Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom drugi - Jolanta Maria Kaleta - ebook + audiobook

Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom drugi ebook i audiobook

Jolanta Maria Kaleta

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? Czy wreszcie uda się rozwiązać jedną z największych zagadek drugiej wojny światowej?

Wrocław, jesień 1991 roku. W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej nad Odrą zostają znalezione zwłoki inżyniera Pawła Rylskiego, znanego poszukiwacza Bursztynowej Komnaty. Pierwsze podejrzenie o dokonanie zbrodni pada na jego żonę Ewę, która jest z zawodu historyczką. Sprawę komplikuje jednak fakt, że ktoś kradnie całą dokumentację zebraną przez zamordowanego. Jakby tego było mało, wkrótce pojawia się kolejna ofiara śmiertelna. 

Rylska jest zmuszona wziąć sprawy w swoje ręce, ponieważ policja – z jakiegoś powodu – nie podchodzi rzetelnie i profesjonalnie do wspomnianego śledztwa. Z czasem kobieta zdobywa nowe informacje, które być może pomogą jej odkryć Bursztynową Komnatę. Nie wie, że w ślad za nią podąża Mateusz Popiel, emerytowany major kontrwywiadu MSW, od lat zajmujący się tropieniem zaginionego skarbu.

Jolanta Maria Kaleta z łatwością i finezją splata intrygujący wątek kryminalno-szpiegowski z historią o poszukiwaniach ósmego cudu świata. Wartka akcja, barwny język oraz szczypta humoru sprawiają, że Strażnika Bursztynowej Komnaty czyta się i słucha z ogromną przyjemnością, od pierwszej strony aż do zaskakującego zakończenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 4 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Stec

Oceny
4,5 (90 ocen)
57
23
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Benadka

Dobrze spędzony czas

Całkiem zgrabna historyjka taka Indiana Jones po polsku dobrze się słucha polecam
00
Vermarine

Nie oderwiesz się od lektury

polecam książka Super
00
Ewaor

Nie oderwiesz się od lektury

Jak mawiają świetnie opowiedziana historia! Polecam
00
ula25

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam👍
00
iwozuk

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia
00

Popularność




Ty­tuł: Straż­nik Bursz­ty­no­wej Kom­naty. Tom drugi

Co­py­ri­ght © Jo­lanta Ma­ria Ka­leta, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-761-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

„Niebo gwiaź­dzi­ste nade mną, prawo mo­ralne we mnie”.

Im­ma­nuel Kant

Roz­dział 1

Róża z bursz­tynu

We Wro­cła­wiu za­go­ściła już wcze­sna wio­sna, gdy Ryl­ska ode­brała w am­ba­sa­dzie ro­syj­skiej pasz­port z wbitą wizą wjaz­dową do Ro­sji. Z obawy, że Olek bę­dzie jej tę po­dróż od­ra­dzał, wy­my­śliła na po­cze­ka­niu, że je­dzie do Mal­borka, aby przej­rzeć zam­kowe za­soby ar­chi­walne.

– W tej sy­tu­acji mam po­mysł! – ucie­szył się. – Po­je­dziemy ra­zem. Nie bę­dziesz prze­cież ślę­czeć nad pa­pie­rzy­skami po dwa­na­ście go­dzin na dobę. Sko­czymy do So­potu, po­włó­czymy się po plaży, po­oglą­damy za­chody słońca, a wie­czo­rem pój­dziemy po­tań­czyć…

– Szkoda, że do­piero te­raz o tym mó­wisz – udała, że jest za­wie­dziona. – Ale Czer­kas wtry­nił mi do to­wa­rzy­stwa ko­le­żankę z ka­te­dry. Bę­dziemy miesz­kać w po­koju go­ścin­nym sto­wa­rzy­sze­nia hi­sto­ry­ków… Za­nu­dzisz się z nami – usi­ło­wała wy­krę­cić się sia­nem.

Sie­działby jej na karku i kon­tro­lo­wał każdy krok. Go­tów za­bro­nić wszel­kich po­szu­ki­wań w oba­wie przed KGB albo czymś gor­szym. Po­trak­to­wałby po­dróż jako ro­man­tyczny wy­pad w celu od­bu­do­wa­nia daw­nego uczu­cia. A na to Ryl­ska nie miała naj­mniej­szej ochoty, przy­naj­mniej na ra­zie. Na wy­lą­do­wa­nie w łóżku Du­kata tym bar­dziej. Prze­cież nie po to zo­sta­wiła go ćwierć wieku temu, aby te­raz ro­bić po­wtórkę z roz­rywki. Z tego, co pa­mię­tała, pod tym wzglę­dem Olo-Pin­dolo nie miał do za­ofe­ro­wa­nia żad­nych re­we­la­cji. Fakt po­sia­da­nia zdję­cia czer­wo­no­ar­mi­stów także po­zo­sta­wiła dla sie­bie. Me­ce­nas w tro­sce o jej bez­pie­czeń­stwo wy­rzu­ciłby fo­to­gra­fię do śmieci. Żeby bez pro­ble­mów prze­wieźć ją do Ro­sji, roz­cięła ży­letką tek­tu­rową okładkę opa­słego słow­nika ro­syj­sko-pol­skiego i wsu­nęła zdję­cie do środka. Szparę za­le­piła kartką z al­fa­be­tem ro­syj­skim.

Kon­trola gra­niczna w Te­re­spolu prze­bie­gła spraw­nie. Pol­scy po­gra­nicz­nicy nie szpe­rali po ba­ga­żach, nie za­glą­dali do to­re­bek. Po­ciąg prze­je­chał przez most i bia­ło­ru­scy ko­le­ja­rze za­brali się do wy­miany pod­wozi w wa­go­nach. Dwu­go­dzin­nej prze­rwy w po­dróży nie dało się wy­ko­rzy­stać na sen – wa­go­nami rzu­cało, a ro­bot­nicy prze­krzy­ki­wali się wza­jem­nie. Po chwili do po­ciągu, ni­czym psy goń­cze, wpa­dli funk­cjo­na­riu­sze bia­ło­ru­skiej kon­troli. Z do­kład­no­ścią i bra­kiem uprzej­mo­ści pa­mię­ta­ją­cymi czasy do­piero co mi­nione wer­to­wali do­ku­menty, w tym de­kla­ra­cję celną, w którą Ryl­ska mu­siała wpi­sać pra­wie cały swój do­by­tek. Za­cho­wu­jąc spo­kój po­ke­rzy­sty, po­dała pasz­port i kar­teczkę mi­gra­cyjną, którą urzę­du­jący w każ­dym wa­go­nie pro­wyd­nik roz­dał pa­sa­że­rom do wy­peł­nie­nia.

– Cel wi­zyty? – Po­gra­nicz­nik w czapce wiel­ko­ści lot­ni­ska, bę­dą­cej po­zo­sta­ło­ścią po ar­mii ZSRR, wbił w Ryl­ską su­rowe spoj­rze­nie ma­łych, osa­dzo­nych bli­sko nosa oczu.

– Współ­praca kul­tu­ralna mię­dzy Uni­wer­sy­te­tem Wro­cław­skim a Mu­zeum Sztuk Pięk­nych imie­nia Pusz­kina w Mo­skwie – od­parła po­de­ner­wo­wana. – Prze­cież przez Bia­ło­ruś jadę tran­zy­tem – do­dała z pre­ten­sją w gło­sie.

– Otwórz­cie ba­gaże… – Cel­nik pu­ścił jej uwagi mimo uszu. Wy­raź­nie miał gdzieś dy­wa­ga­cje Ryl­skiej, być może przy­wykł do szem­ra­nia Po­la­ków, któ­rzy ostat­nio zro­bili się jesz­cze bar­dziej bez­czelni.

Ryl­ska po­słusz­nie po­sta­wiła na ko­le­jo­wej ka­napce obi­tej szarą tka­niną torbę po­dróżną i roz­su­nęła su­wak. Funk­cjo­na­riusz prze­wra­cał do góry no­gami upchane cia­sno w jej wnę­trzu ciu­chy. Na sa­mym dnie na­tra­fił na coś, co go za­in­try­go­wało. Po chwili wy­do­był na świa­tło dzienne opa­sły słow­nik pol­sko-ro­syj­ski. Wy­trze­pał go sta­ran­nie, ale spo­mię­dzy kar­tek nic, co roz­ch­mu­rzy­łoby jego po­nurą gębę, nie wy­pa­dło. Ryl­ska czuła lo­do­waty pot pły­nący ciur­kiem po ple­cach. Tak na­prawdę zdję­cie czte­rech czer­wo­no­ar­mi­stów nie mo­gło się za­li­czać do rze­czy za­ka­za­nych prze­wo­zem ko­le­jo­wym przez Bia­ło­ruś, lecz na wschod­niej gra­nicy ni­gdy nic nie by­wało pewne ani ja­sne. Zwłasz­cza że zda­niem Ryl­skiej do­piero co po­wo­łana do ży­cia Wspól­nota Nie­pod­le­głych Państw tak na­prawdę ni­czym od ZSRR się nie róż­niła, poza tym, że nie obej­mo­wała już tak roz­le­głego te­ry­to­rium. Prawo i oby­czaje na­dal były te same, a pie­rie­strojka oka­zała się ko­lej­nym ha­słem pro­pa­gan­do­wym. Cel­nik wrzu­cił słow­nik z po­wro­tem do torby i wów­czas do­strzegł tek­tu­rową teczkę z ma­szy­no­pi­sem mo­no­gra­fii, nad którą Ryl­ska się mo­zo­liła i która sta­no­wiła pre­tekst jej po­dróży do Mo­skwy. Roz­wią­zał troczki i jed­nym ru­chem ręki wy­sy­pał ca­łość na sie­dze­nie. Kartki z sze­le­stem po­sy­pały się po ca­łym prze­dziale, a za­lęk­nieni współ­pa­sa­że­ro­wie rzu­cili się je zbie­rać. To­nem da­le­kim od uprzej­mo­ści cel­nik po­pro­sił Ryl­ską o to­rebkę. Wy­wa­lił całą jej za­war­tość na ka­napę. Gme­rał pa­lu­chami mię­dzy sto­sem dro­bia­zgów, ale nic cie­ka­wego nie wpa­dło mu w oko. Z wy­ra­zem za­wodu na grubo cio­sa­nej twa­rzy oznaj­mił szorstko:

– Po­zwól­cie do kon­troli oso­bi­stej.

Gdy pro­wa­dzono Ryl­ską cia­snym ko­ry­ta­rzem wa­gonu, z oczu pa­sa­że­rów wy­zie­rały mie­szane uczu­cia. Jedni spo­glą­dali na nią ze współ­czu­ciem, nie­któ­rzy zio­nęli nie­na­wi­ścią, że to wła­śnie przez nią po­dróż ule­gnie prze­dłu­że­niu. Jesz­cze inni zer­kali z za­in­te­re­so­wa­niem na atrak­cyjną czter­dzie­sto­pa­ro­let­nią ko­bietę, nie­bu­dzącą naj­mniej­szych po­dej­rzeń, która jed­nak mu­siała mieć coś na su­mie­niu, skoro zgar­nęli ją do kon­troli oso­bi­stej. Gdy wró­ciła po pół­go­dzi­nie, nie­któ­rych kor­ciło, aby za­py­tać, czy cel­nicy zna­leźli co­kol­wiek ukryte u niej w majt­kach lub jesz­cze głę­biej, ale nie mieli śmia­ło­ści. Ryl­ska to­czyła wo­koło ta­kim wzro­kiem, jakby za­mie­rzała ich wszyst­kich wy­mor­do­wać go­łymi rę­kami. Miała już ni­gdy nie za­po­mnieć tych kilku mi­nut spę­dzo­nych cał­kiem nago w cia­snej ka­bince sam na sam z bia­ło­ru­ską cel­niczką, która wsa­dziła jej pa­lec naj­pierw do tyłka, a po­tem do po­chwy. Z tego sa­mego wa­gonu do kon­troli oso­bi­stej wy­gar­nęli jesz­cze jedną ko­bietę, może nie tak atrak­cyjną jak Ryl­ska, ale za to młod­szą. Do prze­działu już nie wró­ciła i po­ciąg ru­szył w dal przez po­grą­żone w egip­skich ciem­no­ściach bez­droża tkwią­cej na­dal w oko­wach ko­mu­ni­zmu Bia­ło­rusi.

Mi­nęło po­łu­dnie, gdy wa­gony wto­czyły się na mo­skiew­ski dwo­rzec. Sto­jąc w oknie prze­działu, Ryl­ska usi­ło­wała wy­ło­wić w prze­le­wa­ją­cym się po pe­ro­nie tłu­mie ma­sywną syl­wetkę Gri­go­rija. Ni­kogo przy­po­mi­na­ją­cego niedź­wie­dzia w ubra­niu jed­nak nie do­strze­gła. Wy­sia­dła i tasz­cząc ciężką torbę, ru­szyła wzdłuż wa­gonu w kie­runku wyj­ścia. La­wi­ro­wała mię­dzy roz­sta­wio­nymi bez­ład­nie ba­ga­żami wi­ta­ją­cych się lu­dzi. Prze­krzy­ki­wali się do­no­śnie, rzu­cali so­bie w ob­ję­cia, nie­któ­rzy ob­cie­rali dłońmi pły­nące po po­licz­kach łzy wzru­sze­nia. Ba­biny w cie­płych chu­s­tach na ra­mio­nach za­chę­cały do kupna prze­róż­nych to­wa­rów. Od cu­kier­ków za­czy­na­jąc, a na bli­nach koń­cząc. To­war pa­ko­wały do zwi­nię­tych ze sta­rych ga­zet tu­tek. Z me­ga­fo­nów raz po raz pa­nienka śpiew­nym gło­sem za­po­wia­dała przy­jazd lub od­jazd ko­lej­nego po­ciągu.

– Ewa! Ryl­ska! Ja zdieś! – Przez wszech­obecny gwar i rwe­tes do­tarł do niej głos Gri­szy, wo­ła­ją­cego z tyłu za nią.

Dwie go­dziny póź­niej sie­dzieli przy stole w mało przy­tul­nym po­koju miesz­czą­cym się na ósmym pię­trze aka­de­mika In­sty­tutu Pusz­kina. Po­znany przed wielu laty hi­sto­ryk sztuki, pra­cow­nik mu­zeum, Gri­go­rij Ozie­row, z po­zoru ga­po­waty, jakby do trzech zli­czyć nie umiał, i ocię­żały w ru­chach, był jed­nak nie­zwy­kle ob­rotny. Miał także roz­liczne zna­jo­mo­ści i całą siatkę wza­jem­nych po­wią­zań i wy­świad­cza­nych grzecz­no­ści, bez któ­rych w Ro­sji, jesz­cze za ca­rów, nie dało się nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Pod tym wzglę­dem re­wo­lu­cja paź­dzier­ni­kowa nic nie zmie­niła, wręcz od­wrot­nie. Za­ła­twie­nie dla Ryl­skiej po­koju go­ścin­nego w tym wy­so­kim na pięt­na­ście pię­ter bu­dynku nie sta­no­wiło dla niego naj­mniej­szego pro­blemu.

Mu­sieli wdra­pać się po scho­dach, bo winda kak abyczno była nie­czynna. Sie­dząca w kan­cia­pie za szybą por­tierka użyła słów „jak zwy­kle”, co Ryl­ską nieco za­nie­po­ko­iło. Lu­biła wbie­gać na swoje dru­gie pię­tro w bloku przy Cel­tyc­kiej, ale ósme uznała za grubą prze­sadę. Nie pi­snęła jed­nak ani sło­wem, bo cena jaką mu­siała za­pła­cić za po­kój, była śmiesz­nie ni­ska, na­wet w po­rów­na­niu z ta­nim ho­te­lem, a do mu­zeum, w któ­rym pra­co­wał Ozie­row, mo­gła dojść spa­cer­kiem. Gdy uj­rzała lo­dówkę i czaj­nik elek­tryczny, ucie­szyła się, jakby wy­grała w totka. Śnia­da­nia i ko­la­cje wyjdą znacz­nie ta­niej niż na mie­ście. Gri­go­rij wpa­try­wał się ła­ko­mie w przy­wie­zione przez Ewę za­pasy w po­staci su­chej kieł­basy, ka­ba­no­sów, pacz­ko­wa­nych cien­kich pa­ró­wek i puszki z szynką „Kra­kus”, zna­nej na ca­łym świe­cie z wy­bor­nego smaku. Kon­trolę celną prze­szły scho­wane w siatce pod po­ścielą łóżka. Tam na szczę­ście upier­dliwy funk­cjo­na­riusz nie zaj­rzał, bo przy­naj­mniej po­łowę wik­tu­ałów uznałby za gro­żące wy­bu­chem epi­de­mii i zwi­nął.

Wi­dząc wy­zie­ra­jącą z oczu hi­sto­ryka chętkę na małe co nieco, Ryl­ska przy­go­to­wała po­si­łek, a Gri­sza, po­sta­wił na stole, mię­dzy ta­le­rzami z kieł­basą i ko­szy­kiem z pie­czy­wem, pół­li­trową bu­telkę czy­stej wódki. Bły­ska­wicz­nie zlo­ka­li­zo­wał w szafce obok lo­dówki dwa kie­liszki tak duże, że z po­wo­dze­niem mo­gły słu­żyć za lampki do wina, i do każ­dego na­lał do pełna.

– Wa­sze zda­ro­wie! – wzniósł to­ast i nie cze­ka­jąc na Ryl­ską, wlał całą za­war­tość swo­jego sta­kana1 do gar­dła.

Krzy­wiąc twarz, za­gryzł ka­ba­no­sem i się­gnął pa­lu­chami po szynkę. Wpy­chał ła­ko­mie do ust, jakby ty­dzień po­ścił. Do­lał wódki, znów uniósł kie­li­szek i za­wo­łał:

– Zda­ro­wie Pawła!

Ryl­ska od­sta­wiła kie­li­szek na stół i zmar­kot­niała, a ręka Gri­szy opa­dała.

– Szto słu­czi­łoś?2

– Nie pi­sa­łam w li­ście, bo u was na­dal cen­zura…

– Co masz na my­śli? – Spoj­rzał za­sko­czony i prze­cią­gnął pal­cami po gę­stych krę­co­nych wło­sach, które nie­sfor­nie opa­dały mu na oczy. – Trudni się prze­my­tem?

– Pa­weł zo­stał za­mor­do­wany…

Gri­sza prze­że­gnał się pra­wo­sław­nym oby­cza­jem, od prawa do lewa, i po­pa­trzył na Ryl­ską ze współ­czu­ciem.

– Boże moj… – szep­nął. – Eto uża­sno…

– Straszne, wiem. Po­cząt­kowo mnie usi­ło­wano wro­bić w to mor­der­stwo, ale wzię­łam do­brego ad­wo­kata i, jak wi­dzisz, na­wet po­zwo­lili mi wy­je­chać za gra­nicę.

– Wia­domo już, kto go za­mor­do­wał?

– Są po­szlaki i w związku z tym tu­taj je­stem.

– Ru­scy to zro­bili? – Ciemne oczy Gri­szy zro­biły się okrą­głe ze zdzi­wie­nia; bez wzno­sze­nia to­a­stu wy­chy­lił za­war­tość swo­jego sta­kana. Ryl­ska po­szła w jego ślady, a pie­kący w prze­łyku płyn zdu­sił ci­snące się do oczu łzy.

– Tego nie wiem. – Wzru­szyła ra­mio­nami i wy­tarła nos chu­s­teczką. – Wiem je­dy­nie dla­czego. Reszty mam za­miar się do­wie­dzieć i li­czę na to, że mi po­mo­żesz…

– Po­mogę, ka­nieszna3. Zro­bię wszystko, co będę mógł, tylko po­wiedz: dla­czego go za­mor­do­wano? Po­li­tyka? Dzia­łał w opo­zy­cji? So­li­dar­ność też li­kwi­duje swo­ich prze­ciw­ni­ków, jak ko­muna? – wy­py­ty­wał pod­eks­cy­to­wany.

– No co ty?! Gri­sza! – Ryl­ska za­prze­czyła ru­chem głowy i przez łzy za­śmiała się z przy­pusz­czeń Ozie­rowa. „Oni jed­nak nie mają po­ję­cia, ja­kim kra­jem jest te­raz Pol­ska”, po­my­ślała. – Miał, jak się oka­zało, śmier­tel­nie nie­bez­pieczne hobby… – wy­ja­śniła, ści­sza­jąc głos, jakby zdra­dzała ja­kąś wsty­dliwą ta­jem­nicę.

– Co masz na my­śli? Ho­do­wał ja­do­wite pa­jąki czy co?

– Po­szu­ki­wał Bursz­ty­no­wej Kom­naty…

Gri­sza ner­wo­wym ru­chem do­lał wódki. Opróż­nił kie­li­szek jed­nym hau­stem i we­pchnął do ust słuszną por­cję szynki. Ewa po raz ko­lejny po­szła w jego ślady. Wy­pity al­ko­hol roz­luź­nił spięte nerwy, ale za to roz­kleił ją psy­chicz­nie. Miała ochotę zwy­czaj­nie po­ry­czeć się po bab­sku.

– Prze­cież z tego po­wodu ni­kogo się nie za­bija. – Gri­sza usi­ło­wał wy­pro­wa­dzić ją z błędu. – Może to jed­nak nie było mor­der­stwo, tylko po pro­stu wy­pa­dek? Po­noć tę kom­natę ukryto w ja­kiś sztol­niach czy lo­chach?

Ewa na­lała her­baty do szkla­nek umiesz­czo­nych w wy­so­kich me­ta­lo­wych ko­szycz­kach i prze­ły­ka­jąc łzy, mie­szała gło­śno ły­żeczką. Prze­cząco krę­ciła głową.

– Zna­le­ziono go uto­pio­nego nad brze­giem Odry, a w jej nur­tach z całą pew­no­ścią nikt kom­naty nie ukrył – opo­wia­dała, po­cią­ga­jąc no­sem. – Kilka dni póź­niej skra­dziono całą jego do­ku­men­ta­cję. Zo­stało mi tylko to… – Się­gnęła do torby po słow­nik pol­sko-ro­syj­ski, prze­cięła ży­letką okładkę i wy­do­była zdję­cie czte­rech czer­wo­no­ar­mi­stów. Wy­tarła nos chu­s­teczką i wy­piła kilka ły­ków go­rą­cej her­baty

Gri­sza ob­tarł dło­nie o no­gawki spodni i wziął fo­to­gra­fię do ręki. Po chwili zdjął z nosa oku­lary i prze­tarł je ro­giem ko­szuli. Uważ­nie wpa­try­wał się w ro­ze­śmiane gęby czer­wo­no­ar­mi­stów, or­dery na ich pier­siach i wi­doczne za ple­cami wy­so­kie mury zamku. Minę miał wię­cej niż głu­pią.

– Wy­daje mi się – cią­gnęła Ryl­ska – że to zdję­cie na­pro­wa­dziło Pawła na ja­kiś trop i dla­tego ktoś go sprząt­nął. Pa­weł zdo­łał je spryt­nie ukryć, więc nie pa­dało łu­pem zło­dziei ani nie zwi­nęły go gliny.

– Cóż ja mogę? – Gri­sza odło­żył fo­to­gra­fię i ze wzro­kiem utkwio­nym w Ryl­skiej cier­pli­wie cze­kał na kon­krety.

– Mu­simy zdo­być o nich ja­kieś in­for­ma­cje. – Stuk­nęła pal­cem w le­żące na stole zdję­cie. – Być może któ­ryś na­dal żyje. Być może na­wet oso­bi­ście dał zdję­cie Paw­łowi. Może coś nam wy­ja­śni… – Gdy uj­rzała wle­pione w sie­bie nic nie­ro­zu­mie­jące spoj­rze­nie Gri­szy, do­dała dla ja­sno­ści: – Każdy z nich otrzy­mał Or­der Wojny Oj­czyź­nia­nej. Był nada­wany przez Pre­zy­dium Rady Naj­wyż­szej. W ar­chi­wum ma­cie z pew­no­ścią wy­kazy od­zna­czo­nych, a na od­wro­cie, jak za­uwa­ży­łeś, na­pi­sane są nie tylko imię i na­zwi­sko każ­dego z nich, ale także sto­pień woj­skowy. Jest na­wet na­zwi­sko ich do­wódcy…

Ozie­row słu­chał jej z uwagą, czu­jąc wy­peł­za­jącą na ra­miona gę­sią skórkę. Wiódł nudny i ure­gu­lo­wany ży­wot pra­cow­nika na­uko­wego mu­zeum. I ow­szem, gro­ma­dzono w nim wy­bitne dzieła sztuki, ale nie wią­zały się z nimi żadne pa­sjo­nu­jące ta­jem­nice i za­gadki. Przy­naj­mniej on o żad­nych ni­gdy nie sły­szał. W ży­ciu tego sta­rego ka­wa­lera, miesz­ka­ją­cego jesz­cze nie tak dawno z matką sta­ruszką, jak do tej pory nie wy­da­rzyło się nic, co nio­słoby ze sobą dresz­czyk emo­cji, je­śli nie li­czyć szyb­kiego seksu w mu­ze­al­nej to­a­le­cie z ko­le­żanką z działu ma­lar­stwa fran­cu­skiego. Cały wolny czas po­świę­cał je­dy­nej pa­sji, jaką miał, a mia­no­wi­cie ge­ne­alo­gii swo­jej ro­dziny. Dzięki po­mocy Ryl­skiej do­ko­pał się do dziad­ków i pra­dziad­ków, wy­wo­dzą­cych się ze zu­bo­ża­łej szlachty z Piń­czowa. Przo­dek Gri­szy po ką­dzieli, Al­bert Nie­piel­ski, uczest­nik po­wsta­nia stycz­nio­wego, zo­stał ze­słany na Sy­be­rię. Przy­sy­łane suk­ce­syw­nie przez Ryl­ską fo­to­ko­pie me­tryk wy­grze­ba­nych w za­so­bach kie­lec­kiego ar­chi­wum po­twier­dzały to po­kre­wień­stwo w ca­łej roz­cią­gło­ści. Pro­po­no­wane przez Ewę po­szu­ki­wa­nia czte­rech kra­sno­ar­miej­cówi zwią­zane z tym ry­zyko wy­wo­łały na okrą­głej twa­rzy Gri­go­rija, przy­po­mi­na­ją­cej do­bro­tli­wego Pio­tra Bie­zu­chowa z ra­dziec­kiej wer­sji Wojny i po­koju – na­wet oku­larki na no­sie miał po­dobne – uśmiech zro­zu­mie­nia. Wy­glą­dał też na żywo za­in­te­re­so­wa­nego. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Ryl­skiej zgo­dził się bez za­sta­no­wie­nia.

Kilka dni póź­niej, po­ma­ga­jąc so­bie łok­ciami, Ryl­ska i Ozie­row we­pchnęli się do au­to­busu zmie­rza­ją­cego w kie­runku Czer­no­go­łowki, nie­wiel­kiego mia­steczka le­żą­cego czter­dzie­ści parę ki­lo­me­trów na wschód od Mo­skwy. Istotę ży­cia sta­no­wiły w nim in­sty­tuty i la­bo­ra­to­ria na­le­żące do aka­de­mii nauk, dla­tego wśród pa­sa­że­rów prze­wa­żali lu­dzie mło­dzi. Prze­krzy­ki­wali się wza­jem­nie, na­wo­ły­wali z jed­nego końca na drugi, dziew­czyny chi­cho­tały z byle po­wodu. Zaj­mu­jące dwie ławki tę­gie ba­biny, oku­tane weł­nia­nymi chu­s­tami, wra­ca­jące być może ze sto­łecz­nej kli­niki bądź cen­trum han­dlo­wego, spo­glą­dały na nich kar­cą­cym wzro­kiem. Zgor­szone po­stawą mło­dzieży szep­tały mię­dzy sobą bez prze­rwy, zer­ka­jąc wy­mow­nie w stronę, skąd do­bie­gały gło­śne roz­mowy. Za ich cza­sów ta­kie za­cho­wa­nie było nie do po­my­śle­nia. Okna po­jazdu, szczel­nie za­mknięte, nie wpusz­czały do wnę­trza ani odro­biny świe­żego, choć na­dal chłod­nego po­wie­trza. Prze­po­cone ubra­nia, prze­siąk­nięte pa­pie­ro­chami, oraz nie­świeże od­de­chy nio­sące wspo­mnie­nie zje­dzo­nych do­piero co śle­dzi, ce­buli i czosnku two­rzyły trudną do wy­trzy­ma­nia mie­szankę za­pa­chową. Ryl­ska ode­tchnęła z ulgą, gdy po go­dzi­nie jazdy kie­rowca, ha­mu­jąc z pi­skiem opon, roz­darł się na cały au­to­bus: „Czer­no­go­łowka!”.

Sto­jąc na przy­stanku, Gri­go­rij wpa­try­wał się w kartkę, na któ­rej wid­niał ad­res sier­żanta Sier­gieja Ro­słowa. Ulica Pro­cho­rowki 12. Na­ci­skany przez Ewę zdra­dzał, ja­kim cu­dem wszedł w po­sia­da­nie cen­nych in­for­ma­cji, któ­rych zdo­by­cie za­jęło mu pra­wie ty­dzień.

– U nas tak za­wsze. Ofi­cjal­nie nic nie za­ła­twisz. Za­wsze ci po­wie­dzą: „Nie wolno”, „Nie mamy”, „Za­gi­nęły pod­czas wojny i tak da­lej” – opo­wia­dał z nie­śmia­łym uśmie­chem, który do­da­wał jego pu­cu­ło­wa­tej, sta­ran­nie ogo­lo­nej twa­rzy odro­binę chło­pię­cego uroku. – Ale jak po­sta­wisz pół li­tra, to roz­mowa za­raz wy­gląda ina­czej.…

Omi­ja­jąc ka­łuże po­wstałe po roz­to­pach z ostat­nich dni, kiedy słońce na­resz­cie przy­po­mniało so­bie, że kwie­cień to już wio­sna, szli alejką mię­dzy wy­so­kimi blo­kami. Ni­czym nie róż­niły się od tych na No­wym Dwo­rze czy Po­po­wi­cach we Wro­cła­wiu. Je­dy­nie nikt ich nie ozdo­bił an­ty­pań­stwo­wymi ha­słami czy obe­lgami rzu­ca­nymi na po­li­ty­ków. Pie­rie­strojka pie­rie­strojką, ale ko­lo­nie karne dla opor­nych na­dal funk­cjo­no­wały. I sa­mo­chody par­ku­jące wzdłuż bu­dyn­ków nie były tak liczne ani tak do­brych ma­rek jak w Pol­sce. Prze­wa­żały zde­ze­lo­wane mo­skwi­cze i stare wołgi. Być może tymi lep­szymi po­je­chano do in­sty­tutu. Na środku ob­szer­nego skweru, w po­bliżu roz­ło­ży­stej wierzby pła­czą­cej, Ryl­ska do­strze­gła wy­soki na dwa me­try mar­mu­rowy co­kół zwień­czony po­pier­siem Le­nina. U stóp, w kilku sło­ikach, za­pewne po kom­po­cie, ktoś po­usta­wiał bu­kiety pa­pie­ro­wych kwia­tów. W ko­ro­nach po­bli­skich drzew uwi­jały się ptaki i z ra­do­snym świer­go­tem prze­la­ty­wały chma­rami, bez­tro­sko za­ła­twia­jąc się na łysą czaszkę wo­dza re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej.

– Je­ste­śmy na miej­scu – oznaj­mił Gri­sza, wska­zu­jąc ni­ski blok tuż przy skwe­rze. – Tylko ani słowa o Bursz­ty­no­wej Kom­na­cie. – Spoj­rzał wy­mow­nie na swoją to­wa­rzyszkę. – Mogą ze stra­chu na­brać wody w usta.

– Nie ma sprawy. Coś wy­my­ślę na po­cze­ka­niu.

– Nie mów też o śmierci Pawła…

– Gri­sza… – prze­rwała mu Ewa z pre­ten­sją w gło­sie. – Ja na­dal pa­mię­tam nie­pi­saną in­struk­cję ob­sługi tego ustroju… W nim się uro­dzi­łam i doj­rza­łam…

Drzwi otwo­rzyła im ba­bina z wy­glądu lat sie­dem­dzie­siąt. Sze­ro­kie, zgar­bione plecy okryła kra­cia­stą weł­nianą chu­stą, a białe jak mleko włosy splo­tła w cienki war­kocz. Zwi­nięty na kształt pre­celka zdo­bił czu­bek głowy. Spoj­rze­nie czuj­nych ciem­nych oczu, oto­czo­nych sia­teczką zmarsz­czek, prze­no­siła z Ozie­rowa na Ryl­ską, cze­ka­jąc, aż wy­ja­śnią, z czym przy­szli. Pierw­szy ode­zwał się Gri­sza:

– Czy tu­taj mieszka Sier­giej Ro­słow?

– I tak, i nie – od­parła bar­dzo za­gad­kowo. – Za­leży, kto pyta…

– Przy­je­cha­łam z Pol­ski – za­częła Ewa. – Pi­szę re­por­taż o bo­ha­ter­skich żoł­nier­zach ra­dziec­kich. Taką hi­sto­rię jed­nej fo­to­gra­fii. W samą porę przy­po­mniała so­bie stary film z Bryl­ską w roli głów­nej. – Się­gnęła do torby i po­dała ba­bi­nie zdję­cie czte­rech czer­wo­no­ar­mi­stów. – Jest na niej sier­żant Sier­giej Ro­słow, od­zna­czony Or­de­rem Wojny Oj­czyź­nia­nej.

Ba­bina wy­jęła z kie­szeni ob­szer­nej czar­nej sukni oku­lary i za­ło­żyła na nos. Z uwagą przyj­rzała się fo­to­gra­fii. Po chwili pod­nio­sła za­łza­wione oczy na Ryl­ską i pi­snęła:

– Jezu Chry­ste… Prze­cież to mój Sie­rioża… – Przy­sło­niła usta dło­nią i za­łkała.

Ryl­ska i Ozie­row cze­kali cier­pli­wie na dal­szy roz­wój wy­da­rzeń. Jedno było pewne – ad­res się zga­dzał. Czy ze­chcą ich wpu­ścić i po­roz­ma­wiać, tego nie wie­dzieli. Po chwili jed­nak ko­bie­cina, od­da­jąc zdję­cie, ob­tarła dło­nią mo­kre od łez po­liczki i otwo­rzyła przed nimi sze­roko drzwi.

– Za­chodź­cie, pro­szę – za­pro­siła go­ścin­nie.

Szep­cząc pod no­sem „Boże ty mój”, za­pro­wa­dziła go­ści do ob­szer­nego po­koju i wska­zała krze­sła za okrą­głym sto­łem. Bły­ska­wicz­nie ze­brała sto­jące na nim brudne na­czy­nia, za­pewne po śnia­da­niu, i czmych­nęła z nimi do kuchni. Wró­ciła po se­kun­dzie i za­chę­cała, aby się roz­go­ścili.

– Czy Sier­giej Ro­słow tu mieszka? – Ryl­ska usia­dła na krze­śle i za­wie­siła na ba­bi­nie py­ta­jące spoj­rze­nie.

– Miesz­kał, a jakże, miesz­kał. – Po­ki­wała smęt­nie głową i przy­cup­nęła na krze­śle obok. – Już nie żyje. Wła­śnie mi­nął mie­siąc, jak zgi­nął w wy­padku. Wpadł pod auto. – Po twa­rzy ko­biety po­to­czyły się nie­kon­tro­lo­wane łzy, które sta­ran­nie ob­cie­rała dło­nią, a Ryl­ska i Ozie­row bły­ska­wicz­nie wy­mie­nili spoj­rze­nia.

Ewie na­tych­miast przy­po­mniały się słowa wdowy po Ka­rolu Ogórku o ce­lo­wym po­trą­ce­niu re­dak­tora przez ta­jem­ni­czy sa­mo­chód.

– To był pani mąż? – spy­tała, gdy ko­bie­cina za­pa­no­wała nad wzru­sze­niem.

Ro­słowa mil­cząco po­ki­wała głową i wy­sią­kała nos w chustkę wy­do­bytą z po­jem­nych kie­szeni sukni. Ryl­ska spo­dzie­wała się, że Ro­słow bę­dzie już star­szym czło­wie­kiem. Prze­cież od końca wojny upły­nęło pra­wie pół wieku. Sfo­to­gra­fo­wani na tle zamku żoł­nie­rze to w więk­szo­ści mło­dzi chłopcy. Sier­giej Ro­słow po­wi­nien li­czyć około sie­dem­dzie­siątki. Gdyby żył. To, że wła­śnie umarł, spa­dło na Ryl­ską jak grom z ja­snego nieba i na mo­ment stra­ciła cały re­zon. Zło­żyła kon­do­len­cje i mimo prze­stróg Gri­szy wy­znała, że ona także nie­dawno stra­ciła męża. Ro­słowa roz­pła­kała się na do­bre i ser­decz­nie ob­jęła drobną Ewę swymi sze­ro­kimi chłop­skimi ra­mio­nami. Gdy ba­bina w końcu się uspo­ko­iła, Ryl­ska po­dała jej fo­to­gra­fię i spy­tała:

– Który z nich to pani mąż?

Ro­słowa wy­sią­kała nos i po­pra­wiła oku­lary. Jesz­cze raz po­chy­liła się nad zdję­ciem.

– Ten uśmiech­nięty. – Wska­zała ma­łym pal­cem. – Za­wsze się uśmie­chał.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć, za co przy­znali mu ten or­der. Pewno się chwa­lił…

Wdowa po­ru­szyła się na krze­śle, jakby szu­kała wy­god­niej­szej po­zy­cji, i zdjęła oku­lary. Wi­docz­nie słu­żyły jej tylko do czy­ta­nia. Splo­tła dło­nie na po­dołku i przez chwilę wpa­try­wała się w le­żące na stole zdję­cie.

– To było dawno… – po raz ko­lejny wes­tchnęła ciężko i prze­nio­sła wzrok na wi­doczny za oknem wy­soki be­to­nowy blok – ale pa­mię­tam, jakby to było dziś… Po­zna­łam Sie­riożę la­tem czter­dzie­stego czwar­tego, kiedy ranny tra­fił do szpi­tala po­lo­wego. Słu­żył pod puł­kow­ni­kiem Kosz­ki­nem. Kiedy wra­cał na front, strasz­nie pła­ka­łam.

– To dla puł­kow­nika była ta fo­to­gra­fia. Na pa­miątkę. – Ryl­ska od­wró­ciła fo­to­gra­fię i wska­zała pal­cem na­pis: „Na pa­miątkę swemu do­wódcy…”.

– Skoro tak na­pi­sali. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Ja nie wiem. Sie­rioża nie miał ta­kiego zdję­cia. A pani skąd je ma?

Ryl­ska za­mil­kła na mo­ment. Li­czyła, że usły­szy co in­nego.

– Zna­la­złam je w rze­czach męża po jego śmierci – od­parła szcze­rze. Wdowa po sier­żan­cie wzbu­dzała za­ufa­nie. – Je­stem pewna, że otrzy­mał je od jed­nego z żoł­nie­rzy wi­docz­nych na zdję­ciu. Skoro nie od sier­żanta Ro­słowa, to od któ­re­goś z po­zo­sta­łych. Czy zna pani ko­goś z tej fo­to­gra­fii?

– Je­den z nich był u nas kilka razy, za­raz po woj­nie… – Wdowa po kra­sno­ar­miejcu się­gnęła po le­żące na stole zdję­cie. – O, ten. – Wska­zała pal­cem po­nurą gębę krę­pego chło­paka. – To po­rucz­nik Ana­to­lij Ra­disz­czew.

– Mieszka tu­taj, w Czer­no­go­łowce?

– Tu­taj nie – za­prze­czyła. – Wró­cił do sie­bie… Do Po­krowki. Mia­steczko leży, jak się je­dzie na Klin… Raz by­li­śmy u niego z wi­zytą.

– A ten or­der? – Ryl­ska nie­zau­wa­żal­nie prze­szła do bar­dziej in­te­re­su­ją­cego ją te­matu. – Mąż mu­siał być bar­dzo od­ważny… Za byle co prze­cież Sta­lin nie da­wał od­zna­czeń.

– Zdo­by­wali Ka­li­nin­grad. – Ro­słowa ocho­czo wró­ciła do wspo­mnień; tak rzadko mo­gła z kimś po­roz­ma­wiać na ten te­mat. Dzieci prze­pro­wa­dziły się do Mo­skwy. Do niej za­glą­dały tylko na święta. A są­siadki za­zdro­ściły męża bo­ha­tera. – Szturm na mia­sto trwał cztery dni. Hi­tle­rowcy bro­nili się za­cie­kle. Sie­rioża za po­mocą gra­na­tów zli­kwi­do­wał dwa nie­miec­kie czołgi, a kiedy wdarli się do mia­sta, wziął jeńca, Ger­mańca. Po­noć wy­soko po­sta­wio­nego urzęd­nika, który miał za­miar z wa­lizką pełną do­ku­men­tów dać nogi za pas. To za to Sie­rioża do­stał ten or­der. Ale ja je­stem gapa! – krzyk­nęła na­gle i ze­rwała się zza stołu. – Prze­cież wy z drogi, zmę­czeni i głodni, a ja na­wet her­baty nie po­da­łam!

Nie cze­ka­jąc na re­ak­cję go­ści, po­mknęła do kuchni, skąd po chwili do uszu Ryl­skiej i Ozie­rowa do­tarł brzęk na­czyń oraz sztuć­ców. Po kilku mi­nu­tach wdowa po Sier­gieju Ro­sło­wie wró­ciła z tacą, na któ­rej stały szklanki w ko­szycz­kach, szklane spodki i mi­seczka kon­fi­tur. Do sa­mo­wara w kształ­cie am­fory, sto­ją­cego na ko­mo­dzie, na­lała wody i pod­łą­czyła go do prądu. Tych na wę­giel drzewny nikt nie uży­wał już od lat. Mimo kor­pu­lent­nej syl­wetki i siód­mego krzy­żyka na karku krę­ciła się po po­koju jak fryga, wy­raź­nie za­do­wo­lona z go­ści, przed któ­rymi mo­gła otwo­rzyć serce i po­wspo­mi­nać dawne, do­bre czasy. Ryl­ska ob­ser­wo­wała ją z odro­biną za­zdro­ści. Miała żal do losu, że tak wcze­śnie uczy­nił z niej wdowę. Za­nim się ze­sta­rzeje, przyj­dzie jej naj­pierw zgorzk­nieć w sa­mot­no­ści. Nie usły­szy od uko­cha­nej osoby słów jak w pio­sence: „Ko­chana, zna­la­złem pierw­szy siwy włos na two­jej skroni!”. Z za­my­śle­nia wy­rwał ją bu­cha­jący parą sa­mo­war. Się­gnęła do torby i wrę­czyła wdo­wie po Sier­gieju opa­ko­waną w fo­lię su­chą kieł­basę kra­kow­ską, a Gri­go­rij z głę­bo­kiej kie­szeni kurtki wy­do­był pół li­tra Sto­licz­nej. Pili czajro­syj­skim zwy­cza­jem, na­le­wa­jąc wrzący na­par ze szklanki na spode­czek, a ły­żeczką na­bie­rali kon­fi­tur z mi­seczki. Go­rąca her­bata i al­ko­hol nie tylko roz­grzały zmar­z­nięte ciała, ale także roz­luź­niły sztywną po­cząt­kowo at­mos­ferę. Wdowa, chi­cho­cząc, z wy­pie­kami na twa­rzy wspo­mi­nała pierw­sze lata mał­żeń­stwa, me­dale i od­zna­cze­nia, któ­rych do­ro­bił się dzielny Sie­rioża, udziały w co­rocz­nych de­fi­la­dach zwy­cię­stwa, ob­cie­rała łzy żalu za mi­nioną mło­do­ścią i z roz­rzew­nie­niem wra­cała pa­mię­cią do cza­sów sta­li­now­skich. Po­chwa­liła się także, że te kwiaty pod po­mni­kiem Le­nina to za­sługa jej i jesz­cze dwóch ba­bi­nek miesz­ka­ją­cych w są­sied­nim bloku. Ona nic nie mo­gła po­ra­dzić na za­cho­dzące zmiany, któ­rych nic a nic nie poj­mo­wała. Ja­kieś pie­rie­strojki czy gła­sno­sti,nie wia­domo, do czego do­pro­wa­dzą. Na ra­zie spo­wo­do­wały chaos i roz­pad pań­stwa.

Kiedy Ryl­ska i Ozie­row zbie­rali się do wyj­ścia, wdowa po Ro­sło­wie, sier­żan­cie, który zdo­by­wał Königs­berg, pod­eks­cy­to­wana wi­zytą i lekko wsta­wiona kil­koma kie­lisz­kami wódki, szep­nęła:

– Pa­daż­di­tie4. Choć Sie­rioża tego su­rowo za­bra­niał, za­raz wam coś po­każę… Pa­da­rok5, jaki przy­wiózł dla mnie z Ka­li­nin­gradu… – I znik­nęła za drzwiami pro­wa­dzą­cymi do są­sied­niego po­koju.

Wró­ciła po chwili, nio­sąc z ogrom­nym pie­ty­zmem nie­duże tek­tu­rowe pu­dełko. Je­śli są­dzić po sta­nie za­cho­wa­nia, li­czyło so­bie sporo lat. Ro­słowa wierz­chem dłoni ob­tarła z czoła drob­niut­kie kro­ple potu i otwo­rzyła wieczko. Na dnie pu­dełka, opa­tu­lona li­gniną, spo­czy­wała żółta róża z bursz­tynu.

1 – duży kie­li­szek (ros.)

2 – Co się stało? (ros.)

3 – oczywiście (ros.)

4 – Po­cze­kaj­cie (ros.)

5 – Po­da­rek (ros.)

Roz­dział 2

Ostat­nia ka­seta

Gdy za Owczar­kiem za­mknęły się drzwi, Po­piel z brud­nymi ta­le­rzami w ręce po­ma­sze­ro­wał do kuchni. Wrzu­cił je do zlewu i za­pa­rzył w kubku eks­pre­sówkę. Roz­siadł się na wer­salce i za­pu­ścił wzrok na fo­to­ko­pie no­ta­tek Pawła Ryl­skiego. Po raz ko­lejny pró­bo­wał uło­żyć zdo­byte in­for­ma­cje ni­czym puz­zle, ma­jące utwo­rzyć ob­raz Bursz­ty­no­wej Kom­naty. Tym ra­zem szło cał­kiem nie­źle.

– Co wiemy o spra­wie na pewno? – za­dał so­bie to py­ta­nie po­now­nie i wziął spory łyk her­baty. – Po pierw­sze – wy­li­czał na głos – Ryl­ski wy­wę­szył coś bar­dzo istot­nego na te­mat Bursz­ty­no­wej Kom­naty. Na zdrowy ro­zum bio­rąc, mu­siał mieć na ten te­mat do­ku­menty lub cho­ciaż no­tatki. Nie­stety, ulot­niły się jak kam­fora. − W le­żą­cym na ła­wie no­te­sie Ma­tias na­kre­ślił ja­kieś nie­zro­zu­miałe znaki i znowu siorb­nął her­baty. – Po dru­gie – mo­no­lo­go­wał – la­ska o blond wło­sach miała po­dej­rzane kon­szachty z „Kraw­cem”, a on z Wo­ron­co­wem. − Do­ry­so­wał coś do dziw­nej mapy, którą two­rzył w swoim no­te­sie. Od­sta­wił ku­bek i się­gnął po pa­pie­rosy le­żące przed nim na ła­wie. Za­pa­lił jed­nego i za­cią­gnął się głę­boko. – Po trze­cie – wy­mam­ro­tał i wy­pu­ścił dym pod su­fit – ro­mans Ryl­skiego z całą pew­no­ścią nie był kwe­stią śle­pego strzału Amora, a ta blon­dynka przy­pła­ciła go ży­ciem. Tezę o sa­mo­bój­stwie w przy­padku obojga mo­żemy wy­pie­przyć do ko­sza. Zo­stali sprząt­nięci tą samą me­todą, przez tę samą ekipę. Nie trzeba skoń­czyć aka­de­mii po­li­cyj­nej, żeby to do­strzec. – Po czwarte – cią­gnął – Kraw­czyk i Wo­ron­cow we­szli w po­sia­da­nie no­tesu Ryl­skiego. Z pew­no­ścią buch­nęli też z jego miesz­ka­nia po­zo­stałe do­ku­menty. Dam głowę, że to oni zli­kwi­do­wali blond la­skę. Być może Ryl­ski w przy­pły­wie łóż­ko­wego sza­leń­stwa po­chwa­lił się przed nią swoją wie­dzą na te­mat kom­naty. A ta wie­dza jest śmier­cio­no­śna. Cho­lera wie dla­czego – pod­su­mo­wał z prze­ką­sem i do­dał ko­lejny ele­ment do swo­jego ry­sunku.

Chwilę spo­glą­dał na niego z uwagą. Na jego twa­rzy po­ja­wił się uśmiech gorz­kiej sa­tys­fak­cji. Puz­zle z tego pu­dełka uło­żyły się w ca­łość.

– No to je­ste­śmy w domu – wy­mam­ro­tał pod no­sem i roz­parł się wy­god­nie w fo­telu, jak po wy­ko­na­niu cięż­kiej pracy. – Kraw­czyk i Wo­ron­cow szu­kają Bursz­ty­no­wej Kom­naty, a po dro­dze li­kwi­dują wszyst­kich ry­wali lub zbęd­nych współ­pra­cow­ni­ków albo nie­wy­god­nych świad­ków. Ja­sne jak słońce. Je­śli mam ra­cję, to ży­cie Ewy Ryl­skiej wisi na wło­sku. Już raz pró­bo­wali ją sprząt­nąć, wtedy na wale. Jak znam ży­cie, to będą pró­bo­wać aż do skutku.

Tylko na jedno py­ta­nie Po­piel nie znał od­po­wie­dzi: kim byli „Wrona” i Sa­sza? A to oni wy­ko­ny­wali całą brudną ro­botę. Spoj­rzał na ze­ga­rek – mi­nęła szes­na­sta. Upo­rząd­ko­wał wszyst­kie wa­la­jące się po stole pa­pie­rzy­ska, wsko­czył w dres, zje­chał windą na dół i wsiadł do sa­mo­chodu. Gnał jak wa­riat, la­wi­ru­jąc mię­dzy dro­go­wymi ma­ru­de­rami. Na kilka mi­nut spo­wol­nił go ko­rek w tu­nelu na placu Do­mi­ni­kań­skim i ko­lejny na placu 1 Maja. Zło­rze­cząc pod no­sem na tych wszyst­kich, któ­rzy ku­pili so­bie auta i te­raz blo­ko­wali jezd­nię, rzu­cał sto­ją­cym ra­zem z nim w korku kie­row­com mor­der­cze spoj­rze­nia. Mieli to głę­boko gdzieś. Po pół­go­dzi­nie ner­wo­wej jazdy za­par­ko­wał golfa w ta­kim punk­cie Ko­za­nowa, aby wi­dzieć bramę wej­ściową do bloku Ryl­skiej. Włą­czył ra­dio i kilka mi­nut słu­chał wia­do­mo­ści. Po­iry­to­wany ko­lejną prze­py­chanką w Bel­we­de­rze, prze­łą­czył sta­cję. Huk­nęła ja­zgo­tliwa mu­zyka. Chwilę ska­kał po ka­na­łach, któ­rych ostat­nio na­mno­żyło się co nie­miara, ale ni­czego dla sie­bie in­te­re­su­ją­cego nie po­tra­fił zna­leźć. Z przy­jem­no­ścią po­słu­chałby Ste­viego Won­dera czy Sto­ne­sów, w osta­tecz­no­ści niechby był Mi­chael Jack­son, ale nie. Nada­wali same gówna. Wku­rzony wy­łą­czył ra­dio i uchy­lił okno. Do wnę­trza sa­mo­chodu wdarły się dźwięki pta­siego kon­certu urzą­dzo­nego przez wró­ble, pliszki i tę całą resztę pie­rza­stego to­wa­rzy­stwa gniaz­du­ją­cego w oko­licz­nych drze­wach. Oparty o wy­godne sie­dze­nie volks­wa­gena, Ma­tias ob­ser­wo­wał wą­ską uliczkę i wi­doczny za krza­kami wał prze­ciw­po­wo­dziowy, od­gra­dza­jący od osie­dla ko­ryto wez­bra­nej Odry. Woda po wio­sen­nych roz­to­pach i ostat­nich opa­dach desz­czu nie­bez­piecz­nie po­de­szła do ko­rony wału.

Gdy cał­kiem się ściem­niło, z nie­po­ko­jem za­trzy­mał wzrok na oknach miesz­ka­nia Ryl­skiej. Świa­tła na­dal były wy­ga­szone. Z pew­no­ścią ni­g­dzie nie wy­cho­dziła, bo byłby ją za­uwa­żył. Wy­glą­dało, jakby w ogóle nie wró­ciła z pracy do domu. Od czasu tego po­bi­cia już nie bie­gała po wale, tylko ulicz­kami mię­dzy blo­kami i chod­ni­kiem wzdłuż Ko­za­now­skiej. Wi­docz­nie bała się, że atak się po­wtó­rzy. Kiedy mi­nęła ósma wie­czór, a Ryl­ska na­dal nie wra­cała do domu, Po­piel po­czuł na grzbie­cie mrówki nie­po­koju.

– Mam na­dzieję, że nic jej się nie przy­da­rzyło – bąk­nął do sie­bie. Raz po raz przy­cho­dziły mu na myśl jej bursz­ty­nowe oczy pło­nące cie­płym bla­skiem.

Przed pół­nocą, gdy w miesz­ka­niu wdowy na­dal pa­no­wały ciem­no­ści, wy­siadł z auta i ru­szył na po­szu­ki­wa­nie budki te­le­fo­nicz­nej. Po pię­ciu mi­nu­tach zna­lazł czynną i wy­krę­cił nu­mer te­le­fonu. Chwilę cze­kał, ale u Ryl­skiej nikt nie pod­niósł słu­chawki. Prze­świad­czony, że po­szła do ko­goś z wi­zytą, wró­cił do sie­bie. W nocy nie mógł spać. Jej nie­obec­ność nie da­wała mu spo­koju. Dzwo­nił kilka razy, Ryl­ska jed­nak nie od­bie­rała te­le­fonu.

Po po­ran­nym jog­gingu i przy­zwo­itym śnia­da­niu z pa­pie­ro­sem w ustach za­siadł za kie­row­nicą golfa i po­mknął na Stare Mia­sto. O tej po­rze ruch uliczny za­mie­rał i te kilka ki­lo­me­trów dzie­lą­cych plac Grun­waldzki od rynku po­ko­nał raz-dwa. Go­rzej było z za­par­ko­wa­niem. Ostat­nio wła­dze mia­sta po­ob­sta­wiały par­ko­me­trami całe cen­trum i za każdą mi­nutę po­stoju ka­zały so­bie słono pła­cić, a mimo to wol­nego miej­sca ani na le­kar­stwo. Wą­skie uliczki były za­ta­ra­so­wane przez sa­mo­chody do­staw­cze. Przejść się le­d­wie dało, a co do­piero prze­je­chać. W końcu zna­lazł ja­kąś lukę mię­dzy cię­ża­rów­kami i za­mknąw­szy sta­ran­nie auto, po­ma­sze­ro­wał w kie­runku Szew­skiej. Sta­rał się omi­jać wzro­kiem ko­lo­rowe re­klamy piwa wy­sta­wione przez wła­ści­cieli no­wych pu­bów, co rusz za­stę­pu­ją­cych skle­piki spo­żyw­cze czy punkty usłu­gowe. Krzy­kli­wie za­pra­szały w swoje go­ścinne progi, i to od sa­mego rana. Wi­dok bu­telki z al­ko­ho­lem wy­wo­ły­wał u Po­piela przy­jemne sko­ja­rze­nia i mo­men­tal­nie przy­cho­dziła mu ochota, aby so­bie gol­nąć jed­nego. Dla od­wró­ce­nia uwagi przy­glą­dał się mi­ja­nym stu­dent­kom, któ­rych znacz­nie przy­było od czasu, kiedy on tymi ulicz­kami la­tał na wy­kłady, i li­czył te ład­niej­sze. Ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że wszyst­kie są ładne, choć może nie tak ładne jak Ilona.

Wiel­kie dwu­skrzy­dłowe drzwi wio­dące na wy­dział fi­lo­zo­ficzno-hi­sto­ryczny, gdzie pra­co­wała Ryl­ska, otwie­rały się z tru­dem. Sta­rych, za­rdze­wia­łych za­wia­sów dawno nikt ni­czym nie na­sma­ro­wał. Po ka­mien­nych schod­kach Po­piel wbiegł na pół­pię­tro. Za szybą por­tierni ni­kogo nie do­strzegł, więc za­nu­rzył się w ciemną cze­luść dłu­giego i krę­tego ko­ry­ta­rza po­zba­wio­nego okien. Oświe­tlony nędz­nymi ża­rów­kami bie­gną­cymi rzę­dem pod su­fi­tem, stra­szył po­strzę­pio­nym li­no­leum le­żą­cym na pod­ło­dze za­pewne od końca wojny lub dłu­żej. Zza mi­ja­nych po dro­dze drzwi do­la­ty­wały od­głosy po­waż­nych roz­mów mię­dzy stu­den­tami a pro­wa­dzą­cymi za­ję­cia na­ukow­cami. Poza tym wszę­dzie za­le­gała ci­sza świad­cząca o po­wa­dze tego przy­bytku wie­dzy. Na­wet mi­jani po dro­dze stu­denci wy­mie­niali mie­dzy sobą uwagi przy­ci­szo­nymi gło­sami. Ma­tias po­czuł się odro­binę nie­swojo.

Se­kre­ta­riat mie­ścił się na końcu ko­ry­ta­rza. Pulchna bru­netka w czer­wo­nym ża­kie­cie, sie­dząca za biur­kiem, któ­rego znaczną część zaj­mo­wała ma­szyna do pi­sa­nia, za­wie­siła na Po­pielu za­cie­ka­wione spoj­rze­nie mocno uma­lo­wa­nych oczu. Na stu­denta był sta­now­czo za stary, a ci za­oczni mieli od­rębną ad­mi­ni­stra­cję. Ro­dzice stu­den­tów na­to­miast ni­gdy nie przy­cho­dzili w spra­wie swo­ich po­ciech, bo prze­cież były już do­ro­słe.

– Chciał­bym się wi­dzieć z pa­nią dok­tor Ewą Ryl­ską – oznaj­mił, gdy tylko za­mknął za sobą drzwi.

– Oba­wiam się, że to nie bę­dzie moż­liwe, gdyż jest w de­le­ga­cji – od­parła uprzej­mie, na­dal z cie­ka­wo­ścią lu­stru­jąc wy­so­kiego in­te­re­santa od stóp do głów. Lu­biła ta­kich fa­ce­tów jak on. Z dłu­gimi wło­sami hip­pisa, spię­tymi w ku­cyk, miał w so­bie coś z ar­ty­stycz­nej cy­ga­ne­rii, dość licz­nej we Wro­cła­wiu. Z da­leka czuć go było praw­dzi­wym męż­czy­zną, czyli pa­pie­ro­sami i za­pa­chem potu zga­szo­nym przez wodę ko­loń­ską. Kil­ku­dniowy za­rost oka­la­jący zmy­słowe usta sta­no­wił obiet­nicę na­mięt­nych po­ca­łun­ków.

– Kiedy wróci? – spy­tał z uśmie­chem, czu­jąc ulgę, że nic Ryl­skiej się nie przy­tra­fiło.

– Nie­prędko – Za­uro­czona Po­pie­lem se­kre­tarka ga­piła się na niego jak sroka w gnat. – Po­je­chała do Mo­skwy, do tam­tej­szego ar­chi­wum – wy­ja­śniła ocho­czo, li­cząc może na ja­kieś spe­cjalne względy ze strony Ma­tiasa.

– Ty­dzień, dwa? – usi­ło­wał się do­wie­dzieć szcze­gó­łów.

– Może na­wet trzy. Wie pan, u nich nie re­ali­zują za­mó­wień od ręki, jak u nas. Na wszystko trzeba cze­kać na­wet kilka dni i też nie za­wsze przy­niosą to, o co się pro­siło. Ro­bią ła­skę, że nam w ogóle co­kol­wiek udo­stęp­niają…

Ko­bieta sze­roko przed­sta­wiała re­alia funk­cjo­no­wa­nia urzę­dów w by­łym już Związku Ra­dziec­kim, lecz Po­piel na­wet jej nie słu­chał. Znów po­czuł na ple­cach i karku zna­jome mrówki nie­po­koju. Jak za­wsze, gdy prze­wi­dy­wał nie­bez­pie­czeń­stwo, któ­remu nie był w sta­nie za­po­biec. Na­brał prze­ko­na­nia, że to nie śre­dnio­wieczne szpar­gały zwa­biły Ryl­ską do Mo­skwy, ale Bursz­ty­nowa Kom­nata. Mu­siała jej wpaść w ręce ja­kaś kon­kretna in­for­ma­cja, ja­kiś trop, ślad po­zo­sta­wiony przez męża. Po­je­chała to spraw­dzić. Na­tych­miast przy­szły mu na myśl te dwa ro­syj­skie na­zwi­ska za­no­to­wane i pod­kre­ślone na czer­wono przez Ryl­skiego – Ta­tiana Zaj­cewa i puł­kow­nik Alek­siej Kosz­kin. Za­dał so­bie py­ta­nie, czy Ryl­ska o nich wie­działa. Na od­po­wiedź mu­siał cier­pli­wie po­cze­kać.

Kiedy jed­nak dwa dni póź­niej od­słu­chał ko­lejne na­gra­nie roz­mów z te­le­fonu „Krawca”, zro­zu­miał, że na cze­ka­nie nie ma już czasu. Dzwo­nił Sa­sza.

– Nie po­szło zgod­nie z pla­nem – oznaj­mił na wstę­pie. – Gówno zna­la­złem. Być może za­brała ją ze sobą.

– Po jaką cho­lerę by ją wo­ziła? Po­noć się nie zna.

– Moim zda­niem trzyma ją cały czas przy so­bie i mu­siała za­brać do Mo­skwy – ob­sta­wał przy swoim Sa­sza.

– Nie wzięła. Wiem, co mó­wię. – Głos Kraw­czyka stał się nie­przy­jemny. – Prze­szła kon­trolę oso­bi­stą. Nic z tych rze­czy suka przy so­bie nie miała.

– Wo­bec tego dała ko­muś na prze­cho­wa­nie. Zaj­rza­łem na­wet mię­dzy ru­pie­cie w piw­nicy – upie­rał się Sa­sza. – Może po pro­stu wy­rzu­ciła do śmieci? Ja bym nie wy­klu­czał, że uznała ją za rzecz bez war­to­ści.

Na mo­ment za­pa­dła ci­sza. W tle dały się sły­szeć dźwięki mu­zyki pły­nące z ra­dia albo cze­goś w tym ro­dzaju.

– Wi­dzę, że ja sam mu­szę sprawę za­ła­twić… − oznaj­mił za­raz po­tem „Kra­wiec” nie­za­do­wo­lo­nym to­nem. − Ty tylko po­tra­fisz wy­cią­gać łapy po forsę…

– Usta­li­li­śmy ostat­nio, że mam jesz­cze po­cze­kać…

Nie do­koń­czył, bo Kraw­czyk bez­ce­re­mo­nial­nie prze­rwał mu w pół słowa:

– Już ci, kurwa, mó­wi­łem. Cze­ka­nie to dla nas ka­plica. Ma­china już ru­szyła. Zresztą, w Mo­skwie bę­dzie mi ła­twiej. Nie od­mówi, kiedy zro­bię jej ma­ki­jaż ży­letką… – za­re­cho­tał zło­wrogo.

Sa­sza dziel­nie mu wtó­ro­wał.

– Masz pew­ność, że to już wszy­scy?

– Je­śli za­ło­żymy, że ta Ryl­ska, czy jak jej tam, nie jest zo­rien­to­wana, to zo­sta­li­śmy tylko my i tam­ten z Ni­zowja. Ale on ma w gło­wie gówno za­miast mó­zgu. Wrona zro­bił swoje, czego nie można po­wie­dzieć o to­bie – wark­nął na ko­niec „Kra­wiec”.

Gdy Po­piel usły­szał te słowa, po­czuł su­chość w ustach i od­ru­chowo ro­zej­rzał się za flaszką. Za­gryzł wargi i łyk­nął wody mi­ne­ral­nej wprost z bu­telki. Cóż ta­kiego cen­nego miała Ryl­ska, że Kraw­czyk go­tów był udać się po to w ślad za nią do Mo­skwy? A spo­sób, w jaki chciał „po­pro­sić” wdowę po Ryl­skim, aby tę rzecz im od­dała, śmier­dział ma­fij­nymi po­ra­chun­kami. Jedno było pewne – to coś miało zwią­zek z Bursz­ty­nową Kom­natą.

Jakby tego było mało, ko­lejna ka­seta z na­gra­niem przy­nio­sła ka­ta­stro­falną wia­do­mość. Młoda żonka Kraw­czyka tak za­wzię­cie py­tlo­wała przez te­le­fon, że słu­chawka na­gle wy­pa­dła jej z ręki i roz­trza­skała się o po­sadzkę. Był to ostatni dźwięk, który na­grał się na ta­śmę. Po­piel mógł so­bie tylko wy­obra­zić dal­szy ciąg wy­pad­ków. Kraw­czyk lub ktoś inny, tak zwany fa­cho­wiec, rzu­cił okiem na roz­sy­pane be­be­chy te­le­fonu. Wśród nich zna­lazł mi­nia­tu­rowe urzą­dze­nie pod­słu­chowe. Wia­domo, że nie za­mon­to­wał go z po­wro­tem. Szef Se­ku­ri­tasu zo­stał we­zwany w try­bie na­tych­mia­sto­wym i nie dość, że mu­siał się gę­sto tłu­ma­czyć, skąd plu­skwa zna­la­zła się w słu­chawce, to jesz­cze cze­kało go prze­świe­tle­nie ca­łej re­zy­den­cji w po­szu­ki­wa­niu ko­lej­nych. Dla Po­piela ozna­czało to jedno – zo­stał od­cięty od źró­dła in­for­ma­cji i da­lej mu­siał ra­dzić so­bie sam.

Roz­dział 3

O dwa trupy za dużo

Ryl­ska i Ozie­row, cze­ka­jąc na au­to­bus po­wrotny do Mo­skwy, stali na przy­stanku i wy­mie­niali uwagi. W oba­wie, aby któ­ryś z cze­ka­ją­cych ra­zem z nimi pa­sa­że­rów jej nie usły­szał, Ryl­ska spy­tała szep­tem:

– Czy ta róża była czę­ścią kom­naty? Jak my­ślisz?

– No co ty? Ja­kim cu­dem? – Gri­sza wzru­szył ra­mio­nami i spoj­rzał na Ewę kry­tycz­nie. Nie mu­siał na­wet nic mó­wić. Miał to wy­pi­sane na twa­rzy: „Wy­bu­jała wy­obraź­nia”. – Na pewno po­cho­dziła z roz­kra­dzio­nych zbio­rów mu­zeum bursz­tynu. Poza tym ja kom­naty ni­gdy na oczy nie wi­dzia­łem, a ta­kiego de­talu na pewno nikt nie sfo­to­gra­fo­wał. Zresztą po świe­cie krąży tylko ze trzy­dzie­ści zdjęć, nie wię­cej…

– To jak oni mają za­miar ją zre­kon­stru­ować? Z pa­mięci?

– Chyba tak – od­parł Gri­sza bez prze­ko­na­nia. – Sły­sza­łem, że prze­py­tują świad­ków. Po­noć mają kilka ory­gi­nal­nych ka­wał­ków. Wszystko jak zwy­kle trzy­mają w ta­jem­nicy, więc to tylko ja­łowe spe­ku­la­cje.

Na drugi dzień, po­ran­nym po­cią­giem zmie­rza­ją­cym do Klin, ru­szyli do Po­krowki. Gri­szy nie udało się zdo­być ad­resu po­rucz­nika Ana­to­lija Ra­disz­czewa, ale li­czył, że w tej nie­wiel­kiej mie­ści­nie, bar­dziej wsi, od­najdą go bez trudu. W końcu bo­ha­te­rów wo­jen­nych Zwią­zek Ra­dziecki ho­łu­bił, brali udział w de­fi­la­dach, za­miesz­czano ich fo­to­gra­fie w lo­kal­nych ga­ze­tach, skła­dano kwiaty na ich gro­bach, więc z pew­no­ścią i po­rucz­nik Ra­disz­czew był lub wciąż jest po­sta­cią znaną w miej­scu za­miesz­ka­nia.

Gdy Ozie­row i Ryl­ska z ulgą wy­sie­dli z za­tło­czo­nego wa­gonu, w któ­rym pa­sa­że­ro­wie je­chali ści­śnięci jak śle­dzie w beczce, po­wi­tał ich po­wiew rześ­kiego wiej­skiego po­wie­trza. Słońce roz­świe­tlało ciemny błę­kit nieba, a wszę­do­byl­skie wró­ble ha­ła­śli­wie uwi­jały się na za­śmie­co­nej dro­dze grun­to­wej w po­szu­ki­wa­niu cze­goś do zje­dze­nia. Z da­leka do uszu Ryl­skiej do­le­ciało pia­nie ko­gu­tów i szcze­ka­nie psów w przy­do­mo­wych ogród­kach. Za­śmier­działo roz­rzu­co­nym na pola obor­ni­kiem albo od peł­nego szamba, jedno z dwóch.

Gri­sza przez mo­ment roz­glą­dał się na boki w po­szu­ki­wa­niu ja­kie­goś punktu za­cze­pie­nia.

– No, paszli – oznaj­mił Ozie­row, gdy po­ciąg od­je­chał.

– Wiesz, w którą stronę? – spy­tała nieco zdez­o­rien­to­wana.

– Za nimi. – Ru­chem głowy wska­zał nie­wielką grupę po­dróż­nych, któ­rzy wy­sie­dli na tej sa­mej sta­cji co oni. – Z całą pew­no­ścią idą do ja­kie­goś cen­trum.

Już po kilku mi­nu­tach mar­szu do­tarli do drogi wi­ją­cej się mię­dzy par­te­ro­wymi dom­kami, za­to­pio­nymi w śpią­cych jesz­cze zi­mo­wym snem sa­dach. Je­dy­nie po­bie­lone pnie drzew świad­czyły, że szło ku wio­śnie. W jed­nym z ogród­ków star­szy męż­czy­zna − albo tylko tak go Ryl­ska oce­niła z uwagi na przy­gar­bione plecy − gra­bił z traw­nika zbu­twiałe li­ście i trawę.

– Izwi­ni­tie6– za­wo­łał w jego stronę Gri­sza, pod­cho­dząc bli­sko siatki ogro­dze­nio­wej.

Ryl­ska po­dą­żyła za nim.

– Szu­kamy po­rucz­nika Ana­to­lija Ra­disz­czewa – oznaj­mił, gdy męż­czy­zna pod­szedł do płotu.

– Opi­suję dzieje żoł­nie­rzy z tej fo­to­gra­fii – do­dała Ewa i przez ogro­dze­nie wy­cią­gnęła w jego kie­runku rękę ze zdję­ciem.

Męż­czy­zna z bli­ska wy­glą­dał jesz­cze sta­rzej niż z da­leka, a ścią­gnięta z głowy le­ni­nówka od­sło­niła rzad­kie, siwe włosy.

Wziął od Ryl­skiej fo­to­gra­fię i mru­żąc mocno oczy, przy­glą­dał się chwilę wi­docz­nym na zdję­ciu żoł­nie­rzom.

– Zga­dza się. – Uśmiech­nął się, uka­zu­jąc liczne braki w uzę­bie­niu. – O, ten tu­taj to Ana­to­lij. – Stuk­nął w zdję­cie brud­nym pa­lu­chem, za­koń­czo­nym pa­znok­ciem przy­po­mi­na­ją­cym ku­rzy pa­zur.

Zmar­kot­niał na­gle i opu­ścił wzrok na swoje upa­prane bło­tem ka­lo­sze. Od­dał Ryl­skiej fo­to­gra­fię i na­ci­snął czapkę na głowę.

– Czy może pan nam po­wie­dzieć, gdzie on mieszka? – po­pro­sił Ozie­row.

Męż­czy­zna od­ru­chowo spoj­rzał w kie­runku drogi i wzru­szył ra­mio­nami.

– Ja tam nic nie wiem. – Mach­nął ręką, jakby chciał się od nich od­go­nić, od­wró­cił się na pię­cie i po­ma­sze­ro­wał w głąb ogrodu.

Gri­sza i Ewa po­pa­trzyli na sie­bie, nic nie ro­zu­mie­jąc z za­cho­wa­nia sta­rego. Wo­łać go nie było sensu. I tak już nic z niego nie wy­du­szą. Po­szli wzdłuż drogi, w kie­runku, który tam­ten wy­ty­czył swoim spoj­rze­niem. W oknie ko­lej­nego drew­nia­nego domu do­strze­gli ja­kąś ko­bie­cinę. Otwo­rzyli starą furtkę z roz­la­tu­ją­cych się szcze­bel­ków i wą­ską ście­żynką po­de­szli do drzwi wej­ścio­wych. Były mocno sfa­ty­go­wane i po­dob­nie jak cała cha­łupa po­ma­lo­wane − za­pewne przed laty − farbą olejną na ciemny tra­wia­sty ko­lor. Łusz­czyła się w wielu miej­scach nie­mi­ło­sier­nie. Ozie­row za­stu­kał zde­cy­do­wa­nie i po chwili w progu sta­nęła kor­pu­lentna ko­bieta, o trud­nym do okre­śle­nia wieku, ta sama, którą wcze­śniej wi­dzieli przez okno. Gdy zo­ba­czyła przed sobą ob­cych, ner­wo­wym ru­chem po­pra­wiła zwi­nięty na czubku głowy ja­sny war­kocz i wy­gła­dziła fałdy sze­ro­kiej spód­nicy, w którą była ubrana.

– Wy w ja­kiej spra­wie? – spy­tała, mru­żąc oczy przed słoń­cem świe­cą­cym zza ple­ców przy­by­łych.

– Szu­kamy Ana­to­lija Ra­disz­czewa – od­parła Ryl­ska i uśmiech­nęła się przy­jaź­nie. – Czy wie pani, gdzie on mieszka?

– Wy z mi­li­cji? – Ko­bie­cina rzu­ciła okiem w stronę drogi, jakby spo­dzie­wała się uj­rzeć tam ra­dio­wóz albo coś w tym ro­dzaju.

– Z mi­li­cji? – po­wtó­rzyła Ewa jak echo. – Nie! No skąd! – za­prze­czyła gwał­tow­nie. – Przy­je­cha­li­śmy z Mo­skwy. Pi­szemy ar­ty­kuł o tych żoł­nier­zach. Taka hi­sto­ria z cza­sów wojny… – Jesz­cze raz się­gnęła do torby i wy­jęła z niej zdję­cie czer­wo­no­ar­mi­stów na tle ruin Königs­bergu.

Ko­bieta wzięła fo­to­gra­fię do rąk i spoj­rzała na uwiecz­nio­nych na niej żoł­nie­rzy. Chwilę wpa­try­wała się uważ­nie.

– Zga­dza się – po­wie­działa z po­wagą. – Ten w środku to Ra­disz­czew. Ale… – Za­wie­siła głos i ro­zej­rzała się nie­spo­koj­nie na boki. – On już nie żyje – do­dała ści­szo­nym gło­sem, na­chy­la­jąc się w stronę swo­ich go­ści, jakby mó­wiła o czymś wsty­dli­wym.

– Dawno umarł? – W gło­sie Gri­szy dało się sły­szeć za­nie­po­ko­je­nie.

– Bę­dzie ze dwa, trzy ty­go­dnie na­zad… – szep­nęła kon­fi­den­cjo­nal­nie. – Po­noć prąd go po­ra­ził. Grze­bał coś przy hy­dro­fo­rze… Ale lu­dzi­ska róż­nie ga­dają…

– Że niby co? – Ryl­ska za­cho­wała zimną krew, choć wnio­sek, jaki się jej na­su­nął, był prze­ra­ża­jący.

Ko­bie­cina skrzy­żo­wała ręce na ob­fi­tym biu­ście i po­wie­działa ci­cho:

– Po­noć ja­kieś po­ra­chunki… Cha­łupę ktoś prze­wró­cił do góry no­gami, jakby cze­goś szu­kał…

– Może po­rucz­nik był za­możny i zwy­czaj­nie ktoś chciał go ob­ro­bić? – wtrą­cił Ozie­row.

– No, eme­ry­turę miał ładną, nie po­wiem, bo prze­cież za te me­dale z wojny to mu się na­le­żało, ale on wszystko wy­sy­łał dzie­ciom do Ro­stowa. – Skrzy­wiła się mimo woli. Jej matka ni­gdy ani ko­piejki nie przy­słała, fakt, że nie miała z czego. – Ale żeby w cha­łu­pie trzy­mał coś cen­nego, to ra­czej nie.

Ryl­ska i Ozie­row w mil­cze­niu wró­cili na sta­cję ko­le­jową. Do przy­jazdu po­ciągu ja­dą­cego z po­wro­tem do Mo­skwy mieli po­nad dwie go­dziny czasu. Roz­sie­dli się na drew­nia­nej ła­weczce, pa­mię­ta­ją­cej z pew­no­ścią czasy Chrusz­czowa, ale świeżo od­ma­lo­wa­nej na ładny błę­kitny ko­lor. Ewa wy­jęła z torby ter­mos i na­lała kawy do alu­mi­nio­wych ku­becz­ków. Pa­rząc so­bie palce i usta, pili w za­my­śle­niu. Gri­sza za­pa­lił pa­pie­rosa, a Ryl­ska wsu­nęła do ust lan­drynkę. Z po­zoru bez­myśl­nie za­słu­chała się w świer­got skow­ron­ków nad po­lami wi­docz­nymi po dru­giej stro­nie to­rów ko­le­jo­wych. Ode­zwała się do­piero po chwili, gdy wszystko do­kład­nie prze­tra­wiła.

– Czy te dwa trupy to przy­pa­dek, czy ktoś po­sprzą­tał przed na­szym przy­jaz­dem? Jak my­ślisz?

– Je­śli to są przy­padki, to jest ich sta­now­czo za dużo. Przy­naj­mniej o dwa. Tak uwa­żam…

– To co te­raz pro­po­nu­jesz?

Gri­sza głę­boko za­cią­gnął się ni­ko­ty­no­wym dy­mem i za­wie­sił na Ryl­skiej za­tro­skane spoj­rze­nie.

– Mam po­wie­dzieć szcze­rze? – spy­tał gro­bo­wym gło­sem, jakby za­mie­rzał ją po­in­for­mo­wać o wy­bu­chu trze­ciej wojny świa­to­wej.

– Oczy­wi­ście – po­twier­dziła, czu­jąc na ple­cach dreszcz nie­po­koju.

– Po­win­naś spa­ko­wać ma­natki i wiać, gdzie pieprz ro­śnie. Nie po­doba mi się to wszystko… – do­dał po chwili.

– Zna­czy się co?

– Moim zda­niem to ma zwią­zek z kom­natą. Ktoś ich po pro­stu sprząt­nął.

– Niby dla­czego to zro­bił? – spy­tała wo­jow­ni­czo.

Po­dej­rze­nia Ozie­rowa ocie­rały się o spi­skową teo­rią dzie­jów, któ­rej Ewa wy­jąt­kowo nie zno­siła.

Gri­sza zwle­kał z od­po­wie­dzią, ga­piąc się na spa­ce­ru­jącą po pe­ro­nie dziew­czynę. Miała zgrabną fi­gurę i dłu­gie ciemne włosy. Za­pewne też cze­kała na po­ciąg do Mo­skwy.

– Z obawy, aby nie wy­pa­plali cze­goś, co być może wie­dzieli na te­mat kom­naty – od­parł po chwili na­my­słu. – Skoro Pa­weł miał zdję­cie tej czwórki, to zna­czy, że coś ich z tą kupą bursz­tynu łą­czyło.

– Gdyby wie­dzieli, do­kąd Niemcy ją wy­wieźli, to kom­nata już dawno wró­ci­łaby na miej­sce…

– Niby tak – bąk­nął, prze­no­sząc spoj­rze­nie z dziew­czyny na Ryl­ską. – Ale jed­nak dwaj spo­śród nich już nie żyją i na do­da­tek spo­tkała ich gwał­towna śmierć. – Szturch­nął Ewę kub­kiem, pro­sząc o do­lewkę kawy.

– A ci po­zo­stali ze zdję­cia? Zaj­cew, An­fi­łow i ich do­wódca, Kosz­kin? Wiesz coś na ich te­mat? – drą­żyła, cho­wa­jąc pu­sty już ter­mos z po­wro­tem do torby.

Nie po to przy­je­chała do Mo­skwy, żeby za­raz rej­te­ro­wać przy pierw­szych trud­no­ściach. A Ozie­row to pa­ni­karz czy­stej wody, jak każdy stary ka­wa­ler zbyt długo miesz­ka­jący z ma­mu­sią. Z całą pew­no­ścią trzy­mał pod po­duszką mło­tek do obrony przed wła­my­wa­czami.

– An­fi­łow zmarł za­raz po woj­nie. Nie zdą­żył się oże­nić ani nie zo­sta­wił po­tom­stwa. Ro­dzi­ców nie szu­ka­łem, bo bez wąt­pie­nia już dawno nie żyją. Zdaje się, że Kosz­kin jest w domu star­ców, bo nie zo­stał mu nikt z ro­dziny. Po­noć jesz­cze w ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym czwar­tym roku Sta­lin jego ro­dzi­ców i żonę z dziećmi ze­słał do ła­gru. Tylko nikt nie umiał mi po­wie­dzieć, gdzie tego Kosz­kina umie­ścili.

– Zo­staje nam Zaj­cew…

– I to jest cie­kawa sprawa. – Gri­sza się oży­wił. – Wy­obraź so­bie, że w na­szym mu­zeum za­raz po woj­nie pra­co­wała Ta­tiana Zaj­cewa, żona Mi­cha­iła. Praw­do­po­dob­nie to ta sama Zaj­cewa, która w maju czter­dzie­stego pią­tego była z ekipą pro­fe­sora Briu­sowa w Ka­li­nin­gra­dzie.

– Na­tknę­łam się na te na­zwi­ska w no­tat­kach Pawła, ale nie pa­mię­tam do­kład­nie, co na­pi­sał, a ten no­tes mi skra­dziono…

– Briu­sow był pro­fe­so­rem ar­che­olo­gii, który na po­le­ce­nie Mo­skwy po­je­chał do Ka­li­nin­gradu po Bursz­ty­nową Kom­natę, lecz jej nie zna­lazł – za­czął szcze­gó­łowo wy­ja­śniać Ozie­row, cały roz­pro­mie­niony ze szczę­ścia, że jego wie­dza może się do cze­goś przy­dać. – W swoim spra­woz­da­niu coś krę­cił, zmie­niał kon­cep­cję, aż w końcu do Ka­li­nin­gradu po­słano Ku­czu­mowa…

– A on stwier­dził, że Niemcy kom­natę wy­wieźli i ukryli – prze­rwała Gri­szy w pół słowa.

– Toczno7 – po­twier­dził.

– I co z tą Zaj­cewą?

– Nic. – Gri­sza wzru­szył ra­mio­nami. – Ale czy to nie daje do my­śle­nia, że ona w Ka­li­nin­gra­dzie szu­kała Bursz­ty­no­wej Kom­naty, a jej mąż w tym sa­mym Ka­li­nin­gra­dzie sfo­to­gra­fo­wał się na tle ruin zamku, w któ­rym po­noć kom­nata była? Na do­da­tek to zdję­cie zna­la­zło się w rę­kach Pawła, fa­ceta, który szu­kał bursz­ty­no­wych pa­neli od lat. Mu­sisz przy­znać, że to nie może być zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści… – do­dał po chwili i po­szu­kał wzro­kiem dziew­czyny z ciem­nymi wło­sami.

Stała przy budce z ga­ze­tami i coś ku­po­wała.

Słowa Gri­szy były dla Ryl­skiej jak świa­tełko w tu­nelu. Da­wały na­dzieję, że jej wy­prawa nie pój­dzie na marne. „Chyba że to świa­tełko okaże się re­flek­to­rem nad­jeż­dża­ją­cego po­ciągu”, po­my­ślała scep­tycz­nie.

– Czy mał­żon­ko­wie żyją? – Mu­siała szturch­nąć Gri­szę łok­ciem, bo gdzieś od­pły­nął my­ślami.

– Mi­chaił na pewno nie. – Z ża­lem ode­rwał oczy od dziew­czyny. – Udało mi się tylko usta­lić, że zmarł w ze­szłym roku, ale nikt nie umiał mi po­wie­dzieć, jaka była przy­czyna zgonu.

– Niech to dia­bli… – za­klęła Ryl­ska pod no­sem. – Je­śli śmierć przy­szła na­gle, to mamy ko­lejną kartę do na­szego pa­sjansa. A Ta­tiana? – spy­tała po chwili.

– Nie mam zie­lo­nego po­ję­cia. Wtedy w ogóle nie sko­ja­rzy­łem tych dwóch na­zwisk. Do­piero te­raz, w ob­li­czu śmierci wszyst­kich zwią­za­nych z fo­to­gra­fią, przy­szło mi to do głowy.

Ryl­ska ner­wowo po­ru­szyła się na ławce. Chętka na pa­pie­rosa przy­szła nie­spo­dzie­wa­nie. „Szlag mnie za­raz trafi, je­śli nie za­palę…”, po­my­ślała i wsu­nęła rękę do torby. Przez mo­ment szpe­rała w po­szu­ki­wa­niu cu­kierka, ale po­żarła już wszyst­kie. Mu­siała się obejść sma­kiem.

– Może jed­nak za­pa­lisz? – Ozie­row wspa­nia­ło­myśl­nie pod­su­nął jej paczkę pa­pie­ro­sów.

– Po moim tru­pie – burk­nęła, zde­cy­do­wa­nie od­su­wa­jąc jego rękę.

Ozie­row nie bar­dzo zro­zu­miał, co Ewa miała na my­śli. Pa­pie­rosy czy po­wrót do Pol­ski.

– Kiedy wró­cimy do Mo­skwy – ode­zwała się zde­cy­do­wa­nie po chwili – po­szpe­rasz w mu­zeum i może znaj­dziesz coś o tej Zaj­ce­wej. Może w ka­drach będą mieli jej ad­res. Bar­dzo chęt­nie za­mie­ni­ła­bym z nią parę słów. Ta ko­bieta jest ko­pal­nią wie­dzy o tam­tych cza­sach.

6 – Prze­pra­szam (ros.)

7 – Wła­śnie tak (ros.)

Roz­dział 4

Kon­takt od Wil­czura

Do­cho­dziło po­łu­dnie, gdy Po­piel wszedł do Her­bo­wej, po­pu­lar­nej her­ba­ciarni w rynku. Lu­bił tam za­glą­dać na her­batę po tu­recku: bar­dzo mocną, słodką i z ba­ka­liami, które jemu ko­ja­rzyły się z dzie­ciń­stwem. Mig­dały i ro­dzynki ja­dło się wtedy je­dy­nie dwa razy w roku, na Boże Na­ro­dze­nie i Wiel­ka­noc. Matka Ma­tiasa pie­kła wiel­kie baby droż­dżowe, a on uwiel­biał wy­dłu­by­wać z cia­sta ro­dzynki. Mig­dały na­to­miast do­da­wała do wiel­ka­noc­nego ma­zurka.

Idąc środ­kiem dłu­giej, oświe­tlo­nej cięż­kimi ży­ran­do­lami sali, uwa­żał, żeby się nie wy­ko­pyrt­nąć na wy­fro­te­ro­wa­nej na błysk ka­mien­nej po­sadzce. Pod­puł­kow­nik Wil­czyń­ski już na niego cze­kał, sie­dząc przy dwu­oso­bo­wym sto­liku w ką­cie sali, z no­sem we­tknię­tym w sze­roko roz­ło­żone płachty „Wy­bor­czej”. Modna dżin­sowa kurtka i za­mszowe mo­ka­syny odej­mo­wały mu lat i ka­mu­flo­wały pro­fe­sję.

– Czo­łem, Wil­czur – rzekł pół­gło­sem Po­piel i za­jął miej­sce na­prze­ciwko. – Chyba się nie spóź­ni­łem? – Zer­k­nął dla pew­no­ści na ze­ga­rek.

– Przy­sze­dłem parę mi­nut wcze­śniej, żeby spraw­dzić, czy jest czy­sto – mruk­nął pod no­sem Wil­czyń­ski i odło­żył na bok zło­żoną ga­zetę. – Ostat­nio zro­bił się po­dej­rzany ruch w in­te­re­sie.

– Chcia­łem cię pro­sić o przy­sługę – za­czął Ma­tias, się­ga­jąc po pa­pie­rosy do kie­szeni kurtki. Pod­su­nął paczkę w stronę pod­puł­kow­nika, ale on od­mó­wił ge­stem dłoni.

– Rzu­ci­łem to gówno – burk­nął. – To­bie też ra­dzę.

– Mam taki za­miar – od­parł Po­piel i za­cią­gnął się ze sma­kiem. To, że skoń­czył z pi­ciem − jesz­cze więk­szym gów­nem − za­cho­wał dla sie­bie. Nie było czym się chwa­lić.

– O jaką przy­sługę cho­dzi? – Wil­czyń­ski prze­szedł do kon­kre­tów i spoj­rzał wy­mow­nie na ze­ga­rek. Czas pod­puł­kow­nika był wy­jąt­kowo cenny, zwłasz­cza w świe­tle wy­da­rzeń na szczy­tach wła­dzy. Go­to­wało się jak w ko­tle i ki­piało aż po Wro­cław.

– Pa­mię­tasz Wo­ron­cowa? – od­po­wie­dział py­ta­niem Po­piel.

– Już wy­je­chał z Wro­cła­wia. Ra­zem z całą jed­nostką. Masz z nim coś wspól­nego?

– Ja nie – wy­ja­śnił Ma­tias, z uwagą zer­ka­jąc na parę mło­dych lu­dzi, któ­rzy we­szli do ka­wiarni, ale roz­sie­dli się w dru­gim końcu sali. – Jó­zef Kraw­czyk, nasz biz­nes­men, wszedł z nim w kon­szachty. Moim skrom­nym zda­niem Kraw­czyk to nie­le­gał pod­rzu­cony przez ru­sków. Mam na­wet kilka pa­pie­rów, ale w ich po­sia­da­nie wsze­dłem nie­le­gal­nie, więc… – do­dał szep­tem.

– Ro­zu­miem. – Za­cho­wu­jąc ka­mienny wy­raz twa­rzy, Wil­czyń­ski kiw­nął głową i ru­chem ręki przy­wo­łał kel­nerkę. – Po­pro­szę her­batę po an­giel­sku – rzu­cił w jej stronę, gdy przy­truch­tała drob­nym krocz­kiem, stu­ka­jąc wy­so­kimi ob­ca­sami o po­sadzkę. – A co dla cie­bie? – Spoj­rzał wy­cze­ku­jąco na Ma­tiasa.

– Dla mnie po tu­recku – za­dys­po­no­wał Po­piel. – Obaj mają na su­mie­niu parę tru­pów – wró­cił do te­matu, gdy młoda ko­bieta ode­szła zre­ali­zo­wać za­mó­wie­nie. – Śledz­twa umo­rzono z ini­cja­tywy pro­ku­ra­tora Ko­pra. Wy­gląda na to, że są bez­po­śred­nio zwią­zani z Bursz­ty­nową Kom­natą, tylko jesz­cze nie wiem, w ja­kim sen­sie.

– Te trupy też były bursz­ty­nowe?

– Też, i to bar­dzo. In­ży­nier Ryl­ski i re­dak­tor Ogó­rek.

– W czym więc pro­blem? – Nie­wzru­szona twarz Wil­czyń­skiego miała świad­czyć, że te na­zwi­ska nie zro­biły na nim naj­mniej­szego wra­że­nia. Ob­rzu­cił je­dy­nie wzro­kiem sie­dzą­cych przy sto­li­kach lu­dzi. Więk­szość to za­pewne stu­denci, są­dząc po wieku.

– Wdowa po Ryl­skim – za­czął Po­piel, wpa­tru­jąc się z uwagą w pod­puł­kow­nika, który mru­gnię­ciem po­wiek dał do zro­zu­mie­nia, że wie, o kim mowa – po­je­chała do Mo­skwy. Chyba wy­wą­chała ja­kiś trop po­zo­sta­wiony przez męża. Z pod­słu­cha­nej roz­mowy Kraw­czyka z nie­ja­kim Sa­szą wy­nika, że pla­nują ją tam do­paść. Po­noć ma przy so­bie coś nie­zmier­nie istot­nego dla dal­szych lo­sów Kom­naty. Mu­szę po­je­chać do Mo­skwy, żeby im prze­szko­dzić, a nie mam zie­lo­nego po­ję­cia, gdzie się ko­bitka mo­gła za­trzy­mać. Sam będę szu­kał ru­ski rok, bo prze­cież Mo­skwa to nie Pcim, a ja już od lat w fir­mie nie ro­bię i nie mam żad­nych kon­tak­tów.

Wil­czyń­ski po­pra­wił się na krze­śle, które wcale nie było ta­kie wy­godne, na ja­kie wy­glą­dało, i cze­kał cier­pli­wie, aż kel­nerka ustawi na lśnią­cym bla­cie sto­lika białą por­ce­la­nową fi­li­żankę dla niego i wy­smu­kłą, o kształ­cie tu­li­pana, szklankę dla Ma­tiasa, dzbanki z her­batą – je­den dla niego, a drugi dla Po­piela – dzba­nu­szek z mle­kiem oraz cu­kier­niczkę. Przed Ma­tia­sem wy­lą­do­wał także ta­le­rzyk z mig­da­łami, ro­dzyn­kami i orze­chami. Po­śród nich pysz­nił się je­den kan­dy­zo­wany dak­tyl. Wy­raźny znak, że w Pol­sce skoń­czył się ko­mu­nizm, jak ob­wie­ściła pewna pani w te­le­wi­zji, i ba­ka­lie są te­raz do­stępne przez okrą­gły rok.

– Mam w Mo­skwie paru lu­dzi. – Wil­czyń­ski wró­cił do roz­mowy, gdy kel­nerka, szu­miąc fal­ba­nia­stą spód­nicą, ode­szła od ich sto­lika. – Jesz­cze z cza­sów, gdy prze­cho­dzi­łem tam szko­le­nia. Są mi winni przy­sługę. Na­gram sprawę. Daj na­miary na tę wdówkę.

Po­piel po­ło­żył przed pod­puł­kow­ni­kiem kar­teczkę ze wszyst­kimi da­nymi Ryl­skiej i jej zdję­cie. Wil­czyń­ski rzu­cił na nie okiem, za­nim wsu­nął do kie­szeni ma­ry­narki.

– Ko­bitka ma coś w so­bie – oce­nił krótko i się­gnął po ka­wiar­nianą pa­pie­rową ser­wetkę. Na­pi­sał na niej kilka cyfr i po­dał ją Ma­tia­sowi. – Za­dzwoń pod ten nu­mer, gdy już się za­in­sta­lu­jesz w Mo­skwie. Ha­sło: „Mam w domu wil­czura”. Je­śli wdówka jest tam le­gal­nie, na­mie­rzą ją w je­den dzień.

– Po­je­chała na za­pro­sze­nie Mu­zeum imie­nia Pusz­kina w Mo­skwie…

– No to nie ma sprawy. Wizę od ru­skich do­sta­niesz?

– Owcza­rek już za­ła­twił. Wiesz, prze­szedł we­ry­fi­ka­cję. Ale to nie wszystko…

– Co jesz­cze? – Wil­czyń­ski, pi­jąc her­batę ma­łymi łycz­kami, cały czas dys­kret­nie szpe­rał wzro­kiem po sali i uważ­nie lu­stro­wał każ­dego wcho­dzą­cego.

– Czy twój czło­wiek może mi za­ła­twić ja­kie­goś gnata? Nie­wy­klu­czone, że będę po­trze­bo­wał, a swo­jego nie wniosę do sa­mo­lotu. Za duże ry­zyko. Je­śli mnie zła­pią, stracę kon­ce­sję…

– Ja­sne, zrobi się, tylko u nich też pła­cisz w do­la­rach. Po­łowę tego, co u nas. Coś jesz­cze?

– To wszystko. Dzięki, Wil­czur…

Pod­puł­kow­nik spoj­rzał na Po­piela z cie­ka­wo­ścią i za­py­tał:

– Skoro w fir­mie już nie ro­bisz, to na cho­lerę ci ta Ryl­ska? Sku­ma­łeś się z po­szu­ki­wa­czami Bursz­ty­no­wej Kom­naty?

Ma­tias nie umiał, poza tym nie chciał, udzie­lić szcze­rej od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Pu­ścił więc do Wil­czura po­ro­zu­mie­waw­cze oko.

– Wiesz… – bąk­nął z lu­bież­nym uśmie­chem na nie­ogo­lo­nej twa­rzy. – Ja wdo­wiec, ona wdówka…

– Daj mi to, co masz na Kraw­czyka. Zajmę się nim. – Wil­czyń­ski prze­su­nął w stronę Po­piela „Wy­bor­czą”. Ja­kaś za­płata za po­moc prze­cież się na­le­żała. Ko­chajmy się jak bra­cia, liczmy się jak Ży­dzi, taką wy­zna­wał za­sadę.

– Nie ma sprawy. Jak wrócę z Mo­skwy. Nie no­szę prze­cież kwi­tów przy so­bie.

Po­piel na wszelki wy­pa­dek od­su­nął trans­ak­cję w cza­sie. Ni­gdy nie ufał tym z woj­sko­wego kontr­wy­wiadu. Cóż z tego, że zmie­nili na­zwę na WSI. Na­dal mo­gli, przy­naj­mniej nie­któ­rzy, mieć po­wią­za­nia z daw­nymi ra­dziec­kimi mo­co­daw­cami, czuć sen­ty­ment do PRL albo krę­cić wła­sne lody. Z nimi ni­gdy nic nie było wia­domo. Z tymi z SB także. Po­piel nie wie­rzył już ni­komu, na­wet so­bie. A zaj­mu­jąc się tą sprawą, chyba z nu­dów, naj­wy­raź­niej szu­kał guza.

Kilka dni póź­niej, wsia­da­jąc do ra­dziec­kiego iła-86, który miał go za­wieźć do Mo­skwy, za­sko­czyła go świeża zie­leń trawy wo­kół pasa star­to­wego. W fer­wo­rze za­jęć na­wet nie za­uwa­żył, że wio­sna zdą­żyła za­go­ścić na do­bre. Jej wszyst­kie atry­buty w po­staci błę­kit­nego nieba, świer­gotu skow­ron­ków wy­soko nad po­lami i moc­nych pro­mieni słońca do­strzegł do­piero te­raz, na lot­ni­sku. W mo­men­cie startu Po­piela na­szła ochota na coś moc­niej­szego. Aby od­pę­dzić wi­dok peł­nego kie­liszka, który pa­no­szył się w my­ślach wbrew jego woli, mocno za­ci­snął dło­nie na po­rę­czy fo­tela i przy­mknął po­wieki. Sta­rał się przy­wo­łać w pa­mięci łań­cuch Kar­ko­no­szy i przy­cup­niętą nad sta­wem Sa­mot­nię. Sie­dząca obok dość młoda, mocno utle­niona blon­dynka, ubrana w po­pie­latą gar­sonkę w stylu biz­ne­swo­man – no­wego ga­tunku ko­biet, który po­ja­wił się wraz z na­ro­dzi­nami ka­pi­ta­li­zmu w Pol­sce – na­chy­liła się ku niemu z tro­ską i spy­tała ze współ­czu­ciem:

– Pan za­pewne pierw­szy raz leci sa­mo­lo­tem?

– Tak – skła­mał. Prze­cież nie bę­dzie się każ­demu na­po­tka­nemu czło­wie­kowi spo­wia­dał ze swo­ich na­ło­gów.

– Nie ma się czego bać – za­szcze­bio­tała. – Ja ostat­nio la­tam dość czę­sto. Można się przy­zwy­czaić. Nie wiem, czy pan wie, ale sta­ty­stycz­nie czło­wiek ma dużo więk­sze szanse zgi­nąć w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, niż le­cąc sa­mo­lo­tem. Są na to do­wody na­ukowe – za­pew­niła, marsz­cząc za­baw­nie nos w uśmie­chu.

– To może po­winno się po­dró­żo­wać po­cią­gami? – spy­tał z uprzej­mo­ści, dla pod­trzy­ma­nia roz­mowy, która sku­tecz­nie ode­rwała jego my­śli od bu­telki.

– Też pan nie tra­fił. – Po­krę­ciła głową. – Ka­ta­strofy ko­le­jowe zaj­mują dru­gie miej­sce w ran­kin­gach wy­pad­ko­wo­ści. Niech mi pan uwie­rzy, że sa­mo­lot jest naj­bez­piecz­niej­szym środ­kiem lo­ko­mo­cji.

– Wie­rzę pani na słowo. – Po­piel po­słał jej uśmiech, co biz­ne­swo­man przy­jęła z ra­do­ścią. – Ale mam ta­kie wra­że­nie, że sie­dząc za kie­row­nicą, to ja o wszyst­kim de­cy­duję, a tu­taj stery w rę­kach trzyma pi­lot. A je­śli to ja­kiś pa­ta­łach? Może cho­dził na wa­gary, za­miast ob­la­ty­wać sa­mo­loty? – cią­gnął żar­tem, wi­dząc, jak w jej ład­nych piw­nych oczach za­bły­sły we­sołe iskierki.

– Skoro już trzy­mają się pana żarty, to zna­czy, że lęk tro­chę od­pu­ścił, prawda? – spy­tała, prze­krzy­wia­jąc głowę z ko­kie­te­ryj­nym uśmie­chem. – Pan też w in­te­re­sach do Mo­skwy? – zmie­niła te­mat na po­waż­niej­szy, gdy Po­piel przy­tak­nął.

– Można tak to na­zwać – od­parł zdaw­kowo. – Pra­cuję nad ge­ne­alo­gią pew­nej ro­dziny, a ich ko­rze­nie się­gają do Mo­skwy. Więc chciał nie chciał, mu­szę po­szpe­rać w tam­tej­szym ar­chi­wum – skła­mał na po­cze­ka­niu. Nic mą­drzej­szego nie przy­szło mu do głowy.

– To bar­dzo in­te­re­su­jące – za­cie­ka­wiła się, być może z grzecz­no­ści. – To pań­ska ro­dzina?

– Nie – za­prze­czył krótko, ale ona ze wzro­kiem utkwio­nym w jego twa­rzy ocze­ki­wała ciągu dal­szego. – Wie pani, za­ło­ży­łem ta­kie biuro ge­ne­alo­giczne Sar­mata, zaj­mu­jące się od­twa­rza­niem hi­sto­rii rodu lu­dzi, któ­rzy tego po­trze­bują – zmy­ślał da­lej.

– I da się z tego wy­żyć? – Ob­li­zała ła­ko­mie usta de­li­kat­nie uszmin­ko­wane na bla­do­ró­żowy ko­lor.

– Pro­szę so­bie wy­obra­zić, że za­in­te­re­so­wa­nie prze­szło moje naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. – Po­piel pu­ścił wo­dze fan­ta­zji na ca­łego, się­ga­jąc po tro­sze do ro­dzin­nych dzie­jów. – Lata ko­mu­ni­zmu, te wszyst­kie kon­fi­skaty, szy­kany, kary wię­zie­nia czy na­wet kpiny z po­wodu szla­chec­twa przod­ków po­skut­ko­wały wy­ko­rze­nie­niem, jak to się po­tocz­nie mówi. Te­raz, kiedy po­cho­dze­nie z in­nej war­stwy niż ro­bot­ni­czo-chłop­ska prze­stało być po­wo­dem do lęku czy wstydu, a na­wet wręcz od­wrot­nie, jest po­wo­dem do dumy, lu­dzie chcą mieć ja­kieś po­twier­dze­nie tego, o czym przy piecu, w ta­jem­nicy przed ob­cymi, opo­wia­dali bab­cia czy dzia­dek. Nie wszy­scy mieli prze­cież tyle od­wagi, aby za­cho­wać mię­dzy szpar­ga­łami do­wody swo­jego szla­chec­twa. O stra­tach wo­jen­nych już na­wet nie wspo­mi­nam.

– Ja są­dzę, że nie tylko po­tom­ko­wie szlachty szu­kają bądź będą szu­kać swo­ich ko­rzeni.

Nie­spo­dzie­wa­nie oka­zało się, że miała coś do po­wie­dze­nia na taki, zda­wa­łoby się, eg­zo­tyczny te­mat, ja­kim ja­wiła się Po­pie­lowi ge­ne­alo­gia.

– Ma pani ra­cję – zgo­dził się uprzej­mie. – Tra­dy­cja ro­dzinna jest ważna w każ­dej war­stwie spo­łecz­nej i może być po­wo­dem do dumy. Weźmy na przy­kład ta­kiego Wi­tosa…

Blon­dynka wzru­szyła ra­mio­nami i prze­rwała pa­te­tyczne wy­nu­rze­nia Ma­tiasa:

– Niech pan nie bę­dzie na­iwny. Nie o zwy­kłe ko­rze­nie, te chłop­skie czy miesz­czań­skie, tu cho­dzi, lecz o do­ro­bie­nie so­bie tych szla­chec­kich. Je­śli już taki Ma­li­niak, Wi­śniak czy inny Ko­wal­czyk do­ro­bił się ma­jątku na ko­żu­chach albo adi­da­sach z Tur­cji, to prze­cież nie po­wiesi so­bie nad ko­min­kiem mo­ni­dła. Dużo le­piej bę­dzie się pre­zen­to­wało drzewo ge­ne­alo­giczne albo cho­ciaż tar­cza her­bowa. Doda so­bie Starża lub Roch i bę­dzie brzmiało dum­nie. Herb już przed wojną prze­stał być chro­niony pra­wem i cała masa ho­łoty wci­snęła się na sa­lony, w tym także ci bę­dący na szczy­tach wła­dzy. Nie będę przy­ta­czać na­zwisk, bo ich wła­ści­ciele są zbyt znani i obec­nie ce­nieni. Lu­dzie za­możni w pierw­szym po­ko­le­niu to cho­ler­nie za­kom­plek­sione snoby – do­dała z odro­biną po­gardy.

– Wi­dzę, że ma pani w ma­łym palcu te wszyst­kie za­wi­ło­ści i ko­li­ga­cje ro­dowe – bąk­nął zbity z pan­ta­łyku. – Może po­wi­nie­nem pani za­pro­po­no­wać spółkę? – spy­tał żar­tem.

– Tak się składa, że aku­rat ja na­prawdę wy­wo­dzę się z bar­dzo sta­rej szlachty. Od dziecka by­łam pa­siona tre­ścią her­ba­rza Nie­siec­kiego i Pa­proc­kiego i stra­szona oszu­stami wpi­sa­nymi do Li­ber cha­mo­rum Ne­kandy Trepki – od­parła, skrom­nie opusz­cza­jąc po­wieki. – A za pro­po­zy­cje pracy dzię­kuję. Za­sta­no­wię się – za­chi­cho­tała.

– Ale nie mo­żemy chyba wy­klu­czyć jesz­cze in­nej przy­czyny szu­ka­nia pa­pie­rów na dziadka czy bab­cię. – Po­piel wró­cił do te­matu, choć nie czuł się w nim zbyt mocny, ale o czymś ta­kim usły­szał w te­le­wi­zji.

Blon­dynka spoj­rzała na niego z au­ten­tycz­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Sporo lu­dzi chcia­łoby od­zy­skać ma­jątki, które za­brała przod­kom ko­muna. Skoro wró­cił do nas ka­pi­ta­lizm, rząd po­wi­nien to wszystko od­dać pra­wo­wi­tym wła­ści­cie­lom…

– Ale oni naj­pierw mu­szą udo­wod­nić, że im się praw­nie, w spadku, po przod­kach na­leży – we­szła Po­pie­lowi w słowo. – Wy­naj­mują więc pana, aby pan te do­wody zna­lazł, tak?

– Otóż to – po­twier­dził z uprzej­mym uśmie­chem.

Blon­dynka zer­k­nęła na Po­piela z odro­biną nie­do­wie­rza­nia w oczach i oznaj­miła kon­fi­den­cjo­nal­nie:

– Idę o za­kład, że będą mo­gli so­bie tymi swo­imi do­wo­dami wła­sno­ści wy­ta­pe­to­wać ściany, żeby nie po­wie­dzieć do­sad­niej.

– A to dla­czego?

– Kon­fi­skata więk­szo­ści ma­jąt­ków od­była się na pod­sta­wie obo­wią­zu­ją­cego wów­czas prawa wpro­wa­dzo­nego na mocy PKWN-u, a na­sza trze­cia RP jest praw­nym spad­ko­biercą PRL-u, czy się to komu po­doba, czy nie. Tylko ci z dużą kasą i zna­jo­mo­ściami u no­wej wła­dzy od­zy­skają to, co im ko­muna za­brała. Do­póki sejm nie uchwali ustawy re­pry­wa­ty­za­cyj­nej, cała reszta może so­bie po­wz­dy­chać i po­ma­rzyć.

– A uchwali? – spy­tał Po­piel pro forma.

Te sprawy in­te­re­so­wały go mniej niż ze­szło­roczny śnieg. Za­równo jego nie­ży­jący już ro­dzice, jak i on mieli ze swo­jej pracy tyle zy­sku, co w py­sku, a tego nie da się prze­cież skon­fi­sko­wać ani upań­stwo­wić. Miesz­ka­nie w se­de­sowcu też było spół­dziel­cze.

– Na­wet w ty­siąc dzie­więć­set osiem­na­stym roku Naj­ja­śniej­sza nie zde­cy­do­wała się na zwrot ma­jąt­ków za­bra­nych przez za­bor­ców. Pań­stwo to naj­więk­szy roz­bój­nik.

Blon­dynka zgrab­nie prze­szła od ge­ne­alo­gii do kry­tyki po­li­tyki pro­wa­dzo­nej przez rząd w dzie­dzi­nie fi­skal­nej. W tej kwe­stii Ma­tias zga­dzał się z nią w ca­łej roz­cią­gło­ści i miał wiele do po­wie­dze­nia, gdyż po­datki, a zwłasz­cza spo­sób ich roz­li­cza­nia, były zmorą spę­dza­jącą mu i tak lekki sen z po­wiek. Gdy sa­mo­lot krą­żył nad lot­ni­skiem Sze­re­mie­tiewo, za­gad­nął swoją współ­to­wa­rzyszkę po­dróży o w miarę tani ho­tel w Mo­skwie.

– Pro­po­nuję Stary Ar­bat w po­bliżu Mu­zeum Sztuki imie­nia Pusz­kina – ku­siła. – Mam tam za­re­zer­wo­wany apar­ta­ment, który mo­żemy wziąć na spółkę. Tylko tu­taj apar­ta­ment zna­czy co in­nego niż u nas, więc niech się pan nie cie­szy na za­pas. Jest jed­nak w pełni wy­po­sa­żona kuch­nia do dys­po­zy­cji i dwa po­koje do spa­nia. Szczy­tem luk­susu tego na­zwać nie można, ale wyj­dzie znacz­nie ta­niej, a jak wy­god­nie! Ja za­wsze tak ro­bię i to się spraw­dza.

Pro­po­zy­cja biz­ne­swo­man miała, jak wszystko w ży­ciu, swoje wady i za­lety. Po­piel mu­siał roz­wa­żyć, któ­rych jest wię­cej. Z pierw­szego po­bież­nego ra­chunku wy­ni­kało, że prze­wa­żają plusy, przede wszyst­kim lo­ka­li­za­cja ho­telu i niż­sze koszty przy wspól­nym wy­naj­mie.

– Na­zy­wam się Ma­te­usz Po­piel – przed­sta­wił się, przyj­mu­jąc jej pro­po­zy­cję.

– Herbu Su­lima? Z kasz­te­la­nów lwow­skich? – Ob­rzu­ciła go wzro­kiem, jakby tak­so­wała ko­nia na targu.

– Zga­dza się. – Po­słał blon­dynce prze­pra­sza­jący uśmiech, że wcze­śniej się do tego nie przy­znał. – Ale na­wet ro­do­wego sy­gnetu dziś nie mamy. Ja­kie­muś bol­sze­wi­kowi pa­so­wał na pa­luch, więc go so­bie wziął.

– Marta Kor­win-Wol­ska. – Po­dała mu drobną, lecz silną dłoń. – Ma­ją­tek mo­jej ro­dziny naj­pierw skon­fi­sko­wali za­borcy, póź­niej do­brali się do niego bol­sze­wicy, po nich hi­tle­rowcy, a na końcu nędz­nymi reszt­kami po­ży­wili się ko­mu­ni­ści. Zo­sta­li­śmy z ni­czym. Dla­tego ja każdy za­ro­biony grosz wy­daję na przy­jem­no­ści, bo tego nikt mi nie za­bie­rze. I mówmy so­bie po imie­niu – do­dała, marsz­cząc no­sek w uśmie­chu.

Zgod­nie z wcze­śniej­szą obiet­nicą, gdy tylko za­in­sta­lo­wali się w ho­telu, któ­rego at­mos­fera przy­wo­dziła na myśl prze­ciętne miesz­ka­nie w bloku z cza­sów gier­kow­skiej pro­spe­rity, Marta się ulot­niła. Za­po­wie­działa, że wróci wie­czo­rem i zrobi dla nich ja­kąś ko­la­cję, je­śli Po­piel kupi kilka pro­duk­tów. Na­pi­sała na kartce, co to ma być. Gdy w po­koju z wer­salką, dwoma fo­te­lami i ławą mię­dzy nimi po­zo­stał po Mar­cie je­dy­nie de­li­katny za­pach jej per­fum, Po­piel zaj­rzał do sy­pialni, którą za­jęła dla sie­bie. Pra­wie całą wy­peł­niało ol­brzy­mie mał­żeń­skie łoże z dwoma noc­nymi sto­li­kami po bo­kach. Szafy na ubra­nie znaj­do­wały się w ścia­nach w przed­po­koju. Wszedł do kuchni i od razu po­czuł się jak w domu. Była cia­sna i kisz­ko­wata. Po jed­nej stro­nie za­mon­to­wano pralkę, lo­dówkę, zlew i ku­chenkę ga­zową o czte­rech pal­ni­kach, a po dru­giej usta­wiono pro­sto­kątny stół na­kryty ce­ratą oraz krze­sła.