Śpiew czerwonych ptaków - Jolanta Maria Kaleta - ebook

Śpiew czerwonych ptaków ebook

Jolanta Maria Kaleta

0,0

Opis

Jaką cenę trzeba zapłacić, by ocalić honor i odzyskać miłość?

 

Jest rok 1758. Do Petersburga, na dwór wielkiej księżnej Katarzyny i wielkiego księcia Piotra ze świtą Karola Krystiana Wettyna, jako jego adiutant, przyjeżdża pułkownik Seweryn Jaxa-Rawecki. Jednak nie chęć zrobienia kariery zawiodła go w szeregi gwardii polskiego królewicza, lecz tajemnica rodzinna i złożona ojcu na łożu śmierci przysięga, którą od lat stara się wypełnić. Nie wie, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy będzie musiał wybrać, czy dochować wierności danemu słowu, czy poświęcić życie w walce o wiele ważniejszą sprawę. 

 

W tym samym czasie dwór w rodzinnych Koszutach opuszcza młodziutka starościanka Konstancja Niemirska i przyjeżdża do Warszawy wraz z ciotką, która wprowadza bratanicę na najlepsze salony stolicy, by znaleźć dla niej odpowiedniego kandydata na męża. Cieniem na życiu panny kładzie się nie tylko despotyzm jej ojca, lecz także wielka polityka.

 

Los sprawi, że ścieżki życia Konstancji i Seweryna się przetną, a wielka miłość, która ich połączy, zostanie poddana ciężkiej próbie.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W tym świe­cie krew jest prze­strze­nią je­dyną.

Czer­wone ptaki cią­gle biorą po­stać inną,

I przy sercu, co rzą­dzi nimi, krążą z tru­dem.

Od­da­lić się od niego nie mogą, bo giną,

Bo w nas jest pu­stych rów­nin okru­cień­stwo zimne,

Gdzie się kona z pra­gnie­nia u fał­szy­wych źró­deł.

Ju­les Su­per­vielle, Gdy słońca za­sną, przeł. J. Ro­go­ziń­ski

TOM PIERW­SZY

GRA W TRY­SZAKA

By od­kryć, kto tobą rzą­dzi, po pro­stu sprawdź,

kogo nie wolno ci kry­ty­ko­wać.

Vol­ta­ire

Roz­dział 1

Dia­bel­ski rę­ko­pis

Tego dnia nad czorsz­tyń­ską wa­row­nią, po­bu­do­waną przed wie­kami na ska­li­stym wzgó­rzu nad brze­giem Du­najca, od sa­mego rana krą­żyły chmary kru­ków. Ich zło­wro­gie kra­ka­nie wpa­dało przez sze­roko otwarte okno do pra­cowni al­che­micz­nej urzą­dzo­nej w zam­ko­wej basz­cie, od­ry­wa­jąc od pracy zna­nego w świe­cie al­che­mika Mi­chała Sę­dzi­mira, zwa­nego ba­ro­nem z Łu­ko­wicy, au­tora wielu trak­ta­tów. Sta­rze­jący się uczony krzą­tał się mię­dzy wci­śnię­tym w cze­luść ko­minka ata­no­rem, spe­cjal­nym pie­cem o owal­nym kształ­cie słu­żą­cym do spo­rzą­dza­nia ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­nego, a dłu­gim sto­łem la­bo­ra­to­ryj­nym, na któ­rym pię­trzyły się nie­zbędne do pracy cęgi, mie­chy, ty­gle i cho­chle oraz na­czy­nia do wy­topu, moź­dzie­rze, prze­róż­nej wiel­ko­ści garnki i urzą­dze­nia do de­sty­la­cji i fil­tro­wa­nia. Do wnę­trza pieca wło­żył jajo fi­lo­zo­ficzne, jak al­che­micy zwą szklane na­czy­nie, wy­peł­niane in­gre­dien­cjami w po­staci złota lub sre­bra oraz wła­ści­wej tynk­tury, i z uwagą spo­glą­dał na pło­nący w ata­no­rze ogień. Nie po­wi­nien być ani zbyt silny, ani zbyt słaby, po­wi­nien pło­nąć rów­no­mier­nie, być za­równo cie­pły, jak i wil­gotny, a nade wszystko nie­wy­czer­pany. To od niego w głów­nej mie­rze za­leży, czy znaj­du­jące się we wnę­trzu jaja skład­niki ule­gną trans­mu­ta­cji. W ocze­ki­wa­niu na wy­nik eks­pe­ry­mentu zgar­biony pod brze­mie­niem lat al­che­mik pod­szedł do sto­ją­cej z dala od ognia szafy bi­blio­tecz­nej i z uwagą szpe­rał wzro­kiem w jej bo­ga­tym wnę­trzu. Po chwili wy­jął spo­mię­dzy wielu znaj­du­ją­cych się tam ksiąg i pa­pie­rzysk dość nie­po­zorną ksią­żeczkę opra­wioną w czarne ak­sa­mitne okładki, skła­da­jącą się za­le­d­wie z kil­ku­na­stu per­ga­mi­no­wych kart in fo­lio.

Po­ło­żył ją na sto­liku przy­su­nię­tym do okna, z któ­rego roz­ta­czał się wi­dok na ufor­ty­fi­ko­wane pod­zam­cze, a za­cho­dzące słońce, za­glą­da­jąc do la­bo­ra­to­rium, po­zwa­lało pi­sać lub czy­tać aż do zmierz­chu, wła­śnie tak jak te­raz. Sia­da­jąc na krze­śle, su­chą ko­ści­stą dło­nią, po­krytą su­płami nie­bie­skich żył przy­gła­dził dość długą, bo się­ga­jącą piersi brodę, by nie daj Bóg nie umo­czyła się w po­jem­niku z in­kau­stem. Po­pra­wił na gło­wie cze­piec z czar­nego ak­sa­mitu, spod któ­rego nie­sfor­nie wy­my­kały się rzad­kie wiech­cie wło­sów, które przed laty gę­ste i ja­sne ni­czym kłosy zboża, ostat­nio nie dość, że po­si­wiały, to w więk­szo­ści wy­li­niały, jakby je mole wy­żarły. Z na­masz­cze­niem otwo­rzył księgę, a jego szare oczy spo­częły na od­ręcz­nie na­pi­sa­nej tre­ści. Z miej­sca za­pło­nęły tym sa­mym bla­skiem, co przed laty, gdy na dwo­rze Ste­fana Ba­to­rego słu­chał opo­wie­ści Johna Dee i Edwarda Kel­leya.

W pa­mięci, jakby to było wczo­raj, sta­nął mu ten dzień, od któ­rego wszystko się za­częło. Mi­chał Sę­dzi­mir był jesz­cze ubo­gim ża­kiem, gdy jego możny pro­tek­tor, fi­nan­su­jący na­uki w Aka­de­mii Kra­kow­skiej, sta­ro­sta czorsz­tyń­ski He­lio­dor Jaxa-Ra­wecki, nie­wiele od niego star­szy, spo­tkał go na dzie­dzińcu Col­le­gium Ma­ius.

– Mi­chale – za­czął, gdy żak pod­szedł bli­żej, po­pra­wia­jąc na nie­sfor­nych zło­tych lo­kach bi­ret, który je­sienny wiatr usi­ło­wał ze­rwać mu z głowy. – Czy wiesz, kto nie­dawno za­wi­tał do na­szego grodu?

– Nie wiem... – bąk­nął żak, strze­la­jąc oczami na boki, jakby ocze­ki­wał pod­po­wie­dzi ze strony ko­le­gów, któ­rzy do­ka­zy­wali na dzie­dzińcu, za nic ma­jąc obec­ność tak waż­nej per­sony, jaką był kasz­te­lan. Już przy­wy­kli, że w Kra­ko­wie, a zwłasz­cza w są­siedz­twie Wa­welu, mo­gli się na­tknąć na­wet na sa­mego władcę.

– Z An­glii przy­je­chał John Dee, wy­bitny ba­dacz wie­dzy ta­jem­nej, na­dworny astro­log kró­lo­wej Elż­biety, al­che­mik i ka­ba­li­sta – wy­ja­śnił Jaxa-Ra­wecki pod­eks­cy­to­wa­nym to­nem, świad­czą­cym do­bit­nie, że mówi o kimś nie­zmier­nie waż­nym. – To­wa­rzy­szy mu Edward Kel­ley, rów­nież al­che­mik, me­dium i kry­sta­lo­manta. Jak twier­dzi, udało mu się od­kryć ka­mień fi­lo­zo­ficzny...

– Jezu Chry­ste, nie może być – jęk­nął żak, który z woli ojca miał stu­dio­wać fi­lo­zo­fię, re­to­rykę i teo­lo­gię, by póź­niej wstą­pić do je­zu­itów i po­świę­cić ży­cie Bogu, lecz on, nie­sforny syn cie­kaw świata, za­pi­sał się na wy­dział me­dyczny, gdzie już w tam­tych la­tach nie­któ­rzy pro­fe­so­ro­wie znaj­do­wali się pod wpły­wem dzieł o al­che­mii i ja­tro­che­mii słyn­nego na całą Eu­ropę Pa­ra­cel­susa. Więc i na­zwi­ska, które wła­śnie pa­dły, nie były mu obce. – Czyżby mieli za­miar wy­kła­dać na na­szej uczelni? – spy­tał z na­dzieją.

– Tego nie wiem – od­parł Jaxa-Ra­wecki, uśmie­cha­jąc się pod wą­sem. Po­kła­dał w tym stu­den­cie duże na­dzieje, a to co za­brzmiało w jego gło­sie, świad­czyło do­bit­nie, że się nie za­wie­dzie. – Wiem na­to­miast, że za­raz mają się spo­tkać z kró­lem, aby przed­sta­wić mu swoje osią­gnię­cia w in­te­re­su­ją­cej nas dzie­dzi­nie – mó­wił da­lej i wziąw­szy żaka pod ra­mię, skie­ro­wał się do bramy wy­cho­dzą­cej na ulicę. – Mam być obecny przy tym spo­tka­niu, więc po­my­śla­łem so­bie, że ze­chcesz po­słu­chać, co ta­kie sławy mają do za­pro­po­no­wa­nia na­szemu władcy.

– Bar­dzo, ale to bar­dzo dzię­kuję wa­szej wiel­moż­no­ści... – Mi­chał nie znaj­do­wał słów, by wy­ra­zić swoją wdzięcz­ność. – Może mi­ster Kel­ley ze­chce się po­pi­sać swoją umie­jęt­no­ścią prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści za po­mocą krysz­ta­ło­wej kuli? – ucie­szył się na za­pas i przy­śpie­szył kroku.

– Po­dej­rze­wam, że król za­ży­czy so­bie tego wła­śnie przede wszyst­kim – przy­tak­nął Jaxa-Ra­wecki, który miał słu­żyć za tłu­ma­cza, gdyby się oka­zało, że zna­jo­mość ła­ciny, którą po­sia­dał król, jest nie­wy­star­cza­jąca.

Dys­ku­tu­jąc na te­mat moż­li­wych py­tań, ja­kie Ste­fan Ba­tory ze­chce za­dać przy­by­łym z da­leka słyn­nym ma­gom i uczo­nym, na­wet nie spo­strze­gli, kiedy do­tarli na Wa­wel. Po­dą­ża­jąc pół kroku za swoim pro­tek­to­rem, Mi­chał roz­glą­dał się cie­ka­wie, pierw­szy raz bę­dąc w miej­scu nie­do­stęp­nym dla ta­kich chu­do­pa­choł­ków jak on. Wie­rzył, że dzięki zdo­by­tej wie­dzy zdoła osią­gnąć po­zy­cję i sławę choć w czę­ści zbli­żoną do tej, jaka stała się udzia­łem obu An­gli­ków.

Po­słu­cha­nie al­che­mi­ków miało się od­być w mało re­pre­zen­ta­cyj­nej sali kró­lew­skiego zamku, jak uświa­do­mił swo­jemu pro­te­go­wa­nemu Jaxa-Ra­wecki, czę­sty gość w tym miej­scu, mimo to mło­demu czło­wie­kowi oczy aż wy­ła­ziły z or­bit, gdy spo­glą­dał na liczne ob­razy, su­fit ozdo­biony ka­se­to­nami, ja­rzące się bla­skiem świec złote ścienne lich­ta­rze, a na­wet bał się stą­pać po uło­żo­nej na kształt rom­bów po­sadzce.

Król spo­czy­wał w fo­telu o rzeź­bio­nych po­rę­czach, usta­wio­nym na okry­tym ko­bier­cem pod­wyż­sze­niu. Sta­ro­sta za­jął miej­sce na krze­śle po­ni­żej, a Mi­chał przy­sta­nął za jego ple­cami. Po chwili drzwi się otwo­rzyły i do sali we­szli obaj al­che­micy. Star­szy z nich był męż­czy­zną w sile wieku ni­skiej po­stury, o dłu­giej szpi­cza­stej bro­dzie po­prze­ty­ka­nej srebr­nymi nit­kami si­wi­zny i ob­wi­słych wą­sach, spod któ­rych le­dwo wy­sta­wała dolna warga. Jego głowa za sprawą suto marsz­czo­nej i mocno wy­kroch­ma­lo­nej bia­łej kryzy za­stę­pu­ją­cej koł­nie­rzyk zda­wała się wy­ra­stać wprost z ra­mion, na które miał na­rzu­coną czarną opoń­czę. Jego to­wa­rzysz był dużo młod­szy, znacz­nie wyż­szy, o dłu­gich brą­zo­wych wło­sach się­ga­ją­cych ra­mion, roz­dzie­lo­nych prze­dział­kiem po­środku głowy. On rów­nież swój strój przy­ozdo­bił marsz­czoną kryzą, o którą opie­rała się dość rzadka i krótka bródka w stylu hisz­pań­skim. Ob­rzu­cił kró­lew­ską kom­natę ba­daw­czym spoj­rze­niem, jakby chciał spraw­dzić, czy cza­sem nie czają się w tym miej­scu świad­ko­wie jego oszustw, za które ja­kiś czas temu po­sta­wiono go pod prę­gie­rzem i ob­cięto uszy.

– Po­noć wasz­mo­ścio­wie mają głę­boką wie­dzę na te­mat ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­nego, tej nie­zwy­kłej tynk­tury, która po­zwala za­mie­nić po­spo­lity me­tal w me­tal szla­chetny – za­czął król, gdy wy­mie­niono ry­tu­alne grzecz­no­ści. Sia­dać go­ści nie po­pro­sił, choć obaj po­noć wy­wo­dzili się ze szlachty.

– Ka­mie­nie są da­rami ziemi – za­czął star­szy, spla­ta­jąc dło­nie przed sobą. – To one dały po­czą­tek temu, co było, co jest, a także, co ma w so­bie moc ist­nie­nia. Przez ka­mie­nie prze­ma­wiają do nas siły Boga. Już świą­to­bliwy pa­pież Kle­mens Piąty le­czył się sprosz­ko­wa­nymi szma­rag­dami...

– Zdaje się, że to tylko przy­śpie­szyło śmierć – wtrą­cił scep­tycz­nie Ba­tory. Jego zda­niem za­gra­nicz­nym al­che­mi­kom źle z oczu pa­trzyło, a on wy­jąt­kowo nie lu­bił, kiedy ktoś ro­bił go w trąbę.

– Nie można wy­klu­czyć, że do­się­gła go klą­twa Ja­kuba de Mo­lay, ostat­niego wiel­kiego mi­strza tem­pla­riu­szy, rzu­cona, gdy pło­nął na sto­sie z roz­kazu króla Fi­lipa Czwar­tego Pięk­nego – od­bił przy­tyk Dee, skło­niw­szy się ni­sko, i kon­ty­nu­ował swój wy­wód: – Hil­de­garda z Bin­gen zaś, be­ne­dyk­tynka, mi­styczka i uzdro­wi­cielka, do­świad­cza­jąca wi­zji, za­le­cała mo­czyć to­pazy w wi­nie, aby tym wy­cią­giem le­czyć we­wnętrzne gan­greny. Twier­dziła też, że uzdra­wiać żo­łą­dek miały sprosz­ko­wane sza­firy zmie­szane z opa­rami wina i śliny. Za­le­cała je rów­nież do le­cze­nia oczu, róż­nego ro­dzaju bó­lo­wych do­le­gli­wo­ści i krwo­to­ków.

– Na­wet sła­wetny Ko­per­ni­kus pro­po­no­wał swoim pa­cjen­tom sprosz­ko­wane krysz­tały i ka­mie­nie szla­chetne jako le­kar­stwo – ośmie­lił się wtrą­cić Jaxa-Ra­wecki, z miny króla wnio­sku­jąc, że ten pod­cho­dzi z dużą re­zerwą do teo­rii gło­szo­nych przez al­che­mi­ków. – Także sam Mar­cin Lu­ter, który wszak kry­ty­ko­wał kler za chci­wość i bo­gac­twa, przy­jął od księ­cia Fry­de­ryka krysz­ta­łowy amu­let po­kryty zło­tymi li­te­rami, ma­jący chro­nić przed apo­plek­sją.

– Po­śród wszyst­kich szla­chet­nych ka­mieni – An­glik wró­cił do prze­rwa­nego wątku, po­sław­szy wiel­moży pełne wdzięcz­no­ści spoj­rze­nie – za naj­bar­dziej dro­go­cenny uwa­żany jest dia­ment. Jego na­zwa bie­rze swój po­czą­tek z grec­kiego słowa ada­mos, czyli nie­zwy­cię­żony, nie­po­ko­nany, na Wscho­dzie zaś uwa­żany jest za trze­cie oko... – Prze­rwał na mo­ment, by ob­li­zać wy­su­szone usta. Jego uwa­dze nie uszło za­fa­scy­no­wane spoj­rze­nie, ja­kie za­trzy­mał na nim mło­dzie­niec sto­jący za kró­lew­skim urzęd­ni­kiem. – Jed­nak naj­waż­niej­szy dla ludz­ko­ści jest ka­mień fi­lo­zo­ficzny... – cią­gnął gło­sem peł­nym czci, jakby opo­wia­dał o rze­czach nad­przy­ro­dzo­nych.

– Otóż to – wtrą­cił Ba­tory i po­ru­szył się nie­spo­koj­nie w fo­telu. Opo­wiastki o dia­men­tach i szma­rag­dach wło­żył mię­dzy bajki. Po­śród jego klej­no­tów, na­wet tych ko­ron­nych, aż ro­iło się od dro­gich ka­mieni, a jed­nak ża­den z nich, jak do tej pory, nie zdo­łał go ule­czyć z do­kucz­li­wych wrzo­dów po­ja­wia­ją­cych się na pod­udziach. – Czy to prawda, że za jego po­mocą można zwy­kłe me­tale prze­mie­nić w złoto? – spy­tał o rzecz naj­bar­dziej go in­te­re­su­jącą. Zresztą nie tylko jego.

– Ow­szem, Wa­sza Wy­so­kość, taka trans­mu­ta­cja jest moż­liwa – po­twier­dził al­che­mik.

– W jaki spo­sób?

– Otóż, Wa­sza Kró­lew­ska Mość – za­czął z roz­wagą Dee, sta­ra­jąc się rzecz przed­sta­wić jak naj­pro­ściej, by króla nie za­nu­dzić mno­go­ścią teo­rii mniej lub bar­dziej po­twier­dzo­nych – wszyst­kie ciała po­sia­dają du­sze, rów­nież me­tale, i jako ta­kie mogą wy­da­wać na­sie­nie, z któ­rego na­ro­dzi się nowa sub­stan­cja. Tak jak z ziarnka psze­nicy ro­dzi się nowy kłos pe­łen zia­ren.

– To zna­czy, że złoto może się po­mna­żać? – upew­nił się Ba­tory.

– Jak naj­bar­dziej, Wa­sza Wy­so­kość – przy­tak­nął star­szy An­glik. – Po­dobne ro­dzi po­dobne, więc aby stwo­rzyć złoto, trzeba mieć złoto. Tylko, żeby za­szedł ten pro­ces, nie­zbędna jest tynk­tura, elik­sir, czyli wła­śnie ka­mień fi­lo­zo­ficzny. Wy­łącz­nie w jego obec­no­ści moż­liwa jest trans­mu­ta­cja me­talu nie­szla­chet­nego w szla­chetny kru­szec. Jego for­mułę – kon­ty­nu­ował, sta­ra­jąc się, by jego głos brzmiał ta­jem­ni­czo – opra­co­wał Her­mes Tri­sme­gi­stos, czyli Her­mes Po Trzy­kroć Wielki, z ła­ciń­ska zwany Mer­cu­rius ter Ma­xi­mus. Całą wie­dzę i mą­drość sta­ro­żyt­nego świata za­warł w swo­ich licz­nych trak­ta­tach. W jed­nym z nich, spi­sa­nym na szma­rag­do­wej ta­blicy, uwiecz­nił for­mułę ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­nego.

– To je­den z uczniów To­ma­sza z Akwinu? – za­in­te­re­so­wał się król, pierw­szy raz sły­sząc o ta­kim uczo­nym.

An­giel­scy al­che­micy bły­ska­wicz­nie wy­mie­nili mię­dzy sobą spoj­rze­nia, a sta­ro­sta prze­łknął ner­wowo ślinę. Dla ni­kogo nie było ta­jem­nicą, że mo­nar­cha jest za­go­rza­łym ka­to­li­kiem, zwal­cza­ją­cym wszel­kie he­re­zje, choć do zła­ma­nia pa­nu­ją­cej w jego no­wej oj­czyź­nie to­le­ran­cji re­li­gij­nej się nie po­su­nął. Jed­nak od­wo­ły­wa­nie się do mą­dro­ści sta­ro­żyt­nego bożka mo­gło wy­pro­wa­dzić władcę z rów­no­wagi.

– Po­cho­dzi z wcze­śniej­szego okresu i jest utoż­sa­miany z pa­triar­chą bi­blij­nym He­no­chem, sy­nem Seta – wy­ja­śnił Dee, po­da­jąc jedną z kilku kon­cep­cji, tę naj­ła­twiej­szą do prze­łknię­cia dla po­boż­nego króla.

– Ja do­tar­łem do ła­ciń­skiego tłu­ma­cze­nia tego tek­stu – za­czął mil­czący do tej pory Kel­ley, zmie­nia­jąc bły­ska­wicz­nie śli­ski wą­tek. Miał wra­że­nie, że usły­szał ci­che wes­tchnie­nie ulgi, ja­kie wy­mknęło się z ust Jaxy-Ra­wec­kiego. – Po set­kach prób i do­świad­czeń, po wielu wy­rze­cze­niach i nie­prze­spa­nych no­cach udało mi się w końcu otrzy­mać ów ka­mień fi­lo­zo­ficzny. Oto on...

Zza pa­zu­chy wy­cią­gnął szka­tułkę z ko­ści sło­nio­wej. Wy­do­był z niej nie­wiel­kich roz­mia­rów szklany fla­ko­nik, być może wcze­śniej słu­żący do prze­cho­wy­wa­nia pach­ni­deł, lecz nie dało się wy­klu­czyć in­nej jego pro­we­nien­cji. Te­raz w jed­nej trze­ciej wy­peł­niał go czer­wony pro­szek. Kel­ley pod­szedł do króla i przy­klęk­nąw­szy na dru­gim stop­niu pod­wyż­sze­nia, usłuż­nie po­dał Ba­to­remu.

– Pro­szek? Wszak mó­wi­cie o ka­mie­niu... – zdu­miał się król, przy­glą­da­jąc się za­war­to­ści bu­te­leczki pod świa­tło. Na­wet dla pew­no­ści kil­ka­krot­nie nią po­trzą­snął.

– Okre­śle­nie ka­mień fi­lo­zo­ficzny jest me­ta­forą – po­śpie­szył z wy­ja­śnie­niami star­szy al­che­mik, a młod­szy ra­kiem wy­co­fał się na miej­sce, nie ma­jąc śmia­ło­ści wy­jąć z kró­lew­skich dłoni bez­cenny fla­ko­nik. – Dłu­gie wieki trwały ba­da­nia, za­nim udało się dojść do osta­tecz­nego wnio­sku...

W efek­cie tego spo­tka­nia obaj al­che­micy zo­stali po­pro­szeni o prze­pro­wa­dze­nie próby do­ko­na­nia trans­mu­ta­cji pia­sku w złoto. Nie­stety, nie przy­nio­sła ona ocze­ki­wa­nych re­zul­ta­tów, co za­koń­czyło się wy­jaz­dem An­gli­ków z Pol­ski i mo­gli mó­wić o szczę­ściu, że nie zo­stali po­sta­wieni przed są­dem za próbę oszu­stwa, czego jed­nak nie unikną po la­tach.

Na­to­miast Mi­chał Sę­dzi­mir o ni­czym in­nym już nie ma­rzył, jak tylko o po­świę­ce­niu swego ży­cia na po­szu­ki­wa­nie for­muły ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­nego. O wstę­po­wa­niu do klasz­toru nie mo­gło być na­wet mowy. Otrzy­maw­szy wspar­cie fi­nan­sowe od He­lio­dora Jaxy-Ra­wec­kiego, wy­ru­szył po na­uki do słyn­nych eu­ro­pej­skich uni­wer­sy­te­tów, ma­jąc na­dzieję zdo­by­cia wie­dzy nie­zbęd­nej do dal­szych ba­dań w za­kre­sie al­che­mii. Kiedy po dzie­się­ciu la­tach wró­cił do kraju, nie tylko miał w kie­szeni dy­plomy kilku zna­mie­ni­tych uczelni, lecz także do­sko­nałe kon­takty na dwo­rach w Wied­niu i na Hrad­cza­nach. Jego osobą z miej­sca za­in­te­re­so­wał się za­sia­da­jący na pol­skim tro­nie Zyg­munt III Waza, pa­sjo­nat al­che­mii. W wieży wschod­niego skrzy­dła Wa­welu, zwa­nej Ku­rzą Stopką, po­zwo­lił al­che­mi­kowi urzą­dzić la­bo­ra­to­rium, by­wał tam czę­stym go­ściem, a na­wet uczest­ni­czył w eks­pe­ry­men­tach. I pew­nego dnia do­szło do nie­szczę­ścia. Ofi­cjalna wer­sja gło­siła, że to Sę­dzi­mir przez nie­ostroż­ność za­pró­szył ogień i kom­nata sta­nęła w pło­mie­niach. Je­dy­nie al­che­mik wie­dział, że po­żar był sprawką króla, który nocą zszedł do la­bo­ra­to­rium, by sa­memu pod­jąć próbę trans­mu­ta­cji, uru­cho­mił piec, lecz nie po­tra­fił nad ogniem za­pa­no­wać.

Zło­wro­gie kra­ka­nie kru­ków za oknem wy­rwało Sę­dzi­mira ze wspo­mnień. Już miał za­miar za­mknąć książkę, gdy na­gle na ostat­niej stro­nicy uj­rzał ry­su­nek, który od ja­kie­goś czasu to po­ja­wiał się tam, to zni­kał. Przed­sta­wiał istotę z ro­gami na gło­wie, o zie­lo­nej twa­rzy i okrą­głych jak gu­ziki oczach, każde w in­nym ko­lo­rze – jedno nie­bie­skie, dru­gie czarne. Z jej sze­roko otwar­tych ust z sy­kiem wy­su­wał się roz­dwo­jony ję­zyk, a za­miast dłoni i stóp miała czte­ro­pal­cza­ste szpony za­koń­czone pa­zu­rami.

– Apage sa­ta­nas – syk­nął ze zło­ścią al­che­mik, gwał­tow­nie za­my­ka­jąc książkę, choć nie miał na­dziei, że to po­skut­kuje.

Na­gle skrzy­pie­nie sta­rych, od dawna nie­oli­wio­nych za­wia­sów u drzwi nie­przy­jem­nym zgrzy­tem wdarło mu się do uszu. Gdy spoj­rzał na wcho­dzą­cego, zdu­miał się na jego wi­dok, choć nie była to istota z rę­ko­pisu. Do­piero po chwili roz­po­znał swo­jego daw­nego pro­tek­tora, a od lat ser­decz­nego przy­ja­ciela i part­nera w pro­wa­dzo­nych ba­da­niach, He­lio­dora Jaxę-Ra­wec­kiego. I nie cho­dziło o to, że sta­ro­sta czorsz­tyń­ski znacz­nie po­su­nął się w la­tach, wszak wi­dzieli się przed pa­roma dniami, lecz o strój, który ten sta­rzec miał na so­bie. A był to biały ha­bit ka­me­du­łów, dla któ­rych wiel­moża na nie­wy­so­kim wzgó­rzu nie­opo­dal Kra­kowa po­sta­wił klasz­tor wraz z ko­ścio­łem oraz za­pew­nił środki na ich utrzy­ma­nie. Im bli­żej było mu do grobu, tym bar­dziej ża­ło­wał za po­peł­nione pod­czas dłu­giego ży­cia grze­chy, a per­spek­tywa zbli­ża­ją­cej się nie­uchron­nie śmierci na­pa­wała go prze­ra­że­niem.

Te­raz stał przed Sę­dzi­mi­rem, a jego fa­li­ste, białe jak mleko włosy oraz rów­nie białe wąsy i długa, roz­dzie­lona po­środku broda zle­wały się w jedno z bia­łym ha­bi­tem, który miał na so­bie.

– Czyż­byś, drogi przy­ja­cielu, wstą­pił do wspól­noty ka­me­du­łów? – spy­tał zdu­miony Mi­chał, gdy już się wy­ści­skali i He­lio­dor usiadł na krze­śle, a al­che­mik na zy­dlu.

– Co to, to nie – od­parł Jaxa-Ra­wecki i mach­nął ręką. – Ich re­guła jest zbyt su­rowa i w za­sa­dzie spro­wa­dza całe ży­cie do pracy i mo­dli­twy. Nie je­dzą mięsa, nie mogą mieć ni­czego na wła­sność i śpią w ha­bi­tach prze­pa­sa­nych sznu­rem, by być w go­to­wo­ści, gdy na­dej­dzie dzień Sądu Osta­tecz­nego – cią­gnął pe­łen po­dziwu dla sa­mo­za­par­cia za­kon­ni­ków. On po kilku dniach ta­kiego ży­cia zła­małby wszyst­kie śluby.

– To skąd ten ha­bit? – za­in­te­re­so­wał się al­che­mik, któ­remu na­gle przy­szło na myśl, że całe jego ży­cie upły­nęło na pracy i wy­rze­cze­niach, choć nie był za­kon­ni­kiem. Ostat­nimi też czasy bar­dzo opu­ścił się w mo­dli­twach do Boga, do kogo in­nego zwra­ca­jąc się o wspar­cie w two­rze­niu Opus Ma­gnum, i wszystko wska­zy­wało na to, że zo­stał wy­słu­chany. Te­raz jed­nak, u schyłku swo­jego ży­cia, po­ża­ło­wał po­chop­nej de­cy­zji, by z tej po­mocy sko­rzy­stać.

– Jako fun­da­to­rowi przy­słu­guje mi przy­wi­lej po­chówku w przy­klasz­tor­nym ko­ściele i za­ży­czy­łem so­bie, by zło­żyli mnie do trumny wła­śnie w ha­bi­cie. Dali mi je­den, bym przy­mie­rzył, czy bę­dzie mi wy­god­nie – wy­ja­śnił sta­ro­sta, par­ska­jąc śmie­chem. Choć miał swoje lata, do grobu mu się nie śpie­szyło. – Obie­ca­łeś mi dzi­siaj po­ka­zać swoje dzieło, ten, jak mó­wi­łeś, naj­waż­niej­szy trak­tat – zmie­nił te­mat, gnany cie­ka­wo­ścią. Od­kąd Sę­dzi­mir przy­był na czorsz­tyń­ski za­mek, prze­chwa­lał się, że zdo­łał opra­co­wać for­mułę ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­nego, owego uni­wer­sal­nego elik­siru.

Mi­chał wes­tchnął ciężko, jakby go ten fakt zmar­twił.

– Oto owe Opus Ma­gnum – oświad­czył, z ocią­ga­niem wrę­cza­jąc przy­ja­cie­lowi oprawny w ak­sa­mit ręcz­nie na­pi­sany trak­tat. Wy­da­nie dru­kiem nie wcho­dziło w grę. – Za­war­łem w nim re­zul­tat ty­sięcy eks­pe­ry­men­tów oraz opis pro­ce­dury, jak spre­pa­ro­wać ka­mień fi­lo­zo­ficzny – do­dał gło­sem, z któ­rego wcale nie prze­bi­jała ra­dość z osią­gnię­tego suk­cesu, wręcz prze­ciw­nie.

– I na­prawdę ta tynk­tura po­trafi zmie­nić zwy­kły me­tal w złoto? – do­py­ty­wał pod­eks­cy­to­wany sta­ro­sta, z lek­kim nie­do­wie­rza­niem spo­glą­da­jąc na nie­wiel­kich roz­mia­rów ksią­żeczkę.

– Po­trafi – przy­tak­nął Sę­dzi­mir gro­bo­wym gło­sem, jakby mó­wił nie o cu­dow­nym leku, lecz o śmier­tel­nej tru­ciź­nie. Lecz wła­śnie on, twórca owej re­cep­tury, do­strzegł pły­nące z jej za­sto­so­wa­nia za­gro­że­nie. – Po­trafi także prze­dłu­żyć ludz­kie ży­cie – wy­znał z cięż­kim wes­tchnie­niem.

Wiel­moża, nie zwra­ca­jąc uwagi na mi­no­rowy na­strój uczo­nego, z nie­cier­pli­wo­ścią wziął do ręki książkę i otwo­rzył na pierw­szej stro­nicy. Ob­li­zu­jąc wy­su­szone usta, za­pu­ścił pełne cie­ka­wo­ści spoj­rze­nie na równe rzędy li­ter i cyfr, prze­pla­tane ry­sun­kami i czymś na kształt wy­kre­sów. Lecz mimo wy­sił­ków nie po­tra­fił prze­czy­tać nie tylko żad­nego zda­nia, lecz na­wet jed­nego wy­razu, jakby miał przed sobą krzaczki chiń­skich lub egip­skich hie­ro­gli­fów. Prze­tarł dla pew­no­ści oczy, są­dząc, że za­szły mu łzami, po czym przy­su­nął się nieco bli­żej okna, by sko­rzy­stać z resz­tek pro­mieni sło­necz­nych, i po­now­nie opu­ścił wzrok na tekst. Dłuż­szą chwilę wpa­try­wał się w równe sze­regi zna­ków, te jed­nak wciąż nie przy­po­mi­nały li­ter żad­nego ze zna­nych mu al­fa­be­tów, a znał ich kilka.

– Chyba oczy od­mó­wiły mi po­słu­szeń­stwa, bo nie je­stem w sta­nie prze­czy­tać ani jed­nego słowa... – oświad­czył z re­zy­gna­cją.

– To nie oczy po­no­szą winę, drogi He­lio­do­rze, tylko ję­zyk, w któ­rym trak­tat na­pi­sa­łem – wy­ja­śnił kon­fi­den­cjo­nal­nie al­che­mik. – Na­pi­sa­łem go w ję­zyku eno­chiań­skim...

– Ja­kim?! – prych­nął Jaxa-Ra­wecki, wy­trzesz­cza­jąc oczy ze zdu­mie­nia.

– Eno­chiań­skim – po­wtó­rzył uczony, zni­ża­jąc głos, jakby mó­wił o spra­wach za­ka­za­nych lub wsty­dli­wych. – Na­uczył mnie tego pi­sma mi­ster Kel­ley... – Urwał na mo­ment. – Pa­mię­tasz jego wi­zytę w Kra­ko­wie na dwo­rze Ba­to­rego? – spy­tał dla pew­no­ści.

– Jakże by ina­czej! – przy­tak­nął sta­ro­sta i na mo­ment prze­stał się sku­piać na swych pla­nach, jak wy­pro­du­ko­wane złoto wy­ko­rzy­stać w woj­nie ze Szwe­dami, a może także z Ro­sją, Tur­cją i Pru­sami Ksią­żę­cymi. Wspo­mo­głoby rów­nież zwal­cza­nie wszel­kich he­re­zji, a przede wszyst­kim elik­sir od­su­wał widmo cza­ją­cej się za jego ple­cami śmierci. – Słu­cha­łeś wy­wodu obu An­gli­ków z roz­dzia­wioną gębą. Jed­nak oni trans­mu­ta­cji nie do­ko­nali – wró­cił do te­matu, czu­jąc ogień na po­licz­kach.

– Nie mieli prawa tego do­ko­nać – prze­rwał mu al­che­mik. – Choć cheł­pili się, że do­tarli do tek­stu Her­mesa Po Trzy­kroć Wiel­kiego – cią­gnął z peł­nym prze­ko­na­niem dla swo­ich słów – mu­sieli go jed­nak źle od­czy­tać lub pod­su­nięto im fal­sy­fi­kat. Z pia­sku, He­lio­do­rze, na­wet bi­cza nie ukrę­cisz, a co do­piero złota. Żółty ka­mień, mój drogi, do tego nie­zbędny jest pe­wien żółty... – Umilkł na­gle i spo­sęp­niał, zdaw­szy so­bie sprawę, że lata jego pracy, lata wy­rze­czeń i liczne upo­ko­rze­nia, które mu­siał znieść, by do­trzeć do prawdy, pójdą na marne. – Mia­łem za­szczyt pra­co­wać z Kel­leyem na dwo­rze Jego Ce­sar­skiej Mo­ści Ru­dolfa – wró­cił do opo­wie­ści – i to on na­uczył mnie ję­zyka eno­chiań­skiego. Jak twier­dził, ję­zyk ten zo­stał mu prze­ka­zany przez anioła jako naj­wła­ściw­szy do za­pi­sa­nia for­muły ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­nego.

Dla sie­bie jed­nak zo­sta­wił fakt, że był to anioł upa­dły, czyli Sza­tan. A ten ni­gdy ni­czego z do­brego serca nie robi, czego naj­lep­szym do­wo­dem był jego wi­ze­ru­nek po­ja­wia­jący się upo­rczy­wie na ostat­niej stro­nie rę­ko­pisu. Ja­kiej ceny za­żąda, al­che­mik mógł się je­dy­nie do­my­ślać.

– To jed­nak nie wy­ja­śnia, dla­czego na­pi­sa­łeś cały trak­tat w tym dzi­wacz­nym ję­zyku – drą­żył te­mat sta­ro­sta, nieco po­gu­biony w za­wi­ło­ściach wy­wodu Sę­dzi­mira, tak samo her­me­tycz­nego jak trak­taty wszyst­kich al­che­mi­ków.

– Wi­dzisz, He­lio­do­rze – za­czął uczony z cięż­kim wes­tchnie­niem, bę­dąc prze­ko­na­nym, że to od­kry­cie przy­nie­sie ludz­ko­ści wię­cej szkody niż po­żytku. – Mam wra­że­nie, że my­śmy jesz­cze nie do­ro­śli, by otrzy­mać tak cenny dar, ja­kim jest ka­mień fi­lo­zo­ficzny...

– Co ty wy­ga­du­jesz! – żach­nął się sta­ro­sta i po­ru­szył nie­cier­pli­wie na krze­śle. – Każdy bę­dzie mógł otrzy­mać tyle złota, ile za­pra­gnie.

– Chłopi i rze­mieśl­nicy też? – upew­nił się al­che­mik.

– Każdy – przy­tak­nął He­lio­dor już bez uprzed­niej pew­no­ści. Z wolna do niego do­cie­rało, że wów­czas chłopi prze­sta­liby upra­wiać zie­mię, miesz­cza­nie wy­ko­ny­wać swoje rze­mio­sło, a żoł­nie­rze od­mó­wi­liby walki. A to nie wró­żyło nic do­brego. – Może nie wszy­scy – bąk­nął po chwili, gdy prze­my­ślał sprawę. – Wy­star­czy, że szlachta bę­dzie miała do­stęp do tego cu­dow­nego elik­siru i spo­żyt­kuje go w zboż­nym celu.

– Czy aby na pewno? – upie­rał się Sę­dzi­mir. – Zna­jąc ludzką pa­zer­ność, na­pro­du­kują tyle złota, że sta­nie się ono tak po­wszechne jak pia­sek. A czy pia­sek jest dzi­siaj dużo wart?

– No nie... – choć nie­chęt­nie, sta­ro­sta przy­znał mu ra­cję. – Lecz w rę­kach władcy twój wy­na­la­zek przy­nie­sie nie tylko kró­lowi, lecz ca­łemu lu­dowi szczę­ście – do­dał z peł­nym prze­ko­na­niem.

– Władca, który wej­dzie w jego po­sia­da­nie, bę­dzie nie do po­ko­na­nia – jed­nym zda­niem al­che­mik roz­wiał jego na­dzieję. – A czło­wiek, który ma ni­czym nie­ogra­ni­czoną wła­dzę, staje się be­stią... – Głos mu się za­ła­mał, a oczy za­szły łzami. O tym Sza­tan go nie po­in­for­mo­wał, kiedy ku­sił obiet­nicą po­mocy w do­ko­na­niu od­kry­cia.

I z tym ar­gu­men­tem Jaxa-Ra­wecki mu­siał się zgo­dzić. Pol­ski król, nie ma­jąc pie­nię­dzy, mu­siał za­bie­gać u szlachty o zgodę na nowe po­datki, obie­cu­jąc ko­lejne przy­wi­leje. Te z ko­lei co­raz bar­dziej ogra­ni­czały jego wła­dzę i w co­raz więk­szym stop­niu uza­leż­niały od szlachty. Ma­jąc tę cu­downą tynk­turę, mógłby so­bie po­czy­nać jak ca­ro­wie Ro­sji, któ­rzy ma­jąc złota w bród, prze­ciw­ni­ków i nie­za­do­wo­lo­nych skra­cają o głowę.

 – Po­cząt­kowo chcia­łem wszyst­kie moje no­tatki wrzu­cić w ogień – cią­gnął uczony, za­pa­no­waw­szy nad emo­cjami, a He­lio­dor na wszelki wy­pa­dek bły­ska­wicz­nie chwy­cił rę­ko­pis do rąk. Nie mógł po­zwo­lić, by to bez­cenne od­kry­cie pa­dło ofiarą pło­mieni. – Póź­niej do­sze­dłem do wnio­sku, że za­pi­szę go w ję­zyku nie­zna­nym lu­dziom po­spo­li­tym, próż­nym, chci­wym bo­gactw i żąd­nym wła­dzy. Od­czy­tać go bę­dzie mógł je­dy­nie wy­bitny al­che­mik, który zro­zu­mie to wszystko, co na­pi­sa­łem, czło­wiek, dla któ­rego wie­dza bę­dzie naj­więk­szym skar­bem, o wiele więk­szym niż złoto i wła­dza – cią­gnął roz­ma­rzony. – Tylko taki po­trafi sko­rzy­stać z mo­ich wska­zó­wek i stwo­rzy elik­sir fi­lo­zo­ficzny, który da ludz­ko­ści szczę­ście...

– Trudno się z tobą nie zgo­dzić – przy­tak­nął sta­ro­sta, jed­nak w głębi jego du­szy wy­kieł­ko­wało ziarno zwąt­pie­nia i szybko wy­ro­sło, więc wy­wody al­che­mika o uczci­wo­ści, skrom­no­ści i wyż­szo­ści wie­dzy nad bo­gac­twem uznał za na­iwne mrzonki. Od za­ra­nia dzie­jów lu­dzie naj­wy­żej ce­nili so­bie wła­dzę, a tę da­wało złoto. W jed­nym wszak mu­siał przy­znać mu ra­cję: ni­czym nie­ogra­ni­czona wola jed­nego czło­wieka dla po­zo­sta­łych sta­nowi śmier­tel­nie za­gro­że­nie.

– Oba­wiam się jed­nak, że po mo­jej śmierci trak­tat może tra­fić do nie­po­wo­ła­nych osób – mó­wił da­lej uczony. – Wszak mam je­dy­nie córkę. A jej mąż... – Mach­nął tylko wy­mow­nie ręką. – Trak­tat może na­wet tra­fić w łapy he­re­ty­ków – do­dał to­nem wiesz­czą­cym apo­ka­lipsę i jesz­cze bar­dziej za­sę­pił się.

Na chwilę za­pa­dła ci­sza za­kłó­cana je­dy­nie do­bie­ga­ją­cymi z zam­ko­wego dzie­dzińca na­wo­ły­wa­niami straż­ni­ków, pa­choł­ków i cze­la­dzi, nie­ma­ją­cych po­ję­cia, że w pra­cowni al­che­mika ważą się losy świata.

– Wy­klu­czyć się nie da – przy­tak­nął sta­ro­sta, marsz­cząc su­rowo brwi. – Lecz przy­szła mi pewna myśl do głowy – oznaj­mił, nie wy­pusz­cza­jąc rę­ko­pisu z rąk. Nie miał za­miaru się z nim roz­sta­wać, a tym bar­dziej zo­sta­wić tak cenne dzieło na pa­stwę sza­leńca, za ja­kiego za­czął uwa­żać Sę­dzi­mira.

– Jaka, He­lio­do­rze? – za­in­te­re­so­wał się uczony, wbi­ja­jąc prze­ni­kliwe spoj­rze­nie w sta­ro­stę, jakby chciał wy­czy­tać wszyst­kie jego my­śli, na­wet te, które jesz­cze sta­ro­ście do głowy nie przy­szły.

– Nie mu­sisz na ra­zie roz­gła­szać światu tego od­kry­cia – za­czął z na­dzieją Jaxa-Ra­wecki, że do swo­jego po­my­słu prze­kona al­che­mika. – W tej pra­cowni bę­dziemy sami do­ko­ny­wać trans­mu­ta­cji, a złoto po­żyt­ko­wać w zboż­nym celu – cią­gnął szep­tem w oba­wie, że ktoś wścib­ski może pod­słu­chi­wać pod drzwiami. Na­wet nie chciał so­bie wy­obra­żać, co by się działo, gdyby ta­jem­nica wy­cie­kła. Mo­głoby wręcz dojść do wojny.

– Może masz ra­cję – zgo­dził się Sę­dzi­mir po na­my­śle, wi­dząc, że nie ma in­nego wyj­ścia. Znisz­czyć for­mułę źle, a ujaw­nić jesz­cze go­rzej. – Lecz może by­śmy za­częli od prze­dłu­że­nia na­szego ży­cia... – za­pro­po­no­wał nie­śmiało, li­cząc, że to sta­ro­sta pierw­szy wy­pró­buje dzia­ła­nie elik­siru, jako że jest star­szy. On ja­koś nie miał śmia­ło­ści.

Od tych wy­da­rzeń mi­nęło za­le­d­wie kilka ty­go­dni, gdy He­lio­dor Jaxa-Ra­wecki zmarł. Zgod­nie ze swoim ży­cze­niem zo­stał po­cho­wany w ha­bi­cie ka­me­du­łów pod pro­giem przy­klasz­tor­nego ko­ścioła. Wkrótce z tego świata od­szedł rów­nież Mi­chał Sę­dzi­mir, a po trak­ta­cie słuch za­gi­nął. Tak przy­naj­mniej wszyst­kim się zda­wało.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2025, Jo­lanta Ma­ria Ka­leta Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-140-9
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (©Li­nett, ©ly­nea, ©Влада Яковенко, ©Hein No­uwens, ©Raw­pi­xel.com) Re­dak­cja: MG
Re­dak­cja: MG
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl