Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaką cenę trzeba zapłacić, by ocalić honor i odzyskać miłość?
Jest rok 1758. Do Petersburga, na dwór wielkiej księżnej Katarzyny i wielkiego księcia Piotra ze świtą Karola Krystiana Wettyna, jako jego adiutant, przyjeżdża pułkownik Seweryn Jaxa-Rawecki. Jednak nie chęć zrobienia kariery zawiodła go w szeregi gwardii polskiego królewicza, lecz tajemnica rodzinna i złożona ojcu na łożu śmierci przysięga, którą od lat stara się wypełnić. Nie wie, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy będzie musiał wybrać, czy dochować wierności danemu słowu, czy poświęcić życie w walce o wiele ważniejszą sprawę.
W tym samym czasie dwór w rodzinnych Koszutach opuszcza młodziutka starościanka Konstancja Niemirska i przyjeżdża do Warszawy wraz z ciotką, która wprowadza bratanicę na najlepsze salony stolicy, by znaleźć dla niej odpowiedniego kandydata na męża. Cieniem na życiu panny kładzie się nie tylko despotyzm jej ojca, lecz także wielka polityka.
Los sprawi, że ścieżki życia Konstancji i Seweryna się przetną, a wielka miłość, która ich połączy, zostanie poddana ciężkiej próbie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 709
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W tym świecie krew jest przestrzenią jedyną.
Czerwone ptaki ciągle biorą postać inną,
I przy sercu, co rządzi nimi, krążą z trudem.
Oddalić się od niego nie mogą, bo giną,
Bo w nas jest pustych równin okrucieństwo zimne,
Gdzie się kona z pragnienia u fałszywych źródeł.
Jules Supervielle, Gdy słońca zasną, przeł. J. Rogoziński
TOM PIERWSZY
GRA W TRYSZAKA
By odkryć, kto tobą rządzi, po prostu sprawdź,
kogo nie wolno ci krytykować.
Voltaire
Rozdział 1
Diabelski rękopis
Tego dnia nad czorsztyńską warownią, pobudowaną przed wiekami na skalistym wzgórzu nad brzegiem Dunajca, od samego rana krążyły chmary kruków. Ich złowrogie krakanie wpadało przez szeroko otwarte okno do pracowni alchemicznej urządzonej w zamkowej baszcie, odrywając od pracy znanego w świecie alchemika Michała Sędzimira, zwanego baronem z Łukowicy, autora wielu traktatów. Starzejący się uczony krzątał się między wciśniętym w czeluść kominka atanorem, specjalnym piecem o owalnym kształcie służącym do sporządzania kamienia filozoficznego, a długim stołem laboratoryjnym, na którym piętrzyły się niezbędne do pracy cęgi, miechy, tygle i chochle oraz naczynia do wytopu, moździerze, przeróżnej wielkości garnki i urządzenia do destylacji i filtrowania. Do wnętrza pieca włożył jajo filozoficzne, jak alchemicy zwą szklane naczynie, wypełniane ingrediencjami w postaci złota lub srebra oraz właściwej tynktury, i z uwagą spoglądał na płonący w atanorze ogień. Nie powinien być ani zbyt silny, ani zbyt słaby, powinien płonąć równomiernie, być zarówno ciepły, jak i wilgotny, a nade wszystko niewyczerpany. To od niego w głównej mierze zależy, czy znajdujące się we wnętrzu jaja składniki ulegną transmutacji. W oczekiwaniu na wynik eksperymentu zgarbiony pod brzemieniem lat alchemik podszedł do stojącej z dala od ognia szafy bibliotecznej i z uwagą szperał wzrokiem w jej bogatym wnętrzu. Po chwili wyjął spomiędzy wielu znajdujących się tam ksiąg i papierzysk dość niepozorną książeczkę oprawioną w czarne aksamitne okładki, składającą się zaledwie z kilkunastu pergaminowych kart in folio.
Położył ją na stoliku przysuniętym do okna, z którego roztaczał się widok na ufortyfikowane podzamcze, a zachodzące słońce, zaglądając do laboratorium, pozwalało pisać lub czytać aż do zmierzchu, właśnie tak jak teraz. Siadając na krześle, suchą kościstą dłonią, pokrytą supłami niebieskich żył przygładził dość długą, bo sięgającą piersi brodę, by nie daj Bóg nie umoczyła się w pojemniku z inkaustem. Poprawił na głowie czepiec z czarnego aksamitu, spod którego niesfornie wymykały się rzadkie wiechcie włosów, które przed laty gęste i jasne niczym kłosy zboża, ostatnio nie dość, że posiwiały, to w większości wyliniały, jakby je mole wyżarły. Z namaszczeniem otworzył księgę, a jego szare oczy spoczęły na odręcznie napisanej treści. Z miejsca zapłonęły tym samym blaskiem, co przed laty, gdy na dworze Stefana Batorego słuchał opowieści Johna Dee i Edwarda Kelleya.
W pamięci, jakby to było wczoraj, stanął mu ten dzień, od którego wszystko się zaczęło. Michał Sędzimir był jeszcze ubogim żakiem, gdy jego możny protektor, finansujący nauki w Akademii Krakowskiej, starosta czorsztyński Heliodor Jaxa-Rawecki, niewiele od niego starszy, spotkał go na dziedzińcu Collegium Maius.
– Michale – zaczął, gdy żak podszedł bliżej, poprawiając na niesfornych złotych lokach biret, który jesienny wiatr usiłował zerwać mu z głowy. – Czy wiesz, kto niedawno zawitał do naszego grodu?
– Nie wiem... – bąknął żak, strzelając oczami na boki, jakby oczekiwał podpowiedzi ze strony kolegów, którzy dokazywali na dziedzińcu, za nic mając obecność tak ważnej persony, jaką był kasztelan. Już przywykli, że w Krakowie, a zwłaszcza w sąsiedztwie Wawelu, mogli się natknąć nawet na samego władcę.
– Z Anglii przyjechał John Dee, wybitny badacz wiedzy tajemnej, nadworny astrolog królowej Elżbiety, alchemik i kabalista – wyjaśnił Jaxa-Rawecki podekscytowanym tonem, świadczącym dobitnie, że mówi o kimś niezmiernie ważnym. – Towarzyszy mu Edward Kelley, również alchemik, medium i krystalomanta. Jak twierdzi, udało mu się odkryć kamień filozoficzny...
– Jezu Chryste, nie może być – jęknął żak, który z woli ojca miał studiować filozofię, retorykę i teologię, by później wstąpić do jezuitów i poświęcić życie Bogu, lecz on, niesforny syn ciekaw świata, zapisał się na wydział medyczny, gdzie już w tamtych latach niektórzy profesorowie znajdowali się pod wpływem dzieł o alchemii i jatrochemii słynnego na całą Europę Paracelsusa. Więc i nazwiska, które właśnie padły, nie były mu obce. – Czyżby mieli zamiar wykładać na naszej uczelni? – spytał z nadzieją.
– Tego nie wiem – odparł Jaxa-Rawecki, uśmiechając się pod wąsem. Pokładał w tym studencie duże nadzieje, a to co zabrzmiało w jego głosie, świadczyło dobitnie, że się nie zawiedzie. – Wiem natomiast, że zaraz mają się spotkać z królem, aby przedstawić mu swoje osiągnięcia w interesującej nas dziedzinie – mówił dalej i wziąwszy żaka pod ramię, skierował się do bramy wychodzącej na ulicę. – Mam być obecny przy tym spotkaniu, więc pomyślałem sobie, że zechcesz posłuchać, co takie sławy mają do zaproponowania naszemu władcy.
– Bardzo, ale to bardzo dziękuję waszej wielmożności... – Michał nie znajdował słów, by wyrazić swoją wdzięczność. – Może mister Kelley zechce się popisać swoją umiejętnością przepowiadania przyszłości za pomocą kryształowej kuli? – ucieszył się na zapas i przyśpieszył kroku.
– Podejrzewam, że król zażyczy sobie tego właśnie przede wszystkim – przytaknął Jaxa-Rawecki, który miał służyć za tłumacza, gdyby się okazało, że znajomość łaciny, którą posiadał król, jest niewystarczająca.
Dyskutując na temat możliwych pytań, jakie Stefan Batory zechce zadać przybyłym z daleka słynnym magom i uczonym, nawet nie spostrzegli, kiedy dotarli na Wawel. Podążając pół kroku za swoim protektorem, Michał rozglądał się ciekawie, pierwszy raz będąc w miejscu niedostępnym dla takich chudopachołków jak on. Wierzył, że dzięki zdobytej wiedzy zdoła osiągnąć pozycję i sławę choć w części zbliżoną do tej, jaka stała się udziałem obu Anglików.
Posłuchanie alchemików miało się odbyć w mało reprezentacyjnej sali królewskiego zamku, jak uświadomił swojemu protegowanemu Jaxa-Rawecki, częsty gość w tym miejscu, mimo to młodemu człowiekowi oczy aż wyłaziły z orbit, gdy spoglądał na liczne obrazy, sufit ozdobiony kasetonami, jarzące się blaskiem świec złote ścienne lichtarze, a nawet bał się stąpać po ułożonej na kształt rombów posadzce.
Król spoczywał w fotelu o rzeźbionych poręczach, ustawionym na okrytym kobiercem podwyższeniu. Starosta zajął miejsce na krześle poniżej, a Michał przystanął za jego plecami. Po chwili drzwi się otworzyły i do sali weszli obaj alchemicy. Starszy z nich był mężczyzną w sile wieku niskiej postury, o długiej szpiczastej brodzie poprzetykanej srebrnymi nitkami siwizny i obwisłych wąsach, spod których ledwo wystawała dolna warga. Jego głowa za sprawą suto marszczonej i mocno wykrochmalonej białej kryzy zastępującej kołnierzyk zdawała się wyrastać wprost z ramion, na które miał narzuconą czarną opończę. Jego towarzysz był dużo młodszy, znacznie wyższy, o długich brązowych włosach sięgających ramion, rozdzielonych przedziałkiem pośrodku głowy. On również swój strój przyozdobił marszczoną kryzą, o którą opierała się dość rzadka i krótka bródka w stylu hiszpańskim. Obrzucił królewską komnatę badawczym spojrzeniem, jakby chciał sprawdzić, czy czasem nie czają się w tym miejscu świadkowie jego oszustw, za które jakiś czas temu postawiono go pod pręgierzem i obcięto uszy.
– Ponoć waszmościowie mają głęboką wiedzę na temat kamienia filozoficznego, tej niezwykłej tynktury, która pozwala zamienić pospolity metal w metal szlachetny – zaczął król, gdy wymieniono rytualne grzeczności. Siadać gości nie poprosił, choć obaj ponoć wywodzili się ze szlachty.
– Kamienie są darami ziemi – zaczął starszy, splatając dłonie przed sobą. – To one dały początek temu, co było, co jest, a także, co ma w sobie moc istnienia. Przez kamienie przemawiają do nas siły Boga. Już świątobliwy papież Klemens Piąty leczył się sproszkowanymi szmaragdami...
– Zdaje się, że to tylko przyśpieszyło śmierć – wtrącił sceptycznie Batory. Jego zdaniem zagranicznym alchemikom źle z oczu patrzyło, a on wyjątkowo nie lubił, kiedy ktoś robił go w trąbę.
– Nie można wykluczyć, że dosięgła go klątwa Jakuba de Molay, ostatniego wielkiego mistrza templariuszy, rzucona, gdy płonął na stosie z rozkazu króla Filipa Czwartego Pięknego – odbił przytyk Dee, skłoniwszy się nisko, i kontynuował swój wywód: – Hildegarda z Bingen zaś, benedyktynka, mistyczka i uzdrowicielka, doświadczająca wizji, zalecała moczyć topazy w winie, aby tym wyciągiem leczyć wewnętrzne gangreny. Twierdziła też, że uzdrawiać żołądek miały sproszkowane szafiry zmieszane z oparami wina i śliny. Zalecała je również do leczenia oczu, różnego rodzaju bólowych dolegliwości i krwotoków.
– Nawet sławetny Kopernikus proponował swoim pacjentom sproszkowane kryształy i kamienie szlachetne jako lekarstwo – ośmielił się wtrącić Jaxa-Rawecki, z miny króla wnioskując, że ten podchodzi z dużą rezerwą do teorii głoszonych przez alchemików. – Także sam Marcin Luter, który wszak krytykował kler za chciwość i bogactwa, przyjął od księcia Fryderyka kryształowy amulet pokryty złotymi literami, mający chronić przed apopleksją.
– Pośród wszystkich szlachetnych kamieni – Anglik wrócił do przerwanego wątku, posławszy wielmoży pełne wdzięczności spojrzenie – za najbardziej drogocenny uważany jest diament. Jego nazwa bierze swój początek z greckiego słowa adamos, czyli niezwyciężony, niepokonany, na Wschodzie zaś uważany jest za trzecie oko... – Przerwał na moment, by oblizać wysuszone usta. Jego uwadze nie uszło zafascynowane spojrzenie, jakie zatrzymał na nim młodzieniec stojący za królewskim urzędnikiem. – Jednak najważniejszy dla ludzkości jest kamień filozoficzny... – ciągnął głosem pełnym czci, jakby opowiadał o rzeczach nadprzyrodzonych.
– Otóż to – wtrącił Batory i poruszył się niespokojnie w fotelu. Opowiastki o diamentach i szmaragdach włożył między bajki. Pośród jego klejnotów, nawet tych koronnych, aż roiło się od drogich kamieni, a jednak żaden z nich, jak do tej pory, nie zdołał go uleczyć z dokuczliwych wrzodów pojawiających się na podudziach. – Czy to prawda, że za jego pomocą można zwykłe metale przemienić w złoto? – spytał o rzecz najbardziej go interesującą. Zresztą nie tylko jego.
– Owszem, Wasza Wysokość, taka transmutacja jest możliwa – potwierdził alchemik.
– W jaki sposób?
– Otóż, Wasza Królewska Mość – zaczął z rozwagą Dee, starając się rzecz przedstawić jak najprościej, by króla nie zanudzić mnogością teorii mniej lub bardziej potwierdzonych – wszystkie ciała posiadają dusze, również metale, i jako takie mogą wydawać nasienie, z którego narodzi się nowa substancja. Tak jak z ziarnka pszenicy rodzi się nowy kłos pełen ziaren.
– To znaczy, że złoto może się pomnażać? – upewnił się Batory.
– Jak najbardziej, Wasza Wysokość – przytaknął starszy Anglik. – Podobne rodzi podobne, więc aby stworzyć złoto, trzeba mieć złoto. Tylko, żeby zaszedł ten proces, niezbędna jest tynktura, eliksir, czyli właśnie kamień filozoficzny. Wyłącznie w jego obecności możliwa jest transmutacja metalu nieszlachetnego w szlachetny kruszec. Jego formułę – kontynuował, starając się, by jego głos brzmiał tajemniczo – opracował Hermes Trismegistos, czyli Hermes Po Trzykroć Wielki, z łacińska zwany Mercurius ter Maximus. Całą wiedzę i mądrość starożytnego świata zawarł w swoich licznych traktatach. W jednym z nich, spisanym na szmaragdowej tablicy, uwiecznił formułę kamienia filozoficznego.
– To jeden z uczniów Tomasza z Akwinu? – zainteresował się król, pierwszy raz słysząc o takim uczonym.
Angielscy alchemicy błyskawicznie wymienili między sobą spojrzenia, a starosta przełknął nerwowo ślinę. Dla nikogo nie było tajemnicą, że monarcha jest zagorzałym katolikiem, zwalczającym wszelkie herezje, choć do złamania panującej w jego nowej ojczyźnie tolerancji religijnej się nie posunął. Jednak odwoływanie się do mądrości starożytnego bożka mogło wyprowadzić władcę z równowagi.
– Pochodzi z wcześniejszego okresu i jest utożsamiany z patriarchą biblijnym Henochem, synem Seta – wyjaśnił Dee, podając jedną z kilku koncepcji, tę najłatwiejszą do przełknięcia dla pobożnego króla.
– Ja dotarłem do łacińskiego tłumaczenia tego tekstu – zaczął milczący do tej pory Kelley, zmieniając błyskawicznie śliski wątek. Miał wrażenie, że usłyszał ciche westchnienie ulgi, jakie wymknęło się z ust Jaxy-Raweckiego. – Po setkach prób i doświadczeń, po wielu wyrzeczeniach i nieprzespanych nocach udało mi się w końcu otrzymać ów kamień filozoficzny. Oto on...
Zza pazuchy wyciągnął szkatułkę z kości słoniowej. Wydobył z niej niewielkich rozmiarów szklany flakonik, być może wcześniej służący do przechowywania pachnideł, lecz nie dało się wykluczyć innej jego proweniencji. Teraz w jednej trzeciej wypełniał go czerwony proszek. Kelley podszedł do króla i przyklęknąwszy na drugim stopniu podwyższenia, usłużnie podał Batoremu.
– Proszek? Wszak mówicie o kamieniu... – zdumiał się król, przyglądając się zawartości buteleczki pod światło. Nawet dla pewności kilkakrotnie nią potrząsnął.
– Określenie kamień filozoficzny jest metaforą – pośpieszył z wyjaśnieniami starszy alchemik, a młodszy rakiem wycofał się na miejsce, nie mając śmiałości wyjąć z królewskich dłoni bezcenny flakonik. – Długie wieki trwały badania, zanim udało się dojść do ostatecznego wniosku...
W efekcie tego spotkania obaj alchemicy zostali poproszeni o przeprowadzenie próby dokonania transmutacji piasku w złoto. Niestety, nie przyniosła ona oczekiwanych rezultatów, co zakończyło się wyjazdem Anglików z Polski i mogli mówić o szczęściu, że nie zostali postawieni przed sądem za próbę oszustwa, czego jednak nie unikną po latach.
Natomiast Michał Sędzimir o niczym innym już nie marzył, jak tylko o poświęceniu swego życia na poszukiwanie formuły kamienia filozoficznego. O wstępowaniu do klasztoru nie mogło być nawet mowy. Otrzymawszy wsparcie finansowe od Heliodora Jaxy-Raweckiego, wyruszył po nauki do słynnych europejskich uniwersytetów, mając nadzieję zdobycia wiedzy niezbędnej do dalszych badań w zakresie alchemii. Kiedy po dziesięciu latach wrócił do kraju, nie tylko miał w kieszeni dyplomy kilku znamienitych uczelni, lecz także doskonałe kontakty na dworach w Wiedniu i na Hradczanach. Jego osobą z miejsca zainteresował się zasiadający na polskim tronie Zygmunt III Waza, pasjonat alchemii. W wieży wschodniego skrzydła Wawelu, zwanej Kurzą Stopką, pozwolił alchemikowi urządzić laboratorium, bywał tam częstym gościem, a nawet uczestniczył w eksperymentach. I pewnego dnia doszło do nieszczęścia. Oficjalna wersja głosiła, że to Sędzimir przez nieostrożność zaprószył ogień i komnata stanęła w płomieniach. Jedynie alchemik wiedział, że pożar był sprawką króla, który nocą zszedł do laboratorium, by samemu podjąć próbę transmutacji, uruchomił piec, lecz nie potrafił nad ogniem zapanować.
Złowrogie krakanie kruków za oknem wyrwało Sędzimira ze wspomnień. Już miał zamiar zamknąć książkę, gdy nagle na ostatniej stronicy ujrzał rysunek, który od jakiegoś czasu to pojawiał się tam, to znikał. Przedstawiał istotę z rogami na głowie, o zielonej twarzy i okrągłych jak guziki oczach, każde w innym kolorze – jedno niebieskie, drugie czarne. Z jej szeroko otwartych ust z sykiem wysuwał się rozdwojony język, a zamiast dłoni i stóp miała czteropalczaste szpony zakończone pazurami.
– Apage satanas – syknął ze złością alchemik, gwałtownie zamykając książkę, choć nie miał nadziei, że to poskutkuje.
Nagle skrzypienie starych, od dawna nieoliwionych zawiasów u drzwi nieprzyjemnym zgrzytem wdarło mu się do uszu. Gdy spojrzał na wchodzącego, zdumiał się na jego widok, choć nie była to istota z rękopisu. Dopiero po chwili rozpoznał swojego dawnego protektora, a od lat serdecznego przyjaciela i partnera w prowadzonych badaniach, Heliodora Jaxę-Raweckiego. I nie chodziło o to, że starosta czorsztyński znacznie posunął się w latach, wszak widzieli się przed paroma dniami, lecz o strój, który ten starzec miał na sobie. A był to biały habit kamedułów, dla których wielmoża na niewysokim wzgórzu nieopodal Krakowa postawił klasztor wraz z kościołem oraz zapewnił środki na ich utrzymanie. Im bliżej było mu do grobu, tym bardziej żałował za popełnione podczas długiego życia grzechy, a perspektywa zbliżającej się nieuchronnie śmierci napawała go przerażeniem.
Teraz stał przed Sędzimirem, a jego faliste, białe jak mleko włosy oraz równie białe wąsy i długa, rozdzielona pośrodku broda zlewały się w jedno z białym habitem, który miał na sobie.
– Czyżbyś, drogi przyjacielu, wstąpił do wspólnoty kamedułów? – spytał zdumiony Michał, gdy już się wyściskali i Heliodor usiadł na krześle, a alchemik na zydlu.
– Co to, to nie – odparł Jaxa-Rawecki i machnął ręką. – Ich reguła jest zbyt surowa i w zasadzie sprowadza całe życie do pracy i modlitwy. Nie jedzą mięsa, nie mogą mieć niczego na własność i śpią w habitach przepasanych sznurem, by być w gotowości, gdy nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego – ciągnął pełen podziwu dla samozaparcia zakonników. On po kilku dniach takiego życia złamałby wszystkie śluby.
– To skąd ten habit? – zainteresował się alchemik, któremu nagle przyszło na myśl, że całe jego życie upłynęło na pracy i wyrzeczeniach, choć nie był zakonnikiem. Ostatnimi też czasy bardzo opuścił się w modlitwach do Boga, do kogo innego zwracając się o wsparcie w tworzeniu Opus Magnum, i wszystko wskazywało na to, że został wysłuchany. Teraz jednak, u schyłku swojego życia, pożałował pochopnej decyzji, by z tej pomocy skorzystać.
– Jako fundatorowi przysługuje mi przywilej pochówku w przyklasztornym kościele i zażyczyłem sobie, by złożyli mnie do trumny właśnie w habicie. Dali mi jeden, bym przymierzył, czy będzie mi wygodnie – wyjaśnił starosta, parskając śmiechem. Choć miał swoje lata, do grobu mu się nie śpieszyło. – Obiecałeś mi dzisiaj pokazać swoje dzieło, ten, jak mówiłeś, najważniejszy traktat – zmienił temat, gnany ciekawością. Odkąd Sędzimir przybył na czorsztyński zamek, przechwalał się, że zdołał opracować formułę kamienia filozoficznego, owego uniwersalnego eliksiru.
Michał westchnął ciężko, jakby go ten fakt zmartwił.
– Oto owe Opus Magnum – oświadczył, z ociąganiem wręczając przyjacielowi oprawny w aksamit ręcznie napisany traktat. Wydanie drukiem nie wchodziło w grę. – Zawarłem w nim rezultat tysięcy eksperymentów oraz opis procedury, jak spreparować kamień filozoficzny – dodał głosem, z którego wcale nie przebijała radość z osiągniętego sukcesu, wręcz przeciwnie.
– I naprawdę ta tynktura potrafi zmienić zwykły metal w złoto? – dopytywał podekscytowany starosta, z lekkim niedowierzaniem spoglądając na niewielkich rozmiarów książeczkę.
– Potrafi – przytaknął Sędzimir grobowym głosem, jakby mówił nie o cudownym leku, lecz o śmiertelnej truciźnie. Lecz właśnie on, twórca owej receptury, dostrzegł płynące z jej zastosowania zagrożenie. – Potrafi także przedłużyć ludzkie życie – wyznał z ciężkim westchnieniem.
Wielmoża, nie zwracając uwagi na minorowy nastrój uczonego, z niecierpliwością wziął do ręki książkę i otworzył na pierwszej stronicy. Oblizując wysuszone usta, zapuścił pełne ciekawości spojrzenie na równe rzędy liter i cyfr, przeplatane rysunkami i czymś na kształt wykresów. Lecz mimo wysiłków nie potrafił przeczytać nie tylko żadnego zdania, lecz nawet jednego wyrazu, jakby miał przed sobą krzaczki chińskich lub egipskich hieroglifów. Przetarł dla pewności oczy, sądząc, że zaszły mu łzami, po czym przysunął się nieco bliżej okna, by skorzystać z resztek promieni słonecznych, i ponownie opuścił wzrok na tekst. Dłuższą chwilę wpatrywał się w równe szeregi znaków, te jednak wciąż nie przypominały liter żadnego ze znanych mu alfabetów, a znał ich kilka.
– Chyba oczy odmówiły mi posłuszeństwa, bo nie jestem w stanie przeczytać ani jednego słowa... – oświadczył z rezygnacją.
– To nie oczy ponoszą winę, drogi Heliodorze, tylko język, w którym traktat napisałem – wyjaśnił konfidencjonalnie alchemik. – Napisałem go w języku enochiańskim...
– Jakim?! – prychnął Jaxa-Rawecki, wytrzeszczając oczy ze zdumienia.
– Enochiańskim – powtórzył uczony, zniżając głos, jakby mówił o sprawach zakazanych lub wstydliwych. – Nauczył mnie tego pisma mister Kelley... – Urwał na moment. – Pamiętasz jego wizytę w Krakowie na dworze Batorego? – spytał dla pewności.
– Jakże by inaczej! – przytaknął starosta i na moment przestał się skupiać na swych planach, jak wyprodukowane złoto wykorzystać w wojnie ze Szwedami, a może także z Rosją, Turcją i Prusami Książęcymi. Wspomogłoby również zwalczanie wszelkich herezji, a przede wszystkim eliksir odsuwał widmo czającej się za jego plecami śmierci. – Słuchałeś wywodu obu Anglików z rozdziawioną gębą. Jednak oni transmutacji nie dokonali – wrócił do tematu, czując ogień na policzkach.
– Nie mieli prawa tego dokonać – przerwał mu alchemik. – Choć chełpili się, że dotarli do tekstu Hermesa Po Trzykroć Wielkiego – ciągnął z pełnym przekonaniem dla swoich słów – musieli go jednak źle odczytać lub podsunięto im falsyfikat. Z piasku, Heliodorze, nawet bicza nie ukręcisz, a co dopiero złota. Żółty kamień, mój drogi, do tego niezbędny jest pewien żółty... – Umilkł nagle i sposępniał, zdawszy sobie sprawę, że lata jego pracy, lata wyrzeczeń i liczne upokorzenia, które musiał znieść, by dotrzeć do prawdy, pójdą na marne. – Miałem zaszczyt pracować z Kelleyem na dworze Jego Cesarskiej Mości Rudolfa – wrócił do opowieści – i to on nauczył mnie języka enochiańskiego. Jak twierdził, język ten został mu przekazany przez anioła jako najwłaściwszy do zapisania formuły kamienia filozoficznego.
Dla siebie jednak zostawił fakt, że był to anioł upadły, czyli Szatan. A ten nigdy niczego z dobrego serca nie robi, czego najlepszym dowodem był jego wizerunek pojawiający się uporczywie na ostatniej stronie rękopisu. Jakiej ceny zażąda, alchemik mógł się jedynie domyślać.
– To jednak nie wyjaśnia, dlaczego napisałeś cały traktat w tym dziwacznym języku – drążył temat starosta, nieco pogubiony w zawiłościach wywodu Sędzimira, tak samo hermetycznego jak traktaty wszystkich alchemików.
– Widzisz, Heliodorze – zaczął uczony z ciężkim westchnieniem, będąc przekonanym, że to odkrycie przyniesie ludzkości więcej szkody niż pożytku. – Mam wrażenie, że myśmy jeszcze nie dorośli, by otrzymać tak cenny dar, jakim jest kamień filozoficzny...
– Co ty wygadujesz! – żachnął się starosta i poruszył niecierpliwie na krześle. – Każdy będzie mógł otrzymać tyle złota, ile zapragnie.
– Chłopi i rzemieślnicy też? – upewnił się alchemik.
– Każdy – przytaknął Heliodor już bez uprzedniej pewności. Z wolna do niego docierało, że wówczas chłopi przestaliby uprawiać ziemię, mieszczanie wykonywać swoje rzemiosło, a żołnierze odmówiliby walki. A to nie wróżyło nic dobrego. – Może nie wszyscy – bąknął po chwili, gdy przemyślał sprawę. – Wystarczy, że szlachta będzie miała dostęp do tego cudownego eliksiru i spożytkuje go w zbożnym celu.
– Czy aby na pewno? – upierał się Sędzimir. – Znając ludzką pazerność, naprodukują tyle złota, że stanie się ono tak powszechne jak piasek. A czy piasek jest dzisiaj dużo wart?
– No nie... – choć niechętnie, starosta przyznał mu rację. – Lecz w rękach władcy twój wynalazek przyniesie nie tylko królowi, lecz całemu ludowi szczęście – dodał z pełnym przekonaniem.
– Władca, który wejdzie w jego posiadanie, będzie nie do pokonania – jednym zdaniem alchemik rozwiał jego nadzieję. – A człowiek, który ma niczym nieograniczoną władzę, staje się bestią... – Głos mu się załamał, a oczy zaszły łzami. O tym Szatan go nie poinformował, kiedy kusił obietnicą pomocy w dokonaniu odkrycia.
I z tym argumentem Jaxa-Rawecki musiał się zgodzić. Polski król, nie mając pieniędzy, musiał zabiegać u szlachty o zgodę na nowe podatki, obiecując kolejne przywileje. Te z kolei coraz bardziej ograniczały jego władzę i w coraz większym stopniu uzależniały od szlachty. Mając tę cudowną tynkturę, mógłby sobie poczynać jak carowie Rosji, którzy mając złota w bród, przeciwników i niezadowolonych skracają o głowę.
– Początkowo chciałem wszystkie moje notatki wrzucić w ogień – ciągnął uczony, zapanowawszy nad emocjami, a Heliodor na wszelki wypadek błyskawicznie chwycił rękopis do rąk. Nie mógł pozwolić, by to bezcenne odkrycie padło ofiarą płomieni. – Później doszedłem do wniosku, że zapiszę go w języku nieznanym ludziom pospolitym, próżnym, chciwym bogactw i żądnym władzy. Odczytać go będzie mógł jedynie wybitny alchemik, który zrozumie to wszystko, co napisałem, człowiek, dla którego wiedza będzie największym skarbem, o wiele większym niż złoto i władza – ciągnął rozmarzony. – Tylko taki potrafi skorzystać z moich wskazówek i stworzy eliksir filozoficzny, który da ludzkości szczęście...
– Trudno się z tobą nie zgodzić – przytaknął starosta, jednak w głębi jego duszy wykiełkowało ziarno zwątpienia i szybko wyrosło, więc wywody alchemika o uczciwości, skromności i wyższości wiedzy nad bogactwem uznał za naiwne mrzonki. Od zarania dziejów ludzie najwyżej cenili sobie władzę, a tę dawało złoto. W jednym wszak musiał przyznać mu rację: niczym nieograniczona wola jednego człowieka dla pozostałych stanowi śmiertelnie zagrożenie.
– Obawiam się jednak, że po mojej śmierci traktat może trafić do niepowołanych osób – mówił dalej uczony. – Wszak mam jedynie córkę. A jej mąż... – Machnął tylko wymownie ręką. – Traktat może nawet trafić w łapy heretyków – dodał tonem wieszczącym apokalipsę i jeszcze bardziej zasępił się.
Na chwilę zapadła cisza zakłócana jedynie dobiegającymi z zamkowego dziedzińca nawoływaniami strażników, pachołków i czeladzi, niemających pojęcia, że w pracowni alchemika ważą się losy świata.
– Wykluczyć się nie da – przytaknął starosta, marszcząc surowo brwi. – Lecz przyszła mi pewna myśl do głowy – oznajmił, nie wypuszczając rękopisu z rąk. Nie miał zamiaru się z nim rozstawać, a tym bardziej zostawić tak cenne dzieło na pastwę szaleńca, za jakiego zaczął uważać Sędzimira.
– Jaka, Heliodorze? – zainteresował się uczony, wbijając przenikliwe spojrzenie w starostę, jakby chciał wyczytać wszystkie jego myśli, nawet te, które jeszcze staroście do głowy nie przyszły.
– Nie musisz na razie rozgłaszać światu tego odkrycia – zaczął z nadzieją Jaxa-Rawecki, że do swojego pomysłu przekona alchemika. – W tej pracowni będziemy sami dokonywać transmutacji, a złoto pożytkować w zbożnym celu – ciągnął szeptem w obawie, że ktoś wścibski może podsłuchiwać pod drzwiami. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, co by się działo, gdyby tajemnica wyciekła. Mogłoby wręcz dojść do wojny.
– Może masz rację – zgodził się Sędzimir po namyśle, widząc, że nie ma innego wyjścia. Zniszczyć formułę źle, a ujawnić jeszcze gorzej. – Lecz może byśmy zaczęli od przedłużenia naszego życia... – zaproponował nieśmiało, licząc, że to starosta pierwszy wypróbuje działanie eliksiru, jako że jest starszy. On jakoś nie miał śmiałości.
Od tych wydarzeń minęło zaledwie kilka tygodni, gdy Heliodor Jaxa-Rawecki zmarł. Zgodnie ze swoim życzeniem został pochowany w habicie kamedułów pod progiem przyklasztornego kościoła. Wkrótce z tego świata odszedł również Michał Sędzimir, a po traktacie słuch zaginął. Tak przynajmniej wszystkim się zdawało.