciał pchnąć coś przed sobą.

Strumienie czarnego, gęstego dymu wleciały w każdego Wyzwolonego. Ich oczy stały się czarne jak Razanela, jednakże tylko na chwilę. Widocznie była to oznaka wchłonięcia magii demona.

Ich żyły nabrały czarnego koloru i zaczęły stawać się grubsze tak, że w ich miejscu pojawiały się wypukłości na skórze. Wyszli z chwilowego transu, który opanował ich umysły po odebraniu dusz. Powoli, jeden po drugim, zaczęli wstawać, wyciągając przed siebie ręce, aby podziwiać efekt demonicznej metamorfozy.

– No i po krzyku. – Razanel otrzepał dłoń o dłoń i uległ fascynacji swoim dziełem. – Czujecie siłę? Niedługo staniecie się jeszcze potężniejsi, a przede wszystkim, zrozumiecie sens istnienia. To dopiero początek przemiany. Z każdym dniem będziecie potężniejsi. Jesteście pierwszymi Wyzwolonymi. Należy wam się najwięcej ze wszystkich ludzi i ja o to zadbam.

– Dziękujemy, łaskawy panie – rzekł Anfin, ponownie klękając przed Razanelem.

Reszta poszła w jego ślady.

– Jeszcze wy, drogie dzieci… – Uśmiech nie znikał z jego twarzy. W jego oczach płonęła ekstaza. Śmierć ludzi sprawiała mu olbrzymią radość, ale nie w takim stopniu jak zamienianie ich w swoje sługi. To był największy cel jego egzystencji. Jednakże umiejętnie łączył zabijanie z wyzwalaniem tak, aby satysfakcja płynęła zarówno z jednego, jak i z drugiego. – Wy nie odejdziecie z nami. Będziecie rozsiane po całym królestwie, przykuwając uwagę podróżnych jako zapłakane, brudne i głodne. Ludzie ze swej dobroci będą wam pomagać, nie wiedząc o tym, że wasze dusze będą zakute w kajdany mej magii. – Ekscytacja w jego głosie sięgała zenitu. Wpadł w samopodziw.

Podszedł do zapłakanych i przerażonych dzieci, uklęknął, aby być bliżej nich, i otulił ich swoimi skrzydłami. Mówił do nich niezrozumiałe słowa. Po chwili płacz i wrzaski ustały. Magia zaczęła działać. W kilka sekund stały się kimś zupełnie innym.

– Posłuchaj, demonie – nie dawał za wygraną Leif. – To, co tu się stało, zostanie pomszczone. Zrobią to moi pobratymcy albo uczyni to moja dusza po śmierci – cedził przez zaciśnięte zęby, spomiędzy których wylewała się krew.

– Twoja dusza, Leifie, trafi w otchłanie mego królestwa i tam zostaniesz naszym sługą na wieczność, cierpiąc męki, które nie będą miały końca. Oto jest to, co cię czeka – odparł krótko chłodnym głosem Razanel.

– Anfinie!

– Na rozkaz.

– Chcę, żebyście ty i twoi ludzie rozszarpali żywcem tego naiwnego, pożalcie się bogowie, przywódcę. Oderwijcie mu po kolei ręce i nogi. Zanim to zrobicie, okaleczcie go tak, żeby przed śmiercią dłużej odczuwał ból. Na koniec jego rozczłonkowane ciało powieście nad bramą miasta.

– Z wielką przyjemnością. – Psychopatyczny uśmiech pojawił się na jego licu.

Ruszyli na Leifa całą grupą. Nie wszystkim udało się jednak dopchać. Było tam bowiem na tyle ciasno, że zaledwie kilka osób mogło zająć się wykonaniem rozkazu. Leif krzyczał z bólu, lecz tylko przez chwilę, ponieważ ktoś złapał go mocno za twarz, dociskając jego dolną szczękę do górnej, co spowodowało, że nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Rozbrzmiewały ciche jęki, które słyszał tylko on sam.

Niektórzy dźgali go sztyletami, odgryzali mu skórę razem z mięśniami, a potem łamali kości. Kiedy już wystarczająco go poranili, wzięli się za wykonanie drugiej części zadania, ciągnąc go za kończyny, każdy w innym kierunku. Słychać było tylko głuchy trzask wyskakujących ze stawów kości.

Leif przegrał walkę z bólem, tracąc przytomność. Po oderwaniu kończyn, wszyscy go otaczający zostali oblani tryskającą z jego ciała krwią. Wyraźnie dawało im to przyjemność, jakiej nigdy wcześniej nie zaznali. Krew stała się dla nich tym, czym krople deszczu dla spragnionych w okresie suszy.

Zachowywali się podobnie do Razanela. Wpadli w szał, któremu nie byli w stanie stawić oporu. Najprawdopodobniej wcale zresztą nie chcieli walczyć z żądzą, jaka ich opętała. To już nie byli ci sami ludzi. Czyjeś cierpienie stało się ich ukojeniem, stało się częścią nich, czymś, od czego natychmiast się uzależnili. To, co zrobił im Razanel, sprawiło, że wszystkie dobre ludzkie zachowania nagle zmieniły się w ich odwrotność, a wszystko, co złe, co tłumili w sobie przez całe życie, spotęgowało się do tego stopnia, że zatriumfowało nad zdrowym rozsądkiem.

– Stało się – powiedział z ulgą Razanel.

Wyszedł na blanki tak, aby wszyscy go widzieli, i zwrócił się do wojska:

– Tak wygląda początek inwazji. Atro będzie symbolem naszej potęgi i siły dla naszego wroga. Zanim ludzie obudzą swoje umysły i dostrzegą, że ich ziemiom zagraża niebezpieczeństwo, będzie dla nich za późno. Staniemy się jak szarańcza. Przejmiemy cały kontynent, a potem drugi i wszystkie wyspy, które znajdują się w pobliżu. Ludzie zamiast działać i próbować nas powstrzymać, będą zwoływać liczne zebrania, na których i tak nie dojdą do porozumienia. W tym czasie nasza armia będzie się powiększać. Przygotujemy ten świat na nadejście Nodergardu. Posłuchajcie: ja będę stacjonował w Atro razem z dwoma oddziałami. Reszta wyruszy pod rozkazami moich generałów, Jazmolga i Tragfala.

Jazmolg – ty wybierzesz się do Gerwii. Weźmiesz trzy oddziały, to w zupełności wystarczy. Gerwia ma słabą fortyfikację. Po drodze spalicie wszystkie wioski i zabijecie wszystko, co się rusza, ale to chyba jest logiczne.

– Zero litości dla tego ścierwa! – wykrzyczał Jazmolg, komunikując ochocze przyjęcie rozkazu i unosząc broń do góry.

Smak kolejnej rzezi sprawił, że reszta była podekscytowana. Wojownicy krzyknęli ochoczo i również unieśli broń.

– Tragfal – weźmiesz pozostałych i uderzysz na Enyro.

– Wyruszamy natychmiast – odparł krótko Tragfal.

– Weźcie ze sobą hazlity. Przydały się jako pierwsza linia ataku, więc pomogą ponownie zrobić małe zamieszanie. Kiedy przejmiemy już główne miasta graniczne, ruszymy na Xer, paląc za sobą wszystkie lasy i pola. Nawet jeśli jakimś cudem odbiją te tereny, to nie będą one nadawać się do jakiegokolwiek użytku. Daję wam dwa dni. A teraz ruszajcie. Aha, i pamiętajcie, że jakby chcieli się wyzwolić, to zostawić ich przy życiu.

ROZDZIAŁ IV

Podróż ciemnym tunelem nie należała do przyjemnych. Atmosfera panująca w długim, ponurym korytarzu rozbudzała u Veany jeszcze większy niepokój. Długie korzenie wystawały spomiędzy kamieni u podstawy sufitu, ocierając się o jej głowę.

Strach opanował umysł Veany. Miała wrażenie, że ktoś lub coś za nią biegnie, mimo że była pewna, iż to zupełnie nieprawdopodobne, bo przejście zostało przez nią zamknięte. Niemożliwe byłoby otworzenie go po zabezpieczeniu od wewnątrz. Klaustrofobiczna przestrzeń sprawiała wrażenie, że tunel zdawał się nie mieć końca.

Z każdym krokiem jej wyobraźnia ukazywała przed nią twarze ludzi, których najprawdopodobniej nie było już na tym świecie. Choć Veana nie wiedziała, co stało się po jej ucieczce, to miała świadomość, że w obliczu tego, czego jeszcze była świadkiem, w Atro już wszyscy mogą być martwi.

Biegła szybko, nie zwracając uwagi na wyboistą powierzchnię prawie w całości pokrytą korzeniami, o które w końcu zahaczyła i upadła.

Potknięcie nie spowodowało jednak żadnych obrażeń z wyjątkiem kilku siniaków, za to pomogło na chwilę otrząsnąć się z paniki. Wstała i zaczęła biec ponownie, przypominając sobie krok po kroku, co mówił jej Leif.

– Tunel… w lewo… jezioro… wieża strażnicza – powtarzała na głos kilka razy. – Już niedaleko, dam radę – motywowała się.

Docierając już prawie na koniec, potknęła się ponownie i wylądowała na przedramionach. Ostra krawędź jednego z wystających spomiędzy korzeni kamienia przebiła się przez lewy skórzany karwasz, przecinając jej skórę.

– To tu. Nareszcie. – Odczuła lekką ulgę mimo odniesionej rany. Gdzieś tu powinien być mechanizm otwierający, jakaś dźwignia. Zastanawiała się… Pewnie tu jesteś. Spojrzała w prawo.

Rzeczywiście znajdowała się tam dźwignia, choć jej zlokalizowanie utrudniały oplatające ją pnącza i korzenie. Chwyciła szybko za miecz i kilkoma szybkimi cięciami zlikwidowała problem.

Była już o krok od wyjścia z tego ponurego miejsca, w którym unosiła się jedynie woń śmierci. Kilkoma dynamicznymi i pewnymi ruchami powyciągała poucinane przez nią kawałki pnączy i chwyciła za dźwignię uruchamiającą mechanizm włazu.

– Szlag! – krzyknęła. Echo rozniosło się po całym tunelu. Jeszcze przez kilka sekund słyszała, jak jej głos odbija się od ściany do ściany.

Pochyliła pochodnię nad dźwignią, żeby lepiej zrozumieć istotę problemu. Spoglądając przez niewielką szczelinę, szybko dostrzegła, że korzenie wrosły się również pomiędzy koła zębate. Nie była w stanie sięgnąć tam żadnym ostrzem. W tym momencie przypomniała sobie o drobnym podarunku, który dostała od swojego generała. Był to magiczny krzemień, dzięki któremu można było na bardzo małą odległość skierować niewielki strumień ognia, który w tej sytuacji był wystarczający, aby spowodować odblokowanie mechanizmu.

Sięgnęła do lewej kieszeni i chwyciła za kamień. Ścisnęła go mocno w prawej dłoni i zbliżyła do unieruchomionych trybów, wypowiadając imię bogini ognia:

– Iranale.

Niewielki rozbłysk światła oświetlił szczelinę, która wypełniła się ogniem. Veana nie musiała długo czekać. Magiczny ogień z łatwością poradził sobie z odblokowaniem dźwigni. Spalanie nie spowodowało żadnego dymu, dzięki czemu Veana mogła swobodnie oddychać. Kiedy resztki korzeni zamieniły się w popiół, natychmiast uruchomiła mechanizm i przejście się otworzyło, przesuwając ciężki kamień w lewą stronę.

Veana zostawiła pochodnie w przejściu, żeby nie zwracać na siebie uwagi, i wybiegła z tunelu, trzymając się swojego planu.

Przed dalszą drogą musiała zatamować krwawienie. Zdjęła karwasz. Sztyletem odcięła kawałek materiału z koszuli wystającej spod skórzanego pancerza i obwinęła go wokół przeciętego przedramienia. Drugim kawałkiem koszuli zabezpieczyła opatrunek, żeby ten się niekontrolowanie nie zsunął i nie zgubił. Zębami przytrzymała końcówkę tkaniny, a ręką docisnęła, aby wiązanie było trwalsze.

Po szybkim zorientowaniu się, że w pobliżu nie ma nikogo oprócz niej, ruszyła wykonać swoje zadanie.

ROZDZIAŁ V

Biegła szybko, bez wytchnienia, niczym w transie. Dopiero gdy docierała do wieży strażniczej, o której wspominał jej Leif, zaczynała myśleć nieco trzeźwiej. Po przebyciu tak długiej drogi złapała oddech. Horyzont na południu był rozświetlony niczym podczas zachodu słońca. To jednak nie było słońce. To, co widziała Veana, było stojącym w ogniu Atro. Wojowniczka wpatrywała się nie tylko, jak płomienie trawią jej ukochane miasto, ale również jak przepadają wszystkie nadzieje, radość, jak giną bliscy. Nie zorientowała się nawet, że jej policzki robią się mokre od łez – Veana nie należała do tych, którzy okazują słabość.

– Pomszczę was. Przyrzekam, że znajdę sposób, żeby wasze dusze zaznały spokoju – powiedziała powoli cichym głosem, przez który przemawiał czysty, doskonały gniew.

Północ nie mogła czekać. Należało czym prędzej ruszać. W oddali malowały się ciemne kontury wysokich drzew. Główny szlak prowadził przez mieszany las Kyliaron ciągnący się kilometrami aż do równin Xer. Cały ten odcinek drogi jest idealnym miejscem na zasadzkę ze strony różnych złoczyńców. Leif doradzał jej, żeby unikała tego rodzaju miejsc. Kobieta przypomniała sobie, że kilka kilometrów od niej, na drodze prowadzącej do jej celu, znajduje się karczma, w której spotykają się miejscowi drwale i inni wieśniacy z pobliskiej wioski i na pewno znalazłby się dla niej jakiś wierzchowiec. Mimo późnej pory w każdej gospodzie byli tacy, co pili do rana, przepijając swój dzienny zarobek. Przy okazji poinformowałaby wszystkich o nadchodzącym niebezpieczeństwie; a raczej spróbowałaby to zrobić, biorąc pod uwagę stan, w jakim znajdowaliby się potencjalni klienci oberży. Żeby jednak się do niej dostać, należało przemierzyć część szlaku, którego Veana pragnęła za wszelką cenę uniknąć. Zanim dotrze do Kyliaronu, musi przeprawić się przez rzekę wypływającą z odległych zachodnich gór.

Cały czas miała złudne wrażenie, że ktoś nie odstępuje jej na krok, że tam, w ciemnościach, ktoś próbuje zastąpić jej cień, a przecież nikt za nią nie szedł ani jej nie śledził. Ciemność rządziła się swoimi prawami, zwłaszcza że tej nocy wszelkie legendy o potworach stały się prawdą. Światło dochodzące z Atro zniknęło z jej widoku po tym, jak musiała zejść w małą dolinę na północ od wieży strażniczej.

Dobiegła już prawie do rzeki, która była szczelnie zasłonięta pałkami wodnymi i inną wodno-bagnistą roślinnością. Woda była zimna. Zmęczona, bardziej odczuwała jej niską temperaturę. Był początek wiosny, więc słońce nie grzało jeszcze należycie. Rzeka ta miała jakieś dwadzieścia metrów szerokości.

Zrobiła zaledwie trzy kroki do przodu i stała już prawie cała w wodzie. Najwidoczniej trafiła na jakieś osunięcie brzegu. Odbiła się lekko od mulistego podłoża i zaczęła płynąć. Jej ekwipunek zdecydowanie utrudniał jej tę krótką, ale wyczerpującą przeprawę. Ciasno zamocowany pancerz krępował jej ruchy, ale płynęła.

Tuż przy drugim brzegu coś złapało ją za lewą nogę i zaczęło pociągać silnymi szarpanymi ruchami na dno. Veana chciała złapać się czegokolwiek, żeby móc się wydostać, nic jednak nie znajdowało się w zasięgu jej ręki. To coś wciągnęło ją pod powierzchnię wody, musiała więc szybko reagować. W nocy, w dodatku w mętnej wodzie, nie można było dostrzec zupełnie niczego. Zdążyła na ułamek sekundy opanować się i wyciągnąć miecz. Jej cięcia były za słabe ze względu na opór wody. Przyciągnęła brodę do kolan w celu zwiększenia zasięgu swojego ramienia w stosunku do nieznanego jej stworzenia i zaczęła dźgać ostrym końcem swojego miecza. Po kilku dźgnięciach to coś zwolniło chwyt. Wynurzyła się na granicy przytomności, wypełniając płuca świeżym powietrzem, i dopłynęła do brzegu.

Położyła się na ziemi, by przez chwilę odpocząć, zastanawiając się nad tym, co takiego właściwie mogło ją zaatakować – w końcu w okolicy nie żyją żadne zwierzęta wodne z wyjątkiem pospolitych ryb… Zresztą to już nieważne, bo była bezpieczna.

Musiała zapomnieć o zmęczeniu. Niosła ją świadomość, że teraz to ona jest najważniejszą osobą w królestwie. Nawet nie król, tylko ona. Jeżeli nie dotrze z tą informacją do Kedy, wówczas straty, jakie staną się udziałem wszystkich mieszkańców Ranhil, będą o wiele większe.

Przemoczone ubranie i piekące od mętnej wody oczy sprawiały olbrzymi dyskomfort podczas podróży, która to dopiero się zaczynała. Ledwo co opuściła Atro, a przed nią jeszcze droga do Xer, Królewski Kanion i dopiero Keda.

Ciemne kontury Kyliaronu stawały się wyrazistsze. Przemaszerowała i przebiegła już wiele kilometrów – jeżeli jej plan się powiedzie, to zaoszczędzi czas i siły, korzystając z wierzchowca, którego liczyła znaleźć w stajni przy karczmie. Jeżeli będzie konieczność, to wykradnie konia. W obliczu zagrożenia cel uświęca środki i tym właśnie zamierzała się kierować.

Teraz już tylko duża, płaska polana dzieliła Veanę od wkroczenia do zachodniej części Kyliaronu. Zatrzymała się na chwilę, aby upewnić się, że nie ma nikogo w pobliżu i że nikt jej nie śledzi. Obserwowała tak okolicę przez kilka minut, starając się przewidzieć, jakie zagrożenia mogą tam na nią czekać, a przy okazji miała chwilę na to, aby odpocząć. Właśnie z takich krótkich przerw w swej nocnej wędrówce czerpała siłę na dalszą drogę.

Myśli o niebezpieczeństwie, które się zbliża, powracały do jej umysłu za każdym razem, gdy się zatrzymywała. Wystrzeliła więc biegiem, pokonując olbrzymią polanę tak szybko, że właściwie nie zdążyła się zorientować, kiedy to tak naprawdę się stało.

Wzdłuż i wszerz rozciągała się przed nią wielokilometrowa puszcza. Dopiero tutaj zaczynała się prawdziwa ciemność. Wkroczyła między drzewa. Najważniejsze to nie zgubić odpowiedniego kierunku, w przeciwnym wypadku nadłoży drogi. Nie wiadomo, co tam czyha, więc decyzja o wyjęciu broni była jak najbardziej na miejscu. Ścisnęła rękojeść bardzo mocno, z nadzieją, że mimo wszystko nie wpadnie w kłopoty i ta się jej nie przyda.

Mimo iż pokonała niemały dystans, las wydawał się jej powiększać albo przynajmniej nie mieć końca. Jedynymi dźwiękami, jakie jej towarzyszyły, były bicie własnego serca oraz oddech i trzask łamanych po nadepnięciu gałęzi. Samotność nie należała do trudnych prób. Pani kapitan znała to uczucie już od dziecka, więc nie myślała nad tym, czy zdarzy się jakiś niesamowity przypadek i ktoś jej pomoże. Miała trochę racji i jednocześnie o tyle samo się myliła. Miała zachować bezpieczeństwo, więc nie wybrała głównego szlaku. Wkrótce okazało się jednak, że wcale nie była jedyną osobą przemierzającą Kyliaron.

Trzask łamanych patyków rozległ się za nią w głuchej ciszy. Było ich wielu.

Trzech zaczęło biec za nią, a kolejnych trzech starało się odciąć jej drogę ucieczki, poruszając się półkolem, tak aby spotkać się z Veaną w jednym punkcie. Byli szybsi od niej, wypoczęci i bardziej pewni siebie. Po tym, jak kapitan dostrzegła, że rozpoczął się za nią pościg, próbowała uciekać co sił w nogach. W trakcie ucieczki pomyślała o tym, że i tak daleko im nie ucieknie, bo jest zbyt zmęczona, a gdy ją dopadną, wówczas będzie musiała mieć siłę na to, żeby z nimi walczyć. Wyraźnie słyszała, że napastnicy są rozproszeni. Wykorzystała to, robiąc w trakcie biegu natychmiastowy zwrot, przenosząc ciężar ciała na przednią nogę tak, aby móc jak najszybciej wyhamować i odbić się od ziemi, zmieniając kierunek swojego biegu.

Często w koszarach wykonywała ćwiczenia z opaską na oczach, w celu określania odległości przeciwnika na podstawie hałasu, jaki ten wywoływał podczas natarcia. Warunki idealnie pasowały do umiejętności, jakie nabyła podczas tej wieloletniej praktyki.